Szereg homologiczny (Entalia)  4.5/5 (8)

31 min. czytania

Żródło: Pixabay

Ilki, Sumce, Mewce i Śliwce…

Nacisnęłam klamkę i pchnęłam z rozmachem duże drzwi od mieszkania, które zamykały się za mną bardzo powoli. Wnętrze zielonego przedpokoju równie wolno wypełniło się przytulnym uczuciem ciepła. Umilkł terkot elektrozamka i zrobiło się bardzo cicho. Mieszkanie wydawało się przestronne, zapewne z powodu wysokiego sufitu, tak charakterystycznego dla starych kamienic. Gruba, ciemnozielona wykładzina doskonale współgrała z nieco jaśniejszym odcieniem koloru ścian. Sufit pomalowano jeszcze jaśniej. W przedpokoju nie było okien. Znajdowały się tylko pełne – również wysokie – drzwi do poszczególnych pokojów, zapewne toalety i kuchni. Nie było tu nikogo. Stałam w bezruchu, obserwowana przez zimne, martwe oko czujnika ruchu. Doprowadziłam do tego, że rozświetlone lampami halogenowymi wnętrze pociemniało nagle, zmuszając mnie do wykonania pierwszego kroku w czeluść nieznanego mi wnętrza.

* * *

Od kiedy tylko sięgam pamięcią, zawsze był lubiany przez wszystkich. Nic dziwnego, skoro patrzyło się na niego z prawdziwą przyjemnością. Wysoki, opalony, dobrze zbudowany, ubrany w markowe ciuchy, ruszający się z gracją i energią. Z reguły nie mówił za wiele, lecz kiedy już się odzywał, to od razu trafiał w sedno. Głos też miał niczego sobie – silny, przekonujący, a swoją barwą przykuwający uwagę. Na co dzień był miły, elegancki, uczynny; pachniał też inaczej, intensywniej, ale nie nachalnie, tylko tak w sam raz. Tajemniczy wyraz twarzy, który wydawał się być jego naturalnym, pociągał. Nigdy nie mówił wszystkiego, mrużył oczy i zdawało się, że czeka, aż się odgadnie, o czym myśli. Niektórych to denerwowało, ale ja uważałam to za urocze.

Wciąż wyjeżdżał, często na całe tygodnie. Jego rodzice podróżowali po Europie. Nikt nie wiedział, czym się zajmują, a on oczywiście nie mówił wszystkiego wprost i nigdy niczym się nie chwalił. Lubiłam go, nawet bardzo, w końcu jednak wyjechał na dłużej. Tak długo, że zdążyłam o nim zapomnieć, aż do tego dnia, w którym wszystko się zmieniło. Pojawił się znikąd. Czysty przypadek – wpadliśmy na siebie w Centrusie i to niemal dosłownie. Wymieniliśmy „cześć” i staliśmy jak dwa słupy soli, zastanawiając się, co z sobą począć i jak się do siebie odezwać. On mrużył te swoje ciemne zaskoczone oczy, już starsze, dojrzalsze i jeszcze bardziej pociągające. Ja milczałam. Nie byłam w stanie wydusić najprostszego słowa, aż zrobiło się dziwnie. Niezręczność potrafi przytłoczyć.

Rozstaliśmy się tak po prostu, z niewygodnym ciężarem na sercu i od tego czasu nie mogłam przestać o nim myśleć. Poczułam coś, czego nie potrafię tak po prostu opisać. Stałam jak figura woskowa w piekarniku reflektorów, a on patrzył i cholera wie, co sobie myślał. Nawet nie wiem, czy taką mnie zapamiętał. Może zmieniłam się i nie byłam już tak atrakcyjna jak wcześniej, a może właśnie byłam za bardzo i odpuścił sobie, zanim jeszcze cokolwiek z siebie mógł utracić. Szlag mnie trafia, kiedy pomyślę, że być może wystarczyłby wtedy mały krok we właściwą stronę. Mógłby brać mnie tymi czarnymi oczyma, rozbierać gładkimi dłońmi i doświadczać aurą niepewności. Nie byłabym w stanie się jej oprzeć. Zjadłby mnie całą i choćby tylko wykorzystał dla zabawy, jeszcze bym podziękowała. Taka byłam wtedy jego, ale się o tym nie dowiedział.

Teraz jestem chora, nieśmiertelnie. Jestem siedliskiem niepokonanej zarazy. Drąży mnie i pożera jej paszcza, a w niej, jak z igieł, klawiatura kłów i zwieszające się ponuro pajęczyny zgęstniałej śliny. Cuchnę kwasem życia, przeżarta nim na wskroś. Zionę z ust wydatnych, kolorowych oddechem, smrodem snu, z którego nie można się już obudzić. Mgła na wachlarzach rzęs skleja oczy do nieustającej podróży. Zatruta i zimna jak lód jestem. Przesuwam wzrokiem po figurkach ludzkich, spojrzenie mam nasycone pogardą i zniechęceniem. Łapią mnie za te spojrzenia, biorą za odważne, śmiałe, wszystko źle odczytują i mruczą, że atrakcyjna, że puknęliby, zaliczyli, wyruchali. Niby do siebie mruczą, ale słyszę wszystko dokładnie. Szczegółowe opisy, że za cycki i w dupę, że rżnęliby aż do wiór. Jestem nieśmiertelnie chora na kobiecość. Budzę wyjątkowo silne punkty zapalne i choć daleko mi do ideału, mówią, że jest we mnie to coś, co tak trudno jest im ująć w zdefiniowane jasno pojęcie. Co ja bym zrobiła bez swoich dziewczyn? Uwierzyłabym w te wszystkie bajkowe opowieści o miłościach od pierwszego wejrzenia? Wolę nie wiedzieć, bo jesteście, tak jak zawsze byłyście i bez was nie byłoby już niczego.

Mewka, Śliwka, Sumka, Ilki i ja – Natka. Zgrana z nas była paczka, wszędzie razem – imprezy, studia, fryzjer, zakupy, kino. Byłyśmy jak siostry pięcioraczki, jak wiedźmy próbujące bezkompromisowo przejąć władzę nad światem. Coś w tym było – miałyśmy wielkie marzenia, jeszcze większe plany i chociaż nie łączyła nas krew, jedna stała za drugą; i choćby nie wiem co się działo, choćby świat się na nasze istnienie nie zgadzał, my byłyśmy przeciwko światu. W kupie i nie do ruszenia. To nie było normalne – taka jednomyślność albo rozwiązywanie konfliktów przed czasem zapłonu. Każda miała marzenia, fantazje, miłości. Kochałyśmy się tą najszczerszą jej odmianą, młodą, szczęśliwą, bezinteresowną. Nie bałyśmy się odpowiedzialności, opiekowałyśmy sobą nawzajem. Chude, długowłose i pyskate laski z długimi nogami. Czasami nawet ubierałyśmy się podobnie, idąc miastem przyciągałyśmy ciekawe spojrzenia obojga płci. To było coś – taka przewaga mocy, pentagon energii.

Później każda z nas miała swojego faceta. Takiego prawdziwego, z krwi i kości. Każda się zakochała, była szczęśliwie pijana, rozczarowana, zdradzona, porzucona i przez samotność niemal do cna zabita. Każdą pozostałe odkopywały spod gruzów obojętności na wszystko, wydobywały z dołu ciemności, przerzucając ciężkie odłamki rozpaczy, łamiąc paznokcie na ruinach kolejnego nieudanego związku. Każda łkała nad roztrzaskaną przyszłością i zwolna na rękach swych sióstr konała w świecie usnutych mylnie wyobrażeń, by obudzić się do życia w październikowych mgłach zobojętnienia na wszystko.

