Pojedynek na zapomniane słowa  3.6/5 (50)

13 min. czytania

Na łamach Najlepszej pojedynkowano się już na bajkowość, pożądanie czy stereotypy. Tym razem przedmiotem literackich zmagań dwóch Autorów są zapomniane słowa…

 


 

MRT_Greg – Zapomniane słowa (47% Waszych głosów)

– Mamo!

Szept. Niewiele głośniejszy od szmeru opadających liści. Uspokajający dotyk dłoni, gładzący skołtunione włosy. Szorstkie palce, drażniące delikatność karku.

– Już dobrze…

Wtuliła się w tę rękę, jakby chciała się nią cała owinąć. Zwinięta w kłębek jak mały kociak, usiłowała zatrzymać tę odrobinę ciepła, jaką dawała bliskość drugiej osoby. Na próżno. Chłód przenikał od czubków wystających spod starego koca palców, poprzez gołe łydki, aż do miejsca, gdzie plecy traciły swą dumną nazwę. Leżała jeszcze jakiś czas zdrętwiała, po czym odrzuciwszy włochatą rękę, wstała z posłania. Szybko naciągnęła na siebie bordową bluzę, w nocy służącą jej za poduszkę.

W tym roku jesień przyszła zdecydowanie wcześniej a wraz z nią zimno, niesione przez poranne mgły. Rumowisko, choć okolone gęstwiną krzaków, o tej porze roku, gdy utraciły one liście, było mocno narażone na przeciągi.

Wyszła na zewnątrz, powłócząc nogami. Trudny poranek po jeszcze trudniejszej nocy. Odgarnęła włosy z czoła, przetarła powieki, po czym głośno ziewnęła. Churkot dochodzący z brzucha przypomniał jej, że od dwóch dni nic nie jadła. Zgięła się w boleści, kucnęła i, odciągnąwszy materiał majtek, oddała mocz. Chociaż jedna ulga. Drgnęła, gdy blisko niej rozległ się nieznajomy szelest.

Ostrożnie wyjrzała zza krzaku jałowca.

Chłopiec, około czteroletni przekopywał się przez stertę liści, opadłych z pobliskich drzew. Jego matka stała w pobliżu. Przeglądała coś na swoim smartfonie, co chwila upewniając się, czy malec jest w zasięgu wzroku.

Nieco dalej młody mężczyzna szybkim krokiem zmierzał w stronę zachodniego wyjścia z parku. Przez ramię miał przewieszoną torbę z laptopem, rozmawiał z kimś przez telefon, co chwila wybuchając głośnym śmiechem. Co jakiś czas niedyskretnie drapał się po kroczu. Przypomniał jej pana od fizyki.

Szkoła. Była lata świetlne od owego czasu, gdy przyłapana przez nauczyciela w zagajniku koło gmachu szkoły, rzuciła szybko peta na ziemię, przydeptując go butem. Nie była głupia. Wiedziała, że charakterystyczna woń jak i zapach z jej ust nie znikną ot tak, lecz co innego śmierdzieć tytoniem, a co innego być przyłapanym z fajką w ręku. Jednak tamtego południa pan od fizyki przestał być srogim nauczycielem. Zmienił się w starszego kolegę. Wyciągnął paczkę z jej plecaka i poczęstował się jednym. Zaciągnął mocno, po czym złożył jej propozycję nie do odrzucenia.

Tego dnia pierwszy raz obciągnęła kutasa, pozwalając, by na koniec gorąca sperma zalała jej usta.

Spotykali się regularnie wśród szkolnych krzewów. Uczył ją fachowej obsługi; gdzie dotknąć, polizać, kiedy zassać aż po jajka i przytrzymać, wsadzając równocześnie palec w tyłek. Jego wypielęgnowane palce błądziły pomiędzy jej kędziorkami, raz po raz szczypiąc guziczek rozkoszy.

Masa. Siła. Tarcie. Ruch jednostajnie przyspieszony. Grawitacja, którą raz po raz pokonywała, unosząc się w przestworza rozkoszy.

