„W jeden dzień siostry losu się poczęły. Miłość i śmierć” – Giacomo Leopardi
Prolog
Szkocja, początek XI wieku
Dzień zbliżał się powoli ku końcowi, a zabawa z okazji przesilenia letniego trwała w najlepsze. Ważne dla Celtów święto światła i miłości, zwane świętem Litha, obchodzono niezwykle hucznie. Pogoda dopisała – było ciepło i bezchmurnie. Wszyscy cieszyli się słońcem, nadchodzącym latem, chwilami beztroski.
Rozpoczynały się ostatnie zaplanowane na dziś zawody z łucznictwa. Wśród chętnych znalazło się dziesięciu mężczyzn i jedna młoda kobieta. Napięcie rosło w miarę, jak kolejni zawodnicy odpadali z rywalizacji. Teraz liczyły się nie tylko umiejętności, celne oko, ale i nerwy ze stali. Strzały ze świstem wbijały się w tarczę jedna po drugiej. Spośród jedenastu zawodników została dwójka, kobieta i mężczyzna. Gapie patrzyli to na jedno, to na drugie. Tłumowi udzieliło się podniecenie pozostałych na polu walki łuczników. Kobiety pragnęły, by wygrała jedna z nich i utarła nosa mężczyznom. Wojownicy zaś nie wyobrażali sobie przegranej swojego przedstawiciela. Mężczyzna ukłonił się nisko rywalce.
– Dama pierwsza – rzekł niskim, zmysłowym głosem.
Owa dama prychnęła zniecierpliwiona. Podniosła łuk, powoli napięła cięciwę, popatrzyła na grot strzały, potem przeniosła spojrzenie na swój cel. Środek tarczy zaznaczono na czerwono. Zerknęła na przeciwnika, który wpatrywał się w nią z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Wstrzymała oddech, w pełni skoncentrowana na kolorowym punkcie. Znowu popatrzyła na grot, potem na tarczę i zwolniła palce. Strzała pomknęła z ogromną prędkością i z łoskotem wbiła się w sam środek czerwonej plamy. Kobiety zaczęły bić brawo, a mężczyźni z podziwem kiwali głowami.
Nadeszła kolej drugiego łucznika. Rywal nie spieszył się, popatrzył na otaczających ich ludzi, na psy, które goniły kota, na bezchmurne niebo i w końcu spojrzał na współzawodniczkę. Jej piękna twarz o nieskazitelnej cerze i ustach stworzonych do całowania sprawiała, że serce biło mu szybciej, a ciało wypełniało ciepło i jakaś euforia. Mrugnął do niej wesoło, po czym w jednej chwili uniósł łuk, wymierzył i uwolnił strzałę. Stało się to tak szybko, że wszyscy oniemieli i patrzyli w miejsce, gdzie drgała od siły uderzenia. Oba groty dzieliło kilka milimetrów.
Mężczyzna spojrzał na rywalkę z figlarnym błyskiem w oku. Zdenerwowało ją, że ważne zawody traktuje w tak lekceważący sposób. Ona podchodziła do nich śmiertelnie poważnie. Gdy sędzia chciał ogłosić remis, ponownie podniosła łuk, wycelowała i trafiła pomiędzy dwie wbite już strzały. Wśród publiczności zapadła głucha cisza. Nikt się nie poruszył. Ludzie patrzyli po sobie, nie wierząc w to, co widzą. Kobieta z triumfem, ale i z miłością spojrzała w szare jak krople deszczu oczy przeciwnika. Ten, nie zważając na nic, podbiegł do niej, chwycił mocno w talii i wysoko podniósł.
– Zwyciężczyni! – krzyknął głośno.
– Mistrzyni! – podchwycili zgromadzeni i zadowoleni, tłumnie ruszyli na poszukiwanie czegoś mocniejszego do wypicia, bo gardła im okrutnie wyschły z emocji.
– Kaidan, wariacie! Puść mnie! – krzyczała najlepsza łuczniczka tegorocznego festynu.
Mężczyzna powoli opuszczał dziewczynę, w taki jednak sposób, by oboje jak najdłużej czuli każdy fragment swoich ciał.
– Arlene – szepnął Kaidan, gdy postawił ją wreszcie na ziemi – byłaś wspaniała.
Patrzył w jej zielone, cudowne oczy i czuł, jak krew zaczyna mu burzyć się w żyłach. Pragnął tej dziewczyny jak nikogo innego na świecie.
– Miałam świetnego nauczyciela – ochrypły głos Arlene zdradzał, że i ona ma podobne odczucia.
Kaidan nie mógł już dłużej się powstrzymać, przycisnął mocno Arlene i pocałował. Miękkie usta dziewczyny rozchyliły się pod naporem gorących warg mężczyzny. Ich języki splotły się ze sobą i zaczęły namiętny taniec. Kaidan głośno jęknął i z jeszcze większą łapczywością zagłębił się w wilgotnym wnętrzu kobiecych ust. Arlene zarzuciła mu ręce na szyję, by być jak najbliżej ukochanego. Zapominając o całym świecie, tulili się do siebie mocno, jakby byli sami we wszechświecie.
Nie byli jednak sami. Para jasnobłękitnych oczu, zimnych jak północne morze, wpatrywała się w nich z przerażającą nienawiścią. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, już dawno byliby martwi. Zło w ludzkiej skórze już wkrótce miało zaatakować i pokazać swoją niszczycielską moc.
Tymczasem słońce powoli gasło na horyzoncie, pomimo to wciąż panował skwar. Plac, na którym bawili się zgromadzeni, oświetlały liczne pochodnie. Po mieszkańcach dawało się już zauważyć upływające godziny hucznej zabawy oraz licznie wychylone kufle piwa. Kaidan i Arlene cały czas trzymali się blisko siebie, nie ukrywając siły wzajemnych uczuć.
Kaidan – wysoki, atletycznie zbudowany, o twarzy tak przystojnej, że kochały się w nim wszystkie kobiety z wioski w wieku od lat trzech do stu trzech. Kruczoczarne, sięgające ramion włosy lśniły w blasku pochodni, z którymi kontrastowały pełne tajemnic, szare oczy. Zawsze spoglądały uważnie i szczerze. Do tego szelmowski uśmiech, równe, białe zęby i głos, który zniewalał samym swoim brzmieniem. Arlene nieodmiennie zachwycał wygląd młodzieńca.
„Jest wspaniały” – myślała rozmarzona – „i tylko mój”.
Wtulona w mężczyznę swojego życia zobaczyła, że przyjaciółka daje jej znaki, by do niej podeszła. Szepnęła do Kaidana, że zaraz wraca i niechętnie wysunęła się z jego objęć. Wojownik odprowadził wzrokiem swoją rudowłosą panią. Była wysoka jak na kobietę i przyjemnie okrąglutka tam, gdzie trzeba. Długie, rude włosy spływały aż do talii. Lubił wplatać w nie palce, czuć ich miękkość. Kochał w niej wszystko, począwszy od koloru włosów, przez niesamowitą zieleń oczu i zgrabny nosek aż po zadziorny charakterek. Nie mógł się już doczekać, kiedy zostaną małżeństwem. Niestety, matka Arlene nie chciała dać zgody. Kazała czekać jeszcze rok, by przekonać się, czy to prawdziwie uczucie. Kaidan wiedział jednak, jaka jest prawdziwa przyczyna tego braku przyzwolenia i nie nalegał. Nie chciał stać się przyczyną konfliktu między matką a córką.
Stał z grupą przyjaciół z pucharem pełnym piwa i zaśmiewał się z historii o tym, jak świnia goniła starego Bula. Jego dźwięczny śmiech roznosił się po okolicy.
Arlene podeszła do przyjaciółki, dowiedzieć się, o co chodzi. Ta wzruszyła tylko ramionami i wyjaśniła, że matka prosiła, żeby ją zawołać.
„Matka” – pomyślała z niechęcią. – „Co ona znowu knuje?” – Ich relacje nigdy nie były dobre, ale w ostatnim czasie bardzo się pogorszyły. Nie chciała zastanawiać się nad powodami takiego stanu rzeczy, ale w głębi duszy czuła, że to zazdrość o uczucie łączące ją z Kaidanem. Chcąc nie chcąc, ruszyła szukać Nathairy. W tym momencie coś zwróciło jej uwagę, jakiś refleks świetlny. Instynktownie szukała źródła owego błysku. Pomimo tego, że zapadła już późna noc, pochodnie dawały dużo światła. Lustrując tłum, aż zamarła, gdy zobaczyła rosłego, jasnowłosego mężczyznę. To Lugovalos – zaciekły rywal Kaidana. Obwiniał go o wszystkie swoje niepowodzenia, a najbardziej o to, że Arlene wybrała Kaidana, a nie jego. Brr – wzdrygnęła się na samą myśl, że mogłaby się z nim związać. Był wielki, brutalny i śmierdział starym tłuszczem. Przyglądała mu się intensywnie, bo zaniepokoił ją jego wygląd. Patrzył cały czas w jeden punkt, usta miał gniewnie zaciśnięte, a ciało napięte. Ktoś do niego mówił, ale on nie reagował. Czemuż to właściwie tak intensywnie się przyglądał? Zamarła, gdy zrozumiała, w kogo się wpatruje. Cały czas wbijał wzrok w Kaidana. Wiedziała, że Lugovalos jest zaciekłym wrogiem jej ukochanego, miał wręcz obsesję na jego punkcie, ale do tej pory skutecznie potrafili się unikać. Ogarnął ją nieludzki strach. Nigdy wcześniej się tak nie czuła. Jakby ktoś złapał i mocno ściskał jej wnętrzności.
Spojrzała na Kaidana, stał otoczony grupką przyjaciół i zaśmiewał się z czegoś. Ponownie skierowała wzrok na Lugovalosa, który powoli szedł w stronę rozbawionego towarzystwa. W blasku pochodni coś lśniło w jego ręce – ostrze sztyletu. Poczuła przerażanie, gdy zrozumiała, co chce zrobić. Ruszyła ku Kaidanowi. Serce biło jej jak oszalałe, a ręce trzęsły, gdy rozpaczliwie przebijała się przez świętujący tłum. Wzrokiem szukała Lugovalosa, był coraz bliżej swojego wroga. Wiedziała, że jej krzyk nic nie da, wokół panował za duży harmider. Musiała dostać się do Kaidana przed mężczyzną. Arlene zaczęła biec, rozpychając się łokciami.
Przeciwnik był już niebezpiecznie blisko ofiary. Mocno zaciskał dłoń na rękojeści sztyletu. Odbijający się w stali ogień z pochodni barwił ostrze na czerwono. Zwierzęcy lęk opanował Arlene. Biegła najszybciej, jak mogła. Odepchnięci ludzi krzyczeli gniewnie, ale nie zwracała na nich uwagi. Cały czas wpatrywała się w Lugovalosa i nóż, który trzymał w ręku. Kaidan, mimo że zajęty rozmową, zwrócił uwagę na rozbrzmiewające za jego plecami wrzaski. Zerknął w tamtym kierunku i zobaczył przerażoną twarz swojej wybranki. Już chciał do niej iść, gdy ktoś krzyknął jego imię. Spojrzał w tamtą stronę. Zmarszczył brwi na widok Lugovalosa.
„Sukinsyn wygląda, jakby szykował się do ostrego starcia”. – Pomyślał Kaidan.
Tego, co się stało, nikt nie mógł przewidzieć. Jasnowłosy olbrzym podniósł sztylet wykonany z najlepszej stali i zamachnął się na rywala. W tej samej chwili Arlene głośno krzycząc – „Nie!” – wpadła między dwóch rosłych mężczyzn. Ostrze aż po trzonek, zamiast w Kaidana wbiło się w miękkie, kobiece ciało. Z niedowierzaniem na twarzy wpatrywała się w rękojeść wystającą z brzucha, a potem na Kaidana. Chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. Osunęła się na ukochanego. Ten złapał ją i najdelikatniej jak potrafił, położył na ziemi. Wokół zapanowała straszliwa cisza. Nawet wiatr ucichł, jakby i on przeraził się dramatem, który właśnie się rozgrywał.
– Odsunąć się! – krzyknął Kaidan z rozpaczą w głosie.
Pochylił się nad dziewczyną, która była mu najdroższa na świecie. Popatrzył na miejsce, w którym tkwił sztylet, rana krwawiła obficie.