Ilki, moja kochana Ilki, miała Bartka – dentystę, który wpadł jej w oko już od pierwszej wizyty. Miło jej się z nim gadało, być może dlatego, że to on wciąż mówił, a Ilki słuchała. Na co dzień Ilki buzia się nie zamykała ani na moment, mówiła o wszystkim co wie, czuje i myśli. Tutaj więc taka odmiana. Bartek mówił, a jej aparat dźwiękowy ograniczał się jedynie do przełykania śliny, która uchodziła w przezroczystej rurce ssaka. Bartek był przystojny i wszystko z wizyty na wizytę szło w dobrym kierunku. Mimo że Ilki zaczęła nowy, jak mi się wtedy wydawało, właściwy etap życia, ja w lochach swej duszy czułam ból, ranę, że nam jakoś nie wyszło, przynajmniej nie do końca, ale przecież nigdy niczego sobie nie obiecywałyśmy. Z Bartkiem było coraz piękniej, uprzejme uśmiechy, uściśnięcia rąk i moment, gdy położył swoją rękę na jej kolanie. Nie była na to gotowa. Wróciła z niedokończonym zębem i napuchniętą pięścią. Chciałyśmy zgłosić próbę gwałtu, ale Ilki powiedziała, że dostał za swoje, że spadł z krzesła i przewrócił maszynę z wiertłami. Wszędzie było mnóstwo szkła i krwi. Przeszła po tym wszystkim w swoich specjalnych obcasach, rozgniatając z prawdziwą przyjemnością wciąż jeszcze kruche nadzieje.

Później był Sylwek, piegowaty blondyn, który kręcił się wkoło niej tak długo, że wreszcie poszła z nim do łóżka, chyba tylko po to, by dał jej święty spokój. Marek. Marek był bardzo okej, ale nie pasowali do siebie. Ostrożność to jego drugie imię, ważył słowa i razem z Ilki wyglądali groteskowo. Ona jak żywioł – głośna, obfita w myśli, rzeka wylewających się wrażeń, a on jak kamień pośrodku tego rwącego potoku, cichy, skupiony i biedny, że aż się robiło jego żal. Marek odchodził powoli, oddalał się od Ilki, a gdy ta to zauważyła, było już za późno.

Sumka umawiała się ze starszym facetem, uprzejmym, miłym i czarującym. Poznali się na jakieś kolacji biznesowej, na którą zaciągnął ją znajomy brata. Wizyty w operze, filharmonii, wystawne przyjęcia, kulturalne rozmowy, drogie hotele. Janek spełniał jej wszystkie zachcianki i omal nie kupił jej ukochanej C trzydziestki, która tak bardzo wpadła jej w oko, że wciąż o niej wspominała. Wszystko było tak wspaniałe, że nie mogło być prawdziwe. Ale o Sumce dowiedziała się żona Janka i wszystko skończyło się tak szybko, jak zaczęło. Z początku Sumka nie mogła uwierzyć, że Janek jest żonaty. Z dowodami się jednak nie dyskutuje. Janek próbował się kontaktować, ale Sumka trafiła pod nasz klosz. Więc jego próby spełzły na niczym. Korespondencją podzieliliśmy się z żoną Janka, co z pewnością uatrakcyjniło mu nudną rozprawę rozwodową. Sumka kilka tygodni dochodziła do siebie. Przez ten czas przemyślała wiele rzeczy, znalazła nową pracę i zaczęła chodzić po górach, całkiem sama, za to zawsze wracała w doskonałym humorze.

Śliwka była w niebie przez pół roku, ostatnie dwa tygodnie była nawet zaręczona, a później jej Hiszpan przepadł bez śladu gdzieś na półwyspie Iberyjskim – związki na odległość. Nie mogłyśmy nic zrobić. Całą nadzieję chowałyśmy w tym, że odszedł jak prawdziwy mężczyzna, biorąc udział w jakimś wypadku czy innym zdarzeniu śmiertelnym, ale nie – kretyn odezwał się w końcu do niej z Madrytu. Napisał, że wspólny czas był fantastycznym etapem jego życia, że nikt mu tak nie obciągał, nawet biorąc pod uwagę jego obecną dziewczynę, z która planuje dozgonną przyszłość. Mimo wszystko z przyjemnością wspomina ich wspólne chwile i wierzy, że ona również. Odpowiedź do Hiszpana wysłała Ilki. Było tam zdjęcie obciętego kutasa i pełno krwi. Hiszpan już się nie odezwał. Śliwka szybko zaakceptowała to, że padła ofiarą oszusta. Czasami wydawało mi się, że wiedziała o tym od samego początku, lecz chico podobał się jej tak bardzo, że uwierzyła we wzajemność.

Mewka zakochała się w artyście, malarzu bez grosza przy duszy. Szwendała się z nim po podejrzanych spelunach w poszukiwaniu środków odurzających po najniższych stawkach, gdyż tylko pod ich wpływem Romeo mógł tworzyć dzieła, którymi ktoś w ogóle się interesował. Romeo ciągnął hajs z Mewki, a właściwie z jej rodziców. Musiałyśmy interweniować, zanim byłoby za późno. Śliwka w odpowiednim momencie zadzwoniła po policję i zgarnęli maestro naprutego po kołnierz, przyszywając mu dilerkę z zapasów, jakie zgromadził po ostatnich zakupach z Mewką. Mewka przez jakiś czas mieszkała u Śliwki, aż sprawa przycichła. Później zachowywała się jakby nigdy nic. Trudno było ją złamać. A może wcale nie trudno, tylko ja byłam ślepa?

* * *

Zrobiłam krok i halogeny ponownie rozbłysły szmaragdową posoką sufitu, ściekając po ścianach, hotelowej wykładzinie, aż po drzwi od jednego z pokoi, które były już uchylone. W progu stał on. Dokładnie taki, jak zapamiętałam. Niewiele się zmienił. Wydawał się bardziej poważny, może odrobinę smutny, chociaż się uśmiechał. W oczach miał to coś, co sprawiało, że nie sposób się było od nich odwrócić. Stał oparty o framugę, ręce miał opuszczone wzdłuż ciała, mankiety czarnej koszuli podwinięte na trzy czwarte. Przyglądał się spokojnie swoją niewzruszoną, starannie wygoloną twarzą. Dobrze było być tu obok niego. Mieszanina wspomnień i tajemniczości zdominowała moją wyobraźnię. Miał na sobie ciemno granatowe dżinsy i wtedy przypomniałam sobie, że taki jest również kolor jego oczu. Stał boso w progu wnętrza i ani drgnął. Mocna, wysoka postać, pełna uwięzionej w sobie energii; imponowało mi to, jak panował nad sobą. Nie wiedziałam, co zrobić. Powinnam przecież się odezwać pierwsza, przywitać, wyciągnąć dłoń, może przytulić, musnąć wargami policzek. Niczego nie zrobiłam – stałam i pozwalałam się pożerać tym ciemnym nieodgadnionym spojrzeniem. A on jakby na to czekał – patrzył, milczał i sycił się moim zakłopotaniem. W końcu opanowałam to wszystko, co rozkołysało emocje, uspokoiłam się i wstrzeliłam w jego uwagę, penetrując z chciwością granat oblegający mroczne źrenice.

* * *

Wizyty na stadionie Marymontu, a właściwie spontaniczne spacery przez krzaki i chaszcze otaczające ten obiekt przy Potockiej, zwykle kończyły się wyrzutami, że się za mało ruszam, że w końcu przytyję. Patrząc, jak ludzie wyciskają z siebie siódme poty, popadałam w lokalną depresję. Wysportowane, jędrne babki kołujące na bieżni wzbudzały we mnie żal do siebie, że jestem taka słaba i że brak mi silnej woli, i że klęska jest moją siostrą przyrodnią. Wtedy powtarzałam sobie, że niczego nie muszę udowadniać. Jak komuś się spieszy, to biega. Ja wszędzie zdążę, bo wychodzę w porę. Z podziwem słuchałam opowieści Sumki, jak ta daje sobie w kość na górskich szlakach. Podziwiałam jej kondycję i odwagę, zakochiwałam się w opowieściach o jej jesiennych wyprawach. Też bym tak chciała, ale… Nie potrafiłam znaleźć czasu, by się odważyć. A może bałam się takich szczerych przypadków miłości. Miłość do gór bywa śmiertelna.

