Ojczyzna (Seelenverkoper)  4.08/5 (13)

9 min. czytania

Wolfgang Vogt, „lookin’ b(l)ack”, CC BY-ND 2.0

W rejonie ronda de Gaulle’a grupy chuliganów podczas obchodów święta niepodległości 11 listopada 2020 roku, zaatakowały policjantów chroniących bezpieczeństwa innych ludzi. Do działań wprowadzono pododdziały zwarte. W celu przywrócenia porządku prawnego wykorzystywane są środki przymusu bezpośredniego – informowała wówczas stołeczna policja.

Tłum drze się, wymachuje kebabami, flagami i rzuca krwistoczerwone race. Kiedy jedna drużyna składająca się z pięciu umundurowanych biedaków, próbowała bronić metalowych barierek pod empikiem na rondzie de Gaulle’a od strony Alei Jerozolimskich, pierwsi dobiegli do nich ludzie od komisarza Kazimierza. Potem dotarłem ja z dziesięcioma funkcjonariuszami. Oddział zwarty, zasłaniający się tarczami z PCV sformowaliśmy obok wozu transmisyjnego TVP. Szarpiących się z prowizoryczną barykadą narodowców było coraz więcej. Jakoś nie widziałem wśród nich matek z dziećmi i wózkami, ani uczniów szkół podstawowych – chyba, że kilka razy kiblowali. Bardziej przypominali watahę Alemanów, którzy to dopiero co przekroczyli Ren i odkryli ku własnemu zdumieniu, że po tej stronie rzeki istnieją porcelanowe toalety i kuchenki mikrofalowe.

– Tu są, tu się ukrywają! – wrzeszczy pryszczaty z flagą z dorysowanym krzyżem celtyckim. Lecą w nas flary, kostka brukowa, butelki po piwie oraz,chyba jako dowód, że prawicowe chuje nadążają za nowinkami technicznymi, także hulajnogi elektryczne. Tłum radośnie skanduje, co nam zrobi, jak nas złapie. W imię wielkiej Polski i Czech od morza do morza. Raca wpadła między kable wozu transmisyjnego, które zaczęły się palić, jeden policjant rzucił się je gasić. Mariusz dostał w głowę kawałkiem betonowej doniczki. Niestety kask ochronny nie wytrzymał i kolega trafił do szpitala ze wstrząsem mózgu. Nie był jedynym rannym po naszej stronie. Od mundurowych leciały granaty akustyczne, ale nie działały zbyt dobrze, bo huk był już jednostajny. Następnie dostał dziennikarz próbujący nagrywać sprzed naszych szeregów. Po kilku kolejnych, długich jak godziny minutach narodowcy w końcu ruszyli całą bandą. Tłum przelewał się przez przejście. Miałem dość bezczynności. Moi ludzie ruszyli za mną, waląc pałami o tarcze. Pozostałe drużyny także – bez rozkazów swoich dowódców. Potomni internauci nazwali to starcie bitwą pod Empikiem. Przez jakiś czas znajdowała się nawet na Wikipedii.

W gruncie rzeczy trafne. Stawaliśmy jak legioniści Juliana Wielkiego pod Argentorare przeciw hordom dzikich, bliżej niezidentyfikowanych barbarzyńców. Niezależnie od osobistych poglądów i przekonań, ramię przy ramieniu. Kiedy maszerowaliśmy w szyku zwartym całe życie stanęło mi przed oczami. Dobra – pierdolę. To tylko tak dobrze brzmi. W głowie miałem jedynie jej uśmiech i twarz. Duże, niebieskie, pełne łez oczy. Niby faceci kilka razy dziennie marzą o seksie. To kolejna bzdura. Przynajmniej trzykrotnie myślimy za to o nieśmiertelnym Imperium Rzymskim!

Za odwagę otrzymałem pochwałę z wpisem do akt, przesłuchanie przez wydział wewnętrzny i wieczny urlop na jedenastego listopada. Koledzy muszą się pakować w autobus i jechać do Warszawy, a ja mam pozostawać w dyspozycji. Jak przełożony zadzwoni, powinienem pamiętać, by mówić, że jestem już najebany jak szpadel po czym mogę robić swoje. Policja wolała sto razy jeździć na protesty strajku kobiet lub tęczowe marsze. Tam przynajmniej na lżejszych odcinkach można się było trochę powłóczyć i spróbować wyrwać jakąś bardziej zdezorientowaną.