Na jedną z imprez szkolnych zgoliła cipkę i oddała mu się na stole gabinetu wychowawczego. Obserwowała, jak zatacza koliste ruchy palcem wokół jej sromu. Lizał potem z lubością płatki jej kwiatu, co chwila wnikając głębiej, spijając cieknący nektar.

A potem leżąc na plecach, z podkulonymi nogami przyjmowała kolejne sztychy, obserwując pot perlący się na jego czole. Sapał ciężko, ściskając w dłoniach jej niewielkie piersi, z zaciśniętymi ustami zmierzał do upragnionego finału. A gdy wybuchł w niej, przerażony odskoczył, obserwując wylewającą się spermę. Zaśmiała się wtedy chrapliwie, tłumacząc że te dni minęły.

Trzy miesiące później jej matka poinformowała dyrekcję szkoły o – jak to nazwała – pewnej kłopotliwej sytuacji. Pan od fizyki wyleciał z hukiem, dostając zakaz zbliżania się do młodzieży. Jej świat zaś runął w gruzach.

Wtedy pierwszy raz zapaliła trawkę a dwa dni później na imprezie u Bulby wciągnęła wąską działkę.

Nagły dźwięk nieopodal wyrwał ją z odrętwienia. Matka chłopca prychnęła ze złością, po czym schowała telefon do torebki.

– Kamil! Idziemy do domu!

Skrzekliwy rozkaz nie zrobił na chłopcu żadnego wrażenia. Jak gdyby nigdy nic nadal brodził wśród kolorowego oceanu.

– Kamil!  – wrzask rodzicielki stał się władczy i nie znoszący sprzeciwu. Zawołany zwrócił głowę w jej kierunku.

– Mamo, jeszcze trochę – przeciągał ostatnie sylaby, rzucając na nią błagalnym spojrzeniem.

Ta jednak była nieugięta. Raźnym krokiem podeszła do chłopca, po czym chwyciwszy go za rękę, pociągnęła w kierunku wyjścia z parku. Przez chwilę się opierał.

– Przestań mnie irytować! – rzuciła ze złością – Czekaj no! Dostaniesz w domu!

Zbesztany malec w końcu ruszył żwawo.

– Daj spokój, Didi. Nic nie zmienisz, a tylko zdradzisz melinę.

Mężczyzna, który pojawił się koło obserwującej, był równie chudy jak ona. Jego błędny wzrok zdradzał tę samą potrzebę. Rozpiął suwak spodni i wysikał się.

Skrzywiła się z niesmakiem. Przesunęła dłońmi po piersiach, wyczuwając sterczące brodawki. Sama myśl o posiadaniu dziecka była wystarczająco podniecającą. Jakby odgadł powód jej niepokoju.

– Daj spokój! – zaśmiał się chrapliwie – To nie dla ciebie! Popatrz. Chciałabyś się użerać z takim gówniarzem. Przecież to nic tylko sra, żre i ryczy. Taki Bulba, tylko mniejszy.

Porównanie do drugiego kolegi rozbawiło ją. Jednak nie na długo. Szybko podjęła decyzję. Poprawiła włosy, związując je w niewielki kucyk, wygładziła na ile mogła zmiętoszoną bluzę i… zastygła w niezdecydowaniu.

– Mówiłem – zaśmiał się Kleryk – nie dla ciebie tamten świat. Zapomniałaś o nim i on o tobie zapomniał. Słowo się rzekło. Nie pamiętasz?

Zerknęła na niego szybko. Były student KUL-u, niegdyś prymus, blady jak pobliska odrapana ściana, chwiał się na nogach. Wymizerowany i wycieńczony organizm zdradzał objawy nałogu.

– Jak pójdziesz, to już tu nie wracaj! – rzucił ze złością.

Uniosła do góry piąstkę i wyprostowała środkowy palec.

– Zobaczysz, zdziro! Jeszcze przyjdziesz na klęczkach!