Tego dnia wyszłam wcześnie, bo padało. Moja ukochana jesień nie oszczędzała mnie wcale. Łzawiło warszawskie niebo szarością listopadowej aury, skąpym od światła dniem; chmur pełnią gęstwiła się na dnie oczu skorupa popielatych godzin upływającego dnia. Nie używam parasoli; mokłam, chowając włosy pod kapturami dziwnych płaszczy. Właśnie te podobały mi się najbardziej, chociaż wołali na mnie Frodo, a ja wcale nie byłam niska i nie miałam owłosionych stóp. Bardziej też czułam się Gandalfem czy raczej Tauriel, córką lasu, niż niziołkiem z jamy, no i nie byłam tak niewinna jak powiernik pierścienia, ale wołali, bo w tym kapturze wszędzie chodziłam i ubierałam się na zielono. Nie sądziłam, by Frodo lubił deszcz, ale mógłby lubić, a to im wystarczyło – tym wszystkim, co tak gadali. Szłam chodnikiem, przy kutej barierze schludnego płotu, a za nim kamienie owiane złą sławą. Cisza, spokój, smutek. Chodniczek usłany listami zaadresowanymi do natury. Pisał je czas, obleśny staruch, który dotykał każdego. Szorowałam stopami po równo ułożonych kamiennych płytkach. Lgnął do mnie chłód, jakbym szła boso, choć nie szłam. Naokoło przyglądały mi się krzyże i zimne anioły; te drzemały, a właściwie spały głęboko snem, z którego nie można się obudzić i którym się tak naprawdę nie zasypia, a wkoło nich resztki w śmiertelnych kapsułach przemijania. Wcisnął je dziad czasu grubym palcem głęboko pod powierzchnię dostrzegalnego, aż na granicę pamięci.

Naprzeciw podążała smutna postać. Przygarbiona haczykiem sumienia. Moja wyobraźnia z kopyta, od razu, jak młode konie – że leży tu mąż, brat albo kochanek, że zginął w obronie cnoty czy w imię gorącej miłości. Życie jednak zupełnie nie jest romantyczne. Może po prostu palił i pił dużo, może ćpał nad umiar, może rozbił się na latarni albo zastrzelono go jak w filmach, albo… Kroczył po chwiejnej linii nad przepaścią, krawędzią studni bezkresnego niezrozumienia i jest już szczęśliwy, bo był przez chwilę odważny, a ona porzucona, strącona nawet niżej niż on w sam chłód studni, w wilgoć jej nieskończenie zmulonego dna, żeby już nigdy nie wyciągnęła z błota swoich stóp. Bezczelny egoista, typowy mężczyzna. Jest młoda, widziałam to z bliska, szczelnie otulona białym szalikiem z jedwabiu; to przez wiatr cmentarny, którego nie można w żaden sposób powstrzymać.

Zaraz… ten szal… gdzieś go już widziałam. Na smutnej twarzy dostrzegłam łzy – kapały ciężko w lustra rozpostarte na chodnikach. Kropla po kropli i nagle rojem słonych meteorytów rozbrzmiały okoliczne mikro sadzawki, ale to był deszcz, a nieznajoma to Mewka, którą spotkało niechybnie kolejne rozczarowanie. Stałyśmy tak, wpatrując się w siebie, podziwiając odporność na aurę, jakbyśmy były co najmniej z cukru. W pewnym momencie, tknięta dyskomfortem wilgotnego chłodu, wsunęłam dłoń do kieszeni swojego płaszcza i natrafiłam na mały kartonik. Wyciągnęłam dłoń przed siebie i zdążyłam tylko odczytać imię. Jego imię. Musiał wsunąć mi wizytówkę, kiedy wpadliśmy na siebie, ale po co? Może jednak nie wpadliśmy na siebie, może to wcale nie był przypadek? Mewka wyjęła kartonik z mojej ręki, uśmiechnęła się i objęła mnie czule.

– Dziękuję.

Zanim dotarło do mnie co się dzieje, oczy już jej schły, a ja nie miałam siły zburzyć tej chwili szczęścia, które podarowałam jej prawdziwym przypadkiem.

Wizytówka wróciła do mnie tydzień później. Mewka zaskoczyła nas w kawiarni Pod Melonem, gdzie razem ze Śliwką dumałyśmy nad pucharkami mocno owocowych lodów. Dosiadła się całkiem inna. Po tej całej historii z policją i dragami była lekko zgasła i choć nie skarżyła się słowem, czułyśmy, że krąży, że szuka swojego miejsca. Teraz właśnie było inaczej. Jasne, czyste spojrzenie, uśmiech pełen energii, jakaś taka młodsza, wypiękniała twarz; wszystko to przyciągało uwagę. Coś mnie ukuło – czy aby jej szczęście nie było tym, co miało mnie spotkać. Ale nie – pierwsze, co zrobiła, to oddała wizytówkę.

– Dziękuję.

– Nie ma za co – odparłam nieszczerze, nie mogąc na szybko wycenić strat, jakie poniosłam.

– O… wspólny fryzjer? – zainteresowała się Śliwka.

– Do ciała i duszy – wypaliła Mewka, uśmiechając się szeroko.

Mogłabym przysiąc, że drgnęła na same wspomnienie, jakby przeszył ją dreszcz wywołany przez rozkoszne coś, co zadziało się w niej dużo wcześniej. Zaczęłam nabierać rozmaitych podejrzeń.

– To brzmi podejrzanie, – Śliwka nie poddawała się, zerkając na wizytówkę, którą trzymałam w dłoni.

– Masz, spróbuj. – Podałam jej kartonik, jak gdyby nigdy nic.

Mewka pochyliła się nad Śliwką i położyła jej swoją dłoń na ramieniu. Uśmiechała się tylko pogodnie, ale nic nie mówiła. Potem wstała, pożegnała się i wyszła.

– Co ona taka zadowolona? Kto to jest? – Wskazała na wizytówkę.

– Mój… – zaczęłam dziwnym złamanym głosem, ale zaraz odchrząknęłam, poprawiając się – … przyjaciel, mój przyjaciel.

Oglądała przez chwilę kartonik, po czym wlepiła we mnie swoje zielone oczy i skanując wszelkie zmiany na twarzy, poważnie zapytała:

– Mogę?

Uśmiechnęłam się.

– Jasne.

Zarobiłam pocałunek w policzek. Nie wiedząc, na co się zgodziłam.

Podczas spaceru Śliwka opowiadała o zastosowaniu oliwy i oliwek w hiszpańskiej gastronomii. Ja zaś myślałam o swoim przyjacielu. Nie dawała mi spokoju odmiana nastroju Mewki, nie sądziłam, że cokolwiek sprawi, że tak szybko zapomni o wszystkim. Zrozumiałam, że oddanie wizytówki Śliwce to swojego rodzaju polisa bezpieczeństwa, którą nieświadomie wykupiłam, dzieląc się nim z drugą przyjaciółką. Jeżeli pozna go Śliwka, to Mewka nie będzie już jedyna, nie będzie prawa wyłączności. Jakiej wyłączności? Co w ogóle chodziło mi po głowie? Przecież nie zamierzałam nikogo wyswatać, dla siebie też nie szukałam. To po prostu mój tajemniczy przyjaciel i tyle.

* * *

Po chwili światła zgasły, ciemność na powrót zawinęła mnie w kokon niepewności. Tym razem postanowiłam się nie ruszać. Od razu dopadły mnie wątpliwości. Co to za gra? Co ja tu robię? Może powinnam się jednak odezwać? Stałam cała naprężona, z torebką na ramieniu, a w torebce dusza. Gotowa byłam do biegu – obrót, klamka i schody, po kilka metrów w jednym susie, pal licho fryzurę, jesień i tak mi da dzisiaj popalić, powietrze i oczywista wolność, a tutaj… Cisza jakby się pogłębiała, gęstniała w sobie. Czy mogłam się cała w nią zapaść? Przepaść bez śladu w niejasnej nicości? Ucieczka wydała mi się niezwykle kusząca. Co jednak powie Ilki? Co powiedzą pozostałe? Przecież nie przyszłam tu po to, by nabrać rozbiegu do ucieczki życia.

