Siostry (Hussky)  3.93/5 (9)

13 min. czytania

Poniższe opowiadanie pierwotnie zostało opublikowane na łamach portalu Dobra Erotyka 14 września 2007 roku.

Zapewne istnieje dużo lepszych wytłumaczeń, dlaczego tak to wyszło. Z Izydą i Izą. Być może miałem dość codzienności. Możliwe, że lubiłem się nie doceniać. Prawdopodobnie też w zakamarkach duszy liczyłem na coś podobnego. Jednak efekty przeszły moje najśmielsze oczekiwania, jeśli w ogóle takowe miałem.

Zarabiałem pieniądze, będąc szkutnikiem. Kochałem żeglarstwo i wszystko, co się z nim wiąże. Będąc za młodu stolarzem i mając na co dzień jezioro pod nosem, taki był pewny mój koniec. Kochać wolność, powietrze, niemiarodajnie i niezależnie płynący czas.

Szkutnictwo, czyli wyrób i naprawa jachtów, tak w czterech słowach można by sklecić definicję mojego zajęcia. Było jednak ono dużo bardziej zajmujące, niż sucha definicja. Przede wszystkim ze względu na ogromną różnorodność ludzi, którzy ciągle mieli przeciekające jachty i dziurawe deski windsurfingowe. A ja starałem się je lepić. Żywica, mata szklana, wióry, epidian, drewno, to była moja robota. Czasami dorywcze zajęcia, typu półki, szafki, etażerki. Plus oczywiście śruby, kołki, zawiasy, zatrzaski i wiele innych akcesoriów, a także narzędzia potrzebne do montażu tychże akcesoriów. Dobrze się bawiłem w życiu, robiąc to co lubię.

Iza i Izyda były siostrami. Poznałem je w maju 1997 roku, gdy nagle zholowały swoją Omegę do naszego klubu. Wykupiły miejsce w hangarze. Na rok z góry.

Podjechały pewnego wczesnowiosennego dnia starym fiatem 125p, ciągnąc za sobą przyczepę. Jacht, który się na niej znajdował, najwłaściwsze swoje miejsce miałby w tartaku, a najlepiej po prostu na jakimś śmietnisku. Szary, odrapany do przesady, wydarty ze swej klasy, w paru miejscach na dnie przeżarty czasem i wodą. Wydawał mi się nawet koślawy. Jakby budowniczy przestawił kopyto. Obraz nędzy i rozpaczy, jakiego dawno nie widziałem.

Tu muszę zaznaczyć, iż ta Omega zbudowana była z drewnianych klepek, nie jak większość teraźniejszych jachtów z masy plastycznej.

– Doprowadzi ją pan na początek maja do używalności?

Jeszcze raz spojrzałem na te odpadki po prawdziwej Omedze, ale tak naprawdę wiedziałem od początku, że odpowiedź będzie brzmiała „Nie”.

– Przykro mi, mam teraz sporo pracy, bo sezon się zaczyna. Muszę najpierw doprowadzić do kondycji jachty regatowe. Widzicie… – wskazałem w kąt hangaru – tam są dwa Cadety, Europa, i dwie 470-siątki. Za dwa tygodnie muszą być na wodzie. Muszę zdążyć.

Większa z nich, dość spora blondynka po trzydziestce z wielkimi, patrzącymi nieruchomo oczami, przeczesała włosy palcami.

– Właśnie nam również zależy na tym, by wystartować w pierwszych regatach.

Czy ja mówiłem do słupa? Czy do dwóch słupów? Nic nie zrozumiały, że nie mam czasu na mało regatowe łodzie typu Omega? Że muszę przede wszystkim zrealizować swój kontrakt z klubem? Że będę po prostu zajęty? Choć muszę przyznać, że te nieruchome oczy robiły wrażenie.

– Najpierw te pięć jachtów w hangarze, gdy znajdę czas na wasz, zajmę się nim.

Wydawało mi się, że to była najlepsza, najbardziej dyplomatyczna odpowiedź, jakiej mógłbym udzielić. Jednak się myliłem.

– Popłynie pan z nami w pierwszych regatach jako sternik, to w końcu Złota Wstęga Jezior. – To oprócz regat o mistrzostwo Polski najbardziej prestiżowa impreza na początku sezonu, na którą zjeżdża mnóstwo żeglarzy. – Jeśli zmieścimy się w pierwszej trójce, zaprosimy pana do siebie na sex party, my dwie i pan. Co pan na to?