Zasłoniła uszy i pobiegła w stronę alejki. Szybko opuściła park. Wydostawszy się z jego okowów, dziarskim krokiem przemierzyła torowisko i ulicę. Przez chwilę odpoczywała oparta o pień starej lipy. Zerknęła do góry. Blade promienie słońca przebijały się przez poranny smog. Bestia unosiła się nieprzerwanie nad królewskim grodem, od kiedy temperatura spadła poniżej piętnastu stopni. W dziwnym przeświadczeniu „co mi to szkodzi” mieszkańcy kręcili sznur, na którym już dawno zawiśli.

Didi jednak nie czuła smrodu. W porównaniu do woni meliny, atmosfera była dla niej orzeźwiająca. Wciągała powietrze do płuc głębokimi haustami, delektując się jego wyrazistością. Mimo głodu i chłodu czuła, jak wracają do niej siły witalne. Uśmiechnąwszy się, raźno ruszyła w stronę miasta. Majacząca  w oddali ponura sylwetka starej kolegiaty,  wyznaczała pierwszy cel jej podróży. W jej okolicy było sporo uczelni, gdzie nie trudno o sponsora. Rzadko kiedy kadra nauczycielska, najczęściej studenci rozumiejący potrzebę „kolego, mam takiego kaca… poratowałbyś…?„.

Pierwsze ukłucie pojawiło się tuż po dotarciu do Muzeum Sztuki. Zawirowało jej przed oczami, na moment straciła poczucie czasu i miejsca. Machała ręką, usiłując się czegoś złapać. Pomógł jej jakiś starszy mężczyzna. Gdy odzyskała rezon, spojrzała na niego przytomniej. Uśmiechał się, choć z pewną nostalgią.

– Rzuć to świństwo – szepnął do niej, gdy podała mu laskę, odrzuconą zawczasu na bok.

Odeszła szybko, co chwila spoglądając wstecz. Mężczyzna człapał powoli w swoim kierunku, mamrocząc coś do siebie.

Ledwo przeszła przez ruchliwą arterię, gdy dopadło ją znowu. Tym razem była przygotowana. Oparta o mur, ciężko oddychała, łapiąc spazmatycznie powietrze. Czuła na sobie pełne pogardy spojrzenia ludzi, stojących na przystanku. Ich szept; „Co za ćpunka!”, „Jak można się tak stoczyć!?”, „Pozamykać takich!”, docierał do niej, jakby krzyczeli jej prosto do ucha. „Pieprzcie się!” Miała wtedy ochotę odpowiedzieć „Co wy wiecie o życiu!?” Zamiast tego, schyliwszy głowę, ruszyła dalej.

W połowie ulicy osunęła się na ziemię. Ludzie omijali ją szerokim łukiem, niczym trędowatą. Wodziła za nimi zmąconym spojrzeniem. W pewnym momencie zatrzymała wzrok na budce telefonicznej.

– Mama – szepnęła, a w chwilę potem, gdy nadludzkim wysiłkiem udało jej się dźwignąć do pionu i, chwyciwszy za słuchawkę, wbić niemal zapomniany numer – Mamusiu…

Urwany oddech po drugiej stronie.

– Pomóż mi… Proszę… Potrzebuję… – szeptała dawno zapomniane słowa – …Cię… Proszę… Przepraszam…

Cisza po drugiej stronie zabijała.

– Mamusiu…

– Przykro mi, pomyliła pani numer.

Słowa niczym sztylet ugodziły ją prosto w serce. Nawet nie zorientowała się, kiedy znów oklapła na chodnik.

Następnych trzydziestu minut zupełnie nie pamiętała, gdy, targana drgawkami, wróciła do meliny.

Nie zwróciła uwagi na ciemne postacie zastygłe w cieniu budowli. Powoli zbliżyła się do niskiego mężczyzny. Ten odwrócił się, słysząc szmer za sobą.

– Potrzebuję… – jęknęła, patrząc na niego błagalnie.

Przez chwilę pogardliwie mierzył ją wzrokiem

– Nie mam nic dla ciebie – mruknął, odwracając się do niej tyłem.