Jej facet zawsze w Święto Niepodległości umawiał się z kolegami, zakładał białoczerwone gacie i po staropolskim odzianiu koszulki „red is bad” z motywem tematycznym walenia czerwonej chołoty ruszał okazywać patriotyzm w stolicy. Był łysym frajerem – nie wdawał się w bójki, a jedynie upijał w sztok w imię Przenajświętszej oraz honoru własnej dupy, piłował ryja i palił blanty. Machał flagą, wznosił bojowe hasła i cały czas mówił o apolityczności i prawdziwych wartościach, w tym tych rodzinnych. Pasowało. Niech sobie, kurwa, maszeruje. Ja wsiadałem w samochód i jechałem do jego żony. Cztery lata temu to jej twarz miałem przed oczami. Dwa tygodnie wcześniej, o poranku, też. Każdego dnia. Przy każdym zapalanym papierosie. Podczas interwencji, gdy patrzyłem w oczy przerażonej ofiary przemocy domowej tłumaczącej, że ona sama się przewróciła. Siniak, to od klamki. Dzieci płaczą, przecież się wieczorynka skończyła. Wódka śmierdzi, bo to sąsiad pije na klatce.

To był ten jeden dzień w roku, gdy biorę jej twarz w dłonie. Palcem wskazującym trę pod brodą, kciukiem rozchylam wargi. Święto naszej niepodległości i niezależności w wymiarze okrojonym możliwościami jak, nie przymierzając, Królestwo Kongresowe. Zmuszam dziewczynę do stanięcia na palcach. by mogła sięgnąć do moich ust. Całuję, jakbym pił pierwszy łyk wody po długim dniu, pustym roku. Przyciągam do siebie i wdycham zapach gęstych, słodkich, cytrusowych perfum, nieodmiennie działających na mnie, analogicznie do gazu łzawiącego. Słone krople wycieram niepostrzeżenie w jej długie, blond włosy, łasząc się niczym zbłąkany kot. Uwielbiamy się całować. Nigdy nie mogę sobie przypomnieć poszczególnych wypadów, kolejnych zwarć. Pamiętam tylko słodki smak, który pozostaje na wargach, ruchliwy język kobiety. Zachłanność. To, że zamyka oczy, wyobrażając sobie moją twarz chociaż ma ją tuż za zaciśniętymi powiekami. Szturcham jej nos swoim. Rozchyla wargi, a ja przez chwilę wpatruję się w te dwie wąskie linie tak często oddzielające mnie jak tarcze PCV od zagłady. Stanowią punkt stały. Kotwicę. Biegun mojego pomylonego serca. Wciskam dłonie za pasek dżinsów, by ogrzać łapska na gorących pośladkach mojej kobiety.

Wpuszcza mnie do domu, a ja od razu się jeżę. Przyzwyczajenie zawodowe. Układam sobie w głowie plan pomieszczeń. Określam okna, którymi można spieprzać. Wyznaczam niebezpieczne narzędzia w typie dużych, gipsowych dyń. Miejsca w których można spacyfikować agresora. Podłoga to lawa? Bawiliście się w to w dzieciństwie? Mam podobnie – chodzi jednak o nie patrzenie. Jego kurtka to lawa, jego kubek to lawa, jego skarpetki to lawa. Dopiero, gdy podchodzi i obejmuje mnie od tyłu splatając dłonie, kładąc je na mojej czarnej koszulce, dociera do mnie jakie to głupie.

Najpierw tańczymy. Kołyszemy się niezgrabnie. Kładzie rękę na mojej ramie. Śmieje się. Kręci głową. W końcu wraca do wtulania we mnie. To nierealne. Odjechane. I tańczymy tak przy każdej nadarzającej się okazji. Nawet jeśli nie potrafimy.

– Przepraszam. Mam dziś okres – mówi w końcu. – Powinnam ci powiedzieć wcześniej, ale liczyłam, że zacznie się dopiero jutro i tak bardzo chciałam cię zobaczyć, poczuć… – urywa niepewna reakcji.