– Poślijcie po wiedźmę!
Arlene spojrzała w piękne oczy mężczyzny, który pewnego dnia miał zostać jej mężem. Uwielbiała, gdy na nią patrzył. Zawsze miała wrażenie, że można w tych jego szarych jak dym oczach utonąć. Teraz widać w nich było strach i cierpienie tak wielkie, że czuła je we własnym sercu. Trzymał ją mocno za rękę, jakby chciał przelać w ukochaną część swojej siły. Chociaż oboje wiedzieli, że jej czas się kończy. Rana była zbyt głęboka i zadana w takim miejscu, że nie pozostawiała żadnej nadziei.
– Zostań ze mną – powtarzał w kółko Kaidan. – Zaraz przyjdzie twoja matka i ci pomoże. Uratuje cię.
Arlene resztką sił podniosła zimną jak lód rękę i dotknęła nią szorstkiego policzka mężczyzny. Kaidan nakrył dłoń dziewczyny własną i z czułością ucałował jej miękkie wnętrze. Po policzku spłynęła mu samotna łza.
– Kocham cię najdroższy i zawsze będę kochać – szepnęła. Odetchnęła głęboko i resztą sił dodała. – Obojętnie, gdzie znajdzie się moja dusza.
Umarła, wpatrując się w niego z miłością. Kaidan położył głowę na jej piersi. Łkał bezgłośnie, bo wraz z Arlene odeszło wszystko, co było w nim dobre. Światło, które dzięki niej płonęło. To, co działo się w jego wnętrzu, jakie męki przechodził, wiedział tylko on. Po pewnym czasie uniósł twarz. Popatrzył na otaczający go tłum. To, co ludzie ujrzeli w jego oczach, napełniło ich grozą. W ich głębi czaiło się okrucieństwo i zniszczenie. Nigdy nie widzieli Kaidana w takim stanie. Nikt się nie poruszył, kobiety łkały, mężczyźni z niedowierzaniem obserwowali rozwój wydarzeń.
– Gdzie on jest? – wycedził przez zęby Kaidan, ze śmiertelnym spokojem w głosie, chociaż każda, najmniejsza cząstka jego ciała wyła z rozpaczy, bólu i nienawiści.
– Tutaj. – Lugovalos wyszedł przed tłum. Przyznanie, że jego celem nie była Arlene tylko on, Kaidan, nie miało sensu. Wiedział, co go czeka.
– Topór – warknął Kaidan, podnosząc się powoli z ziemi. Jego mocna sylwetka, oświetlona przez płomienie z pochodni wyglądała, jakby właśnie wyszedł z głębi ziemi niczym mityczny potwór, by mścić się i mordować. Wyciągnął rękę po broń. Natychmiast ktoś podał im dwa topory. Zaczął przyglądać się głowni z bezlitosnym uśmiechem. Dzisiejszego wieczora śmierć ponownie zawita do ich wioski.
Gapie rozstąpili się, robiąc miejsce do walki, która się miała rozpocząć się bez zbędnej zwłoki.
Lugovalos chwycił mocno stylisko i machnął toporem raz, drugi. Kaidan patrzył na niego z obrzydzeniem.
– Ty wstrętny tchórzu. Przez ciebie nie żyje niewinna dziewczyna. Śmierć to dla ciebie za mała kara. Po wszystkim odetnę ci głowę i nabiję na pal, krukom na pożarcie. – Wypowiadając te słowa, patrzył przeciwnikowi prosto w oczy. Jego wzrok pałał okrucieństwem. To nie była groźba, lecz obietnica i oboje o tym wiedzieli.
Drugi z mężczyzn poczuł, jak ze strachu jeżą mu się włoski na karku. Wściekły, że słowa Kaidana tak go przeraziły, zaatakował z furią. Uderzenie stali o stal rozniosło się echem po okolicy. Zaatakowany bez problemu zablokował cios. Walczący zaczęli krążyć wokół siebie jak wściekłe wilki łaknące krwi ofiary. Tym razem to Kaidan pierwszy ruszył do ataku, a ostrze topora przecięło ramię rywala, aż do kości. Lugovalos chciał oddać cios, ale przeciwnik na to nie pozwolił. Kaidan ponownie zaatakował, tym razem raniąc wroga w korpus. Narastała w nim dzika furia, gdy wymachiwał toporem, ponownie trafiając w ciało nieprzyjaciela i raniąc go straszliwie. Lugovalos wiedział już, że nie przeżyje tej walki. Szaleństwo, które ogarnęło Kaidana, łaknęło jak najwięcej krwi. Jej niemożliwy do pomylenia zapach roznosił się już po okolicy. Co niektóre kobiety odwracały wzrok od walczących, nie chcąc oglądać podobnej jatki. Olbrzym w końcu padł na kolana, oczy patrzyły nieprzytomnie przed siebie.
– Tak, psie, na kolana – warknął Kaidan.
Wściekłość, która w nim narastała od początku walki, osiągnęła apogeum. Bestia, którą wyzwolił Lugovalos, nie potrafiła się już zatrzymać. Uniósł wysoko topór nad głowę, mięśnie napięły się na ramionach, z głośnych okrzykiem wziął zamach i pozbawił rywala głowy, która potoczyła się tuż pod jego nogi. Ciężko dysząc z wysiłku, jak i silnych emocji, które nim wstrząsały, chwycił odciętą głowę za jasne włosy i podniósł wysoko. Nie czuł triumfu, tylko ogromny żal za tą, którą utracił. Odrzucił topór, a głowę nabił na najbliższy pal. Cały we krwi przeciwnika podszedł do wciąż leżącej na ziemi Arlene. Delikatnie pocałował ukochaną w usta, rozkoszując się miękkością jej warg. Potem powoli zamknął oczy dziewczyny. Ogromny smutek wypełniał każdy fragment jego ciała.
– Zabierzcie ją do mojej chaty. – Przez udręczony umysł Kaidana przedarł się wrogi głos Nathairy.
Spojrzał na nią z nienawiścią. On i Arlene nie byli małżeństwem, nie miał do niej prawa, więc musiał się dostosować do woli jej matki. Powoli wyciągnął sztylet z ciała dziewczyny. Potem z czułością wziął Arlene na ręce i zaniósł do chaty na skraju lasu. Położył troskliwie na wskazanym łóżku. Ostatni raz pochylił się nad ukochaną, składając na jej czole lekki jak piórko pocałunek.
– Kocham cię najdroższa – szepnął z ogromną miłością i tkliwością w głosie. – Zawsze będę cię kochać obojętnie, gdzie znajdzie się moja dusza.
Ostatni raz spojrzał na Arlene, która wyglądała, jakby spała. Na drobną twarz w kształcie serca, na ciemne rzęsy, które rzucały cień na policzki, na różane, lekko rozchylone usta. Potem wyszedł, nie oglądając się za siebie.
Po ciszy, która do tej pory panowała wśród ludzi i przyrody, nie było już śladu. Rozpętał się istny pogodowy armagedon. Zaczęło grzmieć, błyskawice raz po raz waliły o ziemię, a wiatr szarpał gałęziami drzew, jakby te były źdźbłami trawy. Ludzie z okrzykami przerażenia uciekali do swoich domostw. Jedynym, który został na dworze pomimo szalejącej wichury był Kaidan. Po chwili poczuł, jak coś mokrym nosem szturcha jego rękę. Spojrzał w dół. Wilk, którego wychowywał od szczeniaka, delikatnie otarł się o nogi pana. Mężczyzna zanurzył dłoń w mokrej sierści i pogłaskał. Cień zaskomlał cicho, jakby chciał pocieszyć swojego ludzkiego przyjaciela. Kaidan, mimo szalejącego żywiołu, nie udał się do swojej chaty, tylko ruszył w stronę klifu. Fale z wściekłym rykiem biły o skały, jakby chciały je rozpruć. Deszcz, niczym mokry bat, siekł mężczyznę po twarzy, ale on nie zwracał na to uwagi. Pogrążony w rozpaczy szedł na urwisko, jak gdyby mogło tam czekać ukojenie.
Wilk posłusznie ruszył za nim. Kolejna błyskawica rozświetliła okolice i uwagę mężczyzny przykuł przedmiot, który lśnił złowróżbnym blaskiem. Cały czas ściskał w dłoni sztylet, który zabił Arlene. Ostrożnie przejechał palcem po ostrzu, z rany natychmiast popłynęła krew.
„A może tak dokończyć to, co zaczął Lugovalos?” – pomyślał obojętnie Kaidan.
Cień zawył, jakby doskonale wiedział, jaki zamysł powstał w głowie pana. W tej samej chwili mężczyznę zalał ogrom cierpienia po stracie najdroższej istoty. Ruszył biegiem przed siebie, jak gdyby goniły go wszystkie siły ciemności, demony, które karmią się ludzką udręką. Wilk biegł obok, dzieląc ból swego pana. Wkrótce dotarli na Wzgórze Potępionych, jak nazywali to miejsce tutejsi mieszkańcy.
Urwisko cieszyło się złą sławą. Podobno zamieszkiwały tutaj okrutne duchy, wabiąc do siebie ludzi, którzy znikali w tajemniczych okolicznościach. Teraz, wśród wzbierającej burzy, gdy pioruny jeden po drugim rozświetlały ciemności, a spienione morze uderzało z hukiem o skalisty brzeg, miało się wrażenie, że zło czai się gdzieś blisko.
Człowiek i wilk stali nad przepaścią, nie zwracając uwagi, na szalejący wokół żywioł. Nie wiadomo, jak długo wpatrywali się w gniewne morze, gdy do Kaidana dotarło, że nie czuje już deszczu. Rozejrzał się wokół. On i wilk znaleźli się w jakimś tajemniczym kręgu, gdzie panowała niczym niezmącona cisza, pomimo tego, że burza trwała w najlepsze. Cień zaczął cicho warczeć, położył uszy po sobie, odsłonił groźnie kły. Kaidan uzmysłowił sobie, że nie są już sami. Obejrzał się za siebie. Wcale się nie zdziwił, gdy ujrzał kobiecą postać. Powoli odwrócił się w jej stronę.
– Czego chcesz, Nathairo? – Matka Arlene, chociaż zbliżała się do czterdziestki, nadal była przepiękną kobietą i doskonale o tym wiedziała. Nienaganna figura i świeża twarz sprawiały, że mężczyźni padali u jej stóp. Poza jednym. Poza Kaidanem. Pomimo czarów, które na niego rzucała.
– Wiesz, że to ty miałeś dzisiaj znaleźć śmierć, a nie moja córka? – odezwała się Nathaira.
– Wiem.
– Nie powinieneś tak okrutnie obchodzić się z Lugovalosem. On był tylko narzędziem, którym się posłużyłam. Niedoskonałym narzędziem, jak się okazało. – Nathaira ciężko westchnęła, jakby ubolewając nad partactwem zmarłego.
– Jesteś wyjątkowo spokojna, jak na kogoś, kto właśnie stracił dziecko. – Kaidan przyglądał się jej intensywnie, jakby chciał znaleźć w pięknej twarzy ludzkie uczucia. Bezskutecznie. Imię Nathairy oznaczało w języku Celtów węża i świetnie ją określało. Była zimną suką, zawsze opanowaną i nieugiętą. Chyba że chodziło o niego, wtedy maska opadała i odsłaniała prawdziwą twarz okrutnej, mściwej kobiety. A to wszystko dlatego, że ją odrzucił, bo zakochał się w jej córce. Nie potrafiła znieść takiego afrontu. Poprzysięgła zemstę, która miała się dzisiaj dokonać. Wilk, czując zagrożenie, szykował się do ataku, Kaidan uspokajająco położył dłoń na napiętym karku przyjaciela.
– Czego chcesz? – ponowił pytanie. Patrzył odważnie w bezlitosne, jasnobłękitne oczy czarownicy.
– Ciebie. A właściwie twojej agonii, Kaidanie. – Na ustach Nathairy pojawił się drapieżny uśmiech, ale na mężczyźnie nie zrobił on najmniejszego wrażenia. Po stracie Arlene było mu wszystko jedno, co się z nim stanie.
– Śmiało. – Kaidan rozłożył szeroko ręce, pokazując, że nie będzie się bronił. – Zaczynaj.
