JFK 2/2 (Foxm)  3.64/5 (71)

23 min. czytania
John Kennedy na wakacjach z żoną, dziećmi i psami

Źródło: Pixabay

Tarcza księżyca wisiała wysoko na grzesznie ciemnym niebie nad Palm Springs. Jack upajał się zachodem słońca na rozległym tarasie rezydencji należącej do Billa Cosby’ego. Na dole huczały dogasające odgłosy przyjęcia. Wyrwał się stamtąd możliwie szybko, wietrząc okazję dla unikalnej chwili samotności. Czytając książkę, delektował się ciszą, od czasu do czasu zakreślając ołówkiem cytat, który wydał mu się ciekawy lub zdatny do sparafrazowania w jakiejś mowie. Uwielbiał czytać. Jeden z jego przyjaciół powiedział, że tylko kobiety kolekcjonował bardziej namiętnie niż książki.

Mrok zakrył litery, wrócił zatem do sypialni, usiadł na brzegu podwójnego łóżka i czekał. Był pewien, że przyjdzie. Ogarnęło go znużenie, tak potworne, że przez chwilę zastanawiał się, czy nie sięgnąć po strzykawkę w wewnętrznej kieszeni marynarki. Będzie potrzebował energii. Zanim zdążył podjąć jakąkolwiek decyzję, uchyliły się drzwi i do sypialni wśliznęła się ona.

Marylin Monroe była boso, odziana tylko w puszysty biały szlafrok, który Bóg wie kiedy zdążyła włożyć. Każdy mężczyzna na planecie pożądał tych jasnych blond włosów i oczu pełnych niczym błękitne jeziora… Wielu dałoby sobie odciąć rękę za możliwość dotykania piersi tak seksownie falujących w rytm oddechu gwiazdy Słomianego wdowca. Jack przeleciał w swoim życiu setki, może tysiące kobiet, potrafił zatem docenić proporcje znakomitej figury. Upadły anioł powodujący sztywność w spodniach. Odebrało mu mowę…

Marylin pisnęła niczym mała dziewczynka.

– Jak tu pięknie, Jack! To znaczy… Panie prezydencie… Idealny moment, początek historii naszej wielkiej miłości… Piękna aktorka i odważny polityk. To, co do pana czuję, jest nie do opisania… Żar wybuchł w moim sercu, kiedy po raz pierwszy pana zobaczyłam. Byłeś prawie jak ulubiona guma balonowa. Pomyślałam: to jest ten facet… Prezydent, nie? Chcę z nim chodzić. Zasypiać i budzić się obok niego…

Kennedy złożył pocałunek na tych ponętnych ustach, byle tylko się zamknęła. Próbowała jeszcze coś powiedzieć, ale jej na to nie pozwolił. Języki spotkały się ze sobą w pół drogi. W arkanach miłości była z pewnością bieglejsza niż w sztuce konwersacji.

Pozbyli się ubrań. Jack obsypał pocałunkami każdy milimetr jej ciała. Od twarzy przez szyję, obojczyki, piersi ze sterczącymi brodawkami, płaski brzuch i rejony pod nim. Gładkość zaskoczyła go, podniecając jednocześnie. Boska Marylin zachichotała jak pensjonarka. Kennedy poczuł ulatujący nastrój. Zmiękł gwałtownie, więc zirytowany pchnął blondyneczkę na łóżko. Kolejna porcja chichotów…

Gwiazda światowego kina ochoczo rozsunęła uda. Stał, ale zachowywał pełnię kontroli nad popędami. Czuł, że jeśli nie wykorzysta szansy, ta przepadnie bezpowrotnie. Zerknął na różową gładkość kobiecości i rzucił się na nagą kobietę, przygniatając ją własnym ciężarem. Pomagając sobie ręką, wprowadził członek we właściwe miejsce. Marylin jęknęła głośno.

Jak aktorka z niemieckiej produkcji dla dorosłych, przemknęło przez głowę Jacka. Z cholernego Berlina? Z przeklętym murem pośrodku! Szarpnął biodrami, wchodząc na całą długość. Nie była gotowa. Powtórzył ruch, i znowu… I już. Znieruchomiał, zaskoczony reakcją własnego ciała. Oczekiwana przyjemność, dostępna tylko bogom, nie nadchodziła. Sapnął wściekły, sflaczały. Odpowiedzią było błogie westchnienie Marylin.

– Jesteś cudowny, mój książę.

Przyległa do niego tak ściśle, że pukle jej włosów zasłoniły mu pole widzenia.

Jakbym wsadził kutasa do galarety, pomyślał.

Milczał, a ona wciąż mówiła:

– Ale było ci dobrze, prawda? Jestem przecież piękna… Wszyscy mówią, że jestem piękna. Chcę spędzić życie u twego boku, Jack. Kiedy zostanę pierwszą damą, kupimy kucyka… Będzie się pasł na trawniku przed Białym Domem. Ten pomysł to poryw serca, Jack, tak jak ty. A jeśli coś dyktuje ci serce, podążaj za tym.

Moja głowa! – jęknął w duchu Kennedy, podnosząc się z łóżka. Patrzyła, jak się ubiera, nie przestając gadać.

– Zostawisz mi swój numer? Bo wiesz… Potrafię być bardzo niegrzeczną dziewczynką… – Jakby na potwierdzenie tych słów dłoń zsunęła się w zagłębienie ud.

Poirytowany do żywego wyciągnął z portfela wizytówkę. Zanim ponownie zadzwoni, będzie musiała przebić się przez jego sekretarkę.

– Dobranoc, panno Monroe – powiedział John Kennedy i wyszedł.

Spał – a raczej leżał – na niewygodnej kanapie w salonie. Półsen nadszedł, gdy igła spotkała żyłę. Zanim zadziałał koktajl medykamentów, przypomniała mu się przestroga wygłoszona w młodości przez ojca.

– Jeśli kobieta chce korzystać z życia, nie utrudniaj i bierz, co twoje. Ale kiedy zaczyna mówić o miłości i zaangażowaniu, uciekaj, nie oglądając się za siebie. Nigdy!