Wtedy dotarł do mnie jego zapach. Przyniósł go szmer, cichy szelest oddechu. Przez chwilę wydawało mi się, że słyszę bicie jego serca, ale nie… To był mój strach, lęk, nie przed tym, co nastąpi, ale przed tym, co się już wydarzyło; może tu właśnie, na tej wykładzinie albo za uchylonymi drzwiami jego pokoju. Przełknęłam ślinę. W powietrzu unosił się eteryczny jęk olejku. Na myśl od razu przychodziła mała, wyglądająca jak cytryna grudka gorzko kwaśnej pomarańczy, wybrzmiewała zuchwale w kompozycji słodkawo-korzennego, lekko piekącego w swoim coraz silniejszym aromacie zapachu, który jej towarzyszył. Wiedziałam, że się zbliża. Zaschło mi w gardle. Dlaczego nie rozmawiamy? Nie dyskutujemy o gustach, o przyzwyczajeniach, o tym, co nas uszczęśliwia, co przeraża, o przeszłości i planach na przyszłość, dlaczego milczymy, nie rozkoszując się zapachem świeżo zmielonej kawy. Przecież musi mieć młynek w takim mieszkaniu. To byłoby pierwsze, co bym kupiła, gdyby tylko mnie było na niego stać. Kawą pachniałby cały pokój. Co tam pokój, mieszkanie by pachniało, kamienica cała i Warszawa zanosiłaby się świeżym kawowym oddechem, z ust do ust każdego jesiennego przechodnia.

* * *

Przeszłość. Wracałam do niej z trudem, bo ciężkie zasłony minionego zdawały się być ponad moje siły. Wiem, że mogłam się przemóc, ale po prostu już nie chciałam pamiętać. Wtedy to była najtrudniejsza decyzja w moim życiu. Szafka ojca i niewielka dębowa szkatuła, a w niej skrępowany recepturką rulonik – pieniądze, których nie pożarł jeszcze smok z butelki. Ojciec spał, a gad krążył nad nim i łypał na mnie jedynym okiem. Tym razem nie dałam się schwytać w drapieżne spojrzenie, nie znieruchomiałam na jego widok, nie sparaliżował mnie obietnicą bazyliszkowego cierpienia. Zrealizowałam plan i wybiegłam, by nigdy nie wrócić. Kiedy się obudził, to nawet mnie nie szukał, ubrał się i wyszedł, zupełnie jak ja, ale nie za mną. Matka oszalała, zapewne straciła pamięć. Zalewała się łzami, dzwoniła na policję, zgłosiła jego zaginięcie i ponawiała zgłoszenie co kilka dni. O mnie już nie pamiętała, o smoku również, i o tym co nam robił. Powiedziałabym jej, że go pożarł, ale ona by nie uwierzyła; była przekonana, że ojciec był nieśmiertelny. Rycerz w, kurwa, białej zbroi.

Takich rycerzy spotkałam na swojej drodze jeszcze kilku. Każdy ujeżdżał innego smoka. Trzymałam się od nich z dala. Tłukłam się pociągami, szalona, szukając drugiego końca kraju, gdzie byłoby wystarczająco daleko dla smoczych skrzydeł. Brali mnie na stopa albo do pekaesu, nocowali w schroniskach, pokojach na wynajem i na łąkach namiotowych. Poznawałam różnych ludzi, ale Ilki była z nich najtrzeźwiejsza. Schwytała mnie w lot swym spojrzeniem i uwięziła za kratami drapieżnych rzęs. Bezlitośnie lepiła napięcie, z każdą chwilą znajomości. Płynął nam czas. W końcu pękła bańka nietykalności. W jednej chwili dotarła głębiej, niż ktokolwiek wcześniej, a to porwało mnie w górę i wirując nad całym światem, wytknęłam głowę ponad atmosferę ziemską. Zupełnie zapomniałam, że tam wyżej nie będzie czym oddychać, ale było już za późno. Przygoda życia przeszła w przelotny romans, a Ilki wtedy poznała kilku chłopaków, również nic zobowiązującego – ot, takich kilka spotkań, kilka brakujących nocy i opowieści bardziej szczegółowych niż dotyk, jaki mogłabym sobie wyobrazić.

Ilki nie wiedziała, co myśleć, zupełnie jak ja. Od niej dowiedziałam się, że Mewka i Śliwka to wampy. Sporo było śmiechu, ale Ilki dała mi do zrozumienia, że te dwie jak się za kogoś już wezmą, to wyssą z niego wszystkie emocje, do cna. Śmiałam się, bo dokładnie tak samo myślałam o Ilki. A w Mewce i Śliwce nie dostrzegłam najmniejszego pierwiastka demoniczności. W Ilki natomiast, w jej ciemnych oczach i kruczych włosach, było go mnóstwo. Być może, to nawet on, mnie tak w niej pociągał.

– Sama zobaczysz, będzie jak dętka bez powietrza, wypompują z niego całą energię witalną, nie poznasz go – mówiła. – Nie będzie już taki jak wcześniej, tylko przeżuty i wypluty, jak cała reszta tych biednych facetów.

– Jaka reszta? Przecież nie było ich wielu i nie byli biedni.

– A ty tam wiesz, ilu było. Moim zdaniem obie nie mówią nam wszystkiego.

– Nie zauważyłam.

– A ja tak.

Zastanawiałam się przez chwilę i odpowiedziałam.

– Nie wiem, jaki był wcześniej, nie wiem, czy chcę wiedzieć. To naprawdę tylko stary przyjaciel, znaczy się, taki sprzed lat.

– Miałaś jego numer. – Przewiercała mnie wzrokiem, akcentując demonicznie sylaby.

– Miałam. – Przypomniałam sobie, w jak podstępny sposób nawiązał ze mną kontakt. – Właściwie to naruszył moją przestrzeń osobistą. Przecież wsunął rękę do mojej kieszeni, jak złodziej, wykradł spokój, zburzył ocean obaw i myśli.

– Histeryzujesz, Cytrynko. Podobasz mu się i chciał cię przelecieć, ale tak bardzo, że ta chęć sparaliżowała go i to konkretnie. Tak się dzieje, gdy faceci czegoś za mocno pragną.

– To jest creepy.

– Owszem. – Kiwnęła głową. – Ale nic nie poradzisz. Czy ty go kochasz?

Ilki… Kochana Ilki… Spacerowałaś kiedyś po polu minowym? Nie? A może o tym nie wiesz. Wielu błądzi meandrami eksplozji, nie zdając sobie z tego sprawy i to przez całe życie. Niektórzy budzą się tuż przed wybuchem, otrzeźwia ich ostrzegawczy odgłos zapalnika, ale wtedy jest już za późno. Inni nie zdają sobie sprawy, że już dawno wylecieli w powietrze i to nie pierwszy raz. Gniją w niewiedzy, nie mając pojęcia, że nastąpili na minę pułapkę. Ja nie miałam tyle szczęścia, kiedy otworzyłam oczy, stałam pośrodku pola. Wkoło mnie gęsta przestrzeń podwyższonego ryzyka – obietnice, czułe słówka i porażające ciało pomysłów na rozkosz, na życie. W którą stronę bym nie poszła, kłębią się fałszywe kroki.

Kim jest ten kolejny przypadkowy mężczyzna? Czego chce człowiek z nie moich marzeń, dlaczego zdobywa się na tak potworny gest i nie chce odpuścić. Nęci i czeka, aż przyjdę. Wiem. Mam się przywiązać i uzależnić od jego nieznanej twarzy. Jest mi obojętny, niezwykle nieokreślony. Ja zaś wydaje się jemu znana. Jestem jedną z wielu dróg do zatracenia. A on ma już w tym wprawę i wie, co ma robić. Każe mi się na sobie skupić, roztańczyć w objęciach swojej złudy, opętać, by przy mnie nie myślał o niczym. Smak krwi mojej, jęk ciała ma złagodzić spiekotę codzienności. Z ulgą ma mnie lżyć i krzywdzić, by później przepraszać hojnie pijaństwem zmysłów. Prowadzić mnie planuje prostą drogą nad urwisko, patrzeć mi długo w oczy, poświęcać się dla mnie, ranić i upuszczać sobie krwi. A we mnie grzmi chemia, wsiąka jad, enzymy zalotów zrobiły swoje, nasiąkam szaleństwem i choć wbijam w nadgarstki paznokcie, te pękają i połyka mnie ta najbardziej z toksycznych relacji.

