Misterium Profanum (Sajmon)  4.1/5 (7)

14 min. czytania

Ciąg nieprawdopodobnych zdarzeń prowadzących do budzącego wciąż we mnie grozę finału, dopiero teraz ułożył się w mej głowie w pewną logiczną całość. Swój początek miał w dniu pogrzebu matki mojej żony, Anny. Na pogrzebie, można rzec, dosyć niespodziewanie, pojawiła się jej dawno niewidziana ciotka. Ciotka Maria była artystką i poniewierała się gdzieś po świecie z dala od rodziny. Matka Anny nie bardzo lubiła o niej mówić, nie wiedzieliśmy za bardzo dlaczego. Śmierć siostry w każdym razie musiała ją głęboko dotknąć, skoro przyjechała.

Spędziliśmy wspólnie wieczór. Ciotka Maria troskliwie zajęła się moją cierpiącą żoną, tak jakby chciała nadrobić wszystkie te stracone lata nieobecności. Anna tymczasem, zamiast wspominać przedwcześnie zmarłą matkę, rozgadała się o naszych problemach z poczęciem własnego dziecka. Nie byłem zachwycony, że wywleka intymne sprawy, ale w tak ciężkim dla niej dniu postanowiłem się nie odzywać. Byliśmy małżeństwem już dziesięć lat. Przez cały ten czas staraliśmy się o dziecko. Bezskutecznie. Nadzieja na pomyślny finał z każdym kolejnym rokiem gasła coraz bardziej i mój zapał do czynienia starań w tym kierunku wypalił się zupełnie. Nie pomagały badania i wizyty u najlepszych lekarzy, a na in vitro nie pozwalała nam nasza wiara. Jesteśmy bowiem z Anną ludźmi głęboko wierzącymi.

– Nie ma lepszego czasu niż Boże Narodzenie ani lepszego miejsca niż Ziemia Święta, by raz jeszcze spróbować się o to pomodlić – stwierdziła niespodziewanie ciotka Maria. Okazało się, że od lat mieszkała z wujkiem w Jerozolimie. – Przyjedźcie do nas na Święta – dorzuciła od razu.

Nie byliśmy z Anią nigdy typem podróżników, ale jako ludzie religijni, myśląc czasami o jakichś dalekich podróżach, wyobrażaliśmy sobie zwykle podróż do Ziemi Świętej. Dlatego propozycja, byśmy pojechali tam na Święta, wydała nam się kusząca.

Przyznam ponadto, że zaintrygował mnie bardzo wujek Józef, a raczej to, czym się zajmował. Okazało się, że jest badaczem, prowadzącym od lat wykopaliska pod Jerozolimą. Pomyślałem, że nie można byłoby sobie wymarzyć lepszego przewodnika po Ziemi Świętej, niż znający je od podszewki archeolog.

I tak w przededniu Świąt pojawiliśmy się na spalonej słońcem ziemi Abrahama i Mojżesza. Krewni Anny zamieszkiwali jedną wielu podobnych kamieniczek, o białych, surowych fasadach, wznoszącą się w starej dzielnicy Jerozolimy. Taksówka wysadziła nas przy alei, skąd na nogach, wąską uliczką, którą ciężko byłoby się przecisnąć większym samochodem, skierowaliśmy się w stronę zapisanego na kartce adresu.

Ciotka i wujek Anny oczekiwali nas na schodach, prowadzących do sklepionej orientalnym łukiem bramy. Wujek był bardzo wysokim i szczupłym mężczyzną. Nosił proste, sięgające szyi włosy, które mimo wieku były idealnie czarne, podobnie jak starannie przycięta broda. Zakrzywiony długi nos i blisko osadzone oczy nadawały jego twarzy nieco ptasi, drapieżny twarzy. Ciocia, w mocnym, scenicznym wręcz makijażu i pstrokatej, sięgającej połowy uda sukience na ramiączkach wyglądała za to niczym dojrzały bukiet tropikalnych kwiatów.