* * *

Na rany Chrystusa, jak dobrze, że Jackie tutaj nie ma! Siedząc w loży nowojorskiej Madison Square Garden, chciał się zapaść pod ziemię. Kwadrans temu oddałby wszystko, byle zakończyć nieudolną konferansjerkę swego szwagra. Zbiórkę funduszy na kolejną kampanię prezydencką Demokratów połączono z przyjęciem urodzinowym prezydenta.

Peter Lawford starał się utrzymać świat w przekonaniu, że jest zdolnym aktorem i zabawnym człowiekiem. Żadna z tych rzeczy nie wychodziła mu dobrze. Zresztą, nikt nie słyszał, żeby cokolwiek kiedykolwiek udało się Peterowi, zwłaszcza konferansjerka. Ale..

Kiedy w pojedynczy snop światła wkroczyła Marylin Monroe, omal nie wypuścił z ręki swojego drinka. Seksbomba prezentowała przed pełną halą białe bolerko i nagość. Nagość? Jack przyjrzał się ponownie, z wysokości swojego miejsca nie potrafił rozstrzygnąć tego dylematu. Cokolwiek miała na sobie, musieli to szyć na niej – nie było możliwości, żeby kobieta potrafiła włożyć coś tak obcisłego.

Zanim sala zdążyła otrząsnąć się z zaskoczenia, Monroe podeszła do mikrofonu i zaśpiewała:

– Wszystkiego… Wszystkiego najlepszego…. Wszystkiego najlepszego, panie prezydencie…

Tłum klaskał z zapamiętaniem. Każdy z mężczyzn na trybunach musiał w tej chwili marzyć o tym, by wypieprzyć ją we własnym łóżku. Ruch bioder aktorki nadawał wypowiadanym słowom seksualny, drapieżny charakter.

Jack poczuł, że brak mu tchu. To wariatka! Opróżnił szklankę i zszedł na dół, gorączkowo starając się przypomnieć sobie żart, który rozładowałby napięcie. Alkohol przyniósł jasność umysłu.

– Cóż… Po tak grzecznych życzeniach urodzinowych mogę spokojnie udać się na emeryturę. Dziękuję.

Publika nagrodziła żart salwą śmiechu. Ukłonił się ceremonialnie, a przed oczyma miał wykrzywioną gniewem twarz przyjaciela.

– Jack, ty cholerny niewdzięczniku! – Piękny głos Sinatry rezonował gniewem. – Okazujesz brak szacunku dla Dona Sama. Po tym wszystkim, co dla ciebie uczynił, napuszczasz Roberta jak psa, żeby węszył wokół interesów uczciwie pracujących Amerykanów!

Mierzyli się wzrokiem, stojąc przy oknie hotelowego apartamentu wychodzącym na olśniewającą panoramą Manhattanu.

– Amerykanie muszą wiedzieć, że ich prezydent nie ma żadnych związków z mafią – oświadczył twardo. – Przykro mi, Frank, nie możemy pokazywać się razem. To mogłoby powa…

– Przestań pieprzyć, Jack! Jaka cholerna mafia?! Nie ma żadnej mafii, żałosny niewdzięczniku!

– Frank, posłuchaj….

– Nie, to ty posłuchaj!

Jack miał wrażenie, że lada moment dostanie w zęby. Stało się coś gorszego.

– Przyszedłeś do nas w dniu, gdy nawet nie śniłeś o Białym Domu. A teraz traktujesz jak śmieci, jak zużyte rzeczy. Przysięgam, Jack, odleję się na twoim grobie!

I wyszedł, patrząc na niego z odrazą. Potrzebował całej butelki whisky, by uciszyć wewnętrzny głos powtarzający obelgi przyjaciela.

Chciał się urżnąć – jak wtedy – do nieprzytomności. Opuścił własne urodzinowe przyjęcie przy pierwszej sposobności. Zgarbiony dobiegł do prezydenckiej limuzyny, nie czując, że na wykwintny smoking spadają ciężkie krople deszczu. Agent Tajnej Służby otworzył drzwi samochodu. W tym samym momencie rozległ się basowy pomruk grzmotu. Nocne niebo rozświetliła błyskawica. Ze wschodu i z zachodu nadciągały potężne burze.

* * *

Telefon rozdzwonił się na biurku Roberta Kennedy’ego. Prokurator generalny otarł pot ściekający z czoła i obiecał sobie, że znajdzie chwilę czasu na zmianę koszuli na świeżą. Waszyngtońskie lato zapowiadało się na rekordowo gorące. Skarzę na krzesło elektryczne sadystę, który nie zamontował tu klimatyzacji, pomyślał, odrywając się od lektury raportu. Telefon wciąż uparcie dzwonił. Sięgnął po słuchawkę i przyłożył do ucha. Słuchał przez chwilę. Czuł narastające przerażenie. Miał wrażenie, że kij bejsbolowy uderza go w żołądek raz po raz. Rozmówca Kennedy’ego był spokojny, formułował zdania bez pośpiechu. W końcu Kennedy mu przerwał – liczyła się każda minuta.

– Bardzo dziękuję za informację… Tak… Tak, oczywiście, jestem osobiście wdzięczny.

Wdusił widełki aparatu i wybrał numer telefonu, bezpośrednio na biurko J. Edgara Hoovera. Nic. Spróbował przez sekretarkę dyrektora FBI, ale ona także nie miała pojęcia, gdzie podział się szef. Robert czuł, że wpada w panikę. Rzucił papierami i zabrał się do przetrząsania notesów jeden po drugim. Po kwadransie znalazł poszukiwany numer.

Głucha ciągłość telefonicznego sygnału szybko ustała.

– Halo! – Hoover warczał do słuchawki.

– Panie dyrektorze, mamy problem, to sprawa bezpieczeństwa narodowego – wypalił prokurator Kennedy.

– To znakomicie, panie prokuratorze, bo ja tu sobie leżę i rozważam liczne, doprawdy liczne zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego. Czekałem na pański telefon.

Zignorował drwiny i wprowadził dyrektora w sprawę.