Zwiesiła głowę, lecz uniosła ją szybko, słysząc charakterystyczny klik zapalniczki. Kleryk podgrzewał towar.

– Proszę – załkała, chwytając go za nogawkę spodni. – Zrobię co zechcesz.

Przez chwilę nic się nie działo. W końcu odwrócił się w jej kierunku. Głowa dziewczyny znalazła się dokładnie na wysokości jego rozporka. Trzęsącymi się dłońmi rozpięła suwak, po czym wyciągnęła ze spodni miękkiego członka. Tarmosiła go jakiś czas, czując jak organ chłopaka powoli budzi się do życia. Gdy w końcu zesztywniał, był niewiele większy od świeczki, na której podgrzewał narkotyk. Zerknęła w górę. Usiłowała dostrzec w jego oczach jakąkolwiek oznakę litości. Mężczyzna najwyraźniej jednak oczekiwał dalszego ciągu.

Otworzyła usta i wessała go aż po nasadę. Trzymając go w ustach lizała po mosznie, dłońmi ściskała pośladki chłopaka.

Zajęta mężczyzną nie dostrzegła postaci, które wychynęły z otaczających ich cieni. Dopiero gdy twarde dłonie przeniknęły przez jej bluzę i ścisnęły piersi, dostrzegła, co się wokół dzieje. Było jednak już za późno. Kilku mężczyzn pochrząkując z zadowolenia dobierało się do niej od każdej strony. Poczuła palce pełznące wzdłuż jej nóg, poprzez zgięcie kolan, aż po zaciśnięte uda. Była jednak zbyt słaba, a ich zbyt wielu. Rozwarli ją siłą i zdarli ubranie, nie zważając na zadawany ból.

Kleryk odsunął się, obserwując kotłowaninę. Językiem zwilżył spierzchnięte wargi. Ręka rozpoczęła systematyczny ruch w górę i w dół,  ściskając członka mocniej z każdy jękiem Didi. A te rozbrzmiewały coraz częściej.

Rozebrana do naga, leżała na plecach między dwoma mężczyznami. Jeden z nich miętosił jej pierś przygryzając co chwila brodawkę. Drugi wciskał śmierdzący tanim tytoniem język do jej gardła, delektując się słodyczą jej śliny. W tym czasie kolejny zbliżywszy się do jej obnażonego krocza. Przez chwilę mocował się z wiotkim członkiem, lecz ciepło jej sromu sprawiło, że szybko zesztywniał. Zaraz potem znalazł się w jej wnętrzu. Didi wygięła ciało w pałąk. Zaraz potem opadła przywalona ich cielskami. Kutas w jej wnętrzu puchł coraz bardziej, jego wielkość zdawała się być zupełnie dysproporcjonalna w stosunku do pierwotnego rozmiaru. Ruchy gwałciciela stały się bardziej agresywne, gdy usiłowała na chwilę wyswobodzić się z ich objęć. Wbijający się w nią ją mężczyzna warknął poirytowany, odsunął natarczywe dłonie pozostałych, po czym chwyciwszy ją za piersi, niemal uniósł ku górze. Krzyknęła z bólu. To jednak tylko podsyciło jego żądzę.

Przyspieszył, równocześnie starając się wcisnąć jeszcze głębiej. Czuła, jak rozrywa jej delikatne ciało. Nie mogła jednak krzyczeć, dławiona przez kolejnego kutasa, tkwiącego w jej ustach. Jeden z mężczyzn dotychczas spoczywający u jej boku, wsunął się pod nią. Zaraz potem jego członek przeniknął między jej pośladkami. Bezceremonialnie wszedł w pupę. Poczuła dwa kutasy ocierające się o siebie, oddzielone cienką barierą. Mimo przeszywającego ją bólu dostrzegła rosnącą z każdym pchnięciem przyjemność. Skupiła się na tych doznaniach, wypierając z siebie wszystko co złe. Przestała czuć się ofiarą a uwolniona mentalnie od gwałcicieli osiągnęła uspokajający ją orgazm. Oni jednak najwyraźniej, wspomagani narkotykiem, jeszcze długo pracowali biodrami, nim zalali ją strumieniami nasienia.