– Miłość?

Ilki wpatrywała się we mnie, jakby właśnie usłyszała wszystko, co do niej powiedziałam w myślach.

– Nie… chyba nie.

– Nie bujaj.

– Z całych sił nie chcę.

– Acha… A dlaczego?

Wzruszyłam ramionami.

– Powiedz co czujesz, uczciwie.

Zastanowiłam się. Co czuję?

– Chyba strach.

Lęk. Na pewno się bałam, nie wiedziałam tylko czego. Czy tego, że się nie uda i będę cierpieć mocniej niż one wszystkie? Czy tego, że się uda i opadnie ze mnie cała ta zbroja, która pozwala mi znosić siebie, żyć ze sobą dzień po dniu.

– Jeżeli chcesz… – urwała, patrząc gdzieś za okno.

– No…? – dopytałam.

– Daj mi jego numer, wybadam go dla ciebie.

– Nie… lepiej nie. – Nagle myśl, że Ilki miałaby się z nim spotkać, napełniła mnie niewytłumaczalnym przerażeniem.

– Przecież ci go nie ukradnę. Zwabię go tylko, sprawdzę i oddam nietkniętego.

– Nie jest mój. Nawet nie wiem, czy jest czyjś. Nie znam go, nie widziałam przez szmat czasu…

– Właśnie, dlatego ja się z nim spotkam i wybadam sytuację.

Nie zgodziłam się. Facet ma swoje życie – po co ja w ogóle w nim mieszam. Już żałowałam, że Mewka i Śliwka dostały jego numer. Może ta wizytówka to była pomyłka, może wcale nie chciał się ze mną spotkać. Gdyby chciał, to by powiedział, prawda? Uwielbiam pytać samą siebie, szczególnie wtedy, kiedy nie znam odpowiedzi. Pytanie rozbrzmiewało w pustej komnacie duszy, a ja gorączkowo szukałam odpowiedzi. Czy on mógł doświadczać czegoś takiego jak intelektualny paraliż? Wyobrażałam sobie, że przespał się już z Mewką i Śliwką. Obie z szacunku do mnie nie mówią o tym, nie ciągną też tego dalej.

Tak to sobie wyobrażałam, ale nie byłam przekonana, choć zwykle dość łatwo mnie przekonać. Sumce udało się to w godzinę. Zrobiła te swoje maślane oczy, na które tak dobrze złapał się wcześniej Janek, ostre jak haczyki rzęsy zatrzepotały w powietrzu i już nie można było od niej oderwać spojrzenia. Oczy Sumki były kropką nad „i”. Stanowiły doskonałe wykończenie krajobrazu piękna, nadanego jej przez kompozycję poszczególnych genów. Towarzyszyć jej na mieście to skupiać na sobie ciekawe spojrzenia obojga płci. To mimowolne wyjście na scenę w welony reflektorów.

– Mewka mi powiedziała… – Ledwo zaczęła, a ja już sięgałam dłonią do kieszeni.

Nie było szans, żebym postąpiła jak z Ilki. Sumka była w posiadaniu klucza, bardzo ważnego klucza, pasującego do mojego serca. Po rozmowie z nią czułam się sponiewierana. Czuć od niej ciepło, czuć miłość, zawsze kochała mnie tak szczerze, że nie można było nie odwzajemniać jej emocji, nawet jeśli były wcale nieuzasadnione.

Sumka zwróciła mi kartonik po kilku dniach. Przyszła do mnie z tajemniczą miną, pocałowała mnie w policzek i westchnęła przeciągle wywracając oczyma.

Uniosłam pytająco brwi, a ona szepnęła tylko:

– Nigdy czegoś takiego nie przeżyłam.

A potem, jak gdyby nic, rozpoczęła opowieść o swojej nowej pracy.

* * *

Wtedy go poczułam. Nie… nie dotknął mnie jeszcze, dopiero oddech ślizgał się zręcznie po szyi, uszach, policzkach, ustach, brodzie; czułam go nawet we włosach, każdym oddzielnie. Pasek od torebki zsunął mi się po ramieniu, a ta opadła bezsilnie na samo dno, tuż obok jego nagich stóp. Ciemność nieprzenikniona, a mi zdawało się, że widzę go tuż obok. Właściwie czułam go całą sobą i wcale mi nie przeszkadzało, że schniemy powoli z ciemności, w których staliśmy skąpani od stóp po same głowy.

Pierwszy kontakt poczułam, gdy zsuwał mi buty. Robił to bardzo powoli i niezwykle delikatnie. Stałam teraz w pończochach zanurzona po kostki w głębinie otulającej moje stopy wykładziny. Musiał być bardzo ostrożny – każdy szybszy ruch mógł uaktywnić czujnik i sprowadzić na nas ulewę halogenowego blasku. Klęczał u mych stóp i odniosłam wrażenie, że walczy ze sobą i że przegrał, bo po chwili poczułam, że ujął dłonią moją stopę i rozpoczął się balet. Przesuwał po niej palcami, podróżując szlakami tylko sobie znajomej mapy. Czułam ciepło jego dłoni, jak plącze się w okolicy kostki, jak przesuwa się po niej, jak wraca do pięty i znów bokiem, po czubki palców. Wisiałam nad nim jak burzowa chmura. Nad plamą czerni w mroku niewidzialnego. Odczucie było dziwne – balansowałam na granicy odprężenia i napięcia. Bałam się, że przekroczy granicę i pokona mnie dreszcz łaskotek, szarpnę się, potknę i spadnę na niego, ale nie, nic takiego się nie wydarzyło. Czytał mnie bardzo uważnie, studiował obie moje stopy z przerażającą dokładnością, uważając przy tym, by dotyk nie zintensyfikował się w żadnym momencie.

W końcu nogi się pode mną ugięły. Powoli zsunęłam się cała, ku jego dłoniom, centymetr po centymetrze, w takim tempie, jak ruszał się on. Przez chwilę czułam go na łydkach, przesunął się po udach w górę i z niemałym trudem oderwał się ode mnie. Westchnął cicho, jakbym mu odmówiła albo rozstawalibyśmy się już na zawsze. Nim zdążyłam spanikować, oderwano mnie od wykładziny, przepadła torebka z duszą, pofrunęłam gdzieś w odmęty ciemności, unoszona na rozżarzonych drwach jego dotyku, w tempie, centymetr po centymetrze, płonęłam jak czarownica na stosie – za magię, czary, za swoją ciekawość.

Cisza. Jak to możliwe, że tu w środku miasta jest tak cicho? Po miękkim lądowaniu w świeżej, pachnącej lawendą pościeli, otwarłam oczy. Mrok tutaj ustępował nikłym bursztynowym płomykom, które tańczyły w rogach pomieszczenia, będąc najpewniej elektrycznymi lampkami, bo świece wyczułabym po zapachu. Nie było jednak na tyle jasno, żeby móc rozejrzeć się po wnętrzu. Mimo to półcień przy lampach zdradzał pochył sufitu, co przypominało że znajdujemy się na poddaszu.

Teraz je słyszałam. Tak, nie mogłam się mylić. Tłoczyło zawzięcie krew w jego żyły, odżywiając ciało i mózg tlenem zmieszanym z rumiankowym zapachem moich włosów. Tętniło szybko, niespokojnie, jakby obawiał się, że ktoś mógłby sprzątnąć mu sprzed nosa deser, który już przed nim postawiono. Spokojnie, przecież nigdzie się nie wybieram, nie ucieknę. Znów walczył ze sobą i znów poległ. Uniesiona w półmroku dłoń zaczęła przesuwać się po wierzchnim materiale mojego okrycia. Rozkoszował się strukturą włókien, ledwo go przez nie wyczuwałam, robił to niezwykle subtelnie. Nie śmiałam się ruszyć, nie chciałam czegokolwiek ułatwiać. Czekałam.