– Nie będę płakał z powodu jakiejś baby – oświadczył. – Mam niezbite dowody, że była komunistką. Klepała swoim czerwonym przyjaciołom wszystko, co pan albo pański brat mówiliście jej na temat polityki. Mam tylko nadzieję, że to były jakieś bzdury. Ile wysiłku trzeba, by… – zawahał się – wejść w intymne relacje z jakąś aktoreczką?

– Oczywiście – potwierdził Robert Kennedy. – Nie była zbyt zaangażowana politycznie.

– Bzdura, popierała prawa obywatelskie, czarnych wywrotowców… – zaczął wyliczać Hoover

– Panie dyrektorze, musimy działać…

– Rozumiem, że jest pan bardzo zaangażowany – położył akcent na przedostatnim słowie. – Zdjęcia z pańskich schadzek z denatką wskazują, że jest pan hojniej obdarzony od brata… Chociaż może to wina ostrości.

Klik. Dyrektor FBI nacisnął na widełki.

* * *

– Agent specjalny Smith, agent Novak.

Pokazał zdumionemu policjantowi z wydziału zabójstw legitymację służbową.

– Co tu robią Federalni?

– Zwiedzaliśmy okolicę.

Agent uśmiechnął się fałszywie, rozglądając się po wnętrzu. Stali na progu jednego z domów w Beverly Hills. W środku znajdował się ciepły jeszcze trup.

– Grzeczniej – zaczął policjant

– Dzwoń do przełożonych i pozwól nam pracować. Jeśli masz jakiś problem…

– Tak, mam problem, to cholerne miejsce zbrodni.

– Dzwoń, bo marnujesz mój czas.

Jeden telefon załatwił sprawę. Weszli do środka, z miejsca wyrzucając ekipę zbierającą ślady. Marylin Monroe leżała we własnym łóżku nakryta prześcieradłem. Gdyby nie tuzin opakowań po lekach, można by pomyśleć, że po prostu spała. Śmierć ich nie obchodziła. Samobójstwo czy morderstwo – to bez znaczenia. Obaj byli doświadczonymi śledczymi, nie raz i nie dwa prowadzili dyskretne przeszukania. Przetrząsnęli mieszkanie z najwyższą starannością. Otworzyli biurka, szuflady, zlokalizowali skrytki. W oczy rzucała się leżąca przy ciele wizytówka z nadrukiem Białego Domu. Jeden z mężczyzn prowadzących przeszukanie wrzucił ją na wierzch specjalnego pojemnika pełnego dokumentów, notesów i innych drobiazgów. Polecenie dyrektora Hoovera było wyraźne: „Nie przeoczyć niczego. Chcę mieć wszystko, co związane z Kennedymi”.

* * *

– Panie prezydencie, mamy pewność – zadeklarował wyraźnie zdenerwowany dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej i położył na biurku zestaw fotografii w dużym powiększeniu.

Kennedy przestał tępo wpatrywać się w okno i odwrócił się do swoich współpracowników. W Gabinecie Owalnym czekali w napięciu: wiceprezydent Johnson, sekretarz obrony McNamara, sekretarz stanu Rusk i prokurator generalny.

Jack wiedział, co zobaczy na zdjęciach, zanim jeszcze zaczął odcyfrowywać napisy naniesione na poszczególne ziarniste plamy przez analityków wywiadu.

– Ciężkie pojazdy transportowe, cysterny, baraki dla obsługi technicznej, pociski rakietowe – odczytywał głośno Bobby. – O cholera…

– Do tego bombowce Ił-28 – uzupełnił szef CIA. – Rosjanie instalują broń atomową na Kubie, panie prezydencie.

– A to oznacza… – zaczął Johnson.

– To oznacza, że są w stanie uderzyć pociskiem jądrowym w każde z naszych miast – dokończył prokurator generalny, zirytowany tępotą wiceprezydenta.

Jack poczuł drżenie kolan, promieniujące na resztę ciała. Patrzył na zdjęcia, mając wrażenie, że groza chwili wysysa powietrze z Gabinetu Owalnego. Zaczął śnić koszmar na jawie.

– Musimy przedyskutować wszystkie opcje. Punkt po punkcie. Żądam pełnej analizy.

Narada trwała kilka godzin. Mówił niewiele, głównie słuchał i przeklinał dzień, w którym zdecydował się ulec namowom ojca i sięgnąć po prezydenturę. Ból, mdłości, strach tworzyły kombinację czyniącą go niezdolnym do kiwnięcia palcem.

Sytuację uratował szósty zmysł Bobby’ego.

– Blokada morska – zaproponował. – Odetniemy tę cholerną wyspę od radzieckich dostaw. Jeśli będą się opierać, poślemy na dno każdy statek razem z ładunkiem.

– Nie możemy – zaprotestował Rusk. – Jawnie pogwałcimy prawo międzynarodowe.

Jeśli taka jest cena przetrwania ludzkości możemy je nawet zerżnąć, pomyślał Jack.

– Nie ma podstawy prawnej? To ją stwórzcie, do cholery!

Zrozumieli, że posiedzenie dobiegło końca.

– Jak się dziś czujemy, panie prezydencie? – zapytał wesoło Max Jacobson.

Zastał prezydenta z zamkniętymi oczyma, siedzącego bez życia w swoim fotelu. Kennedy nie miał butów, nogi położył na biurku, na szyi dyndał niezawiązany krawat. Chciał przywitać swojego lekarza, ale zwyczajnie zabrakło mu sił. Pragnął zasnąć na wieki.

– Jeśli zamierza się pan powiesić, jako osoba odpowiedzialna za stan pańskiego zdrowia, stanowczo odradzam.

Kennedy nie zareagował na żart, Jacobson przyjrzał się pacjentowi. W świetle dnia wyraźnie rysowały się sińce pod oczami rozmiarów Okinawy. Zniknęła chorobliwa opalenizna, zastąpiona przez bladość.

– Zastrzyk, Doktorze Zdróweczko[i] – wyszeptał najpotężniejszy człowiek na świecie.

Jacobson pojął, że nie czas na żarty. Postawił na podłodze swoją czarną walizkę i pod czujnym okiem agenta Tajnej Służby przygotował porcję leku. Wiedział, że ochroniarz marzy o tym, by go zastrzelić, kiedy wbijał igłę w gardło Kennedy’ego. Wybrał najszybszą drogę wchłaniania się lekarstwa.