A gdy jedni skończyli, pojawili się następni. Nieprzerwany potok rozedrganych cieni. Kolejni oprawcy byli tylko wykrzywionymi w grymasie twarzami. Nie czuła nic, przyjemność odeszła w zapomnienie. Była tylko workiem na spermę, dla urody przyprawionym o cycki. Pogryziona i podrapana czuła się jak w narkotycznym transie i uświadomiwszy to sobie, po raz pierwszy od dłuższego czasu uśmiechnęła się.

A zaraz potem niespodziewanie jej usta rozorała twarda pięść. Gdy kolejne ciosy spadały, zdawać by się mogło, gdzie popadnie, kolejny kutas przeciskał się między jej wargami. Inny eksplodował w ustach. Zakrztusiła się. Rozwarła je szeroko, usiłując złapać oddech. Ciężkie dłonie zacisnęły się na jej szyi.

Niespodziewanie, pośród maltretujących ją dłoni, odebrała ledwie wyczuwalne ukłucie, a zaraz potem rozlewający się po żyłach złoty żar.

Obmył ją nagły przypływ energii. Zaiskrzyła między włoskami na głowie, przemknęła wzdłuż szyi, wokół wyprężonych piersi, wzdłuż kręgosłupa, dotarła, gdzie łączyły się jej nogi, aż tam eksplodowała feerią doznań, przerywanych powtarzającymi się skurczami. Te zaś trwały wciąż i wciąż, aż w końcu ujrzała zbliżający się błysk, który przeniknął jej świadomość i wybuchł, pogrążając w wiecznej ekstazie.

* * *

– Kto to był mamo? – szczupła dziewczyna podniosła wzrok znad talerza z zupą.

– …pomyliła numer – wyszeptała bezgłośnie kobieta, odwracając się w stronę okna.

 


 

Źródło: maxpixels.net

Ania – Niemożebny ancymonek (53% Waszych głosów)

Azaliż prawdą to, że rzeczywistość nigdy nie dorówna wyobraźni? W świecie mar i widziadeł, cyzelując każde słowo, wirtuozersko na emocjach grałeś, żar podsycając, junaka zgrywając. Zadzierżysty, buńczuczny, zawsze na przekór, choć z umiarem. Swary nasze krew podgrzewały, wszak wiadomo: kto się czubi, ten się lubi. Czas mitrężyliśmy na żartach i swawolach, perorowaniu o niczym. Najsampierw dla draki ino, następnie bezwstydnie smaląc już cholewki. Twoja atencja schlebiała, nie tylko, gdy prawiłeś komplementa, ale nawet gdy plotłeś dyrdymały z pomysłów zupełnie już wyzuty, lecz nadal żądny mej uwagi.

Zabawa była przednia, apetyt zaś nieposkromiony. Twój dumny basałyk, choć cienki, żmijowaty, to długi jako bat, zakończony niczem pierwowzór rozmiarów słusznych kulą, wyraziście odciętą ode trzonu, połyskliwie czerwoną, aczkolwiek idealnie gładką, chyżo budził się na każde zawołanie. Tyś tego jegomościa w dłoń chwytał, ściskał ile sił stało, igrał, bezczelnie o chędożeniu mej gorejącej piczy marząc. Imaginacja podpowiadała obrazy, niemal czułeś jak sztos za sztosem kładziesz, jak pióro raz po raz zanurzasz w moim kałamarzu, a i ja nieobojętna byłam przecie. Roznamiętniona, mokra i spragniona. Sama pożar gasić musiałam, albowiem ty byś jedynie płomienie podsycał. Cóż za strażak!