O ile chwilę wcześniej doskonale udawało mi się połykać, tak po tym zdaniu zachłysnąłem się własną śliną. „Że co? Myłem uszy dziś rano?” Wydało mi się z początku najzupełniej śmieszne, że kobieta może do faceta podejść i zaproponować mu to, co on sam zazwyczaj proponuje. Postanowiłem jednak mówić prosto z mostu.

– Chcecie się ze mną przespać, gdy po trzech wyścigach znajdziemy się przynajmniej na trzecim miejscu? – Obejrzałem się za siebie, ale nie dojrzałem żadnych podsłuchujących.

– Dokładnie tak, nie dość na tym. – Mniejsza, kruczoczarna trzydziestolatka rozplotła jednym ruchem włosy. – Gdy tak się stanie, będzie pan miał prawo wstępu do naszego domku przez cały sezon na zasadach pełnego VIP-a. Aha, zapomniałyśmy powiedzieć, że wykupiłyśmy też domek, ten po panu Zdaneckim. Jeśli się nie mylę, ten najbardziej słynny.

Witold Zdanecki czterdzieści lat pływał w tym klubie i tu też umarł rok wcześniej na atak serca. Był lekarską legendą klubu. Wszędobylski, zwięzły w jakże trafnych komentarzach na tematy klubowe i ogólne. Jednakże tym się różnił od reszty członków, że nie zabierał głosu na tematy polityczne. Wiedziałem coś o tym, ponieważ sporo lat temu miałem zaszczyt płynąć z nim na rejsie na Mazurach. Tam go trochę poznałem, on też poznał mnie, nieopierzonego 23–latka, ale od tej pory byliśmy dla siebie jak ojciec i syn, choć zwracałem się do niego per „ty”, jak mi kazał. Był tak naprawdę lekarską ostoją tego klubu i alfą i omegą mojego życia.

Coś w jej zdaniu nie dawało mi spokoju. „Na zasadach pełnego VIP–a.” Co to, kurwa, miało znaczyć? Że są sprzedajne i ludzie płacą im za numerek? Czy przyjmowały tylu VIP–ów, że już nie mogły nadążyć? Że są może w rządzie, a ja nic o tym nie wiem?

Czy można poznać tak szlachetnego człowieka, nawet nazwiskiem Zdanecki,  przebywając z nim dwanaście dni pod jednym dachem? Można… bo ten dach to tylko siedmiometrowy jacht, gdzie jesteś tak blisko, że bliżej już prawie nie można. Ten jacht jest wtedy ziemią, wodą, ogniem i okrętem. Wtedy widzisz wszystko, sikanie na rufie, chlanie i śmianie się do prawie nieprzytomności, widzisz najprostsze zachowania w obliczu niebezpieczeństwa, jak silny wiatr, widzisz jego najprostsze potrzeby, które ma przecież na co dzień, widzisz jego całego, bo nie ma gdzie się ukryć przez cały dzień w siedmiometrowym domu. Poznałem go od najlepszych i trochę gorszych stron, podobnie jak on mnie. Może dlatego byliśmy na „ty”. Zdobywał pod rząd trzy tytuły mistrzowskie kraju. Rodzina, zamiast zachować jego dokonania, zachować domek i może wystawić kolejnego żeglarza z listy jego synów, po prostu wystawiła domek na aukcję. Teraz już wiedziałem, kto go kupił.

Czułem się, jakbym był jego synem, przeżywając z nim całe swoje krótkie życie. On ze swojej strony zawsze dawał mi do zrozumienia, przy ogniskach klubowych, czy wspierając mnie w dyskusjach, że chętnie widziałby mnie jako syna.

Przykro mi było, że jego cała spuścizna klubowa miała pójść na marne, pod jakiś gówniany aukcyjny młotek.

– Kto wam sprzedał taki domek? – wydyszałem, nie mogąc całkiem jeszcze dojść do siebie po tak paraliżującej wiadomości. Domek w klubie mojego ukochanego faceta, najbardziej znany, najbardziej widoczny z wody obiekt klubowy został sprzedany!!!