– Zaraz będzie pan jak nowy, panie prezydencie – zapewnił. – Będzie pan mógł giąć w rękach żelazo, pieprzyć całą dobę albo zasilić energią jakieś małe miasto… Taki Nowy Jork. Tak działa mieszanka uranu z moją recepturą.

W dwadzieścia minut było po wszystkim. Doktor Max Jacobson razem ze swoją walizką opuścili Biały Dom.

– Ten szarlatan znowu tu był – warknął Robert od progu.

Jack siedział za biurkiem i z małpią zręcznością wiązał krawat.

– Jego medykamenty są fantastyczne! Dodają energii!

– To nie są lekarstwa!

Robert cisnął ze złości tekstem wieczornego przemówienia o podłogę. Kartki rozpierzchły się na wszystkie strony.

Prokurator czuł, że zżerają go nerwy – w ciągu trzech dni spał ledwie sześć godzin.

– To amfetamina, Jack – próbował mówić spokojnie, ale z miernym skutkiem. – On cię szprycuje i mam na to dowody!

– On mi pomaga. Mam gdzieś, czy to amfetamina, czy końskie szczyny – stwierdził prezydent i zakasał rękawy. – A teraz dawaj tekst tego cholernego przemówienia.

Brat wydał polecenie z taką mocą, że Robert porzucił myśl o dalszej kłótni. Pozbierał kartki i położył je na biurku, obiecując sobie, że jeśli świat przetrwa, odeśle tego hochsztaplera na Alaskę. Bez uprawnień, jeśli dopisze mu szczęście, dostanie posadę sprzedawcy w sklepie zoologicznym.

* * *

Ekipa telewizyjnych techników dokonywała ostatnich gorączkowych poprawek. Wydawca prezydenckiego orędzia do narodu kolejno schował pięć palców. Jack wziął głęboki oddech. Jako polityk oswoił się z blefem – tak jak normalny człowiek oswaja się z koniecznością zarabiania na życie.

Kłamał z wprawą i nie miewał z tego powodu problemów z patrzeniem w lustro. Siedząc na tle narodowej flagi, stresował się pierwszy raz od dawna. Miał świadomość, że podprowadzi swój naród na skraj przepaści. Od tego, na ile umiejętnie to uczyni, zależał los całego świata.

– Rodacy, Amerykanie…

Zaczął tradycyjnie głosem, w którym brzmiała pewność podarowana przez doktora Jacobsona za pomocą strzykawki. Dobre kłamstwo musi być oparte na prawdzie – uczył swoje dzieci Joe Kennedy. Jack zaczerpnął z tej mądrości.

– Wywiązując się z danego słowa… Mój rząd bacznie śledzi rozbudowę sowieckiego potencjału militarnego na Kubie. W minionym tygodniu, w toku prowadzonej przez nas obserwacji, zdobyliśmy niezbite dowody, że na tej zniewolonej wyspie instaluje się wyrzutnie rakiet ofensywnych. Cel może być tylko jeden: chodzi o zyskanie możliwości przeprowadzenia ataku nuklearnego na państwa zachodniej półkuli.

Był przywódcą wolnego świata i to na jego barkach spoczywał ciężar odpowiedzialności. Musiał podbić stawkę, zagrać o wszystko.

– Oświadczam, że każda rakieta wystrzelona z terytorium Kuby w kierunku któregokolwiek państwa półkuli zachodniej traktowana będzie jak akt agresji ze strony Związku Sowieckiego przeciwko Stanom Zjednoczonym. Na każdy taki akt odpowiemy z całą mocą i siłą, podejmując akcję odwetową przeciwko Związkowi Sowieckiemu.

Poczuł, że właśnie przystawił pistolet do skroni swoim rodakom Zaczęła się sowiecko-amerykańska ruletka – w bębenku znajdowało się pięć kul, tylko jedna komora oznaczała przetrwanie. Tak bardzo chciał przetrwać.

– Nie chcemy wygrywać siłą i nie o orężne zwycięstwo nam chodzi. Chodzi o przywrócenie tego, co prawe. Chodzi o pokój, ale nie kosztem wolności. Chodzi o pokój i wolność, pokój i wolność naszej półkuli, i pokój na całym świecie. I z boską pomocą ten cel osiągniemy.

Kości zostały rzucone, uzmysłowił sobie i ta świadomość sprawiła, że prawie się rozpłakał.

Udało mu się zapanować nad nerwami do momentu, aż ochrona nie odprowadziła go na drugie piętro, do mieszkalnej części Białego Domu.

Kiedy wszedł do sypialni, padł na kolana i załkał z rozpaczy. Znalazł się w betonowym sarkofagu, który lada dzień mógł się wypełnić atomowym ogniem.

Nie wiedział, nie myślał, dryfował w odrętwieniu, aż poczuł na ramieniu ciepło drobnej dłoni. Spokojny głos jego anioła stróża na powrót zakotwiczył go w rzeczywistości. Klęczała obok, dyskretnie obecna, wpierająca.

– Wstań, Jack – szeptem poprosiła Jackie.

Przytulił żonę, szukając ochrony, ucieczki z sytuacji bez wyjścia.

– Co myśmy najlepszego zrobili… – wyszeptał, czując, jak serce Jackie łomoce w piersi. – Zbliża się wojna, zginą miliony… Dzieci… Tam są dzieci!

Łzy gęsto spadały na dywan, a on nie był pewien, kto kogo tuli. Czuł bliskość kobiety, której przysięgał wierność i uczciwość małżeńską. Czuł pot mieszający się z wonią perfum. Głaskała go po głowie delikatnie, ze zrozumieniem. Prezydent czuł, że ta drobna, niewysoka istota jest znacznie silniejsza niż on sam. Zawsze taka była.

Potrafiła wiarygodnie odgrywać rolę wzorowej żony wpływowego męża. Inteligencja, szyk i wdzięk pozwoliły Jackie zająć miejsce w sercach Amerykanów – jego wyborców. Wyznaczała nowe standardy dla pierwszej damy. Jack bardzo sobie cenił pragmatyzm, stanowiący esencję układu, który dawno temu zawarł ze znakomicie urodzoną, obiecującą dziennikarką.