– Przecież wiesz, że nie przyjeżdżam, by się z tobą pieprzyć – kręcę głową i zaczynam chichotać. Co prawda wystarczy mi jej bliskość, by mój przyjaciel stał na całą bolesną długość, ale najwyżej strzepnę w klopie. Uznajmy, że jestem przyzwyczajony.

Wyciągam z żółtej torby cały zestaw poskładany jak klocki. Nasz koc, pendrivy z filmami, chromcast. Mój ulubiony sweter, który ona od razu na siebie wciąga. Kubki na kawę i termos ze smutnymi resztkami kubańskiego szatana, czyli to, co ocalało przez cała drogę. Pończochy dla niej. Symbole życia, które powinno być już dawno nasze. Wyciągnięte z bagażnika. W końcu i tak robi się jakoś bardziej domowo. Odpalamy film. Stimac jest kolejarzem, który gra z kolegą w szachy. Przeszkadzają wybuchy pocisków z artylerii polowej, więc smaruje je dżemem truskawkowym. Sabaha, jedyna ładna pielęgniarka szybująca na łóżku wśród krajobrazów Serbii skrytej w mroku, śniegu i wojnie. Trochę walki dobra ze złem, szczypta radości, garść smutku, duża doza miłości, a wszystko w atmosferze lekkiej naiwności. Zakochany osioł próbuje raz po raz rzucić się pod jadący pociąg. Zwierzę jest prawdziwe, ciuchcie od dawna nie kursują przez wojnę domową. Leżymy przytuleni. Nie pamiętam ile razy całujemy się, zanim zedrzemy z siebie ubrania. Zanim jej sukienka powędruje w kąt, a moje spodnie na środek podłogi. Nie znosi bałaganiarstwa, ale w tych godzinach wyjętych z życia godzi się na nie. Wyraża akceptację także na mnie i wyjątkowo – na nas.

– Mogę zaspokoić cię ustami. Ssać. Dławić się nim. Chcę ci obciągnąć, proszę – szepce pomiędzy kolejnymi buziakami. – Tak długo jechałeś, tylko tyle mogę zrobić – dodaje, po czym stara się klęknąć.

Kręcę głową. W końcu z pewnym wahaniem ciągnie mnie za sobą do sypialni. Opieram się. Puszczam jej dłoń. Analizuję sytuację. Dostrzegam możliwości. Inne scenariusze.

– Nie chcę się z tobą kochać tam, gdzie z nim sypiasz – szepczę.

Zamykam w dłoniach jej ramiona i popycham na podłogę. Patrzy we mnie niepewnie, gdy ściągam z niej ostatni pozostawiony skrawek materiału– majtki, wpija paznokcie w ramię i kręci głową. Nie umiem ustąpić. Rozchylam nogi i zaciągam się tą samą wonią, która odurzała mnie już dziesiątki razy. Podążam ustami jak podróżnik po nieznanym kontynencie. Od gór jej kostek, naprężone równiny łydek, nierówności kolan aż do gorącego środka kobiecości. Zatrzymuję się na dłuższą chwilę tylko po to by poczuła ciepło oddechu. Przechodzę przez stepy brzucha, pasmo górskie piersi.

– Będę delikatny, obiecuję – mówię w końcu, pochylam się nad nią. No i jestem. Pomimo „tych dni” wilgotnieje jak zawsze. Kochamy się, delikatnie, waniliowo, spokojnie. Tak też potrafimy. Nie zmienia to niczego. Nie przyśpieszam. Wchodzę miarowo, głęboko. Wgryzam się w jej sutki, płatki uszu. Zaciskam dłonie wokół niewielkich piersi. Ciągnę. Ugniatam. W końcu opieram na nich cały ciężar, gdy wchodzę ostatni raz i tryskam. Prawie wyje z rozkoszy, a ja tracę wszystkie zmysły na kolejne dziesięć minut. Oddech łapię jedynie z jej ust.