Lecz kiedy dzień przyszedł wirtualne konkury przenieść do reala, chwat, huncwot, nagle magicznym sposobem w mruka się przemienił, buraka paląc na samo wspomnienie cyfrowej brawury. Oczęta spuszczone, język w gębie niczym kołek, przyszedł, siadł i siedzi jak ciołek, niezdolny już słowami mamić, obiecywać rozkoszy nieprzebranych harce. Gotowy ucieczką jeszcze się salwować, gdym tylko zbliżyła się nieco, robiąc krok pierwszy ku spełnieniu marzeń, też przecież czuła na jebliwą mowę, zawżdy silną stanowiącą podnietę.

Frasunek to całkiem niemały, gdy adorator adorować zaprzestaje, znudzony, tudzież niezainteresowany. Istny afront! Któż to widział, by dama o uwagę musiała zabiegać! Żarliwa, chutliwa, a niewydymana. Jednakże ancymonek spode łba łypie, niby bardziej wiktuałami na stole zajęty, jednak tych pod stołem też ciekaw. Czyż to finta jaka? Udawanie? Wrodzona nieśmiałość?

A zatem zabawę czas zacząć! Niesfornego chłopca na pokuszenie powieść, chuja mu postawić, maszt niemal niebios sięgający, na dwanaście cali długi, ten co zadkiem miał wleźć i ustami wyleźć. Cóż z tego, że gawiedź się gapi, wybałusza oczy? Żyje się raz i raz cnotę traci. Kładę więc dłoń na udzie, a chłopczyna purpurą zachodzi aż po uszu czubki. Gdzież ten jebaka bezwstydny? Sowizdrzał chutliwy? Zapodział się między kawiarnianymi szepty? Schował przede mną wylękniony? Nic to, sama sprawę w swoje wezmę ręce! Przesunę je wyżej! Dotknę łona! Wyczuję organ upragniony, może nawet wysupłam z odzieży warstw zbędnych. Przy ludziach, niemal na ich oczach!

Poczuwszy co się święci, zakrzyknąłeś: basta!, na nogi równe zerwałeś i uciekłeś. Rozwścieczona, zła niczem osa, wybiegłam za tobą. Zdeterminowana poniekąd, niejako tylko skołowana, bo choć siermiężne me zaloty były, kutas miał stanąć a nie zmykać, chuj tymczasem wymknął się z garści jak ptak jaki, żądny wolności, nie obłapki, choć przecie drobiu tego cechą ciasnoty powinno być umiłowanie.

Natenczas kolejne zdziwienie, ruszyłeś przed siebie, wprzódy chwyciwszy dłoń moją. Tempo nadałeś mordercze, ażem dech straciła w piersiach. Zziajani, zdyszani, zabiegłwszy, zamknąłwszy drzwi jakie, przylegliśmy do siebie. Splotły się ręce, nogi, języki, farfocel otarł o kuciapkę, choć nadal ubrany. Niemożebnie wręcz twardy, wielki taki, wijący się, pulsujący jako żywe zwierzę. Bestyja zdziczała, choć raz przypominająca tę, którą opisywałeś onegdaj wzniosłymi słowami.

Głodna, żądna, niecierpliwa, również żarłoczną istotę między udami posiadam. Śliniącą się i rozwierającą pyszczek, łakomą najzajadlejszego potwora, rozmiarów ogromnych oraz sił niespożytych. Wchłonąć. Wessać. Wychędożyć. Dość brandzlowania, zabaw różnorakich, pora za natury iść głosem, jebać aż do końca świata!

Fatałaszki zdzierając naprędce, co by znów przylgnąć, znów dotykać, pieścić, znów igrać, nieporadnie acz wytrwale, przemierzaliśmy izby kolejne, by dotrzeć do otomany, rozpusty naszej wyspy, azylu rozkoszy. Tu kandelabr przewracając, tam o kredens zahaczając, od ścian odbijając, kotłując jak dwa marcujące koty. Kto górą, kto dołem, trudno zgadnąć, tak ściśle złączenim wrzecionem gorejącym żądzy. Jeszcze nie tym między twemi nogami, ale prawie już, prawie. Oczekuję tego popędliwie.