– Nie tak szybko. Może dobrze się stało, że nie zginąłeś już dzisiaj – powiedziała w zamyśleniu kobieta. Popatrzyła na niego ostro. – Jeśli nie chcesz, by stała się krzywda twojemu pupilowi, odeślij go.
Kaidan, słysząc jej słowa, zmrużył oczy, ale po chwili kucnął koło wilka, by spojrzeć w jego wierne ślepia. Przez długą chwilę zwierzę i człowiek patrzyli na siebie, myślami przekazując wzajemne oddanie i miłość.
– Musisz odejść – szepnął z bólem w głosie. Cień zaszczekał głośno na znak protestu i nawet nie drgnął. Mężczyzna podniósł dłoń i delikatnie pogłaskał wilka za uszami.
– Idź – ponowił rozkaz. Zwierzę wciąż nie reagowało. Kaidan wyprostował się. Wiedział, że wierny towarzysz nie będzie chciał go opuścić, więc z okrucieństwem w głosie ryknął. – Precz!
Tylko w ten sposób mógł zmusić wilka do odejścia. I tak się stało. Cień zaskomlał cicho, ale posłusznie ruszył przed siebie. Gdy był już poza kręgiem, Kaidan odwrócił się w stronę Nathairy. Nic nie mówił, czekał na obiecaną śmierć.
– Doszłam do wniosku, że twój szybki koniec mnie nie usatysfakcjonuje. Za to, że odrzuciłeś mnie, wielką Nathairę, należy ci się los, o wiele gorszy. – Oczy czarownicy pałały nienawiścią i czymś jeszcze, triumfem, że jego życie zależy od jej kaprysu.
Roześmiała się głośno, zadowolona z własnej władzy. Mężczyzna patrzył na nią zimno, jej aroganckie słowa przyjął z obojętnością. Chciał mieć to wszystko za sobą. Chełpienie się wiedźmy posiadaną mocą bardziej go denerwowało, niż przerażało.
Widząc to Nathaira podeszła tak blisko, że ich oddechy się zmieszały.
– Nie będziesz tak niewzruszony, kiedy ci powiem, co za niespodziankę dla ciebie wymyśliłam. – Mówiąc to, powoli przesunęła palcem po umięśnionym ramieniu Kaidana.
Mężczyzna z obrzydzeniem cofnął się o krok. Nie mógł ścierpieć dotyku Nathairy. Jedyną osobą, która miała prawo go dotykać i której dotyku pragnął, była jej córka Arlene.
Widząc ten afront, czarownica zmarszczyła gniewnie brwi i gwałtownie się odwróciła, a jej długa suknia zafalowała. Gdy ponownie na niego spojrzała, między jej dłońmi jaśniała srebrna kula,
która z każdą chwilą robiła się coraz większa.
– Kaidanie, twój ból i cierpienie nie skończą się teraz, ale za tysiąc lat. – Ochrypły głos niósł się głośno po okolicy, a z każdym jej słowem wichura, jakby się wzmagała. – Będziesz się tułał po świecie, szukając swojego miejsca, którego nigdy nie znajdziesz. Aż przyjdzie dzień, w którym ponownie pokochasz i wtedy nastąpi zapłata. Twoja śmierć za życie ukochanej. Początek nowej miłości będzie równocześnie końcem twojego życia. Będziesz cierpieć, jak nikt nigdy nie cierpiał. A ja będę tego świadkiem. Ujrzę, jak wielki, niezwyciężony Kaidan – wojownik, pada bezsilny na kolana.
Kula pulsowała w dłoniach Nathairy, a blask, który od niej bił, rozświetlał okolicę jaśniej niż błyskawice. Zaskoczony mężczyzna nie chciał wierzyć w to, co słyszy. Ruszył w stronę czarownicy, chcąc zakończyć to dziwne przedstawienie. Nim jednak zrobił krok do przodu, poczuł, że coś w niego uderzyło. Oszołomiony popatrzył po sobie. Otoczony srebrną poświatą, czuł ból w każdej komórce swego ciała. Głośno krzyknął, gdy myślał, że już dłużej nie wytrzyma tej męczarni.
– Tysiąc lat cierpienia. – Nathaira patrzyła na Kaidana z triumfem. – Oto co dla ciebie przyszykowałam. – Uniosła ręce i tajemniczy krąg zniknął. Zaczęła cicho szeptać zaklęcia w tajemniczym języku, jednocześnie patrząc prosto w oczy mężczyzny. Pioruny łączyły się w ogromną błyskawicę. Zebrała je wszystkie w olbrzymi słup światła, który pulsował nad nim niczym ogromny miecz.
– Teraz! – Kobieta krzyknęła z szaleństwem w głosie. – Od tej chwili stajesz się przeklęty.
Tajemnicza energia uderzyła w Kaidana. Miał wrażenie, że ta straszliwa siła rozrywa mu mięśnie i kości.
Wilk, który krążył w pobliżu, usłyszał krzyk. Natychmiast zerwał się do biegu. Gdy zobaczył, co dzieje się z jego panem, rzucił się, by go ratować. Po chwili również zwierzę wyło z bólu, kiedy ogromna błyskawica przechodziła przez jego cielsko. Po długich minutach wielki płomień zgasł, a wilk i człowiek padli nieprzytomni na ziemię. Wichura się uspokoiła, a morze ucichło.
– Do zobaczenia za tysiąc lat, Kaidanie. – Wypowiedziawszy te słowa Nathaira odeszła, nie oglądając się za siebie.
Tej strasznej nocy narodził się Przeklęty, człowiek, który chciał umrzeć, a został skazany na życie.
Prolog II
Arlene budziła się powoli, jakby wracała z bardzo dalekiej podróży. Była słaba, a głowa ciążyła jej niczym wielki głaz. Powoli otwierała oczy, bojąc się tego, co ujrzy. Nie poruszyła się, oddychała równo i spokojnie. Nikt nie wiedział, że się ocknęła. W miarę jak sen odchodził, wracała pamięć i wspomnienia tego, co się wydarzyło, zanim zasnęła: Kaidan, Lugovalos, nóż. Napięła mięśnie brzucha, gdy przypomniała sobie potworny ból, kiedy sztylet Lugovalosa wbijał się w jej ciało. Jakimś cudem przeżyła – myślała gorączkowo – ale co z Kaidanem?
Na wspomnienie ukochanego z jękiem zerwała się z posłania. Skuliła się od zawrotów głowy i braku sił. Usiadła z powrotem, głęboko oddychając, wystraszona tym, co podsuwała jej pamięć. Serce waliło, jakby zaraz chciało wyskoczyć z piersi. Długie, ciemne, włosy spływały na twarz, a biała koszula okrywała szczupłe ciało od szyi po stopy. Kiedy zawroty ustały, podniosła głowę. Zobaczyła utkwione w sobie zimne, wyblakłe, niebieskie oczy kobiety.
– Obudziłaś się wreszcie – stwierdziła oschle matka.
Siedziała przy dużym kuchennym stole i w kamiennym moździerzu kruszyła ususzone przez siebie zioła. Jej piękna twarz, jak zawsze, gdy patrzyła na Arlene, wyrażała złość. Nawet nie starała się kryć ze swoją niechęcią. Jasne włosy opadały na smukłe plecy. Nathairze urodą dorównywała tylko córka, dlatego tak bardzo jej nienawidziła.
– Kaidan – szepnęła dziewczyna, wciąż oszołomiona tym, co się stało.
– Twój kochanek żyje. – Grymas gniewu pojawił się na ponętnych ustach Nathairy. – I długo żyć będzie. – Kobieta zaśmiała się upiornie.
Po plecach Arlene przeszedł dreszcz strachu. Nie wiedziała, o co chodzi matce, ale znając ją, nie mogło to być nic dobrego.
– Co mu zrobiłaś? – Arlene rzuciła się do przodu, ale brak sił sprawił, że słabe nogi ugięły się pod nią i upadła.
Nathaira podniosła się i z królewską gracją oraz wysoko podniesioną głową, powoli podeszła do córki. W jej dłoni zalśnił piękny, mały sztylet, idealnie pasujący do kobiecej dłoni. Ostrym końcem podniosła brodę wciąż klęczącej Arlene i patrząc w jej oczy, wysyczała
– Nie zapominaj, komu zawdzięczasz życie. Gdyby nie ja, od trzech miesięcy leżałabyś w zimnym grobie. Wydaje mi się, że wystarczająco wypełniłam matczyne zobowiązania. Gdy nabierzesz sił, nasze drogi się rozejdą.
– Co mi zrobiłaś? Co zrobiłaś Kaidanowi? – Arlene nie mogła ukryć paniki w głosie.
– Wyrwałam cię śmierci. Ten idiota Lugovalos, zamiast Kaidana, zabił ciebie. Wzięłaś na siebie cios przeznaczony dla niego. Musiałam użyć całej mojej mocy, by cię uratować. Trzy dni walczyłam, byś wróciła do żywych.
Wściekła Nathaira szybkim ruchem ukryła sztylet w połach długiej sukni. Arlene z trudem podniosła się i usiadła na łóżku. Pamiętała nieruchomy wzrok Lugovalosa wbity w jej ukochanego i błysk stali w jego wielkich łapach. Przypomniała sobie własny, szaleńczy bieg, by ostrzec Kaidana i nagły, przeszywający ciało ból, gdy ta stal wbiła się w jej brzuch. Udało się! Ocaliła Kaidana! Ulga, którą poczuła na tę myśl, osłabiła ją tak bardzo, że upadła na łóżko. – Nic innego się nie liczyło! – Powtarzała w duchu. – Kaidan żyje!
Gdzie on jest? – Arlene obróciła głowę, by móc spojrzeć na matkę. Wiedziała, że Kaidan za żadne skarby świata nie zostawiłby jej w chorobie. Znając siłę jego miłości, miała pewność, że cały czas byłby przy niej. – Co mu zrobiłaś? Zawsze wiedziałam, że nienawidzisz go za to, że wybrał mnie, a nie ciebie. Ale nie myślałam, że posuniesz się do zabójstwa.
Nathaira wzruszyła lekceważąco ramionami. Jej jasnoniebieskie oczy zalśniły od gniewu, gdy pomyślała o tym niezwykłym mężczyźnie, którego tak pragnęła mieć, a który wolał jej córkę.
– Nikt nie będzie mnie ośmieszał. A już szczególnie taki bękart jak Kaidan. – Na ustach Nathairy pojawił się okrutny uśmiech. – Kara go nie minęła.
Arlene ogarniały coraz gorsze przeczucia. Matka miała obsesję na punkcie Kaidana, która wymknęła się spod kontroli. Czuła, że stało się coś przerażającego. Inaczej mężczyzna byłby tutaj, przy niej. Ogromny strach o ukochanego dodał Arlene sił. Wstała z łóżka i z gniewem, który rósł w niej z każdym krokiem, zbliżyła się do matki. Nathaira ani drgnęła. Arlene pochwyciła ramię kobiety w miażdżącym uścisku. Nathaira szarpała się wściekle, w końcu wyszeptała jakieś niezrozumiałe słowa i dziewczyna puściła matkę z cichym okrzykiem bólu.
– Tak mi się odwdzięczasz za uratowanie życia? – W spojrzeniu wrogość mieszała się z pogardą. – Nigdy nie zobaczysz się ze swym ukochanym. – Ostatnie zdanie wypluła gniewnie. Arlene patrzyła na nią oszołomiona.
– Coś ty zrobiła? – szepnęła.
– Skazałam Kaidana na tysiąc lat cierpienia. – Nathaira uśmiechnęła się bezlitośnie. – Nie wie, że żyjesz i dowie się o tym dopiero za dziesięć wieków. Pomyślałam, że zwykła śmierć to dla niego za mała kara. Tysiąc lat wyrzutów sumienia, że zginęłaś zamiast niego, jest o wiele lepsze.
– Odnajdę go. – Arlene patrzyła na matkę z niedowierzaniem. Ta kobieta zwariowała. – Wszystko mu wyjaśnię.
– Śmiało! – krzyknęła Nathaira. – Jednak nie będziesz mogła się do niego zbliżyć. Dla Kaidana będziesz niewidzialna. Nie chciał być mój, więc żadna z nas nie będzie go miała. – W głosie kobiety słychać było szaleństwo.
– Jak to będę niewidzialna? – Zdezorientowana Arlene patrzyła na matkę, nie rozumiejąc jej słów.
Nathaira uśmiechnęła się z satysfakcją.