* * *

Na kolejnym spotkaniu z Ilki skapitulowałam. Patrzyła tym swoim mądrym spojrzeniem i kiwała głową, nie mogąc mi w żaden sposób pomóc, a ja się o nią najzwyczajniej bałam. Co jeżeli pozwoli się uwieść i odda więcej, niż by chciała. Była taka krucha, taka delikatna. Jeżeli on złamie jej serce, to będzie moja wina. Zachodziłam w głowę, jak to się stało, że wizytówka nie skończyła w koszu, tylko przeszła przez ręce niemal wszystkich moich najlepszych przyjaciółek – to wprost nieprawdopodobne.

Opowiedziałam Ilki o Sumce. Z trudem powstrzymywała na wodzy swoją ciekawość. W końcu zamknęła w swoich rozpalonych dłoniach moje zimne marmurowe palce i szepnęła, choć brzmiało to jak okrzyk:

– Daj mi jego numer.

Podałam jej kartonik, a ona nawet nie spojrzała, tylko schowała go do torebki.

Wtedy atmosfera się rozluźniła, a temat zmienił się z pochmurnego na wakacyjnie słoneczny. Uwielbiałam słuchać, jak Ilki spędzała w wyobraźni swój urlop. Jej opowieści były barwne, pachniały przygodą, a temperament i fantazja tych wyobrażeń przyprawiała mnie o miłe dreszcze. Ciekawość prowadziła ją ryzykowną drogą; to jednak w jej sercu nie grało na strunach niepokoju, lecz podniecenia, bawiło ją i nakręcało. Z Ilki nie można było się nudzić, miała setki pomysłów, które zmieniały się jak figury w kalejdoskopie, kolorowy zawrót głowy.

– Nie martw się Cytrynko, jakoś to będzie – rzuciła, wychodząc, a we mnie aż zaszumiało.

Tak, byłam cytrynką. W szkole miałam taką żółtą, rzucającą się w oczy kurtkę. Ilki jednak nie wiedziała, kto mnie tak soczyście ochrzcił, kto zrobił ze mnie kwaśną dziewczynę, zanim inni zaczęli to w kółko powtarzać. Tak… to był on, zarejestrowałam to głęboko w swojej pamięci i chociaż dawno o tym nie myślałam, przez te okoliczności i słowa Ilki znów stałam się świadkiem minionej sceny.

* * *

– Patrzcie! Cytrynka!

Klasa wybuchnęła śmiechem, a on wtedy niepostrzeżenie przesuwał dłonią po szeleszczącym materiale odblaskowej kurtki. Lubił to robić, nawet za bardzo. Ja płonęłam wstydem, który w końcu wydał mi się śmieszny i bezpodstawny, bo lubiłam cytryny. Pseudonim nie wytrzymał zmiany sezonu – zniknęła kurtka, pojawiła się Natka. Cytrynka jeszcze czasem wracała, ale pamiętali o niej tylko nieliczni.

* * *

Ilki nie odzywała się przez kilka następnych dni. Starałam się nie myśleć o niej i o całej tej sprawie z wizytówką. Życie pełne było codzienności, codzienność nasycona szarością, szarość pachniała jesienią, a jesień… Jesień była przecież tym co kochałam. Jak zwykle obserwowałam ludzi, podsłuchiwałam wścibsko kawiarniane pogaduchy, czasem trudne, ciężkie rozmowy. Faszerowałam się emocjami, które malowały się na twarzach obserwowanych osób. Każda była jak dzieło sztuki. Jesienna Warszawa jak galeria, wystawa niesamowitości.

Nagle wpadł sms od Ilki, że czeka, że w kawiarni Kafka, że cała w fiolecie wśród moich ulubionych zielonych poduszek. Skończyłam więc spacer, złapałam autobus i trochę zła, że się denerwuję, bo nie potrafiłam przecież zachować spokoju, a właściwie nic się nie działo, bo Ilki, to moja najlepsza, najbliższa. Dusiłam się w piersiach i w gardle, chłodne szczęki przerażenia wbijały w oba nadgarstki. Całkiem bezpodstawnie zamieniałam się w gorzki proszek, nie miałam na to wytłumaczenia.

Weszłam do kawiarni. W mgłę weszłam ludzkiego gwaru, przez chwilę z przyzwyczajenia starałam się jak najwięcej usłyszeć i zrozumieć. Po chwili to minęło. Ilki siedziała tak, jak napisała – na fioletowej kanapie przy oknie. Naprzeciw stał kafkowy regał biblioteczny. Zawsze, jak widzę tyle książek, to podchodzę i grzebię, ciężko mi się powstrzymać. Tym razem usiadłam bez słowa przy przyjaciółce. Z przerażeniem dostrzegłam, że coś się zmieniło. Ilki nie była już taka jak wcześniej. Na jej twarzy czaił się smutek.

* * *

Żeliwne, nabrzmiałe w swoich niemodnych już kształtach grzejniki utrzymywały wysoką temperaturę we wnętrzu bursztynowego pokoju. Podwójne drewniane okna nie pozwalały ścianom się schłodzić, chociaż ich szczelność daleka była do nowoczesnych plastikowych obramowań. Na zewnątrz jesień szturmowała kamienicę. Silniejsze podmuchy wdzierały się do środka. Nie robiło się tu jednak zimno – podmuchy stawały się odżywczymi dawkami chłodnego powietrza i mimo że leżałam już naga na nienagannie zaścielonej pościeli, ciepło wygrywało tu bitwę z chłodem.

Zmęczona potwornie oporem, jaki z automatu postawił mój organizm, poddałam się w końcu fali, pozwalając by poniosła mnie w nieznane. Bohatersko pokonał reakcję obronną mojego organizmu; właściwie to wydawało mi się, że się nią bawił. Z widocznym podnieceniem, raz po raz naciągał cięciwę napięcia, przebijając wypuszczonymi strzałami fazy westchnień, jęków i krzyku. Niczego nie kończył ani nie rozpoczynał. To, co ze mną robił, po prostu trwało.

Zmieniał się sposób, rodzaj dotyku, zmieniała się siła i kierunek, zmieniało się tempo, gdzie i to czym mnie dotykał. Zmieniała się odległość między nami, zmieniało się to, czy chciałam więcej, czy miałam już dość. A on pokazywał, że jeszcze wszystkiego nie wiem, że nie mam pojęcia, czego chcę, bo mogę więcej i chcę, choć wydawało mi się, że jest zupełnie inaczej. Nawet wtedy, gdy już myślałam, że nie wytrzymam i eksploduję, pokazał mi, że to wcale nie koniec, ani nawet nie początek. Drżałam, dryfując po obcym sobie morzu północnym. Jesień próbowała mnie otrzeźwić, przywrócić do szarości normalnego życia, ale połykałam tylko jej okrzyki łapczywie, spalając zaraz jesienny tlen w pochłaniające mnie płomienie trawiącej ze wszech miar rozkoszy.

Wydawało mi się, że mijały godziny. Klasyczny zegarek na rękę, położony gdzieś w kącie pokoju, odmierzał nieskończenie długie sekundy pojedynczymi cyknięciami mechanizmu wskazówki. Mimo że próbowałam je liczyć, wciąż się myliłam, gubiłam; wiem tylko, że były ich tysiące. Wciąż byłam ubierana w szatę jego przypadłości, szeleścił mną jak niegdyś moją cytrynową kurtką, tyle że ciało szeleści jękiem. Momenty ciszy, w których dotyk zanikał, a głos mi zamierał, pozwalały nabrać dystansu, przypomnieć sobie, jak to jest nie być dotykanym, pieszczonym i przytulanym. Chwila przerwy, by nabrać sił, podniecić go swoim tęsknym spojrzeniem i na nowo wystawić na działanie kolejnej wnikliwej fali dzikiego, ale jakże delikatnego pożądania. Nigdy wcześniej nie sądziłam, że gra wstępna może być jednocześnie całą rozgrywką, nie pozbawioną nawet super energetycznego finału. Nie wiedziałam również, ile mogę znieść, ile ta moja fantasmagoryczna zbroja wrażliwości jest w stanie udźwignąć, szczególnie gdy jest atakowana najsilniejszą z broni – cierpliwością.