Nigdy nie byli ze sobą szczególnie blisko. Po przeprowadzce do Białego Domu pracowali w sąsiednich gabinetach, oddaleni od siebie. On miał na głowie cały świat, ona wyrąbała dla siebie autonomię, doglądając remontów najważniejszej rezydencji w Waszyngtonie i organizując przyjęcia dla ludzi kultury – pisarzy, muzyków, malarzy. Prasa jadła jej z ręki. Prezydent grzał się często w blasku swojej żony.

– To działa. Kochają cię – powtarzał prywatnie, publicznie pozwalając sobie często na żart: – Może ja się przedstawię, nazywam się John Kennedy, jestem mężem tej zjawiskowej kobiety.

Nie wiedział, kiedy to się stało. Siedząc zapłakany na puszystym dywanie sypialni, szukał ujścia dla emocji. Wargi musnęły skórę na karku tuż poniżej ucha.

– Pragnę cię – szepnął, czując, że natura dyktuje sposób postępowania.

Usta odnalazły usta, łącząc się w długim pocałunku. Namiętność eksplodowała między małżonkami. Badał wnętrze jej ust, podniebienie, zęby. W pogoni za uwolnieniem się od napięcia obudził w sobie zwierzę. Nie myślał, tylko działał. Erekcja rozpychała spodnie.

Jackie musiała to czuć. Delikatnie kręcąc biodrami, wyraźnie dawała znać, że pragnie to wykorzystać. Wyplątała się z jego ramion i spojrzała mężowi głęboko w oczy.

W brązowych oczach odnalazł współczucie i oddanie splecione z pożądaniem. Marynarka przestała stanowić przeszkodę. Zręczne palce zaczęły odpinać guziki koszuli…

Liczyła się tylko nagość, możliwość zaspokojenia żądzy, głodu bliskości. Niczym ślepiec szukający światła zsunął ramiączko koszuli nocnej.

Drżała. Łaknęła dotyku pieszczoty, pragnęła stać się tą jedyną… Na jedną noc. Gładził skórę raz po raz, łamiąc granicę pleców, sięgając ku pośladkom. Przyjmowała wszystkie zabiegi z entuzjazmem, którego nie znał. Wyczuł, że chciała jeszcze mocniej, intensywniej.

Rozpacz i zdenerwowanie przemieniły się w wypadku Jacka w seksualną chuć. Ona czuła to wszystko własnymi zmysłami. Oddziaływał na nią jako jej mężczyzna, jej prezydent. Chciała ulec jego magii, chciała skosztować seksu. Ciepło zagnieżdżone poniżej podbrzusza stało się tak intensywne, że aż parzyło. Mięśnie zareagowały skurczem, ból z podnieceniem stopiły się w jedno…

Jak suka wchodząca w ruję, przemknęło mu przez głowę. Nawet w otaczającym ich słabym świetle sypialnianych lamp widoczne były symptomy podniecenia. Rozszerzone powieki, sterczące wyraźnie pod cienkim materiałem koszuli sutki, płytki oddech. Och! Ileż by dał, by z mocy swojego urzędu porwać materiał zasłaniający nagość Jackie na strzępy!

Bose stopy żony znajdowały się znacznie bliżej. Prezydent Stanów Zjednoczonych w zapamiętaniu lizał podbicie stóp na wpół nagiej brunetki. Język wytyczał wzory na podbiciu, usta kolejno ssały palce.

Jackie zareagowała intensywnie. Oddawał jej hołd, którego tak bardzo potrzebowała, za którym płakała samotna w nocnej ciszy. Pieszczota stóp omal nie doprowadziła jej na szczyt. Jack był delikatny, dawał jej swoją uwagę, własne pożądanie. Rozbierała go metodycznie, z pasją, nie przestając obsypywać pocałunkami. Czuła, że to jedna z chwil, w których układ doskonały przeistacza się w więź. Więź, której nie jest w stanie rozerwać nawet śmierć.

Kiedy pozostał w samych bokserkach, Jackie pozbyła się własnej koszuli. Stanęła przed nim naga, rozkoszując się świadomością, że widzi go takiego, jakiego nigdy nie zobaczą go Amerykanie. Pełnego wad i niedoskonałości. Nie panującego nad wypełniającym ciało pożądaniem.

Zsunął bokserki, dając wolność napompowanej krwią męskości. Nie wytrzymał – potrzebował seksu, rozładowania napięcia, koktajlu emocji.

– Kochaj się ze mną tak, jakby to miał być ostatni raz – wydyszała, gdy przygniótł ją ciężarem własnego ciała.

Nie miał pojęcia, jak długo tarzali się po dywanie wśród osieroconych części garderoby Pieszczoty stawały się coraz bardziej agresywne, zachłanne. Żadne z nich nie było w stanie określić, czyja dłoń jest gdzie.

Jack przez chwilę ocierał się gotowym do spełnienia swego zadania penisem o spuchniętą łechtaczkę Jackie. Chęć zakończenia oczekiwania walczyła w nim o lepsze z pragnieniem przedłużenia rozkoszy. Miał pewność, że ona czuje to samo – tej nocy nie stanowili dla siebie żadnej tajemnicy. Brunetka ułożyła się wygodnie, rozchylając uda. Mokre od śliny stopy pieściła miękkość dywanu.

Wsunął się w nią jednym agresywnym sztychem. Brutalność samca tylko podnieciła pierwszą damę. Z gardła Jackie wyrwało się głośne, schrypnięte „och”. Biodra zafalowały, szukając wspólnego rytmu na drodze ku egoistycznej rozkoszy. On był jej, ona należała do niego.

– Rżnij… Mooo… Je… – prosiła.

Jack wiedział, że być może jest zbyt gwałtowny, być może bierze ją za szybko. Miał to gdzieś – na pierwotnym poziomie świadomości chciał tylko zwiększyć rozkosz wijącej się pod nim kobiety…

Jeśli będzie musiał zadać ból, by to osiągnąć – tym lepiej! Pchnął jeszcze mocniej… I jeszcze raz… I znowu… Do końca, po więcej… Wspólnie z Jackie. Była całym jego światem, jedyną opoką umiejscawiającą go w rzeczywistości. Świat skurczył się do rozmiarów chwili.