– Zadbałam o wszystko. Dla niego będziesz martwa. Nawet jeśli inni będą cię widzieć, on nigdy cię nie zobaczy, będziesz tylko duchem, który nawiedza go w snach. Na koniec spotkamy się ponownie. Ty, ja i Kaidan i wtedy zadam mu ostateczny cios. Moja zemsta dopełni się.
Blade oczy Nathairy płonęły niczym dwie pochodnie. Widoczna w nich pasja i zło przerażały. Zazdrość o Kaidana i świadomość odrzucenia uczyniły z kobiety potwora. Arlene była zdruzgotana postępowaniem matki. Posiadała potężną moc, więc i jej zemsta osiągnęła zatrważające rozmiary. To, co zrobiła Nathaira, by rozdzielić ją i Kaidana, było nieludzkie. Nigdy by nie pomyślała, że matka okaże się zdolna do tak odrażającego czynu. Lęk, który ogarnął dziewczynę na myśl o tym, co ich czeka, spowodował, że w jej oczach pojawiły się łzy. Poczuła rozpacz w sercu, tnącą niczym najostrzejszy miecz.
– Myślę, że w ciągu miesiąca dojdziesz do siebie. – Ostry głos Nathairy wyrwał ja z ponurych myśli. – A wtedy masz opuścić ten dom. Po wyrwaniu cię śmierci, ty także stałaś się nieśmiertelna. Od teraz nasze drogi się rozejdą.
Nathaira popatrzyła na nią ostatni raz. Gdy dziecko przyszło na świat, była najszczęśliwszą kobietą na świecie. Ale kiedy ojciec dziewczynki całą miłość, którą do tej pory darzył Nathairę, przelał na nowo narodzoną córkę, powoli rosła w niej niechęć. A gdy Kaidan wybrał właśnie Arlene, nic już nie zostało z więzi, jakie łączą rodzica z dzieckiem. Pozostał tylko gniew tak wielki niczym północne wiatry nawiedzające Szkocję i siejące spustoszenie. Nagle odwróciła się i zniknęła.
Arlene została sama. Położyła się na łóżku i wpatrując w sufit, wołała w myślach Kaidana. Kochała go bardziej niż siebie niż kogokolwiek innego na tym świecie. Był jej gwiazdą na niebie, księżycem i słońcem. Nie wiedziała, co robić. Ogarnęła ją bezsilność, jakiej nigdy wcześniej nie czuła. Bała się tego, co ją czeka. Jeśli wierzyć słowom Nathairy, Kaidan przez wieki będzie myślał, że zginęła. Dziewczyna skuliła się na łóżku i tonąc w łzach, usnęła.
Rozdział 1
Szkocja, rok 1057, sierpień
Arlene oddychała ciężko, łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami. Pot zalewał oczy, ramiona osłabły z wysiłku tak bardzo, że zwisały bezwładnie wzdłuż ciała.
Jej strzały ze świstem wbijały się w ciała nieprzyjaciół, zabijając jednego wroga za drugim. Sokole oko, umiejętność zachowania spokoju oraz świetna koordynacja sprawiały, że Arlene ani razu nie chybiła. Wszystkie strzały utkwiły w sercach najeźdźców. Mimo jej wysiłków, jak i pozostałych wojowników, Makbet przegrał. Na dodatek zginął od miecza Malcolma.
Z przerażeniem patrzyła na Kaidana, który walczył jak lew, zabijając każdego, kto był na tyle głupi, by stanąć mu na drodze. Widziała, jak pod ciężarem ogromnego miecza zwanego Wilczym Kłem napinały się mięśnie jego ramion. Nie bawił się w subtelności, wywijał orężem, by jak najszybciej zadać śmierć i zająć się kolejnym przeciwnikiem. Cały czas parł w stronę króla, którego poprzysiągł bronić za wszelką cenę, pozostawiając za sobą drogę usłaną trupami.
Cień dzielnie walczył u boku swego pana. Pysk wilka umazany we krwi nieprzyjaciół robił upiorne wrażenie. Zwierzę siało spustoszenie na polu bitwy. Groźne warczenie wydobywające się z jego gardła, Arlene słyszała nawet tam, gdzie stała. Mimo że nie bała się Cienia, od tego dźwięku także nią wstrząsnęły dreszcze strachu.
Zarówno pan, jak i jego zwierzę urządzili masakrę na polu walki, niestety, na nic to się zdało. Kaidan, brodząc we krwi wroga, nie zdążył uratować Makbeta przed śmiertelnym ciosem Malcolma. Jego wojska rozgromiły siły szkockie. Klęska w bitwie pod Lumphanan miała dla Szkocji o wiele większe znaczenie, niż wszyscy przypuszczali.
Kaidan dopadł króla, który runął na ziemię z rozprutym ciałem. Monarcha spojrzał ostatni raz na wiernego rycerza i odszedł do wieczności. Kaidan z rykiem rzucił się na Malcolma, ale jego słudzy odparli atak wściekłego, wielkiego Szkota. Zanim udało się go obezwładnić, powalił kilku na ziemię. Ciężko dysząc, patrzył na nich z nienawiścią w oczach. Czarne włosy, mokre od potu kleiły się do głowy, pierś unosiła się szybkim od wysiłku oddechem. Pomimo tego, że klęczał z rękami związanymi na plecach, wcale nie wyglądał na kogoś, kto właśnie został pokonany. Hardo patrzył na wroga. Stalowe oczy ciskały gromy, a usta wykrzywiły się w pogardliwym uśmiechu. Wilk, widząc swojego pana w niebezpieczeństwie, kąsał okrutnie oprawców.
– Odwołaj wilka, bo nie ręczę za jego dalszy los. – Głos Malcolma był twardy, chrapliwy. Nie pasował do człowieka o wzroście niewiasty. Brzydka twarz zdradzała skłonność do okrucieństwa. – Szkoda byłoby takiego pięknego zwierzęcia.
Kaidan krzyknął na wiernego przyjaciela, by ten odpuścił. Cień spojrzał na niego z szaleństwem w oczach. Krew kapała mu z pyska. Wyglądał niczym jakiś potwór, demon żywiący się ludzkim mięsem. Warknął głośno, jakby chciał się sprzeciwić, ale w końcu usłuchał. Odszedł na bezpieczną odległość, sapiąc groźnie.
– Jak cię zwą? – Malcolm patrzył uważnie spod grubych brwi na klęczącego rycerza.
– Ty sprzedajna świnio! – krzyknął Kaidan do Malcolma, kiedy ten zsiadł z konia i zbliżył się powoli. – Ile zapłacili ci Anglicy za tę rzeź?
Nim skończył mówić, dostał cios w twarz tak silny, że głowa odskoczyła do tyłu, a z ust pociekła świeża krew. Dyszał ciężko, starając się jak najszybciej pozbyć zamroczenia. Męska, przystojna twarz była teraz brudna od potu i zmieszanej z ziemią krwi.
Wódz najeźdźców stanął nad Kaidanem i patrzył mu bez słowa w oczy. Ten splunął na niego. Ślina zostawiła mokry ślad na zbroi mężczyzny. Malcolm ani na moment nie spuścił wzroku z klęczącego przed nim rycerza. Po chwili zamachnął się i prawą ręką z wielkim pierścieniem na serdecznym palcu uderzył Kaidana w twarz, w to samo miejsce, które zdążyło już spuchnąć po poprzednim ciosie. Ponownie głowa odskoczyła w tył. Pierścień rozorał połowę policzka, krew lała się strumieniem, spływając na szyję i tors. Po tym uderzeniu potrzebował więcej czasu, by dojść do siebie. Dzwonienie, które czuł w głowie, nie chciało ustąpić równie szybko, jak poprzednio. Czuł ból, ale ten fizyczny był niczym w porównaniu z tym, który porażał serce. Przegrali. Król nie żyje. Szkocja dostała się pod but tej angielskiej marionetki. Chciało mu się wyć z rozpaczy. Wilk, spętany i trzymany przez dwóch ludzi, wyrywał się, by bronić pana.
– Wołają na niego Kaidan, Wojownik – odezwał się jeden z sługusów Malcolma.
Ten spojrzał uważniej, z większym zainteresowaniem.
– Słyszałem o tobie. Twoja sława dotarła aż do Londynu, a może i dalej. Wielki Wojownik, który nie ma sobie równych, mistrz miecza, jakiego ten kraj nigdy wcześniej nie widział. I oto klęczysz tu przegrany, zdany na moją łaskę.
– Twoja sława także wyszła poza Londyn, Malcolmie. – Kaidan patrzył na wroga opuchniętymi od ciosów oczami. W jego głosie słychać było ledwo skrywany gniew i szyderstwo. – Sława tego, który za garść angielskich monet sprzedał swą godność i swój kraj.
Za te słowa pojmany mężczyzna kolejny już raz dostał pięścią w twarz. Od uderzenia stracił przytomność, głowa opadła bezwładnie do tyłu. Arlene nie mogła więcej patrzeć na to, co działo się z ukochanym. Naciągnęła cięciwę. Jej niezwykłe oczy spoczęły na celu. Zadanie było utrudnione, bo Malcolm miał na sobie kolczugę. Odsłonięty był tylko niewielki fragment szyi i właśnie w ten kawałek ciała musiała trafić. Odetchnęła głęboko. Przy wydechu wypuściła strzałę. Obserwowała, jak pocisk mknie do przodu. Niestety, Malcolm w tym momencie się poruszył, a strzała minęła go o włos i wbiła się w oko jednego z przybocznych rycerzy.
To wystarczyło, by powstało ogromne zamieszanie. Jedni szukali miejsca, skąd strzelał łucznik, inni otoczyli Malcolma, by zabrać go w bezpieczne miejsce. W tym chaosie towarzysz i najbliższy przyjaciel Kaidana, Brann, wykorzystał okazję i kilkoma ruchami powalił mężczyzn trzymających jeńca. W tym czasie wilk także zdołał się uwolnić i doskakiwał do tych, którzy próbowali z nim walczyć. Arlene patrzyła, jak Brann poderwał Kaidana i rzucił na ogromnego konia. Sam także wskoczył na jego grzbiet i pognali przed siebie. Gdy Cień zobaczył, że jego pan jest już bezpieczny, ruszył za nimi. Arlene także dosiadła swoją kasztankę i skierowała się w stronę pobliskiego lasu. Musiała zgubić pogoń, która ruszyła za nią, gdy omal nie zabiła Malcolma. Mimo zmęczenia poganiała konia, by jak najszybciej skryć się w cieniu starych drzew. Odnalazła jakiś strumyk i ruszyła jego korytem przed siebie. Gwiazda ostrożnie stawiała kopyta, nie chcąc się poślizgnąć. Arlene słyszała pokrzykiwania pogoni. Poprowadziła konia na brzeg, by skryć się w listowiu. Posuwała się w głąb lasu najszybciej, jak mogła. Gdy jej wzrok padł na wyjątkowo gęsto rozrośnięte drzewa i krzewy, udała się w ich stronę. Zsiadła z konia, przytuliła się do jego boku, a chrapie przykryła dłonią. Nie chciała, by Gwiazda zarżała w najmniej odpowiednim momencie. Czekała niezbyt długo, wkrótce usłyszała przejeżdżających konnych. Klacz drżała niecierpliwie, Arlene głaskała ją po szyi, chcąc uspokoić. Sama wstrzymała oddech, gdy jeden z jeźdźców przejechał wyjątkowo blisko. Na szczęście ruszyli dalej, pokrzykując na siebie wzajemnie. Arlene dla bezpieczeństwa odczekała jeszcze parę długich chwil, by w końcu ostrożnie wyjść z kryjówki. Kiedy upewniła się, że nic już jej nie grozi, zawróciła tą samą trasą, którą tu przybyła. Wiedziała, dokąd Brann mógł zabrać Kaidana, tam właśnie zamierzała się udać.
***
Kaidan ocknął się, gdy Brann starał się w miarę delikatnie ściągnąć przyjaciela z konia. W pełni już świadomy odepchnął jego ręce i sam stoczył się z grzbietu wierzchowca. Upadł na kolana, bo wciąż kręciło mu się w głowie, ale świadomość tego, co się stało, zaczęła wracać.
– Przegraliśmy. – Jęknął i ukrył twarz w zakrwawionych dłoniach.
– Tak – odrzekł ponuro Brann.