Odeszła na chwilę, by założyć szpilki i mój ciężki, czarny płaszcz. Wraca stukając prawie tak głośno jak wali mi w uszach. Przechadza się wokół mnie, gdy leżę bezwładny na podłodze. Z tej perspektywy jest taka wysoko i nieosiągalna. Zostawia za sobą ślad z kropel krwi i spermy. Potem robimy to ponownie. Wsuwa się na mnie i nakierowywuje nabrzmiewająca męskość w siebie. Pęta nogami, obejmuje nimi. Nie pozwala nawet na krztynę autonomii ani wolnej woli. Wpatruje we mnie i porusza się. Tak delikatnie. Czule. Reagując na każdy grymas, wyrzut bioder. Teraz robi też pokaz, jak lubi by pieścić jej cycki. Mocno. Tak by czuła. Odciąga lewa pierś za sutek i dochodzi. Wyje przeciągle, bluzga na wszystkie znane mi sposoby. Kurwi, pierdoli, wzwywa nadaremno i wyzywa. Kładzie się na mojej klatce piersiowej. Zaczyna mruczeć, następnie śmiać się jak oszalała.

– Nie wiedziałam, że to może być takie przyjemne – mówi w końcu. – Wiesz o co mi chodzi., Seks w te dni. Dziękuję, że mi to pokazałeś. Byłeś delikatny, czuły, mój. Namówiłeś mnie.

Ona mi kurwa dziękuje. Nie zrobiłem dużo. Jedynie wsiadłem w samochód. Jak zwykle to ona przypisuje swoje zasługi innym. Nie zdaje sobie sprawy jak wyjątkowa jest. Nie umie dostrzec swojej wartości. Widzą to wszyscy dookoła. Faceci oglądający się na ulicy i wykorzystujący dosłownie każdą okazję by zagadać, zwrócić na siebie uwagę. Ludzie z pracy, którym na co dzień pomaga. Ciągle przegląda się tylko w poniżeniu, jakie funduje pełnoetatowy, mały człowieczek mogący nazywać się jej mężem. Ogarnięty własnymi szalonymi projekcjami – zarówno w domu, jak i na marszu tak zwanych prawdziwych patriotów. Nie dostrzegający rzeczywistości. Nie widzący ani jej, ani łez w kącikach oczu. Nie mający pojęcia z jak genialnymi kartami na ręce zaczął. Nie spodziewający się, jaką stawkę już przejebał.

W końcu wtulamy się w siebie. Nie mamy ochoty robić ani kroku więcej. Podłoga jest całkiem wygodna, ona lekka jak piórko. Spodnie nie śmierdzą tak bardzo jako poduszka no i mamy przecież wełniany koc. Śpi cicho. Ma zaciśnięte usta i pięści. Leży skulona. Gotowa do obrony przez całe swoje życie. W końcu wysuwam delikatnie rękę spod jej głowy. Całuję w szyję. Przesuwam dłonią wzdłuż kręgosłupa. Sięgam po pled i odkrywam ciało najpiękniejszej na świecie kobiety do końca. Patrzę zachłannie. Wystające łopatki, guziki kręgów napinające skórę, szczupła talia, dziesiątki czerwonych kropek na jej plecach zawiązujące życie me na supły. Szorstkie pięty. Kocham ją taką jaką jest na co dzień, chociaż czasem namawiam do wyzywających ciuchów, biżuterii, co to zakłada się ją tylko do łóżka. Jest taka drobna, taka mała i istotna w sposób odwrotnie proporcjonalny do rozmiarów. Stanowi święta oś mojego życia, jego cel, zwieńczenie w orgazmie.

Wychodząc z salonu sięgam po zdjęcie w tandetnej, chińskiej ramce. Plaskam o stopnie schodów bosymi stopami i kieruję się do kuchni. Przeklinam cicho nowe odciski na piętach. Zapalam światło, wyciągam z szafek dwa kieliszki i jedną z jego butelek czystej. Słyszę jak korek puszcza z chrzęstem i nalewam ciepłej wódki. Nie mam zbytnio wprawy i rozlewam na blat. Gapię się spokojnie na szkło, a potem na ich ślubne zdjęcie, które ze sobą tachałem. Oboje się uśmiechają. Ten, który z demonami walczy, winien uważać, by samemu nie stać się jednym z nich. Kiedy spoglądasz w otchłań, ona również patrzy na ciebie. Sięgam po herbaciany wkład do elektrycznego papierosa i czekam by zaciągnąć się po raz pierwszy dymem. Cicho skwierczy. Kiedy przepełnia mnie żal, jestem przekonany, ze to wszystko spowodowane jest tylko przez niego – gdybym pozbył się tego potwora z naszej perspektywy, horyzontu zdarzeń, wszystko byłoby dobrze.