Tuż przed końcem wplótł palce w palce Jackie. Spotkali się w dotyku, wspólnym rytmie, pogoni za rozkoszą. Jack nie potrafił się powstrzymać. Wbił się w delikatną kobiecość na całą długość i trysnął znajdując chwilową ulgę, manifestowaną krzykiem.

Paznokcie pierwszej damy rozorały plecy prezydenta, zostawiając długie szramy. Wyrzuciła biodra w górę, zacisnęła powieki i błagała w myślach o jeszcze jedno pchnięcie. Brakowało tak niewiele! Sztych nie nastąpił, Jackie jęknęła zawiedziona i szczęśliwa jednocześnie.

– Dziękuję – wyszeptał zaspokojony prezydent.

Nie odpowiedziała. Wtuliła się mocniej. Te chwile, kiedy John Fitzgerald Kennedy należał wyłącznie do niej, stały się cenniejsze niż orgazm, którego nigdy z nim nie zaznała. Bolało ją podbrzusze, ciało doprowadzone niemal do wrzenia dopominało się o swoje. Sięgnęła dłonią w dół, pod palcami wyczuła lepkość spermy, powiększoną łechtaczkę. Wystarczyło ją musnąć… Wziąć sprawy we własne ręce.

Nie zdążyła. rozległo się pukanie do drzwi.

– Panie prezydencie… Musimy iść – usłyszeli.

Rzeczywistość dopadła Kennedych na długo przedtem nim szary świt wspiął się na wysokość okien sypialni Białego Domu[ii].

* * *

Wódka została rozlana do trzech kieliszków. Mężczyźni siedzący przy stole wychylili bez słowa. Jeden z nich sięgnął po butelkę i polał ponownie, towarzysze smakowali zakąski. Stół uginał się od rarytasów, których brakowało w Moskwie i w całym kraju. Pęta kiełbasy, dziczyzna, kawior znad Morza Czarnego, wódka w najlepszym gatunku. Wyposażenie lokalu kontaktowego, usytuowanego w bezpośrednim sąsiedztwie Placu Czerwonego wzbudziłoby pożądliwość u milionów Rosjan. Meble, sprzęty kuchenne, a nawet klamki i armaturę sprowadzano z krajów kapitalistycznych dla kaprysu wąskiego grona uprzywilejowanych.

Na trójce biesiadników burżujskie luksusy mieszkania nie robiły wrażenia. Niewiele rzeczy na świecie mogło zrobić wrażenie na szefach KGB, GRU i Ministra Obrony ZSSR. Jeszcze mniej było okazji, które skłoniłyby wszechwładną trójkę do nieformalnego spotkania.

– I tak, kurwa ich mać! Zwycięstwo! – darł się Rodion Malinowski, wlewając wódkę do gardła zupełnie jakby pił wodę.

– Oni naprawdę uwierzyli, że pełny pułkownik potrafi upić do nieprzytomności radzieckiego generała?– zdziwił się Władimir Siemiczastny.

W głosie szefa KGB brzmiała zazdrość. Szef GRU rozumiał to doskonale. Wypił, zanim zdecydował się szczerze odpowiedzieć. Operacja była ściśle tajna, ale tych dwóch miało pełną wiedzę.

– Uwierzyli… – zaczął Piotr Iwaszutin tonem, który mógłby należeć do popa udzielającego nauk maluczkim. – Zuch ten nasz Oleg. Tak ich przekabacił, że gorliwy antykomunista… Podszedł do Anglików na jednym z dyplomatycznych rautów. Żądał atomowego nalotu na siedzibę KGB. Nie chowajcie urazy, Władimirze Jefimowiczu.

Jedno spojrzenie w twarz szefa KGB wystarczyło, żeby spostrzec, że chowa urazę… Na odpowiedni moment.

Wypili, zakąsili i znów wypili.

Iwaszutin myślał o odwadze pułkownika Pieńkowskiego, który na ochotnika zgłosił się do wykonania misji specjalnej.

Zaczęła się koronkowa prowokacja, w której GRU prowadziło imperialistyczne psy na krótkiej smyczy. MI6, a w ślad za nią CIA, uwierzyły w żarliwe zapewnienia zdrajcy.

– Amerykanie wielbią takie historie o bohaterze samotnie ratującym cały świat. – Malinowski, nie potrafiąc zrozumieć podobnej naiwności, dolał sobie wódki, wymachując butelką nad głowami kolegów.

– Amerykanie to Amerykanie – stwierdził filozoficznie szef GRU.

Nie dodał, że Pieńkowski zdobywał zaufanie wywiadów nie tylko talentem aktorskim i stalowymi nerwami, ale dokumentami na temat radzieckich prac nad bronią rakietową. Ryzyko straty kilku ważnych figur w gigantycznej partii szachów zwróciło się po stokroć, kiedy sprawy na nie ostygłej jeszcze z rewolucyjnego zapału Kubie zaczęły wymykać się spod kontroli. Zarówno Chruszczow, jak i Kennedy grali ostro – jego zdaniem nazbyt ostro. Wojna była o włos, musieli zatem ustabilizować sytuację. Pomógł Pieńkowski i wiarygodność, którą zbudował w oczach wroga. Kryzys wokół Kuby zakończył się wymianą telegramów między Moskwą a Waszyngtonem.[iii]

Iwaszutin wyobraził sobie po raz tysięczny brata prezydenta upokorzonego we własnej stolicy. Wisiał u klamki ich ambasady, żebrząc o ugodę.

– Pokazaliśmy sowiecką siłę. – Malinowski poczerwieniał z emocji. – Ich prezydent będzie pozował na bohatera i zgrywał głupka, a my jednym posunięciem wymusiliśmy na Ameryce zostawienie w spokoju Castro i usunięcie instalacji rakietowych z terenu Turcji.

– Pan prezydent większość czasu myśli tym… – Siemiczastny z uśmiechem podrapał się po kroczu.