Niczem goniąca się suka, wypinam żwawo zadek, chętnie nadstawiam ku kutasa chwale, co to srom zadać powinien, wyobracać za wsze czasy, za obietnic setki, za błagań dziesiątki, bym zrobiła właśnie tom, com robię, bym zakręciła tyłkiem na zachętę, bym słów sprośnych powiedziała kopę i dała, dała dostęp do cymesu co skryty pomiędzy nogami.

Fircyka przystrojonego w purpurę wyłuskujesz, już w pełnej krasie, błyszczącego, łypiącego jedynym okiem na picz otwartą i chętną, wodzącą na pokuszenie nierozsmakowanego jeszcze w harcach rozpustnika, może o cal czy dwa krótszego niźli z opisów wynikało, ale kto by w takiej chwili liczył? Ucztować pora! Konsumować żaru pełne słowa, co ucieleśnić winny się koniecznie, na pohybel cnoty obrońcom, moralistom, pensjonarkom, wszak chuja i pizdę stworzono by dupczyć nimi do woli, ku uciesze kawalerów i dam, kmieci, rycerstwa pospołu.

Za kibić chwytasz. Sztywnego przykładasz, celujesz, sztych kładziesz i nim się dobrze do drugiego mierzysz, kiep wypluwa plugawą białą zmazę, popadając niniejszym w niesławę, kurcząc straszliwie, nikczemną, pomarszczoną przybierając postać. I choć nadal głodnam, jużci dopiero rozochocona, ciężko opadasz na miękkie obłości wezgłowia, oczy przymykasz, usta rozdziewasz i chrapać poczynasz, choć nienasycona jeszcze białogłowa, wszetecznica straszna, żądna jebaki z opowieści bałamutnych, co to nie spocznie póty, póki na pół nie przerżnie, nie wydupczy na śmierć, duszę od ciała oddzielając, kolejnymi razy kropiąc ze swojej kropielnicy.

Ty tymczasem rzężącym oddechem irytujesz snadnie, już słów wielkich niepomny, zapomnianych dawno, bo nim jucha żyłami ruszyła z mózgu do kutasa, pustki czyniąc tam wielkie jako srogi taran. A deklaracje żarliwe były iście: o Pani, najdroższa, daj, pozwól, otwórz wrota, a wychędożę niezgorzej niż zastęp huzarów, na wysokości zadania stanę i ze sto razy, pizda zbierze ostre cięgi, aż do świtania rżnąć będę, a może i nawet śniadając, do obiadu pory, nie spocznę póki ducha nie wyzionę!

Drugi raz nie zawierzę, ni tobie, ni żadnemu, kiedy ja nie zaczęłam, a tyś już skończył dzieła.

 

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Pierwsza miniaturka ma klasyczną formę z jasnym ciągiem fabularnym, toteż czyta się łatwiej i szybciej i to pomimo gorzkiej wymowy.
Druga przypomina mi nieco XIII księgę Pana Tadeusza. Przez archaizmy językowe czyta się ciężej, wydaje mi się też, że wymaga większej wprawy pisarskiej niż pierwsze opowiadanie. Ze względu na tę formę, bliższą tematowi pojedynku, oddaję głos na 2.

Obydwa opowiadania zbijają z nóg. Zostały napisane po mistrzowsku lecz pytanie zostało jasno zadane i tu odpowiedz może być tylko jedna, „2”.

Pierwsze opowiadanie było bardzo smutne :(. Zostało przedstawione pewnego rodzaju, ekstremum. Niektórzy poprzestają na paru skrętach rocznie ale niektórzy rozpoczynają przygodę, kończąc w kanale. Zwraca uwagę to jak dalece wynaturza uleganie nałogowi. Kiedy ta fizyczna przyjemność wychodzi na pierwszy plan. Jest też przedstawiona walka wewnętrzna, kiedy bohaterka stara się polubić gwałt by przestał on być gwałtem. Opisany mechanizm jakże prawdziwy. Ciekawi mnie autorze a może raczej autorko z jakiego źródła Korzystałaś.

Drugi tekst wymaga jeszcze większego mistrzostwa. Akurat mnie czytało się go w miarę lekko. Bardzo lubię archaizmy językowe, duszę naszego języka.