Może ktoś jeszcze pamięta, że oryginalny Pitbull to był kiedyś serial o policjantach, a nie seria filmów gloryfikujących gangsterów. Jeden z bohaterów, Goebels, facet po rozwodzie – jak się spotykał z synem, nie mógł dać mu laptopa na urodziny tylko wciskał naklejki prewencyjne z pol-psikiem w mundurze i wmawiał, że to nawet lepsze. Warunki płacowe na psiarni uległy poprawie, ale cała reszta to ten sam syf. Trzeba być zjebem, by wytrzymać. Długie godziny pracy, przemoc na co dzień, tabelki zamiast porządku. Podczas bitwy pod Empikiem byłem odważny na pokaz. Całe życie jestem tchórzem naprawdę. Pierdolonym rycerzem na białym koniu w wersji bieda, czyli skodzie fabii z plamami rdzy sięgającymi welurowych wykładzin. Pierwszy Pitbull był o policjantach i cholernie drażni mnie zmiana perspektywy. Z nas i naszej decyzji na jej samotność. Nie przyzwyczaiłem się nigdy, by to ktoś rządził moim życiem. Alternatywą jest jednak tylko wpatrywanie się w pustkę.

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Tekst ładnie wpisał się w śwìęto, choć oczywiście kwestie ojczyzny i patriotyzmu są tu najmniej ważne. Liczy się osobisty dramat dwojga ludzi zmuszonych wyrywać dla siebie nieliczne chwile szczęścia z całego roku życia w kłamstwie.

Wszystko to pięknie napisane, tylko trochę niezrozumiałe, nieuzasadnione. Dlaczego oni żyją w kłamstwie? Co powstrzymuje kobietę od zakończenia nieszczęśliwego małżenstwa? Z opowiadania nie wynika raczej by miała z mężem dzieci, dla których warto było utrzymywać fikcję. Wiec po co? Co właściwie stoi na przeszkodzie, by na stałe połączyła się z bohaterem Bitwy pod Empikiem?

Kwestie związane z ojczyzną czy patriotyzmem to seria pojedynczych dramatów i indywidualnych historii. Co do tego czemu bohaterowie nie mogą być razem? Najkrótsza odpowiedź brzmi: bo nie byłoby opowiadania. Dłuższa? Bo chciałem ich naszkicowac jako straumatyzwowanych. Odnajdujących szczęście tylko ze sobą ale mu nie ufających.

Pięknie napisana, bolesna historia miłosna. Kilka smaczków historycznych, filozoficznych dla tych, którzy wychwytują takie rzeczy. Smutny finał. Warto było przeczytać.

Wielkie dzięki dla Autora za okolicznościowe opowiadanie 🙂

Rzadko kiedy udaje nam się tak utrafić w odpowiednią datę. Naturalnie okoliczności spotkania dwojga bohaterów są tu, jak zauważyła Emilia, drugorzędne, ale jednak budują nieco opresyjną atmosferę utworu. Czytając tekst, miałem cały czas wrażenie, że mąż bohaterki przedwcześnie wróci, że już stoi pod drzwiami, szukając klucza. Ale jednak nie. Gra pozorów zostaje utrzymana, fikcja w jakiej żyje ukochana narratora trwa dalej. A to znaczy, że jego smutna egzystencja, oparta na wyczekiwaniu na ten jeden, jedyny dzień, również pozostanie bez zmian. Ale może tak właśnie musi być. Czasem niebezpiecznie jest pragnąć czegoś więcej, niż się ma.

Pozdrawiam
M.A.

Zdecydowanie za krótkie, trudno wczuć się w ten bardzo typowy dla autora apokaliptyczny klimat…

Napisz komentarz