Wnętrze domu tworzył dziwny labirynt skrytych w półmroku pomieszczeń. Z obszernego, sklepionego korytarza, zdobionego gipsowymi posągami, prowadziły w dwie strony strome klatki schodowe, wiodące do następnych korytarzy i kolejnych schodów. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie, prowadzony przez czarnoskórą służącą do przygotowanego dla nas pokoju. Co ciekawe, pomiędzy poszczególnymi pomieszczeniami nie było drzwi, a jedynie wiszące w futrynach sznurkowe zasłony z nanizanymi koralikami. Nie inaczej prezentował się nasz apartament. Na szczęście był jasny i obszerny, a niemal połowę jego kubatury wypełniało wielkie, rzeźbione łoże małżeńskie z baldachimem.

Byliśmy zmęczeni podróżą i szczególnie Anna marzyła, żeby jak najszybciej udać się do snu. Kiedy wróciłem z łazienki po wieczornej toalecie, już spała. Położyłem się obok, ale nie potrafiłem zasnąć. Przez otwarte okna labirynt wąskich uliczek niósł różne odgłosy miasta. Wiatr świszczał między winklami kamienic i tłukł niezamkniętą bramą. Gdzieś zamiauczał kot, na co rozległy się wycia psów. Wewnątrz zaś co chwilę dzwoniły wiszące w drzwiach i poruszane przeciągiem koraliki. Otwarte pomieszczenia i korytarze niosły echo niepokojąco skrzypiących sprzętów.

Nagle usłyszałem coś, jakby urwany krzyk. Zerwałem się z łóżka i podszedłem do drzwi. Coś zastukało, ale tak jakby echo niosło odgłosy poruszanego przeciągiem, niedomkniętego okna. Wróciłem do łóżka, ale ledwie się położyłem, znów dobiegły mnie jakieś nieludzkie dźwięki. Serce podeszło mi do gardła, aż zapaliłem nocną lampkę. Rzeźbione kolumny baldachimu rzucały poskręcane cienie na gołe ściany. Wyszedłem na taras, ale tam panowała cisza. Wróciłem do pokoju i wystawiłem głowę na korytarz. Z mroku dobiegały wyraźny szmery. Odniosłem wrażenie, że zbliżają się w moim kierunku, jakby przelatywało gdzieś tam stado nietoperzy. Cofnąłem się o krok, wtedy z ciemności wyłoniła się kobieca postać. Trwało to może sekundę, kiedy pojawiła się w smudze światła, rzucanego przez moją nocną lampkę i zniknęła w ciemności. Nie zdążyłem nawet krzyknąć!

 Cały się trząsłem, próbując sobie wytłumaczyć, że to tylko ciotka Maria przemknęła korytarzem. Rozpoznałem jej sylwetkę, ledwie przewiązaną białym szlafrokiem, prawie bezszelestnie sunącą w dół schodów. Dziwne było jednak to, że wcale mnie nie spostrzegła. Zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. Wróciłem do łóżka i zgasiłem światło, ale serce długo jeszcze tłukło się w mej piersi, nim usnąłem.

Nie mieliśmy zbyt wiele czasu na poznanie Ziemi Świętej, ale mimo to przyznać muszę, że doznałem pewnego rozczarowania. Miałem wrażenie, że wraz z każdym kolejnym punktem programu serwowanego nam przez krewnych Anny podupadałem na wierze. Liczyłem na odkrycie archeologicznych dowodów, potwierdzających prawdziwość słów Biblii, wuj Józef bardziej jednak lubował się w tematyce starych, hebrajskich legend i mitów. Myślę, że wolałby znaleźć magiczne księgi króla Salomona, niż sandały Jezusa czy Maryi. To były jednak tylko moje odczucia, gdyż Anna była zachwycona każdym miejscem i jak gąbka chłonęła każde słowo naszego przewodnika.