Iwaszutin zachichotał, chociaż bolała go ta porażka. To KGB zdołało umieścić dwie agentki w łóżku Kennedy’ego, swoje działania na tym kierunku prowadzili również towarzysze z Pekinu.[iv]

Polał wszystkim, wypili. Wódka sparzyła gardło Iwaszutina, skrzywił się… A może zirytowała go myśl, że musiał w demonstracyjny sposób aresztować pułkownika? Żadnej litości dla zdrajców. Pokazowy proces przebiegł zgodnie z najlepszymi stalinowskimi wzorcami, wyrok mógł być tylko jeden. Iwaszutin kazał swoim ludziom rozpuścić plotkę o karze śmierci wykonanej w piecu hutniczym.

Pułkownika Olega Pieńkowskiego z jego rozkazu zesłano do tajnego obozu pracy na Syberii. Partia obiecała mu wolność oraz oczyszczenie, jeśli będzie ciężko i uczciwie pracował. GRU nie tknęło rodziny agenta, którego świat uznał za zdrajcę. Operacja zakończyła się pełnym powodzeniem.

Przezroczysty płyn po raz kolejny znalazł się w trzech kieliszkach, wypili w milczeniu. Gwiazdy świeciły jasno nad Placem Czerwonym. Żaden z mężczyzn nie miał wątpliwości, że wkrótce zgaśnie polityczna gwiazda Nikity Chruszczowa. Wypili niewystarczająco dużo.

* * *

John Kennedy wciągnął w płuca zapach, którego szczerze nienawidził od wczesnego dzieciństwa. Środek dezynfekcyjny stosowany na szpitalnych oddziałach przyprawiał go mdłości. Siedział samotny w mroku poczekalni, trzymając się rękoma za głowę. Zamknął oczy, usiłując pozbyć się obrazów, które niczym jakiś sadystyczny niemy film rozgrywały się w jego głowie.

Widział siebie samego przykutego do szpitalnego łóżka, gryzmolącego listy do kolegów, w których opisywał dzikie orgie z udziałem pięknych i chętnych pielęgniarek. Pamiętał łzy, którymi moczył szpitalną poduszkę. Plamę po nocnych zmazach, którą jedna z siostrzyczek odkryła na prześcieradle. Wstydził się siebie, ubrudzonych spermą bokserek, własnej małości i kruchości. Kiedyś będę zdrowy i silny – obiecywał sobie. Nie będzie rzeczy, z którą bym sobie nie poradził.

Czuł, jak furia i rozpacz wysysają z niego wszystkie siły, jak ulatują z niego energia i chęć do życia. Wiedział, że choćby zgromadził w swym ręku całą władzę tego świata, nie jest w stanie przeciwstawić się śmierci. Chciał wyć z rozpaczy i tłuc głową o tę cholerną posadzkę śmierdzącą detergentem. Ale nie mógł się poruszyć, choćby o cal. Ściskał głowę tak mocno, że aż czuł ból w skroniach.

Obraz małej istoty w gąszczu aparatury medycznej wracał jak bumerang. Widział, jak jego maleństwo z trudem walczy o oddech, o każde uderzenie serca. Jackie z wielkim trudem urodziła ich trzecie dziecko – Patricka.

Już samo przejście przez oddział dziecięcy było Golgotą. W pierwszej sali leżały dwie śliczne dziewczynki z paskudnymi poparzeniami na całej powierzchni ciała.

John był twardy, walczył za swój kraj na wojnie, dźwigał los ojczyzny na własnych barkach jako prezydent, a na widok jęczących z bólu dziewczynek ugięły się pod nim nogi.

Gestem przywołał lekarza:

– Co się stało? – zapytał.

Medyk miał okrągłą, wzbudzającą zaufanie twarz i autentyczną empatię wyzierającą ze spojrzenia.

– Rozległe poparzenia, panie prezydencie… Jednej z nich zapalił się śliniak, drugiej może grozić amputacja rączek.

Jack poczuł, że łzy napływają mu do oczu.

– Zróbcie wszystko, co możecie, doktorze – poprosił ze ściśniętym gardłem, a po chwili wahania zapytał: – Ma pan długopis?

Dla każdej z dziewczynek leżących w pierwszej sali napisał: „Życzę szybkiego powrotu do zdrowia, niech Bóg Cię błogosławi. John F. Kennedy Prezydent Stanów Zjednoczonych”. I pośpieszył do sali na końcu korytarza, chcąc zobaczyć syna.

Nie trzeba było być lekarzem, by dostrzec wiszącą nad tą malutką istotą ludzką śmierć. Nie słuchał diagnozy, czuł, że jest źle. Każdy ojciec wyczuwa podobne rzeczy. Kiedy zobaczył medyków biegnących korytarzem, poczuł rosnący w gardle strach.

Boże, co ja ci zrobiłem? Czym sobie na to zasłużyłem? Weź mnie, oszczędzając w zamian niewinne życie.

Nie wiedział, ile czasu spędził w szpitalu, nie wiedział, jak wrócił do Białego Domu, nie kojarzył, kiedy sięgnął po butelkę szkockiej. Pragnął zagłuszyć ból, chociaż na chwilę zapełnić pustkę. Nim się zorientował, że to nie ma sensu, ujrzał dno butelki.

Bolało jak cholera, na ciele i na duszy. Pijany i cierpiący zwalił się na łóżko w prywatnej sypialni. Świat wokół prezydenta Kennedy’ego wirował. Nie rozumiał, dlaczego sięgnął po książkę leżącą na nocnym stoliku. Ze środka wysunęła się zakładka. Niewielka karteczka była zapisana gęstym, ale wyraźnym pismem. Rozpoznał fragment swojego ulubionego wiersza:

 

Mam dziś spotkanie ze śmiercią

O północy w jakiejś zapadłej dziurze

Gdy wiosna świat opanuje, solennie obiecuję

Zjawię się[v]

 

W umyśle Johna Fitzgeralda Kennedy’ego błysnęła ostatnia myśl. Spróbował uchwycić jej sens, zapamiętać… Nie zdołał… Osunął się w mrok.