Na koniec chciałbym tylko nadmienić że redakcja postawiła pytanie robocze ściśle w temacie potyczek. Odpowiadając na nie musimy zrezygnować z najistotniejszej kwestii którą jest: co nam się bardziej podobało. Myślę że odpowiedź na to ostatnie pytanie jest jednak dla większości ważniejsza.

Pozdrawiam obydwu autorów i nie mam pomysłu kim by mogli być. Jednakże daje się odczuć że nie są to początkujący.

Autorzy! Brawo!
Po raz kolejny jestem zadowolony z poziomu pojedynku.
Jakże inne opowiadania, jaka kreatywność!, przy zachowaniu zgodności z tematem rywalizacji.
Oba opowiadania zasługują na piątki za pomysł. Za erotykę to już sprawa dyskusyjna. Za wykonanie – kwestia indywidualnej oceny.
Opowiadanie nr 1. Wzbudzające emocje. Tragiczne. Tragedia matki i tragedia córki, które wypierają/próbują wyprzeć z pamięci te właśnie słowa: „matka” lub „córka’. To są te zapomniane (a w zasadzie nieskutecznie wyparte z pamięci) słowa.
Nieco zbanalizowana fabuła tego opowiadania, ale trudno się dziwić, bo los uzależnionych ludzi bywa podobny, indywidualne scenariusze nie różnią się zbytnio. Tylko czasem następuje cud. Świadomie nie używam cudzysłowia do określenia słowa cud.
Opowiadanie nr 2. Niełatwe odszukanie tego, co żyło i umarło. Próba przypomnienia, wskrzeszenia nawet.
Bo słowa rodzą się, żyją – jedne krócej, inne dłużej – i w końcu umierają. Językoznawcy określą, czy to jest proces, który dotyczy, będzie dotyczył, wszystkich słów czy tylko pewnej ich grupy. Niemniej zjawisko jest dość powszechne.
Umarłe, zapomniane tabuny słów przywołuje w swoim tekście autor. Chwała mu za to. I na dodatek powstała zgrabna drwina z popularnej słabości wielu, a może prawie wszystkich, chełpliwych młodzieńców, chcących ale nie do końca się sprawdzających w opinii chutliwych młódek.

Jeszcze raz brawo! brawissimo!
Uśmiechy,
Karel

Oj dziewczyno, nigdy bym nie pomyślał że to powiem ale Zwaliłaś mnie z nóg. Za Chiny bym się nie domyślił że to Ty. Pozdrawiam.

Właśnie za to lubię pojedynki, gdybyś od razu wiedział, że ja jestem autorką, dwa razy byś się zastanowił przed napisaniem pochwały 😉

Pozwolę sobie się nie zgodzić. Tu pochwała była w pełni zasłużona. Nie było marginesu na kombinowanie. Co najwyżej mógłbym przemilczeć ale milczeć to nie w moim stylu.

Gratuluję Aniu.
Jeszcze nigdzie nie spotkałem sfabularyzowanego słownika polskich archaizmów, na dodatek erotycznych. Jeśli ktoś lubuje się w Panu Tadeuszu a zwłaszcza w ostatniej księdze (tej której brakuje podczas szkolnej edukacji), lub przymierza się do napisania opowiadania w staropolskim języku, lektura Niemożebnego ancymonka jest obowiązkowa.
Pozdrawiam 😉
MRT_Greg

Dziękuję Greg i to nie tylko gratulacji, ale przede wszystkim interesującej potyczki. Jak widać walka była wyrównana 🙂

Serdecznie pozdrawiam

A.

Podejrzewałem Grega o popełnienie drugiego opowiadania, a tutaj taka niespodzianka. Ania objawiła kawał kunsztu literackiego. Gratuluję.

Dziękuję 🙂

Mało mnie czytałeś Radosky 😛 Podobno po przeczytaniu kilku moich op, nietrudno wytypować właściwie podczas pojedynku.
Do zobaczenia na Arenie 😀

Napisz komentarz