Na kolację wigilijną zostaliśmy zaproszeni do znajdującego się piętro niżej ogromnego salonu. Jedną ze ścian  w całości od podłogi po sufit zajmowała bogata biblioteka. Obszerna wnęka naprzeciw biblioteki, zaaranżowana niczym muzealna wystawa, wypełniona była starożytnymi eksponatami. Na różnorodnej wielkości cokołach zostały poustawiane kamienne i gliniane posążki oraz malowane naczynia. Posążki przedstawiały głównie nagie, kobiece sylwetki, ale nie w typie antycznego kanonu piękna, jaki znaliśmy z Grecji, czy Rzymu. Były to postacie jakichś pradawnych, pogańskich bóstw z rogami na głowach i wężami we włosach. Z pewną nieśmiałością i zakłopotaniem przesuwałem wzrok po emaliowanych amforach i półmiskach z malowidłami ukazującymi, nie jak się tego spodziewałem po domu badacza Ziemi Świętej, sceny biblijne, ale jakieś wyuzdane bachanalia. Szczególnie dotknął mnie jeden malunek przedstawiający scenę, w której podobny do Satyra brodaty bożek nadziewał na swe olbrzymie przyrodzenie pochyloną postać jakiegoś mitycznego Minotaura z ludzkim ciałem i wielkimi rogami na głowie.

Tymczasem służąca serwowała na stół kolejne, na szczęście tradycyjnie polskie, wigilijne potrawy.

– Archeologia biblijna jest nader skromna. – Rozpoczął wuj Józef, dostrzegłszy moje zainteresowanie galerią antycznych osobliwości. – Próżno szukać śladów rzekomych wspaniałości królestwa Dawida i Salomona. W wykopaliskach z tamtych czasów znajdujemy za to bogactwo sztuki pogan, zajmujących obok Narodu Wybranego ziemie Kanaanu. Kulty egipskiej Aset, czy fenickiej Astarte słynące z rytualnej rozwiązłości, cieszyły się wielką popularnością nawet wśród bogobojnych Izraelitów. – Tłumaczył tonem wykładowcy. – To wszystko są niestety kopie. Oryginalne, odkryte przez nas artefakty zasiliły zbiory tutejszego muzeum starożytności.

Na koniec wuj Józef przyznał się, że na pobliskiej górze prowadzi wykopaliska i jak stwierdził, jego najnowsze odkrycia mogą stanowić przełom w poznawaniu historii chrześcijaństwa. To mogło być wreszcie coś interesującego – pomyślałem. Dodał, że wybierzemy się tam nazajutrz, bo chce nam zrobić niespodziankę.

Anna co wieczór zasypiała jak dziecko, a mnie kolejną noc męczyła bezsenność. Kiedy zamykałem oczy, pod powiekami pojawiał się widok twarzy pogańskich bóstw, które tyleż wzbudzały we mnie jakiś pierwotny lęk, co równie atawistyczne podniecenie. Oswoiłem już nocne dźwięki starej kamienicy, ale wspomnienie ciotki Marii przebiegającej w negliżu obok naszej sypialni nie dawał mi zmrużyć oczu.

W dzieciństwie podobno zdarzało mi się lunatykować. Chyba jedynie tym mogę wytłumaczyć fakt, że nagle odnalazłem się w ciemnym korytarzu. Po kilku chwilach wzrok przyzwyczaił się jednak do ciemności i zacząłem rozpoznawać kontury ścian, drzwi i schodów. Ruszyłem przed siebie, skręciłem pod kątem prostym i wspiąłem się po schodach. Wyżej były jakieś puste pomieszczenia. Przystanąłem przy jednych z drzwi, przez które prześwitywał kontur, znajdującego się na przeciwległej ścianie okna. Panowała tam jednak cisza. Tylko koraliki w drzwiach zadzwoniły nieśmiało pod wpływem moich kroków. Minąłem korytarz, skręciłem w lewo i doszedłem do opadających w dół schodów. Gdzieś z dołu dobiegły mnie niesione echem niewyraźne szepty. Wtem przenikliwy gong zegara wybił północ. Serce zabiło mi jak szalone. Z mroku docierał aż tutaj drażniący nozdrza zapach kadzidła. Przypomniałem sobie, że ten sam zapach poczułem, gdy ciotka przeszła obok naszej sypialni. Ciekawość była silniejsza od strachu. Najciszej jak potrafiłem, na bosaka, zszedłem w dół klatki schodowej. Minąłem kolejny zakręt, a za nim dostrzegłem słabe, migotliwe światło, padające na korytarz przez jedne z drzwi. Podszedłem bliżej i poprzez rzadkie sznury kryształów zajrzałem do środka.