Ściągał właśnie siodło z własnego konia, gdy usłyszał galop innego. Wilk warknął cicho, jak zwykle nie odstępując Kaidana na krok. Brann cicho podszedł do zbutwiałych drzwi starego, rozwalającego się domu pod Aberdeen, gdzie się schronili. Wiedział, że będą ich szukać. Zerknął przez szparę, ale zobaczył tylko konia bez jeźdźca. Po chwili rozpoznał w nim ogiera Kaidana. Wyszedł na zewnątrz, by złapać rumaka.
– Grzmot – szepnął cicho do zwierzęcia, jednocześnie chwytając za uzdę. – Cieszę się, że udało ci się nas znaleźć.
Wprowadził konia do sieni, by nie zwracał niczyjej uwagi.
Kaidan doszedł tymczasem do siebie. Odnalazł drzwi na podwórze na tyłach domu i z niewielkiej studni nabrał wody, by się obmyć. Zdjął skórzaną zbroję, którą wolał od kolczugi, ponieważ dawała większą swobodę ruchów i wylał na siebie pierwsze wiadro. Tak, tego mu było trzeba, solidnego orzeźwienia. Kiedy w miarę czysty wrócił do Branna, ten rozpalił już mały ogień i w niewielkim garnku gotował wodę. Zalał zioła, które parzyły się teraz w kubkach. Z juków wydobył solidne kawałki suszonego mięsa. Oczywiście, Cień także dostał swoją porcję.
Kaidan spojrzał na Branna. Wyglądali niemal jak bracia. Obaj czarnowłosi, wysocy, dobrze zbudowani. Jedynie, co ich różniło, to kolor oczu. Kaidan miał spojrzenie koloru stali, przenikliwe, świdrujące, jakby zaglądał w głąb czyjejś duszy. Natomiast oczy Branna były tak ciemne, że wręcz czarne, a spojrzenie ponure, wrogie, często szydercze. Budzili strach na dworze Makbeta, chociaż sam król cenił ich zarówno za mądre rady, jak i waleczność. Natomiast niewiasty wodziły za nimi wzrokiem, ponieważ bardziej urodziwych rycerzy nie było w całej Szkocji.
W milczeniu zjedli skromny posiłek. Każdy z nich musiał w samotności przemyśleć to, co się stało. Jednego byli pewni, Malcolm będzie szukał Kaidana, a Brann nie opuści przyjaciela. Patrzył na niego i przypomniał sobie wieczór wiele lat temu, gdy się poznali. Jak zwykle pijany, wdał się w bójkę. Znienacka został ugodzony nożem w plecy, padł jak długi, zamroczony piwem i upływem krwi. W takim stanie znalazł go Kaidan, sam wyrzucony z gospody prosto w szalejącą śnieżycę. Brann leżał na ziemi półprzytomny, prawie zamarznięty, zobojętniały już na wszystko. Tylko on się przy nim zatrzymał, odwrócił jego głowę i popatrzył w oczy. Nie wiadomo, co w nich dostrzegł, że zdecydował się pomóc. Bez najmniejszego wysiłku dźwignął rannego na swojego konia i wziął ze sobą. Rany były poważne, właściwie śmiertelne, ale Brann nie umierał. Trwał w stanie agonalnym wiele dni, ale obrażenia powoli, acz systematycznie się goiły. To wtedy Kaidan zorientował się, że Brann jest taki sam jak on. Przeklęty. Nieśmiertelny. Mężczyzna, gorączkując, majaczył wiele dni i nocy, nieskładnie opowiadając swoją historię. Od tamtej pory byli nierozłączni i w walce, i w życiu. Dodatkowo połączyła ich wspólna tajemnica. Kaidan krótko, bez emocji, które cały czas nim targały, wyjaśnił Brannowi, jak to się stało, że on także został Przeklętym. Byli sobie bliscy jak bracia. Nie łączyły ich więzy krwi, ale coś o wiele ważniejszego, wspólny, mroczny sekret.
– Trzeba się zastanowić co dalej. – Kaidan, oparty o ścianę, drapał wilka za uszami. Cień odniósł kilka niegroźnych ran, które już się zagoiły. Szare oczy patrzyły poważnie na Branna. – Nie mamy po co wracać do Aberdeen, król nie żyje, a sam wiesz, że nie byliśmy zbyt lubiani na dworze. Brann, słysząc ten eufemizm, parsknął śmiechem. Nienawidzili ich, bo nazywali rzeczy po imieniu, nie bawili się w dworskie gierki, a konflikty rozwiązywali szybko i skutecznie – śmiercią przeciwnika.
– Poza tym, teraz kiedy ten angielski przydupas zwyciężył, będzie dążył do objęcia tronu. – Kaidan zmęczonym ruchem otarł ręką twarz. Trzeba było podjąć decyzję i to szybko. Nagle coś zaświtało mu w głowie. – Właściwie, to jak udało ci się mnie uwolnić?
Spojrzał uważnie na przyjaciela. Brann także usiadł na klepisku i podobnie jak towarzysz oparł się plecami o ścianę.
– Był tam łucznik – zaczął wyjaśniać Brann – młody, drobnej postury. Trzeba mu przyznać, że miał świetne oko. Każda jego strzała trafiała celu. Zabił wielu ludzi Malcolma. Kiedy cię pojmali, wystrzelił strzałę w jego stronę, chybił o włos, pewnie dlatego, że ten się poruszył. Ale dzięki temu zrobiło się niezłe zamieszanie, z którego skorzystałem. Cień oczywiście nie byłby sobą, gdyby mi nie pomógł.– Brann wyszczerzył w uśmiechu białe zęby.
– Łucznik powiadasz. – Kaidan nikogo takiego nie zauważył, ale nic w tym dziwnego, miał pełne ręce roboty.
– Mamy wobec niego dług wdzięczności, gdyby nie on, sprawy mogły się mocno skomplikować.
– Tak. – Kaidan zdawał sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwo niosło za sobą popadnięcie w niewolę. – Nie zostaje nam nic innego, jak gdzieś się przyczaić na dłuższy czas.
– Co proponujesz? – Brann patrzył na niego uważnie.
– Kontynent. – Kaidan odwzajemnił spojrzenie.
– Kontynent? – Mężczyzna nie mógł uwierzyć w to, co słyszy.
– Tak. – Kaidan westchnął ciężko. Szkocja była jego domem, miejscem, za które, gdyby mógł, oddałby życie. Niestety, okoliczności były, jakie były. – Musimy zniknąć na jakiś czas. Tu nie jesteśmy bezpieczni. Jako najbliższych ludzi Makbeta będą nas ścigać bez wytchnienia.
Brann pokiwał głową. Musiał się zgodzić za słowami przyjaciela, chociaż bolało go serce na myśl, że musi opuścić Szkocję.
– Kiedy ruszamy?
– Skoro świt – zdecydował Kaidan. – Myślę, że na razie jesteśmy tu bezpieczni. Musimy dać odpocząć zwierzętom no i sami też powinniśmy się trochę przespać.
Brann, nic już nie mówiąc, ułożył się na klepisku, na szczęście letnia noc była ciepła, więc nie potrzebowali wiele, by wypocząć. Po chwili pogrążył się w śnie. Natomiast Kaidan, pomimo ogromnego zmęczenia, wciąż nie mógł zasnąć. Prześladowały go sceny z pola bitwy, śmierć króla i wielu dobrych wojowników. Krew, która była wszędzie i płynęła niczym rzeka. Nie tak to miało wyglądać. Śmierć stała się jego bliskim towarzyszem, śmiała mu się prosto w twarz, zabierając kolejne osoby w jakiś sposób dla niego ważne. Takie dni jak dzisiejszy wyraźnie przypominały mu o Arlene, o jej ostatnich chwilach. Zacisnął mocno powieki, jakby chciał w ten sposób powstrzymać obrazy, które wbrew woli pojawiały się w głowie. Nie chciał wspominać jej martwej, chciał widzieć ją pełną życia, roześmianą, zarumienioną jak wtedy, kiedy skradł jej całusa. Rozpacz znowu zawładnęła jego sercem. Chciało mu się wyć z bezsilności. – „Jak mam wytrzymać tysiąc lat takich męczarni!” – Krzyknął w duchu. Nathaira doskonale wiedziała, jak go ukarać. Ta jędza wymyśliła zemstę idealną. Zapatrzył się w pełne gwiazd nocne niebo, widoczne przez szparę w dachu. –„Gdzieś tam jest Arlene” – pocieszał się – „gdzieś wśród tych gwiazd, może nawet mruga do niego, dając mu w ten sposób znać, że czuwa nad nim”. – Jak zwykle, tuż przed zaśnięciem wyszeptał:
– Kocham cię Arlene.
***
Arlene z bezpiecznej odległości obserwowała dwóch mężczyzn i wilka. Podobnie jak ona, byli w wielkim niebezpieczeństwie. Nie wiedziała, co zamierzają uczynić, więc nie zostało jej nic innego, jak ich śledzić. Zresztą nie robiła niczego innego odkąd udało się jej odszukać Kaidana po opuszczeniu domu matki. Była blisko na tyle, o ile mogła. Patrzyła na niego, syciła oczy widokiem kochanej twarzy, tak bardzo chciała podbiec i rzucić się w jego ramiona. Ze wszystkich sił pragnęła poczuć na sobie jego usta, wtulić się w to mocne ciało i zapomnieć o koszmarze, jaki zgotowała im matka. Zwiesiła smętnie głowę, a w jej pięknych oczach pojawiły się łzy. Wylała ich już całe morze, ale wciąż napływały nowe. Kolejny raz tęsknota ścisnęła jej serce. Przygryzła wargi, by nie łkać głośno. Rozpacz przenikała duszę i ciało, sprawiając fizyczny ból. Miała ochotę odnaleźć Nathairę i nabijać ją na pal, kawałek po kawałku. Nienawiść tak wielka i dzika jak Morze Północne zapłonęła w oczach Arlene.
Zacisnęła pięknie usta w wąską linię, a oczy zasnuły się mgłą. Musiała być silna, przed nią było wiele, wiele lat tęsknoty, bólu, rozpaczy. Gdy odnalazła Kaidana, nie mogła opanować radości. Nie bacząc na nic, rzuciła się ku mężczyźnie swojego życia. Niestety, coś blokowało jej dostęp do Kaidana, nie mogła przebić się przez niewidzialny mur, który wyrastał między nią a ukochanym. Wołała do niego, ale on jej nie słyszał. Powoli zrozumiała, że Nathaira nie kłamała, mówiąc, iż będzie dla Kaidana niewidzialna. Dla niego ona umarła, a o tym, że żyje, dowie się za tysiąc lat. Arlene pustym wzrokiem wpatrywała się w horyzont, w piękny, ale dziki krajobraz Szkocji, na zielone o tej porze wrzosowiska. Być tak blisko ukochanego i nie móc go dotknąć, porozmawiać z nim, to najgorsza tortura.
Patrzyła na Kaidana i przypominała sobie każdą spędzoną razem chwilę, namiętność widoczną w jego cudownych szarych oczach, gdy kierował spojrzenie w jej stronę. Pocałunki, którymi budził w niej nieznane, zmysłowe doznania. Dotyk silnego, męskiego ciała, ciepło, które biło od niego, kiedy obejmował ją ramionami. Wspomnienia chwil, gdy byli tak blisko siebie, jak tylko zakochani potrafią, stanowiły jej najcenniejszy skarb.
Tylko dlatego, że wiedziała jak bardzo Kaidan ją kochał, była w stanie to wytrzymać. Przebywała codziennie w pobliżu ukochanego, ale równie dobrze mogła znajdować się o tysiąc mil stąd. Świadomość, że Kaidan nie wie, iż ona jest tuż obok, dobijała Arlene. Zaciekle walczyła, by dostać się do niego, by ją zauważył. Niestety, klątwa Nathairy działała. W końcu musiała się poddać. Jedyne co jej zostało, to podążać za nim, gdziekolwiek by się udał.