* * *

Powinien szarpać się ze mną wiatr, to pchać, to ciągnąć mnie za płaszcz, próbując oderwać guziki, rozbierać mnie warstwa po warstwie w swym namiętnym, dzikim zatraceniu. Deszcz powinien wsiąkać w mój kaptur, dręczyć mnie mgłą łez, która ma władzę nad liniami włosów. Powinnam bać się wielkich rozlanych na asfalcie oczu, ale się nie bałam, nie mokłam i nie szarpałam z podmuchami jesiennego oddechu. Świeciło przepiękne słońce, powietrze było ciepłe, rześkie, jakby wróciło lato. Nie ta jesień. Po wyjściu z Kafki kręciło mi się w głowie. Jakim cudem nie upadłam? Nie miałam jesiennego pojęcia. Szłam i szłam, wciąż przed siebie, rozmyślając nad tym, co usłyszałam.

Sesja? Jaka sesja? Kim on do cholery jest? Trenerem, uwrażliwiaczem? Co naprawia? Zmęczone sumienia? Złamane serca? Słowo kinestetyk było mi obce. W pierwszej chwili myślałam, że to ktoś taki, kto potrafi myślami przesuwać przedmioty. W domu zapoznałam się z definicją tego słowa i wiele rzeczy wydało mi się oczywiste. Tak, zdecydowanie nim był. Zawsze ruchliwy, niespokojny, a w jego dłoniach wciąż coś szeleściło, nieraz przecież moja cytrynowa kurtka.

Smutek Ilki wpłynął na jej rozmowność. Ograniczyła się do tego, co mówiły pozostałe, czyli że nigdy w życiu nie przeżyła czegoś podobnego i że nie chce wchodzić w szczegóły, że tak będzie lepiej i że sama się przekonam, bo on czeka, aż zadzwonię. Powiedziała jeszcze, że warto; czymkolwiek się to skończy, według niej warto, ale wybór należy do mnie, tylko do mnie.

W tę grę nie byłam dobra. Wybory nie było moją mocną stroną. Dzwoniłam do niego przez cały następny dzień. Błąkałam się po Warszawie z zamiarem wykonania tego nieszczęsnego połączenia, ale zbierały się we mnie wątpliwości, odsuwały mnie od tego i kiedy już byłam gotowa wyrzucić tę sprawę z głowy, wracały z podwójną mocą, ale przeciwnym biegunem. Raz czułam, że zyskam, jak nic nie zrobię, za chwilę, że stracę, bo jestem kolekcjonerką wspomnień, więc żal rezygnować z czegokolwiek, głęboki żal i właściwie to czemu miałabym dać za wygraną? Przecież żyje się raz. Obracałam w dłoniach zużyty już kartonik i dumałam nad tym, jak proste życie może się skomplikować. Przede mną Praga Południe, cała w rozmazanych kroplach świateł. Na moście jak zwykle wieje. Wisła łakomie wyczekuje kolejnych smakołyków, tylko czy ja jestem wystarczająco dobra, by skorzystać z jej uprzejmości? Patrzyłam w tę bordową wizytówkę, w szereg niezrozumiałych cyfr, które prowadziły prostą drogą do wspomnień, a ja byłam gotowa i niegotowa się zatracić.

* * *

Dokąd mnie miał zaprowadzić ten wir, to tornado emocji, lawina, która poruszyła kamień wszechogarniającego mnie zachwytu? Z pewnością już noc pobladła. Usta miałam spieczone i już zaraz po tym, jak zdałam sobie sprawę, z tego że bardzo męczy mnie pragnienie, położył na nich swoje wargi, pełne chłodnego płynu, który zaczerpnął chwilę wcześniej z butelki. Piłam, zachłannie, aż się wyczerpał, a on znów go zaczerpnął i podał mi swoje usta. Krople pociekły mu po brodzie, jak wcześniej chłodnym deszczem pragnienia mojej skóry. Znów mnie dotykał po swojemu, znów tańczyłam do jego muzyki, czując go ze wszystkich stron. Turlaliśmy się po materacach i na wykładzinie. Pozwolił mi się do siebie zbliżyć. Czułam ogrom jego siły, którą poił moją zawziętą potrzebę czułości. Było mi tak dobrze, że ze wszystkich sił chciałam się zrewanżować, ale on mi na to nie pozwolił. Wiem, że był podniecony, straszliwie napięty, że z tego, co mi robił – z wyrafinowanego kinestetycznego dotyku – czerpał ogromną satysfakcję, że oczy mu błyszczały granatem w ciemności, że momentami balansował na swoich granicach, jak akrobata na linie, wciąż utrzymując się we właściwej pozycji.

W końcu zrozumiałam, że jego szczyt mógł wszystko zniweczyć. Doprowadzić do upadku zawziętość, która iskrzyła w jego dłoniach. Oglądałam to już wcześniej u innych osób, kilka razy – niecała minuta wystarczała, żeby całe zainteresowanie poszło w proch, podczas gdy sama pragnęłam łapczywie doświadczyć namiastki tego, co wydarzyło się tej nocy, w całej swojej okazałości. Nie zdołałam przylgnąć do niego całą sobą, nie udało mi się schwytać go w kajdany ciągu rozkoszy. Skupiał się na mnie, tylko na mnie, wsłuchując się w oddech, lecz ignorując potrzebę odpłaty.

Nagle zintensyfikował swój dotyk, odkrywając przede mną kolejne źródło przyjemności. Cięciwa naciągnęła się jeszcze mocniej. Potrzeba było więcej siły, brutalności, lecz nie częstował mnie bólem, tylko tą ostrą odmianą rozkoszy, która z nim ośmiela się graniczyć. Trzęsłam się cała, z trudem przełykając wejście w fazę wyczerpania i wtedy bursztynowe lampki jakby przygasły, rozświetlając się po chwili jaśniejszym światłem. Zrobiło mi się zimno, które przeszło w gorąco, a później kolejne ciepło przepłynęło przez całe ciało i zenergetyzowało mnie, od szczytu głowy po same stopy, bez jakiejkolwiek możliwości kontroli, jakby podgrzana o kilka stopni krew przeniknęła barierę żył i rozlewała się po mięśniach, serwując mózgowi rozkoszne zamroczenie, bo w żyłach jakby wcale jej nie ubyło, tylko tłoczyło się jej nawet więcej. Satysfakcja pościeliła we mnie strumień nowego pożądania. Rozkwitła wielobarwna łąka stref erogennych, odporna już nie tylko na niewinne subtelne smaki pieszczot opuszków czy języka, ale również na uszczypnięcia, uderzenia i zadrapania. Orientowałam się doskonale w każdym z tych nowych dla mnie gatunków. Wszczepione głęboko w odczucia, nad którymi już dawno nie panowałam i których już zupełnie się nie wstydziłam, kwitły we mnie zuchwale, wytryskując fontannami feromonów, a on z kolei nieustannie gasił nimi swoje bezdenne pragnienie dotyku.

* * *

Szłam spokojną Warszawą codzienną. W pełni zadowolona, że podjęłam słuszną decyzję. Wizytówka miękła w wiślanej wątrobie, a ja byłam wolna, choć pewnie uboższa o szereg wspomnień. Nie wydarzy się wszystko, co sobie wyobraziłam, nie zmieni mnie to, pozostanę Cytrynką z tych niewinnych wspomnień. Wierna założeniu unikania ryzyka. Ryzyko zwykle związane jest z cierpieniem, nierozerwalnie, przynajmniej w moim życiu. Inni mają różnie. Mewka, Śliwka, Sumka, Ilki skorzystały, segregując pieczołowicie wspomnienia na dnie swych dusz. Czy je to zmieniło? Myślałam, że nie, lecz teraz już nie byłam pewna. Nim wróciłam do domu, odebrałam telefon. Myślałam, że to Ilki – ostatnio często do mnie dzwoniła, jej ciekawość była jak głodny psiak, gdzie już wcisnęła swój nos, nie przestawała węszyć, aż się nie nażarła, ale to nie była Ilki. Ilki dała mu mój numer. Dzwonił, jakby wyczuł, podjętą decyzję, mówił wolno, wyraźnie, nie sposób było mu odmówić.