Odurzył mnie intensywny zapach kadzidła. Za drzwiami znajdował się znajomy salon z biblioteką i wystawą antycznych posążków. Oświetlała go wielka, siedmioramienna menora z dopalonymi do połowy świecami. Chybotliwe światło świec dotykało skamieniałych twarzy pogańskich bożków, ślizgając się po ich pustych oczodołach i wypukłych biustach, nadając im pozór upiornego ożywienia. Wielki stół jadalny, przy którym spożywaliśmy wigilijną wieczerzę, nakryty był szkarłatnym aksamitem, niczym ołtarz. Na nim leżały rozrzucone w nieładzie ozdobne poduchy. Pośród poduch, niczym w gnieździe węży, wiły się dwa nagie, splecione ciała. W plątaninie członków i głów wyglądającej niczym cielsko mitycznego potwora ze starożytnych amfor, w pierwszej chwili nie mogłem dostrzec ludzkich postaci. Musiałem się skupić, żeby wreszcie rozpoznać twarze. Wuja, wciśniętą pomiędzy kobiece pośladki i ciotki, skupionej na wykonywanym fellatio.

Patrzyłem jak zahipnotyzowany i do dziś trudno mi odtworzyć z pamięci wszystkie szczegóły tego bluźnierczego rytuału. Aczkolwiek ciągle mam przed oczami ten widok. Widok kobiety unoszącej w dłoni czarny, kamienny kielich. Światło menory oświetlało jej dorodne piersi, zwisające nad wyprężonym członkiem, w czasie gdy druga dłoń poruszała nim nieustannie tak długo, aż gęste nasienie spłynęło do naczynia. To jednak nie był jeszcze koniec. Kielich bowiem zaraz trafił do rąk mężczyzny, który następnie ułożywszy niewiastę na aksamitnych poduszkach, sięgnął dłonią pomiędzy jej uda. Jego ruchy były powolne, ale zdecydowane i precyzyjne, tak że niebawem kobiece ciało wyprężyło się, jak struna, a wnętrze salonu wypełnił lubieżny jęk. Nie przestawał i dopiero gdy drżące biodra uniosły się w górę, podstawił pod nie kielich. W chwili, gdy z jej ust wydobył się przejmujący krzyk, struga płynu trysnęła wprost z łona do wnętrza naczynia.

Z niedowierzaniem obserwowałem, jak po dodaniu wina, sporządzona w kielichu plugawa mikstura została ostatecznie wypita, najpierw przez ciotkę Marię, a następnie przez wuja  Józefa.

Nie pamiętam, jak wróciłem do łóżka. Obudziłem się bardzo późno z bólem głowy i wszystko, co widziałem w nocy, zdawało się tylko koszmarnym snem. Zeszliśmy dopiero na obiad. Po posiłku gospodarze zabrali nas na wycieczkę, za którą kryć się miała obiecana wcześniej niespodzianka.

Wąska szosa zaprowadziła serpentynami na wzgórza nad Jerozolimą. Nie było to jednak daleko i po kilku minutach dotarliśmy na plac przed starym kościołem, wznoszącym się nad skalnymi urwiskami z widokiem na centrum miasta.

– To miejsce nazywa się En Kerem –  wyjaśnił wujek. – To tutaj według Ewangelii Maria z Nazaretu, przybyła w odwiedziny do swej krewnej Elżbiety, która mimo podeszłego wieku poczęła pierworodnego syna.