– Wasz zarząd, któż by inny? Jesteśmy w końcu w państwie demokratycznym, kto ma więcej, ten wygrywa. Pewnie nie mogli oprzeć się cenie. – Brunetka lekko się uśmiechnęła. – Zaraz pan spyta, skąd się tu wzięłyśmy, widzę to po pana oczach. Więc uprzedzając pańskie wszelkie pytania… jesteśmy wnuczkami pana Zdaneckego.

Jak pewnie możecie się domyśleć, znalazłem w zaświatach czas i zrobiłem im tę łajbę. Kosztowało mnie to parę zarwanych wieczorów i dużo piw u zaprzyjaźnionych szkutników w okolicy. Ale się udało.

Zarząd trochę był zły, że startuję w pierwszych regatach.

– Pan jest zatrudniony jako szkutnik. Kto zajmie się naprawami, gdyby nie daj Boże wydarzyły się jakieś nieprzewidziane wypadki podczas regat?

– Jarek wie już prawie tyle, co ja – wskazałem na młodego, 20–letniego szatyna z charakterystycznym wąsikiem. – On się zajmie, a ja później, jak spłynę z wody. Dopełnię kontraktu.

Nie bardzo mogli uwierzyć w taką sytuację, widziałem to po ich oczach. Jaki szkutnik chce startować w regatach? I je wygrać? Wiedziałem też po ich oczach, że to mój ostatni sezon w klubie na stanowisku szkutnika.

Mimo że byłem na kontrakcie, jednak pozwolili mi wystartować.

Nasza Omega była jedyną drewnianą. Pozostałe dwanaście zgłoszonych do regat, były plastikowe. Z tym, że cały pokład zastąpiłem lekką sklejką. Pomalowaną żywicą, by nie wchłaniała wody. Poza tym zmodyfikowałem skrzynkę mieczową. Z myślą o tym, że lekkie jachty plastikowe będą konkurować z trochę tylko cięższym jachtem drewnianym.

Ale co drewno, to drewno. Tak sobie tłumaczyłem, gdy pierwszego dnia zawodów znaleźliśmy się nagle na trzecim miejscu. Co prawda ostro wiało, preferując jachty takie jak nasz, ale za to mój balast, czyli obie kobietki nie miały odpowiedniej wagi. Jednak ni stąd, ni zowąd dopłynęliśmy na trzecim miejscu. Po minięciu mety obie rzuciły mi się na szyję. Komisja Sędziowska musiała mieć niezły ubaw.

Tego samego dnia miałem dwie łódki do roboty. Proste szpachlowanie co prawda, ale i tak zeszło do trzeciej rano przy piwku. A następnego dnia start był wyznaczony na dziewiątą.

Spóźniłem się do taklowania.

– Co, pochlało się, tak? – spytała brunetka. Jak się dowiedziałem w trakcie zgłaszania do regat, miała na imię Izyda.

– Ledwo zdążymy na start – dodała blondynka, Iza.

– Kurde, trzeba było łódź otaklować i czekać – odpaliłem skacowany jak cholera. – To nic trudnego w końcu wciągnąć grota na maszt, foka i dołączyć szoty. Bo spinakera mamy już gotowego. Widzicie jakiś problem?

Spojrzały na mnie spode łba.

– Iza próbnie wyciągała spinakera, ale gdzieś się haczył – Izyda zerknęła na mnie. – Może mógłbyś to sprawdzić?

– Jasne, niech Iza powtórzy to jeszcze raz.

Oczywiście, fał spinakera miał malutki węzełek. Więc ciężko szedł przez maszt. Rozsupłałem go i zaraz wszystko poszło klarownie.

– Dobra, jedziemy, moje nadzieje, ale we mnie nie pokładajcie dziś za dużych.

Dzikim fuksem na ostatniej halsówce pojechaliśmy w lewo, zamiast jak wszyscy pozostali w prawo. To była jedyna szansa, by z miejsca jedenastego jakoś się wywindować do przodu. Wbrew naturze, wbrew wiatrowi, wbrew pozostałym trzem halsówkom, które zawsze wynosiły na pierwsze miejsca łodzie płynące w prawo. Byliśmy na ostatniej boi na miejscu jedenastym. A na metę wpłynęliśmy na miejscu piątym.