Samotnej kobiecie trudno było podróżować bez eskorty, nie narażając się na różne nieprzyjemności. Dlatego Arlene zmuszona była udawać nastoletniego chłopca. Swoje piękne, długie włosy ścięła. Twarz miała ciągle brudną, żeby nikt nie rozpoznał jej kobiecych rysów. Trudy nieustannych podróży spowodowały, że mocno zeszczuplała, podczas gdy ćwiczenia w posługiwaniu się łukiem oraz w walce na miecze sprawiły, że nabrała siły. Nie przypominała już dawnej Arlene. Po tym, gdy uciekła śmierci, jej twarz zmieniła się, kości policzkowe stały się bardziej widoczne, a skóra jaśniejsza, delikatniejsza, straciła swoje piegi, które tak podobały się Kaidanowi. Płomiennie rude włosy ściemniały, zyskały kasztanowy kolor. Jedynie oczy wciąż były zielone jak świeża trawa.
Zmieniła się i to bardzo, nie tylko pod względem fizycznym. To, co wycierpiała i w jakiej sytuacji się znalazła, musiało odcisnąć piętno na jej charakterze. Nie była już beztroską dziewczyną, stała się ostrożna, nieufna, mogła liczyć tylko na siebie. A świat, jak już zdążyła się o tym przekonać, był okrutny dla samotnych kobiet.
Wzruszyła ramionami, jak gdyby chciała zrzucić z nich przytłaczający ciężar radosnej, szczęśliwej przeszłości oraz mrocznej, niepewnej przyszłości. Musiała być twarda dla siebie i dla Kaidana. Jej obowiązkiem było wszystko to przetrwać, obowiązkiem wynikającym z wielkiej miłości, która łączyła ich oboje. To dawało jej siłę. Zielone oczy spoczęły na oddalających się jeźdźcach. Ruszyła za nimi.
Za mężczyzną, którego kochała ponad wszystko.
Rozdział 2
Ziemia Święta. Niedaleko Arsuf, rok 1191, wrzesień
Noc była ciepła, bezchmurna, pełna gwiazd na aksamitnie granatowym niebie. Wydawały się tak bliskie, że wystarczy wyciągnąć dłoń, by pochwycić jedną z nich. Arlene po posiłku, który zjadła wraz z innymi łucznikami, położyła się na swojej derce, by trochę odpocząć. Mimo zmęczenia nie mogła zasnąć i z zazdrością patrzyła na towarzyszy, którzy już dawno smacznie spali, cicho pochrapując. Przewracała się z boku na bok, jakoś dziwnie niespokojna. Co prawda, sytuacja nie była najlepsza. Ciągłe prowokacje Saracenów wszystkim dawały się we znaki, ale Ryszard miał twardo oświadczyć, że to jeszcze nie czas i miejsce na ostateczną konfrontację. Posuwali się więc powoli w stronę Jerozolimy, wyczekując chwili, gdy w końcu będą mogli skrzyżować miecze z niewiernymi.
Kilkadziesiąt tysięcy ludzi pod wodzą Ryszarda Lwie Serce szło w niesamowitym upale, by odzyskać bezcenne relikwie, które znalazły się w rękach barbarzyńców. Cały zachodni świat zjednoczył się, by wyzwolić Ziemię Świętą spod muzułmańskiego panowania.
W pewnym momencie Arlene zniecierpliwiona tym, że sen nie nadchodzi, wstała i cicho oddaliła się od obozu. Widziała straże, które pilnie obserwowały otoczenie. Saraceni byli blisko, ale na razie panowały cisza i spokój. Ogromny, jasny księżyc pysznił się na tle ciemnego nieba. Świecił tak mocno, że doskonale oświetlał otoczenie. Arlene, przez nikogo niezaczepiana, zeszła stromą ścieżką. Od wielu dni maszerowali wzdłuż wybrzeża, ale dopiero dziś zdecydowała się zejść na plażę. Jednostajny szum koił napięte do granic nerwy. Srebrzące się w świetle księżyca fale tworzyły urzekający widok.
Ujrzała w pobliżu wielki głaz i postanowiła chwilę na nim posiedzieć, by nacieszyć się ciszą, pięknem przyrody, słonym powietrzem. Zamknęła oczy i pozwoliła, by muzyka fal zawładnęła jej ciałem. Czuła, jak serce zaczyna bić w ich rytmie, cała stała się przypływem i odpływem.
Nagle usłyszała odgłos spadających kamieni. Wzdrygnęła się. Sprawdziła, czy noże, które ukryła w bucie z wysoką cholewką oraz w specjalnej kieszonce na udzie, są na miejscu. Nie ruszała się, czekała, wstrzymując oddech.
Mężczyzna szedł powoli, w końcu zatrzymał się niedaleko. Wpatrując się cały czas w morze, zaczął ściągać z siebie ubranie. Nie widział Arlene, ale ona jego tak. To był Kaidan, z wiernym Cieniem u boku. Widocznie chciał wykorzystać sprzyjający moment i zażyć kąpieli. Rozejrzała się, czy gdzieś nie widać jego kompana Branna, ale nie, był sam.
Arlene chciwie wpatrywała się w mężczyznę. Księżyc oświetlał jego nagą postać. Czarne włosy spływające na ramiona, przypominały teraz lśniący onyks. Na muskularnym, silnym ciele odznaczały się wyrzeźbione mięśnie. To było ciało wojownika, które zostało wyćwiczone do zabijania. Odrzucił niedbale odzież i ruszył w stronę wody. Arlene chłonęła widok długich, muskularnych nóg, pośladków, szerokich pleców. Nie oddychała, nie mrugała, by nie stracić ani jednej sekundy z możliwości podziwiania ukochanego. Po chwili Kaidan rzucił się w fale, a silne ramiona zaczęły pruć wodę. Arlene w końcu odetchnęła głęboko, a z jej zielonych oczy popłynęły łzy. Podążała za Kaidanem już prawie dwieście lat. Dwieście lat tęsknoty, udręki, cierpienia tak wielkiego, że czasami myślała, że nie zniesienie już więcej, że lepiej byłoby, gdyby umarła. To nie było życie, tylko smutna, pełna goryczy egzystencja. Z bólem serca patrzyła, jak kobiety go kokietują, rywalizują między sobą o jego względy lub wręcz się o nie biją. Wiele razy miała ochotę podejść do tych zdzir i rozorać pazurami ich śliczne buźki. Upłynęło sporo czasu, zanim wziął sobie jedną z nich do łóżka. Był wybredny i dyskretny, mimo to Arlene cierpiała za każdym razem na myśl o tym, że jego zmysłowe usta pieszczą inną. Bała się, że pewnego razu Kaidan o niej zapomni i pokocha kogoś tak, jak niegdyś ją samą. Od dawna już nie pozwalała sobie na płacz, ale dziś niechciane łzy popłynęły z oczu. Za ich zasłony zachłannie obserwowała wychodzącego z fal Kaidana. W świetle księżyca jego skóra lśniła niczym heban. Krople wody spływały po szerokim torsie i płaskim brzuchu, ginąc w gąszczu włosów u szczytu mocarnych nóg. Patrząc na ukochanego, nie pomijała najmniejszego fragmentu jego idealnego ciała. Chciała, by ten obraz wrył się w jej pamięć, aby pocieszać się nim w samotne wieczory. Przycisnęła dłoń do ust, by powstrzymać głośny szloch. Gdyby nie Nathaira, byliby razem aż do śmierci. Jeszcze nie wiedziała jak, ale zemści się na matce za całe cierpienie, którego doznawała. Za to, że Kaidan myśli, iż ona nie żyje, za to, że niewidzialny mur oddziela ich od siebie. Arlene miała jeszcze dużo czasu, by zastanowić się nad tym, jak ukarać Nathairę. Była pewna jednego, nie okaże matce żadnej litości.
Kaidan postał przez chwilę, pozwalając, by lekki wiatr osuszył mokre ciało. Wilk leżał spokojnie na piasku. Wreszcie ubrał się i oddalił tą samą drogą, którą przyszedł. Cień odwrócił na moment wielki łeb i spojrzał prosto w oczy Arlene złotobrązowymi ślepiami. Dziewczyna wstrzymała oddech. Czy to możliwe, że wilk ją widział? Czy tylko jej się wydawało? Potrząsnęła głową. Zastanowi się nad tym później, teraz musiała się spieszyć, jeżeli chciała skorzystać z kąpieli. Szybko się rozebrała i parę razy zanurzyła się w przyjemnie chłodnej wodzie.
Wracając do głazu, gdzie zostawiła swoje rzeczy, zauważyła stojącego na brzegu mężczyznę. Cały w bieli, z turbanem na głowie wpatrywał się w młodą kobietę. Arlene zawahała się, intensywnie myśląc, jak obronić się przed Saracenem. A ten spoglądał na jej nagie ciało, szczupłe, ale po kobiecemu zaokrąglone, na pełne, jędrne piersi, które kołysały się w rytm kroków. Zauważyła, jak obleśnie oblizał wargi. Wiele razy była w sytuacjach, gdy musiała się bronić, ale pierwszy raz przystępowała do walki zupełnie naga.
Dystans między nią a mężczyzną powoli się zmniejszał. Patrzyła mu prosto w oczy, widziała w nich żądzę, nie zwolniła jednak kroku, szła pewnie, kołysząc kusząco biodrami. Starała się rozluźnić, przygotować ciało do ataku. Była coraz bliżej Saracena, który obserwował ją żarłocznie. Uśmiechnął się, pokazując czarne zęby. Arlene przeszedł dreszcz obrzydzenia. Mimo to spokojnie podeszła do muzułmanina. Nie spuszczając z niego spojrzenia, zwinęła dłoń w pięść i zadała szybki, mocny cios w krtań. Nieznajomy nie spodziewał się ataku, wytrzeszczył na nią brązowe oczy, po czym chwycił się za gardło i zaczął rzęzić. Uderzenie było tak silne, że spowodowało zadławienie, a po chwili śmierć. Mężczyzna, wciąż trzymając ręce na szyi, padł u jej stóp.
Arlene rozejrzała się wokół, czy aby w pobliżu nie kryje się jeszcze ktoś, ale na szczęście Saracen był sam. Ubrała się pospiesznie, chwyciła trupa za nogi i zaczęła ciągnąć po piachu aż pod skały. Mimo znacznego ciężaru poradziła sobie. Gdy uznała, że martwe ciało nie rzuca się zbytnio w oczy, nie odwracając się, pobiegła do obozu. Po niedawnych przeżyciach zasnęła bardzo szybko.
***
Kaidan po kąpieli wrócił do swoich towarzyszy, którzy siedzieli przy ognisku, dyskutując nad najnowszymi rozkazami króla. Mężczyzna popatrzył na zgromadzonych rycerzy. Brann, jak zwykle uważnie słuchał, niewiele się odzywając. Obok przyjaciela siedział Odhan. Rosły Walijczyk, który podobnie jak Brann i Kaidan cieszył się zaufaniem Ryszarda. Ta trójka popierała króla, który czekał z ostatecznym starciem na dogodny dla siebie moment. Wielu uważało, że Ryszard zbyt długo zwleka z ruszeniem na Saracenów, dając im za dużo czasu na rozeznanie się w siłach armii chrześcijan. Kaidan twierdził, że do kolejnej bitwy z Saladynem trzeba się starannie przygotować. Mimo że sułtan miał pod swoim panowaniem prawie całą Ziemię Święta oraz samą Jerozolimę, wciąż go lekceważono, nazywając pogardliwie „dzikusem”. Wielu mówiło, że im szybciej dojdzie do starcia, tym lepiej. Na szczęście król wiedział, co robi. Czekał, doprowadzając tym samym muzułmanów do wściekłości. Na nic się zdały ciągłe prowokacje z ich strony.
Kaidan usiadł koło kompanów i sięgnął po bukłak z wodą. Wypił solidny łyk i zapatrzył się w ogień. W jego blasku szare oczy mężczyzny lśniły jasnym, tajemniczym płomieniem, niczym dwa diamenty. Kryło się w nim coś mrocznego, okrutnego, barbarzyńca, gotowy w każdej chwili wydostać się na zewnątrz.
Odhan pomyślał, że nic dziwnego, że o tym wojowniku krążą legendy, podobno opowieści o nim i jego wilku dotarły nawet do samego Saladyna. W walce nie było mocnych na tę dwójkę. Siali postrach wszędzie, gdzie się pojawili. On sam nie wiedział, co myśleć o wojowniku, dopóki go lepiej nie poznał. Okazał się człowiekiem, który imponował wiedzą na różne tematy. Nie był tylko górą mięśni, ale też niezwykle inteligentnym mężczyzną. Ufał niewielu ludziom, a przyjacielem nazywał jedynie Branna, równie tajemniczego i niezwykłego.