Nie udaliśmy się jednak do świątyni, w której kierunku przesuwał się kolorowy tłum pielgrzymów. Prowadzeni przez wuja ruszyliśmy wiodącymi stromo w dół schodami, gdzie przyklejona do skalnych urwisk stała niewielka kaplica. Wujek otworzył zabezpieczone szyfrem masywne wrota i wpuścił nas do środka. Pełne skrzynek i narzędzi pomieszczenie okazało się tylko gospodarczym składzikiem. Oświetlały je słabe lampy, ale kiedy po otwarciu kolejnych drzwi ukazał się nam wylot ciemnego korytarza, trzeba było włączyć latarki. Wykuta w litej skale sztolnia prowadziła w głąb góry. Po chwili stanęliśmy na krawędzi podziemnej komory, do której zeszliśmy po krętych, drewnianych schodach. Dno komory zasłane było gruzowiskiem głazów. Panował tu zaduch starych krypt.

– Wykopaliska w En Kerem prowadzę już od kilku lat – tłumaczył wuj. – Te groty pochodzą z przełomu I i II wieku naszej ery, czyli z czasów rodzącego się dopiero chrześcijaństwa.

Przez niski portal przeszliśmy do kolejnych pomieszczeń o sklepionych stropach. W świetle latarek ukazało się nam kilkanaście wysokich glinianych naczyń. Przebiegł mnie dreszcz, na myśl, że to urny ze starożytnymi prochami.

– Dlaczego z całą pewnością możemy mówić o początkach chrześcijaństwa? – kontynuował. – W tych starych stągwiach znajdowały się doskonale zachowane papirusy. W jaskiniach, w których jesteśmy, pracowali skrybowie tłumaczący święte pisma. Odkryliśmy tu zwoje z tekstami Ewangelii Mateusza i Łukasza. Zastanawiacie się, dlaczego tylko Mateusza i Łukasza, a nie Marka i Jana? Tylko w tych dwóch Ewangeliach opisane są narodziny Jezusa. Znaleźliśmy ponadto papirusy z apokryficzną protoewangelią Jakuba, opowiadającą o młodości Marii z Nazaretu. Jak myślicie, co to wszystko może znaczyć? – Wuj zadawał pytania, jakby prowadził na uczelni wykład. – Wszystko wskazuje na to, że trafiliśmy na pierwszy, znany ośrodek kultu maryjnego!

Korytarz  doprowadził nas do kolejnych, zamkniętych na klucz, stalowych drzwi. Za nimi znajdowało się niewielkie pomieszczenie:  trzy na cztery metry, w którym stała pionowo niczym trumna wysoka na półtora metra skrzynia. Wujek podszedł do niej i odchylił jej wieko. W świetle mocnego reflektora naszym oczom ukazał się alabastrowy posąg.

– Widzicie ten napis? – spytał wuj. – To po aramejsku. MIRIAM MATKA CHRYSTUSA.

Zapadła grobowa cisza. Matka Boska nie przypominała gotyckich posągów ze średniowiecznych katedr. Była naga, miała obfite kształty niczym pogańskie posążki z salonu wuja Józefa, a dziecko na jej kolanach ssało lewą pierś. Na jej głowie, wśród splotów podobnych do wijących się węży tkwił wielki dysk, niczym u egipskich bóstw. Na dysku wyrzeźbione zostało wielkie oko otoczone promieniami słońca.