Nie dowierzałem tej łódce. Coś z nią było nie tak. Jakby była zaczarowana. W poprzednim wyścigu ciągle nieźle wiało i tego nie zauważyłem. Może dlatego, że byliśmy trzeci. Teraz jednak, jak wiatr pod koniec zawodów ustał i po ostatniej boi ledwo kołysaliśmy się wszyscy na wiszącej fali, wyraźnie widziałem, jak w tych warunkach nasza Omega prześciga w oczach inne. Niezależnie, czy płynęła korzystnym, czy niekorzystnym halsem i tak nadrabiała straty. Wprost połykaliśmy kolejnych rywali. Do czwartego miejsca zabrakło nam raptem dwóch metrów. Wiedziałem, że to nie moje umiejętności wywindowały nas tak daleko.

– Słuchajcie…– zagaiłem, gdy sklarowaliśmy osprzęt na brzegu i wziąłem do ust pierwsze tego dnia piwo. – Ta wasza Omega naprawdę nieźle zapierdala.

– No… teraz to już nasza Omega – Iza wygięła usta w podkówkę – a zapierdala, bo jest magiczna.

– Hehe, he, he – roześmiałem się uprzejmie, acz niedowierzająco. – Magiczna?

– Pamiętasz, jak nasz dziadek nigdy nie chciał nią startować? Bo uważał, że jak wystartuje, inni nie będą mieli szans.

Pomału sobie przypominałem. Rzeczywiście, miał starą, drewnianą Omegę, którą pływał tylko ze swoimi gośćmi. Nigdy nią nie wystartował w żadnych regatach. Raz z nią tylko wyjechał poza obręb jeziora. Kiedyś spytałem go, czemu nie chce wygrać na tak niezłej Omedze? Odpowiedział, że tylko kretyni pływają tylko po to, by ciągle wygrywać.

Wtedy dopiero zaskoczyłem. Coś mi się skojarzyło. Czy to może była ta Omega, którą pływaliśmy razem na Mazurach?

– Zaraz, chwilka, czy na tej starej krypie…?

– Tak – przerwała mi Izyda. – Byliście na niej razem na rejsie. Dziadek mówił, że następny sternik musi mieć jaja, żeby ją ujarzmić. Przy tym solidnie musi najpierw nad nią popracować. Przed śmiercią wskazał nam ciebie.

Zamrugałem oczami ze zdziwienia. Ja prosty szkutnik, on facet z towarzystwa, z pieniędzmi i klasą, otaczający się co weekend coraz bardziej VIP–owskimi gośćmi. W pewnym momencie nasze stosunki przeszły już tylko do: „Napraw mi ten wyciąg” –  miał na własnym pomoście stacjonarny wyciąg do połowu ryb – „coś kołowrotek się zacina”, albo „Chodź, wypijemy po piwie i rzucisz okiem na kominek. Coś słabo dym odbiera”. Z czasem stałem się z chłopaka–syna, mężczyzną do pomocy. Nigdy sobie, ani jemu tego nie wyrzucałem, że przecież byliśmy razem na rejsie. Że czułem się jak jego syn.

Stałem się jednym z wielu, których wykorzystywał, których spotykał w klubie. I nagle, ni stąd, ni zowąd informacja, że pamiętał przez te wszystkie lata o mnie. Właśnie o mnie. O szaroburym człowieczku do wypomóżek w elitarnym klubie żeglarskim.

Poczułem pieczenie pod powiekami. „Nie rozczulaj się nad sobą!” Ale to było silniejsze ode mnie. W końcu był dla mnie jak ojciec, którego nigdy nie miałem. Nie, nie mogłem już wytrzymać. Rozbeczałem się, jak nieutulona w żalu pensjonarka.

– Czego wy, kurwa, ode mnie chcecie? – wyjąkałem przez łzy.

– Żebyśmy jutro wygrali ostatni wyścig – Iza spojrzała na mnie stanowczo, ale czule. Nie zmieniła wyrazu twarzy, by dać mi do przekonania, że mazanie się jest dla mięczaków. – A skoro dziś mamy sobotę i jesteśmy w stanie jutro stanąć na podium… proponuję – zerknęła w stronę Izydy – żebyśmy już dziś uczcili nasze jutrzejsze zwycięstwo.

Podeszła bliżej i naturalnym ruchem starła mi łzy z prawego policzka.

– Izyda, zajmij się lewą stroną – dodała jakby machinalnie.