– Wielu uważa, że jutrzejsza bitwa jest spóźniona – Kaidan przerwał milczenie, nadal wpatrując się w płomienie – a Ryszard daje się wodzić za nos Saracenom.
– Wiesz równie dobrze, jak my, że król ma rację – mruknął Brann. Jego urodziwa twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Nigdy nie było wiadomo, co tak naprawdę myśli, czy czuje.
Kaidan spojrzał na Odhana. Rozpytywał o niego dyskretnie, ale niewiele się dowiedział, poza tym, że udaremnił spisek uknuty przez baronów, którzy nie zgadzali się na ukrócenie ich przywilejów, dzięki czemu zyskał wdzięczność i przychylność króla.
– Jutro wszyscy ci, którzy śpieszą śmierci na spotkanie, w końcu się doczekają – zauważył kpiąco Kaidan.
Wykrzywił usta w parodii uśmiechu, ale oczy pozostały jak zwykle zimne. Odhan dostrzegł już wcześniej, że nigdy nie było w nich nawet namiastki żadnego ciepła, radości czy zwykłej sympatii. Tylko pustka, która przerażała bardziej niż najostrzejszy miecz. Większość bała się Kaidana, radzili Ryszardowi, by się go pozbył, ale władca nie chciał o tym słyszeć. Nikt nie wiedział, czym zaskarbił sobie taką życzliwość króla. Ryszardowi nie było łatwo zaimponować, sam był wielkim wojownikiem i równie genialnym strategiem. Nie ulegało jednak wątpliwości, że władca ufa Kaidanowi, jak nikomu innemu.
– Saladyn to groźny przeciwnik, tylko skończony głupiec mógłby go lekceważyć – dodał Odhan – ale jak wiadomo, głupców u nas nie brakuje.
Kaidan spojrzał na niego uważnie, Odhan przypominał swym zachowaniem jego i Branna. Obserwował, niewiele mówił, a jeśli już się wypowiadał, to zawsze rzeczowo, w sposób przemyślany, wyważony. Kaidan lubił takich jak on, zbyt wielu głupców poznał w swoim życiu, dlatego cenił ludzi mądrych, którzy zabierali głos wtedy, kiedy rzeczywiście mieli coś ważnego do przekazania.
– Dobrze, że my się do nich nie zaliczmy – odpowiedział. – A i król również.
– Nie wiem, czemu Ryszard toleruje te moczymordy, za którymi miecze noszą ich sługusy. – Brann pokręcił z niedowierzaniem głową.
– Te moczymordy, jak ich nazywasz – na przystojnej twarzy Kaidana pojawił się cyniczny uśmiech – sypią złotem na kolejne wyprawy wojenne króla. Dlatego Ryszard zaciska zęby, nic nie mówi, tylko robi swoje.
Odhan pokiwał głową, zgadzając się z towarzyszem. Nie wiedział, jak król wytrzymuje towarzystwo ludzi, którzy myślą, że pozjadali wszystkie rozumy, a tak naprawdę nie wiedzą nic. On sam chętnie zepchnąłby ich wszystkich do morza.
Mężczyźni zamilkli, każdy pogrążony we własnych myślach. Wpatrywali się w powoli dogasające ognisko. Kaidan jak zwykle pomyślał o Arlene. Minęło już dwieście lat odkąd zmarła, a on wciąż doskonale pamiętał jej piękną twarz, intensywnie zielone oczy, które zawsze spoglądały na niego z ogromną miłością.
Przymknął powieki, bo tęsknota, która go przeszywała, była ogromna. Nic nie potrafiło ukoić cierpienia, nawet chwile namiętności w ramionach innych kobiet. Długo trwało, zanim zdecydował się wziąć którąś do łóżka. Mimo że Arlene nie żyła, cały czas miał poczucie, że ją zdradza. W końcu jednak potrzeby ciała dały o sobie znać. Żadna z tych kobiet nic dla niego nie znaczyła, służyły tylko do zaspokojenia seksualnego głodu. Od początku wiedziały, że to, co ich łączy to tylko łóżko. Był świadom, co o nim mówią, nazywają pozbawionym uczuć bydlakiem, ale i tak nie miał problemów ze znalezieniem chętnej, która dotrzyma mu towarzystwa w ciemną noc. Westchnął ciężko i wylał resztkę wody na palenisko, po dotknięciu żarzących się drew zasyczała złowrogo. Kaidan wstał. Towarzysze poszli w jego ślady.
– Czas chociaż trochę się zdrzemnąć – zauważył Brann, ziewając.
Pozostali pokiwali głowami. Jutro czekał ich ciężki dzień, a wiele tygodni marszu w piekielnym słońcu dało się wszystkim we znaki.
***
Ranek przywitał ich słońcem palącym jeszcze bardziej niż zwykle. W powietrzu czuć było napięcie, które udzielało się też zwierzętom. Konie co rusz tańczyły niespokojnie, prychając i rżąc niecierpliwie.
Obóz, zwykle pełen głośnych rozmów, pokrzykiwań, wybuchów śmiechu czy też kłótni, dziś był wyjątkowo cichy. Żołnierze jedli śniadanie zatopieni we własnych, niewesołych myślach. Zwiadowcy powiadomili króla, że Saraceni szykują się do ostatecznego ataku. Ryszard nie mógł już więcej grać na zwłokę. Nadszedł dzień konfrontacji. Zebrał najwierniejszych rycerzy i przedstawił im swoje plany. Z uwagą wysłuchiwał wszelkich komentarzy i rad. Król wzbudzał respekt posturą i wzrostem. Był świetnym strategiem, co właśnie po raz kolejny udowadniał. Kaidan, Brann i Odhan doskonale rozumieli, co chce osiągnąć, proponując takie, a nie inne ustawienie wojsk. Niektórzy mieli mu za złe, że nie rusza całą siłą na Saladyna, tylko każe czekać, aż wróg zaatakuje pierwszy. Jednak gdy spoglądali w zimne, niebieskie oczy króla, w których malowała się pogarda dla ich niekompetencji, słowa zamierały oponentom w ustach.
Zgodnie z dyspozycjami Ryszarda, na pierwszej linii znaleźli się łucznicy. Arlene wraz z innymi ustawiła się w szyku, gotowa wystrzelić strzały, kiedy padnie rozkaz. Tuż za łucznikami zajęła miejsce piechota. W trzeciej linii, mając za sobą tylko morze, ustawiło się konne rycerstwo. Po prawej stronie Ryszard miał templariuszy, po lewej joannitów. Zbrojne zakony, które zdobyły olbrzymie doświadczenie w walce z innowiercami. Kaidan, Brann i Odhan na prośbę króla mieli trzymać się blisko władcy.
Saladyn zaatakował tuż przed południem, gdy słońce stało wysoko na niebie i mocno dawało się we znaki ludziom króla. Pierwsze ataki muzułmanów nie przyniosły większych szkód. Łucznicy zasypywali przeciwników gradem strzał.
Żołnierze Ryszarda, pomimo coraz częstszych i krwawych starć, nie mieli problemów z odpieraniem przeciwnika. Godziny mijały, ugryzienia saraceńskiej armii coraz bardziej niecierpliwiły chrześcijan, którzy na rozkaz króla mieli tylko skutecznie zmuszać wrogów do odwrotu.
W pewnym momencie joannici nie wytrzymali prowokacji i wbrew poleceniom monarchy ruszyli w pogoń za muzułmanami. Wściekły Ryszard, widząc, co się dzieje, nakazał Kaidanowi i reszcie rycerstwa podążyć za nimi. W efekcie cała konnica ruszyła na wojska Saladyna. Kaidan pędził na swym ogromnym rumaku, z nieodłącznym Cieniem u boku, wzbudzając popłoch wśród wrogów. Niczym anioł śmierci wpadł pomiędzy innowierców, w jednej ręce trzymając miecz, a w drugiej sztylet. Cezar, jak przystało na świetnie wyszkolonego konia bojowego, wiedział co robić, by utrzymać jeźdźca w siodle, gdy ten zaciekle atakował Saracenów.
W Kaidana, jak zawsze w ferworze walki wstępował barbarzyńca, który urodził się tylko po to, by zabijać i niszczyć. Nic się dla niego nie liczyło, poza krwią przeciwników. Furia w oczach wojownika przerażała bardziej niż widok wielkiego, zabarwionego na czerwono miecza. Uderzenia stali o stal, rżenie zabijanych zwierząt, wrzask ludzi, którzy tracili kończyny i życie, był ogłuszający. Kaidan, skoncentrowany na wrogach, których szlachtował jednego po drugim, nie zwracał na nic uwagi. Sam wyglądał jak dzikus, cały we krwi swoich ofiar, z szaleństwem w szarych oczach, z wściekłym grymasem na ustach. Nie widział już przed sobą ludzi Saladyna tylko nienawistną postać Lugovalosa. Widział, jak jego nóż wchodzi w delikatne ciało Arlene. Znowu czuł tę rozpacz i ból po stracie ukochanej. W amoku, w jakim się znajdował, nie zauważył nawet, że dookoła zrobiło się pusto. Muzułmanie, widząc niosącego śmierć szaleńca na koniu, zaczęli z krzykiem uciekać. Czując, że z przyjacielem dzieje się coś złego, Brann przedarł się przez szeregi wrogów.
– Kaidan! – wrzasnął, gdy był już wystarczająco blisko, by mieć pewność, że głos przebije się przez odgłosy walki. – Kaidanie! – krzyknął jeszcze raz.
Widząc, że mężczyzna nie reaguje, Brann chwycił lejce Cezara i szarpnął nimi tak, że koń się zatrzymał. Kaidan zamachnął się mieczem, ale w ostatniej chwili rozpoznał znajomą twarz i ręka z bronią opadła. Patrzył zdezorientowany, nie wiedząc, co się dzieje. Ciało drżało od głęboko tłumionych emocji, które podczas walki uwolniły się niczym dżin z butelki. Przed oczami wciąż widział dawnego rywala, który zabrał mu to, co najcenniejsze.
– Arlene! – Krzyk Kaidana poniósł się po okolicy.
Słychać w nim było ból, cierpienie, tęsknotę, gorycz. Nie mógł o niej zapomnieć i nie chciał. To tak, jakby miał wyrzec się siebie samego. Zwiesił bezradnie głowę. Był zmęczony życiem. Przeklęta Nathaira. Oddałby wszystko, żeby w końcu ten koszmar na jawie się skończył. Nawet sam sobie wykopałby grób. Westchnął ciężko. Trzeba było wziąć się w garść, nic innego mu nie pozostało.
***
Arlene, porzuciwszy łuk, który spełnił już swoje zadanie, chwyciła za przytroczony do pleców miecz. Dostosowany do jej rozmiarów, idealnie leżał w małej dłoni. Buzująca w żyłach krew pomagała eliminować jednego wroga za drugim. W pewnym momencie na twarzy dziewczyny dało się jednak zauważyć wielkie zmęczenie. Z trudem łapała oddech, resztką sił odpierała ataki Saracenów, którzy coraz częściej zadawali jej palące żywym ogniem, rany.
Gdy myślała, że kolejnego uderzenia miecza nie zdoła już sparować, ktoś przyszedł jej z pomocą. Rozpoznała go, Odhan, zaufany rycerz Ryszarda. Padła na ziemię, ciężko dysząc, płuca ją rwały, nic jej nie obchodziło, tylko wdech – wydech, wdech – wydech. Na szczęście Odhan zajął się wszystkim. Cisza, która nagle nastała, dzwoniła w uszach. Uniosła nieznacznie głowę i zamarła. Zobaczyła, jak ostatni z Saracenów resztką sił wbija nieświadomemu niczego Odhanowi sztylet w bok. Cios był tak mocny, że mężczyzna aż się zachwiał. Z niedowierzaniem patrzył na tkwiący we własnym ciele długi nóż. Rana była bardzo poważna, krew lała się obficie i powoli zaczął odczuwać jej ubytek. Zostało mu niewiele czasu. Chwycił bezpańskiego, przebiegającego obok konia, wskoczył na grzbiet rumaka i pognał w kierunku, gdzie ostatni raz widział Kaidana. Tylko on mógł mu pomóc.