– Widzę wasze zaskoczenie. Też, kiedy znalazłem ten posąg, myślałem, że to egipska Izyda. Chociaż kobiecy kształt z pewnością wzorowany był na kananejskiej Aszerze. To nie przypadek. I nie przypadek, że znaleziony został w miejscu, gdzie według tradycji Maria z Nazaretu nawiedziła bezpłodną Elżbietę. Jaskinie w En Kerem były chrześcijańską świątynią kultu płodności! Odkryte tu teksty wskazują, że znane z pogańskich świątyń praktyki seksualne, w tym prostytucję sakralną próbowano prawdopodobnie zaszczepić w nowo rodzącym się Kościele. Złowrogą Astarte zamieniono tylko na ciepłą Miriam. Widzę zdziwienie na waszych twarzach, ale w tamtych wiekach nierząd świątynny uprawiano od Babilonu, po Fenicję, od Grecji po Rzym, od ołtarzy Inanny, Astarte, Izydy po świątynie Afrodyty i Kybele. Stosunek seksualny z kapłanką bądź kapłanem symbolizował zjednoczenie z bóstwem i miał zapewnić łaskę, a oko na słonecznym dysku zaczerpniętym z kultury egipskiej było znakiem bożej opatrzności. I coś w tym chyba musiało być, bo młode chrześcijaństwo cieszyło się bardzo dynamicznym przyrostem naturalnym.

Byłem zszokowany. Niemniej jednak to, co usłyszałem, zaczęło łączyć się w mej głowie w logiczną całość z tym, co zobaczyłem zeszłej nocy. Trudne do pojęcia bluźniercze misteria miały najwyraźniej głębszą, religijną inspirację. Zacząłem żałować przyjazdu do Jerozolimy. Na twarzy Anny dostrzegłem jednak ślepą fascynację. Kiedy wracaliśmy, o niczym innym nie potrafiła rozmawiać ze swoimi krewnymi. Byłem tym już bardzo zmęczony, dlatego postanowiłem zostawić ją w ich rękach, a sam udałem się na dłuższy spacer po Jerozolimie. Dziwny lęk przed powrotem do domu wujostwa trzymał mnie na mieście aż do zmierzchu.

Wróciłem do pokoju cichaczem, ale w naszej sypialni nie zastałem Anny. Obok łóżka na cynowych miseczkach tliło się kadzidło. Zdziwiło mnie to, ponieważ moja żona nie używała nigdy takich rzeczy. Ich znajoma woń była tak intensywna, że aż zakręciło mi się w głowie. Rozejrzałem się po korytarzu, aż zauważyłem światło, przenikające przez girlandy koralików zasłaniających wejście do łaźni. Odsunąłem kilka sznurów i zajrzałem do środka. W wielkiej, okrągłej wannie zobaczyłem Annę siedzącą w towarzystwie swojej ciotki. Ponieważ od razu mnie spostrzegły, zdecydowałem się wejść do środka. Kiedy podszedłem bliżej, zauważyłem, że wanna nie jest wypełniona wodą, ale jakąś białą, niezbyt przyjemnie pachnącą cieczą.

– To kąpiel w kozim mleku. – pospieszyła z wytłumaczeniem ciotka Maria. – Praktykowana była już w Egipcie przez Kleopatrę. Zobaczysz, nie poznasz ciała swojej małżonki!

Zmieszany wróciłem do sypialni. Nie wiem, jak długo czekałem na Annę. Nie wiem, czy nawet nie zasnąłem. Kiedy wreszcie ją ujrzałem, miała na sobie jedynie prześwitującą, koronkową tunikę, przez którą w świetle niesionej świecy widać było jej drobne ciało. Usiadła obok i zaczęła mnie rozbierać. Byłem wypompowany i wiedziałem, że nic z tego dziś nie będzie. Nie zawstydziłoby mnie to przed własną żoną, ale skonsternowany zauważyłem, że w krok za Anną do sypialni weszli wuj Józef i ciotka Maria i w świetle wniesionych przez siebie świec przystanęli po bokach naszego małżeńskiego łoża.

Wyglądali przedziwnie. Wuj Józef, niczym Faraon, w złotej przepasce osłaniającej biodra, na głowę założony miał rodzaj korony ze sterczącym na samym czubku, wysokim, nabitym rubinami, szpikulcem. Ciotka Maria, z wielką, złotą kryzą na szyi, pod którą sterczały na boki masywne piersi, przepasana była jedynie koralami. Na jej głowie mienił się złotem dysk, z wygrawerowanym okiem; taki sam jaki miała figura Miriam z En Kerem.