Skręciłam we właściwą miejską ścieżkę, znalazłam opisaną kamienicę i wspięłam się po schodach na same poddasze, przycisnęłam dzwonek od dużych drzwi, po chwili terkot elektrozamka oznajmił mi, że powinnam je pchnąć z rozmachem.

* * *

Patrzył w milczeniu, jak składam się w całość, rozsypana w tysiące mikroskopijnych elementów. Robiłam to powoli, dbając o każdy szczegół swojej skomplikowanej układanki. Patrzył i uśmiechał się tajemniczo, jak trzęsącymi się rękoma zbierałam rzeczy. Przyglądałam się im, jakby nie były moje lub przestały do mnie pasować, a może jakbym o nich zapomniała i w ogóle ubieranie się nie byłoby mi potrzebne. Nagość pasowała do mnie lepiej, czułam się o nią bogatsza, atrakcyjniejsza. Jednak ubrałam się i od razu poczułam wstyd. On siedział na materacach w półcieniu bursztynowych lamp, całkiem nagi, kusząc nadal półcieniem wyrzeźbionego ciała. Drobny zarost krył jego twarz w ciemnościach pokoju, ale byłam pewna, że śmieje się ze mnie. Spędziliśmy ze sobą kilka godzin, a nie wymieniliśmy nawet słowa, co gorsza wcześniej nawet mi to nie przeszkadzało, teraz jednak chciałabym, żeby coś powiedział, zapewnił mnie o czymś, może nawet coś fałszywie obiecał. Nie wiem właściwie, na co liczyłam.

Ubrałam się i już chciałam wyjść, ale wtedy wynurzył się z ciemności jak rekin z odmętów nieprzebranego oceanu, schwytał mnie w objęcia i pocałował – tak delikatnie, jak robił to wcześniej na samym początku. To był groźny pocałunek, cała się zachwiałam, zatrzepotałam w powietrzu rękoma i ratując się przed upadkiem, zrobiłam krok w tył. Jeden, drugi, kolejny i kolejny. W końcu biegłam, nie oglądając się za siebie, dysząc jak rozpędzona lokomotywa, cała w mlecznej kołdrze mgły, tłustego z emocji oddechu.

To kolejna próba zamachu na mnie, na moje serce. Nie mógł mi tego robić, ani tak, ani inaczej. Nie wolno mną sterować, przyspieszać i zwalniać, cała jestem z prędkości i z tego światła, co iskrzy się w poświęconych sobie źrenicach. Pamiętam ten blask na powierzchni strumienia, który rozpalił moje oczy błyszczącą mapą kosmosu. Szłam we wspomnienia, w cytrynowe łakomstwo niegroźnej przeszłości, rozgryzana łapczywie zębami swych chcic, wulgarnych pragnień; szłam w kawałkach, wątpliwościach i obawach, aż stałam się pokarmem, pożywieniem własnych potrzeb, sycącą wersją nienasyconości. Ubrana w welony ze słońca przeskakiwałam od okna do okna, kalecząc parapety, drażniąc się z cieniem własnej niedoskonałości. Oddychając małpami zażenowania i rechotem bojowych żab, dręczyłam się wykupioną wspólnie cudownością, a wtedy wytoczyły się ciężkie działa niesprawiedliwego milczenia. Kryształy pękały od ciszy, wazony szły w mak, wszędzie naokoło jeziora z pokruszonego wina i moje bose stopy, i cała ja, naga jak zima w ultrafiolecie.

Uciekłam, by nie powiedział mi czegokolwiek. Zeszłam z kursu kolizji i teraz pewnie kombinował, co się tam stało, w tej mojej głowie, a mnie przecież nie było wszystko jedno. Chciałam tyle usłyszeć, ale lepiej, żeby powiedział wszystko inaczej i teraz – że nie, nie chce niczego więcej, i że mnie zdradzał, i zdradzać będzie, że miał i nadal ma je wszystkie, te inne, umówione w terminarzu, w smartfonie; każda oczekuje na określony dzień, czeka w kolejce innych na swoją noc. Nie chciałam ciągle mu ufać. Nieść to brzemię wyrafinowanej akceptacji wszystkiego, wiedząc, że jestem jedyna, bo nawet jeśli, to to szybko się zmieni lub może nawet już się zmieniło. Chciałam wyrwać ten kalosz z błota czasu, popatrzeć jak wilgotnieje ślad po nim i nie czuć już, jak mnie zawodzi po raz pierwszy i kolejne razy. Milczenie to strata czasu. Chciałam żyć i do życia wracałam.

Wybiegłam przez drzwi i bramę kamienicy, którą za chwilę wyrzucę z głowy.

– Natalia! – krzyknął z góry.

Nie śmiałam spojrzeć, obejrzeć się, dając mu znak, że wrócę, że jestem jego do końca… czegokolwiek. Pewnie zadzwoni, ale ja nie odbiorę. Jeśli ma trochę oleju w głowie, to napisze mi o wszystkich. Opowie ze szczegółami, dokładnie, jak z każdą było, jak cierpiały, jęcząc w objęciach rozkosznego dotyku tej cudownej przypadłości; i o tym jak będzie z kolejnymi też napisze, bo ja nie mam złudzeń, a chciałabym choć trochę go znienawidzić… Tak będzie mi łatwiej.

 

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Opowiadania Entalii zawsze są tak dobrze, poetycko napisane. Mają przemyślaną fabułę, przede wszystkim jednak uderza zawarta w jej słowach liryczność. Z Szeregiem homologicznym nie jest inaczej. Czytałam coraz bardziej oczarowana. Dziękuję.

Miło czytać takie pokrzepiające słowa… dziękuję.

Dobry wieczór,

człowiek przyzwyczaja się do dobrego. Dlatego nie byłem już nawet zaskoczony, gdy Entalia uraczyła nas kolejnym świetnym opowiadaniem 🙂 Połknąłem je na jeden raz, a potem przeczytałem ponownie, czerpiąc przyjemność z urody fraz i zaskakujących metafor. Sama opisana sytuacja jest niezwykle interesująca, jak zwykle wielu rzeczy musimy się domyślać, ale to, co zostało zarysowane wystarcza, by przynajmniej w jakiejś części zrozumieć bohaterkę i jej dylemat. Sposób w jaki posłużyła się wizytówką okazał się bardzo oryginalny, choć zrozumiały w kontekście jej wysokiej wrażliwości i jeszcze większej ostrożności. Spodobało mi się, jak zareagowały przyjaciółki, z poświęceniem ruszając na 'zwiad’ dla Cytrynki. Każda zresztą została za swą odwagę sowicie wynagrodzona. A przynajmniej tak się wydaje, bo przecież reakcję Ilki naznaczył smutek.

Tekst głęboko zapada w pamięć. Spodziewam się, że będę do niego jeszcze nie raz wracał.

Pozdrawiam
M.A.

Dziękuję za częstowanie się tym co upiekłam. Mam nadzieję, że ostrzę smak, a nie sycę do upadłego.

Zdecydowanie!

Mam też nadzieję, Entalio, że niebawem znów przyjdzie mi kosztować upichconych przez Ciebie przysmaków 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Poruszyło mnie to opowiadanie. Może dlatego, że sama miałam na studiach taką paczkę przyjaciółek, z którymi dzieliłyśmy wszystko… czasem nawet chłopaków. Więc jakoś odnalazłam się w Cytrynce. Nawet jeśli charakterologicznie jestem całkiem inna. Sam utwór świetny.

Dobre opowiadanie, powinnaś pisać częściej!

Napisz komentarz