Natomiast wszystko potem na machinalne nie wyglądało.

Pocałowała mnie. Spontanicznie, delikatnie, ale przycisnęła usta do moich. Czule, opieszale, ale jednak bardzo intensywnie. Przez chwilę czułem tylko wilgoć na wargach i nie bardzo wiedziałem, czy to jeszcze moja, czy już jej?

Potem poczułem ciało przy sobie po drugiej stronie i rękę ocierającą mój lewy policzek.

Oderwałem usta od jednych, by nadziać się na kolejne. Tym razem rozchyliłem usta i pozwoliłem języczkowi wypłynąć na szersze wody. Pocałowałem Izydę szczerze, robotniczo, tak po szkutniczemu. O dziwo oddała mi pocałunek z nawiązką.

Czułem niecierpliwe ręce na pasku spodni. Nie przestając całować, rozpiąłem klamrę i suwak. Ciało po prawej osunęło się łagodnie. Poczułem gorąco na odsłoniętym napletku. Potem zalał mnie żar, gdy na chwilę odetchnąłem głębiej całą piersią i spojrzałem w dół. Iza całymi ustami obejmowała członka. I nie widziałem członka, bo była prawie przy samych jajkach, tak głęboko go włożyła. No nie, czegoś takiego jeszcze nie przeżywałem…

Nie pamiętam już, jak długo walczyliśmy z chuciami. Zdaje się, że bardzo długo. Wyssały ze mnie całą energię. Energię, nie znaczy radość życia.

Obudziłem się pierwszy, drgnąłem tylko, ciągle pozostając w pozycji, w której otworzyłem oczy. Jasne włosy spoczywały w moich nogach, natomiast tuliło się do mnie udo z dojrzałym kokonem jasnoszarych włosków łonowych. Zerknąłem w drugą stronę. Tu ciemna główka zanurzona była pod moją pachą, natomiast prawa ręka obejmowała czule jajka. To właśnie naprowadziło mnie na głupkowaty pomysł, by wstać i zrobić jajecznicę, zamiast cieszyć się jeszcze tak wspaniałym porankiem.

Delikatnie wyzwoliłem się z objęć. Wyjąłem z lodówki dziesięciopak jaj i pokroiłem trochę kiełbaski z cebulką, i wstawiłem na patelnię, by się zasmażyło.

Jak zwykle w nieswojej kuchni, przez chwilę szukałem talerzy. Trzasnąłem przy tym nieopatrznie jednymi, czy dwoma drzwiczkami tak, że gospodynie pojawiły się, jak zjawy w białych halkach zasłaniających wszystko powyżej pępka. Roześmiałem się na ich widok.

– Cześć – oznajmiła sennie Iza, ledwo przebierając nogami w drodze do krzesła.

– Cześć – rzekłem, ciągle lekko rechocząc pod nosem. Po czym przyklęknąłem na kolano. Taki wspaniały jasny puklerz włosków łonowych należy przecież ucałować. Zwłaszcza z rana. Nie wiem, czy się obudziła w trakcie moich zabiegów, czy nadal śniła, ale wyzwoliła z siebie przepiękny jęk. I trochę mniej leniwy skręt tułowia.

Przycisnęła mnie łonem do podłogi, po czym sobie po prostu usiadła. Tak bezceremonialnie.

I tak drapieżnie zarazem, co było przecież nie do pogodzenia z jej leniwym, ledwo powłóczącym krokiem. Zaczęła się nade mną przesuwać tak, bym ciągle miał jej wargi w ustach, ale raz dół, a raz górę. Od razu zmężniałem. Czułem, jak szeroką strugą płynie krew w dół mego ciała. Ciągle przesuwała się nade mną w parunastocentymetrowych drganiach, gdy poczułem gorące ręce, jedną zaciskającą się na żołędzi, drugą od spodu biorącą woreczek w posiadanie.

– Jajecznica się robi… – zdołałem wykrztusić, wysuwając się lekko w tył i liżąc Izy odbyt przy okazji.

– Tamtą wyłączyłam. A tę zaraz zrobimy – tym razem oznajmiła Izyda.