W dłoni trzymała flakon, który przechyliła, wylewając na mój tors strużkę ciepłej oliwy. Spiąłem mięśnie, a nozdrza wypełnił intensywny zapach piżma. Moje uśpione ciało jak za magicznym dotknięciem jej rąk, wcierających w skórę wonne olejki, zaczęło dźwigać się do życia. Poszukałem wzrokiem Anny, ale natknąłem się jedynie na jej beznamiętne spojrzenie. W dłoniach trzymała kielich, który podała swej krewnej, a ta z kolei zbliżyła go do mych ust. Nie zaprotestowałem, chociaż wzdrygnąłem się na myśl, że w środku znajduje się mikstura, którą sporządziła zeszłej nocy…

Napiłem się, ale w jej smaku nie znalazłem na szczęście nic oprócz mocnego wina. Ciotka Maria oddała pusty kielich i wsunęła się na łóżko. Na biodrach poczułem jej ciężar. Wyprostowała się i położyła sobie na piersiach moje dłonie. Jej kształty były obfite i dojrzałe, pełne aż przesadnych miejscami krągłości, niczym u pogańskich posążków. Jej płynne i organiczne ruchy sprawiły, że odpłynąłem zapatrzony w odblaski świec, pełzające po złotym dysku.

Wszystko, co wydarzyło się dalej, pamiętam jak przez sen. Przez na wpół przymknięte powieki patrzyłem na ciotkę Marię, jak rozprawiwszy się ze mną popełzła w stronę oczekującego jej Faraona. Przyglądałem się z rosnącym podnieceniem, jak z powagą i dostojeństwem właściwym dla Arcykapłanki, rozchyliła przed nim swe uda, oddając się gwałtownym i nieustannym pchnięciom jego włóczni.

Chwyciłem dłoń Anny, chcąc, żeby się przy mnie położyła, ale ona bez słów wskazała tylko palcem na wuja, który jednym skinieniem demiurga, przywołał ją po chwili do siebie. Na jego znak przefrunęła nade mną i bez wahania zrzuciwszy tunikę, zajęła miejsce ciotki…

Zacząłem domyślać się zasad, którymi rządził się rytuał. Przypomniała mi się zabawa w głuchy telefon, w której ktoś wymyślał słowo i przekazywał w tajemnicy kolejnym uczestnikom zabawy. Tak samo tutaj ja jako pierwszy przekazałem je ciotce Marii, która następnie udała się z nim do wuja Józefa, a na końcu wuj oddał je Annie. Tylko że my nie przekazywaliśmy sobie słów, ale coś zgoła innego.

Zawstydzony zakryłem się prześcieradłem. Została mi już tylko rola biernego obserwatora. Łudziłem się, że mroczne misterium wkrótce się skończy, ale się myliłem. Ich nagie, splecione ciała wiły się przed moimi oczami bez końca, niczym oślizgłe płazy mlaskające śluzem i bulgoczące rozwartymi lubieżnie ustami  wyrzuconych na brzeg ryb. Nie wiem już nawet, ile to trwało, bo padłem w końcu zemdlony.

Kilka tygodni po powrocie z Izraela spłynęła na nas pełnia szczęścia. Dowiedzieliśmy się, że Anna jest w ciąży. Po dziesięciu latach bezskutecznych starań, po wielu chwilach zwątpienia i rezygnacji łono mojej żony wypełnił zaczątek nowego życia. Anna była najszczęśliwszą osobą na świecie. Ja również…

Muszę w tym miejscu jednak do czegoś się przyznać. Prawdopodobnie był to skutek narkotycznych kadzideł, które nieustannie tliły się w domu wujostwa, niemniej wróciłem do kraju dotknięty swoistą amnezją. Wszystkie bluźniercze rytuały, których byłem świadkiem i uczestnikiem, a które na tyle na ile potrafiłem, opisałem, coś wykasowało z mojej pamięci. Wracałem z przekonaniem, że Święta Bożego Narodzenia spędziliśmy na modlitwie do Maryi, patronki domowego ogniska, do której to specjalne nabożeństwa miały nam wyprosić dar potomstwa. Wróciliśmy wypełnieni taką wiarą, że przez następny miesiąc kochaliśmy się dzień w dzień, aby nie zaprzepaścić danej nam szansy. I w końcu nasze nadzieje się ziściły.