Kaidan i Brann rozglądali się wokół w poszukiwaniu wrogów, ale nie było już nikogo. Zwyciężyli. Nagle ciszę przerwał tętent kopyt biegnącego konia. Ze zdziwieniem patrzyli, jak z tumanu kurzu wyłania się jeździec, który ledwo trzyma się w siodle. Brann, podobnie jak wcześniej w przypadku Cezara, mocno chwycił lejce, dając tym samym znak zwierzęciu, że ma się zatrzymać. Koń stanął gwałtownie, zrzucając na wpół przytomnego rycerza. Mężczyźni rzucili się w jego kierunku. Kaidan był pierwszy, ułożył rannego na plecach, dokonując szybkich oględzin obrażeń nieznajomego. Spojrzał mu w twarz, w pierwszej chwili pod warstwą zaschłej krwi i brudu nie wiedział, kim jest. Wreszcie rozpoznał Odhana. Mężczyzna resztką sił przełamał słabość i podniósł wzrok na Kaidana. Chwycił go mocno za ramię.
– Musisz mnie stąd zabrać – szepnął. Czuł, jak powoli traci świadomość. – Tylko tobie mogę ufać… – Mówienie przychodziło mu z coraz większym trudem. Z wysiłkiem przełknął ślinę. – Nikt nie może się dowiedzieć… – głos stawał się coraz słabszy – …że jestem przeklęty. – W tym momencie mężczyzna zemdlał. Kaidan i Brann spojrzeli na siebie zdumieni tym, co usłyszeli.
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.
Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.
Komentarze
Absent absynt
2024-11-22 at 18:13
Ciekawa wersja „Nieśmiertelnego”. Brakuje mi tylko mentora głównego bohatera na wzór postaci granej przez Seana Connery’ego. Ten gość podnosił rangę wszystkiego, w czym występował.
Rozumiem, że wraz z kolejnymi rozdziałami będziemy zbliżać się do XXI wieku, kiedy klątwa wiedźmy ma się wreszcie spełnić.
Mam się więc nie przywiązywać do ery Krucjat, bo następnym razem Kaidana spotkamy np.pod Grunwaldem albo podczas wielkiego pożaru w Londynie?
Marigold
2024-11-23 at 16:02
Witaj,
część „historyczna” to tylko kilka migawek z życia głównych bohaterów. Niewielkie nakreślenie ich losów podczas tysiącletniej tułaczki. Nie będzie to przegląd najważniejszych wydarzeń historycznych Europy czy świata. Właściwa historia zacznie się w czasach współczesnych.
Megas Alexandros
2024-11-22 at 22:08
Dobry wieczór!
Wiem, że to dopiero początek dłuższego cyklu i jestem ciekaw, w którą stronę się to potoczy. W rozdziale 2 zbiera się, jak rozumiem, drużyna – Kaidan, Brann i Odhan, trzech przeklętych, którzy będą dalej działać wspólnie, wspierani dyskretnie przez pozostającą w cieniu Arlene.
Mój niepokój budzi jedynie to, jak podobni są do siebie trzej panowie – nie tylko z wyglądu, ale i z charakteru. Przystojni, posępni, chmurnoocy, waleczni i roztropni zarazem, mówiący tylko wtedy, gdy mają coś do powiedzenia, nie cierpiący towarzystwa głupców. Drużyna, nawet niewielka, powinna się jednak składać z postaci na tyle odmiennych, by dostarczyć paliwa interakcjom między nimi – że przywołam choćby skład Drużyny Pierścienia z twórczości J. R. R. Tolkiena. Przyjaźń elfa Legolasa i krasnoluda Gimliego była intrygująca, bo połączyła postacie tak bardzo odmienne. Dynamika miedzy Aragornem i Boromirem była zbudowana na ich sprzecznych dążeniach, wzajemnej nieufności, ale i rodzącym się stopniowo szacunku. Czym natomiast różnią się Kaidan, Brann i Odhan? Na razie wydają się być swoimi kopiami. Kaidana trochę wyróżnia nieszczęśliwa miłość, ale kto wie, może Brann i Odhan też kryją podobne sekrety, w końcu przez setki lat życia z pewnością zebrali sporo doświadczeń, no i jakoś zasłużyli na własne klątwy. Mam nadzieję, że z czasem uda Ci się ich nieco odróżnić, a może nawet wprowadzić między nich jakieś antagonizmy.
Jeśli chodzi o realia i scenografię, życzyłbym sobie nieco więcej opisów, które pozwoliłyby nam poczuć, że faktycznie znajdujemy się w szkockiej wiosce albo w obozowisku krzyżowców. Za mało jest tu codzienności, obyczajowej specyfiki. Kaidan i Arlene tulą się do siebie namiętnie na środku festynu, choć nie są zaślubieni – nie wydaje mi się to zbyt przystające do surowych obyczajów chrześcijańskiego średniowiecza. Ale może da się to wytłumaczyć osobnością celtyckiego chrześcijaństwa, ze wszystkimi jego pogańskimi naleciałościami? W ogóle ciekawe jest to, jak mało jest w tym Twoim średniowieczu dominującej religii – Kaidan patrzy w nocne niebo i wydaje mu się, że ukochana objawia mu się pod postacią mrugającej gwiazdy – nie jest to myśl mająca zbyt wiele wspólnego z chrześcijańską wizją życia pozagrobowego. W obozowisku krzyżowców też mało się mówi o wierze, a przecież to właśnie ona (obok chęci wzbogacenia się) pchała tysiące europejskich rycerzy na przygody w Outremerze. Dla ludzi w społeczeństwach przednowoczesnych religia była niezwykle ważnym elementem tożsamości. Trudno sobie wyobrazić bez niej realistyczne oddanie ich życia. Myślę, że warto byłoby to choć trochę uwzględnić.
Co do batalistyki, nie mam większych zastrzeżeń – opis zmagań pod Arsuf jest zgodny z tym, co wyczytałem w źródłach. Tylko jedna uwaga – kiedy Kaidan rusza do konnego ataku, w rękach trzyma miecz i… sztylet. Pomijając już fakt, że żadną ręką nie kieruje wierzchowcem, może koń jest tak przyuczony, że da się nim sterować samymi udami, ale po co mu ten sztylet? W walce konnej liczy się duży zasięg – bronią kawalerzysty jest przede wszystkim lanca lub włócznia, pozwalająca razić innych jeźdźców, a także plączących się pod końskimi nogami piechurów – a w drugiej kolejności miecz. Sztylet praktycznie się nie przydaje, bo nie sposób nim kogokolwiek sięgnąć.
Podoba mi się natomiast postać wilka, który był zbyt blisko Kaidana, gdy rzucano na niego klątwę, więc dostał rykoszetem i teraz będąc nieśmiertelnym, towarzyszy panu od dwustu lat 🙂 Wielce sympatyczny smaczek.
Nurtuje mnie wielce, dokąd zaprowadzą nas kolejne rozdziały. No i jak będzie wyglądała erotyka, która jak słyszałem ma niebawem wystąpić z większą intensywnością. Czy poznamy którąś z przelotnych kochanic Kaidana? A może Arlene ulegnie w końcu potrzebom swego niezaspokojonego od bardzo dawna ciała? Proszę, nie każ nam długo czekać na ciąg dalszy!
Pozdrawiam
M.A.
Diana
2024-11-23 at 22:18
Przeczytałam z zainteresowaniem. Jest tu sporo dobrych pomysłów, nieco słabszy warsztat i galeria dość płaskich i jednostronnych postaci.
Pomysł pozwala pokazać bohaterów wędrujących przez historyczne epoki i zmieniających się wraz z nimi. Dzięki nieśmiertelności Arlene, jej ukochanego i jego towarzyszy możemy odwiedzić wiele ciekawych miejsc i momentów, być świadkami wiekopomnych wydarzeń. Liczę, że autorka wykorzysta tak wspaniałą okazję.
Co do warsztatu, lekturę najbardziej utrudnia przeciążenia tekstu przymiotnikami. Doprawdy, więcej niż jeden przymiotnik na zdanie proste i dwa na zdanie złożone sprawia, że styl staje się ciężki, bizantyjski, niepotrzebnie podniosły. Naprawdę jest to niepotrzebne i mam nadzieję, że w kolejnych rozdziałach Marigold zarzuci tę manierę.
No i postacie… bohaterowie dzielą się albo na bardzo dobrych (Arlene, Kaidan, Brann) albo na bardzo złych (Lugovalos, Nathaira, Malcolm). Ci pozytywni są bez wyjątku piękni, przystojni, odważni, waleczni. Ci źli są szpetni (z wyjatkiem wiedźmy, która uosabia złą królową z bajki, więc musi być na swój sukowaty sposób urodziwa), mściwi, tchórzliwi, zawistni. Mocno to naiwne. Myślę, że bohaterowie bardziej pogłębieni, wieloznaczni, są po prostu bardziej interesujący. Myślę, że przynajmniej Arlene ma szansę na odrobinę pogłębienia. Autorka chyba za bardzo zadurzyła się w Kaidanie, by obdarzyć go jakąkolwiek wadą 🙂
Tyle moich przemyśleń. Czekam na kolejne rozdziały. Ta historia nie jest bez wad, ale i tak rysuje się jako jedna z najciekawszych publikowanych obecnie na Najlepszej. A zatem, Marigold, nie obrażaj się proszę na krytykę, pisz i publikuj! Z przyjemnością będę patrzyła jak wzrastasz i rozwijasz się jako pisarka!
Marigold
2024-11-24 at 20:24
Witaj Diano,
cieszę się, że mimo pewnych zastrzeżeń, zaciekawiła Cię historia Przeklętego.
Masz rację co do Kaidana, to mój ukochany bohater, uwielbiam go i nie pozwolę na niego złego słowa powiedzieć 😉 Może dlatego, że on, jak i Arlene bardzo długo siedzieli w mojej głowie, zanim zdecydowałam się napisać ich historię. Idealni bohaterowie i ich idealna miłość w pierwszym opowiadaniu z serii o Przeklętych. Będą kolejne, w których opiszę dzieje każdego z drużyny Kaidana (a przynajmniej taki mam zamiar).
Teraz trochę o Kaidanie. Jest pierwszym z Przeklętych, ich przywódcą i staje się dla pozostałych trochę ojcem a trochę bratem. Jest idealny pod każdym względem, owszem, bo tylko ktoś taki może utrzymać grupę twardych mężczyzn razem. Brann i Odhan mają za sobą tragiczne wydarzenia, to niełatwi we współżyciu ludzie, a dołączą kolejni. Ilu ich ostatecznie będzie, dowiesz się z kolejnych części. Przeklęci, by wytrwać razem tyle stuleci, potrzebowali Kaidana, kogoś tak prawego i honorowego jak on. Wydaje mi się, że w innym przypadku grupa szybko by się rozleciała i każdy z nich poszedłby w swoją stronę. Tak naprawdę początkowo tylko on ich łączy, później wszyscy Przeklęci stają się dla siebie prawdziwymi braćmi.
Co do przymiotników, postaram się nad nimi zapanować, ale będzie to dla mnie trudne, proszę o wyrozumiałość 😉
Diano, dziękuję Ci za Twój komentarz i absolutnie nie obrażam się za krytyczne uwagi.
Thorin
2024-11-25 at 13:38
Myślę, że powinniśmy być wdzięczni Nathairze za jej klątwę, inaczej cała ta historia sprowadziłaby się do rzewnego romansu między wyidealizowanymi niczym w „Pożegnaniu” bohaterami… a tak Arlene ma powody, by biegać za Kaidanem, ale nie może wskoczyć na niego 🙂 nie rozumiem natomiast po co Kaidan cały czas pakuje się w kłopoty. Ktoś z jego niezwykłymi cechami powinien raczej trzymać głowę przy ziemi, prowadzić życie spokojne i nie zwracać na siebie uwagi, zamiast pakować się w każdą awanturę w okolicy. Przecież w końcu ktoś zauważy, że rany goją się na nim jak na psie, a przez lata kampanii ani trochę się nie starzeje…
No ale dzięki temu przynajmniej coś się dzieje 🙂
Nefer
2024-11-25 at 18:36
Udany początek sagi historyczno-romantycznej, wybrana konwencja daje możliwości ulokowania bohaterów w pobliżu różnych ciekawych wydarzeń ostatniego tysiąclecia. A tych przecież nie brakowało. Trochę widać reminiscencje niezapomnianego „Highlandera”, ale dlaczegóż nie skorzystać z dobrych wzorców, twórczo je rozwijając? Powodzenia.