Jak się dowiedziałem w nocy, Iza i Izyda nie były siostrami, a przynajmniej siostrami pochodzącymi z jednej matki. Izyda była dzieckiem sierocińca, dopóki przypadek nie zetknął jej z Izą na ogólnie dostępnym placu zabaw. Przez wrzaski i płacze małej dziewczynki, rodzice zdecydowali się na adopcję. I tak zostały siostrami, choć nie chciały wyjawić, dlaczego rodzice tak postąpili. Czy nie mogli już mieć własnych dzieci? Czy woleli nie babrać się w sikach i kupach i od razu wziąć trzyletnią dziewczynkę? Nie wiem. W każdym razie obie wyrosły na wspaniałe młode kobiety, co czułem każdym nerwem przy i na sobie.

Izyda odessała się na chwilę od członka i delikatnie zaczęła go masować. Widziałem naprężony, sztywny jak pal Azji członek, lekko zalśniony jej ustami.. Spojrzała mi w oczy i zaczęła poruszać go trochę szybciej. Iza ciągle falowała w orgiastycznym ruchu nade mną.

Czułem, że niedługo dojdę. Poczułem delikatnie mrowienie na spodzie jajek, symptom nieuchronności i spełnienia. I wtedy nagle Izyda przestała. Dokładnie też wtedy Iza zsunęła się poza moje czoło.

– Nie możesz wytrysnąć – cicho powiedziała Izyda – bo nie wygramy.

Spojrzałem w górę na Izę, siedzącą tuż przy mojej głowie, ale nawet mięsień na twarzy jej się nie poruszył.

– Poza tym będziesz miał w sumie jeszcze dwie nagrody w jednym – dodała enigmatycznie. – Dziadek przepisał na ciebie tę Omegę pod warunkiem, że będziesz na podium w pierwszym starcie na niej. Nie precyzował, kogo masz wziąć na załogantów – uśmiechnęła się zalotnie. – No i poza tym, ciągle obowiązuje nasza umowa, dzisiejszy dzień potraktujmy może jako umowę wstępną…

Jak się zapewne domyślacie, od pierwszej do ostatniej minuty płynęliśmy jako pierwsi. Wystartowaliśmy tak pechowo, jak tylko można. Przegraliśmy start z kretesem i gdyby nie ta zmiana wiatru zaraz po starcie, nigdy nie wyjechalibyśmy poza dziesiątkę. Hehe… A tak znaleźliśmy się na pierwszym miejscu po dziesięciu minutach pierwszej halsówki. Gdy moje panie to zobaczyły, jak mijamy inne jachty przed ich dziobami, o mało nie eksplodowały.

Wygraliśmy trzeci i ostatni wyścig z olbrzymią przewagą prawie pół halsówki. To zwycięstwo dało nam w klasyfikacji końcowej drugie miejsce. Po cichu przez chwilę liczyłem nawet na pierwsze przy dobrych układach, ale niestety… jacht, który wygrał całość, przypłynął w ostatnim wyścigu szósty, a gdyby przypłynął siódmy… natomiast jacht, który był ogólnie trzeci, był trzeci w ostatnim wyścigu, a gdyby był drugi…

Iza i Izyda są do dziś moimi przyjaciółkami, choć dzieli nas przepaść klasowa.

Jednak na początku pisałem, sugerowałem, że coś nam nie wyszło.

No nie wyszło, bo po prostu nie mogło. Były zbyt oddalone ode mnie, pogrążone we własnym cierpkim, finansowym, zawałotwórczym świecie. A ja chciałem zostać w swoim ciepłym kokonie perswazji, kompetencji i tolerancji. No cóż. Samo życie. To życie pisze scenariusze.

Nawet najwspanialsze scenariusze muszą być jednak trochę „dorobione”, by pasowały do aktualnego wzorca zachowań, wzorca podziękowań, wzorca odczuwań, wzorca istnień. Stąd pewnie pozostał mój oziębły stosunek do własnej przeszłości. Ponieważ jak dla mnie, nic bym nie zmieniał…

No, może poza porażkami!

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Całkiem fajny, żeglarski tekst. Trochę w klimacie Micry23. Przyjemnie się czytało, choć trochę mało erotyki.

Hmm… czemu jestem tu w taki wieczór? Wychodzi na to, ze jak się jest nolifem, to spędza się Sylwestra czytając opowiadania na Najlepszej 🙂 gdziekolwiek jesteście, wypijcie szampana za moje zdrowie!

Napisz komentarz