Wszystko wydawało się zmierzać w upragnionym przez nas kierunku, aż do dnia lekarskiej wizyty. Tego dnia doktor wykonujący USG brzucha żony zawołał mnie przed monitor, żebym na własne oczy zobaczył cud poczęcia. Uśmiechając się do mnie serdecznie, wskazał długopisem zarodek wielkości ziarna fasoli, pulsujący ukrytym w nim życiem. Kiedy jednak na niego spojrzałem, oblały mnie zimne poty, a nogi zaczęły drżeć. Przyjrzałem się raz jeszcze, nie wierząc własnym oczom. Zakręciło mi się w głowie i nagle jakby ktoś odkręcił śluzy pamięci, do mojej świadomości wylały się straszne wspomnienia… Ten zarodek patrzył na mnie okiem z dysku Madonny z En Kerem!

To nie było moje dziecko!

Doktor próbował mnie uspokoić. Zapewniał, że to się zdarza. Ojcowie czasem reagują szokiem na widok swojego potomstwa w tej fazie rozwoju. Ale ja w jednej chwili wszystko sobie przypomniałem.

Nie przekonał mnie.

Nie zwariowałem.

Ciąża Anny była owocem strasznych, pogańskich obrzędów ku czci bluźnierczej Madonny. Obrzędów, w których zostałem podstępnie wykorzystany.

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Poprzednio dostaliśmy (moim zdaniem) jedno z lepszych opowiadań Sajmona, to teraz, dla równowagi, jedno ze słabszych. Logika narracji pozostawia wiele do życzenia, fakty niezupełnie prawdziwe, a do języka mam zastrzeżenia.
Pociesza mnie, że zgodnie z logiką naprzemienności następne opowiadanie Autora będzie znów dobre.

No dobrze, ale co dalej? Opowiadanie kończy się w chwili, w której to, co ciekawe, dopiero się zaczyna.

Co nasz bohater zrobi ze swoją wiedzą? Pozwoli, by urodziło się demoniczne dziecko czy wbrew swojej wierze i wyznawanym wartościom, poszuka innych rozwiązań, jak terminacja ciąży, zwana niekiedy aborcją?

Bohaterowie średnio mi leżeli, tacy zdewociali i prości. Dlatego odpowiadało mi, gdy wykorzystali ich krewni z piekła rodem 😀

W przeciwieństwie do przedmówców mi opowiadanie się podobało, choć dostrzegam pewne jego mankamenty. Czy planowany jest ciąg dalszy? Np.w stylu filmowego cyklu „Omen”?

Pytanie, co bohater zrobi ze swoją wiedzą na temat dziecka i okoliczności jego poczęcia jest w tym wszystkim najciekawsze!

Dobry wieczór,

ja również przyznam, że z opowiadań tego Autora bardziej podobały się zarówno Rusałki, Inkub jak i Wiedźma. Wygląda na to, że siła Sajmona tkwi w górach 🙂 Misterium Profanum jest dla mnie bardziej jakby zaczątkiem dojrzałego tekstu, pierwszym szkicem, który domaga się rozwinięcia. Bohaterowie są bardzo pasywni, nie potrafią w żaden sposób zareagować na to, co się im wyczynia. Aż chciałbym wiedzieć, co zrobią z faktem „skażenia” ciąży Anny. Niestety, opowiadanie tu się urywa. Może czeka nas ciąg dalszy? Na pewno temu szkicowi przydałoby się sporo więcej pracy ołówkiem.

Pozdrawiam
M.A.

Napisz komentarz