* * *

– A więc, panie prokuratorze… Pogłoski o mojej politycznej śmierci są mocno przesadzone.

– Zachowa pan posadę – zapewnił Robert Kennedy.

Był pewien, że gabinet J. Edgara Hoovera będzie do niego wracać w sennych koszmarach.

Przez moment mógłby przysiąc, że siekacze dyrektora FBI zamieniają się w wampirze kły. Odruchowo złapał się za szyję.

– Nie bój się, Bobby – śmiał się serdecznie Hoover. – Jestem z ciebie dumny, w końcu straciłeś dziewictwo. Zastraszanie dziennikarzy, kneblowanie prasy, deportacja tych wszystkich dziwek, które ruchał twój świętoszkowaty braciszek. Jesteś rozkosznie zepsuty.

– Musiałem! – zorientował się, że krzyczy.

– Musiałem, musiałem – przedrzeźniał go Hoover, rozkładając ręce.

Kiedy się wyprostował, stał przed nim klasycznie przystojny, wysportowany młodzieniec z błyskiem w oku.

Młodsza wersja dyrektora z pogardą splunęła pod nogi prokuratora. Robert poczuł, że się kurczy.

– A ile paragrafów musiałeś złamać! – Młody Hoover oblizał się lubieżnie. – Jakież to rozkoszne! Mały Bobby brojący na całego! A i tak nie dałeś rady.

– Poradziłem sobie! Jack zachowa urząd! – Robert Kennedy klęczał przed wypastowanym na połysk butem J. Edgara. Bolały go kolana, jego własna twarz była dziwnie karykaturalna.

– Szambo wybiłoby, gdybym nie ukręcił łba senackiej komisji, która chciała przyskrzynić waszego alfonsa![vi] Nie jest tak prosto załatwić każdego dnia inną dupę panu prezydentowi, co, Robercie?

– Dałem radę – mamrotał przerażony prokurator. – Ja nie…

– Ty nie. – Łaskawie zgodził się Hoover. – Ale musiałeś sprzątnąć ten cały syf. Taka Ellen Rometsch, żona sierżanta z zachodnioniemieckiej misji wojskowej… Raporty twierdzą, że zajebiście obciągała. Ciągnęła ci druta, Robercie? Czy tylko prezydentowi?

– Ona pracowała dla KGB – jęknął złamany. – Musiałem chronić prezydenta…

– Maładiec![vii] – Perfekcyjnie naśladujący melodię języka rosyjskiego Hoover pstryknął palcami. – Ile musiałeś zapłacić za jej milczenie?

Prokurator generalny zwiesił głowę. Wokół jego przegubów pojawiły się dwie srebrne bransolety.

– Dużo… Wystarczy jej do końca życia.

Robert odpowiadał, nie poruszając ustami. J. Edgar Hoover chichotał jak szalony. Ten dźwięk wwiercał się w mózg Roberta Kennedy’ego.

W gabinecie rozdzwonił się telefon. Prokurator generalny chętnie otworzył oczy, koszmar senny zniknął. Robert słyszał głosy dzieci bawiących się tuż przy drzwiach gabinetu ojca.

Niepewnym krokiem podszedł do biurka i podniósł słuchawkę. Dzwonił J. Edgar Hoover, gorszy niż jego młodsza wersja z koszmaru. Bobby słuchał kilkanaście sekund, łudząc się, że ciągle śpi. Bezwiednie odłożył słuchawkę.

Kennedy nie płaczą – nauczał synów Joe.

Trzeci z czwórki braci złamał rodową dewizę. Osunął się na ziemię, łkając rozpaczliwie. Wraz z nim płakała cała Ameryka.

 


[i] Pseudonim doktora Jacobsona – Doctor Feel Good – nie brzmi dobrze w dosłownym przekładzie na polski, ale zdaniem autora dobitniej oddaje funkcje tego człowieka w otoczeniu prezydenta.

[ii] Uważny czytelnik z pewnością zauważył, że niewiele miejsca poświęciłem w tej opowieści żonie prezydenta. Z całą pewnością to błąd. Jackie jest tak niezwykłą kobietą, że zasługuje na oddzielną opowieść. Jeśli kiedyś uda mi się otworzyć cykl opowiadań – którego nigdy nie zamierzam zakończyć – traktujący o kobietach niebanalnych, Jackie dostanie własną opowieść.

[iii] Wśród historyków niewielu jest entuzjastów tezy, która zakłada, że pułkownik Pieńkowski wykonywał zadanie, a jego zdrada nastąpiła na polecenie Moskwy, między innymi dlatego uznałem taką wersję zdarzeń za interesującą. Powszechnie uważa się, że bohaterski antykomunista podczas srogich pijatyk z jednym z generałów zdobywał tajne informacje, które pomogły uratować świat.

[iv] Chiński wywiad również zdołał umieścić agentkę w łóżku prezydenta. Znajomość okazała się jednak zbyt krótka, by dać satysfakcjonujące Pekin efekty.

[v] Fragment wiersza autorstwa Alana Seegera „Rendez-vous ze śmiercią”. Tłumaczenie pochodzi z filmu dokumentalnego stacji Discovery „Nieznane oblicza wielkich polityków”.

[vi] Chodzi o głośny w latach 60. skandal z udziałem senatora Bobby’ego Bakera, który stworzył siatkę prostytutek umilających czas wszystkim wpływowych ludzi w Waszyngtonie.

[vii] Ros. zuch


 

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wejdź na nasz formularz i wyślij je do nas. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

No tak, tak. Nie Pozostawiasz nam cienia wątpliwości co do znaczenia takich słów jak: przyjaźń, lojalność, miłość. Osadzonych w kontekście walki politycznej która jest w stanie je wszystkie wypaczyć, zbrukać ich pierwotne znaczenie.

Kryzys Kubański, pamiętam filmy na których pokazywano maski przeciwgazowe/przeciwpyłowe dla psów i ołowiowe wózki dla dzieci. Tak jakby ktoś myślał że tuż po opadzie radioaktywnym, można z dzieckiem wyjść na spacer. Społeczeństwo amerykańskie doznawało niekiedy takich ataków histerii. Choćby wspomniany przez Ciebie w pierwszej części, słynny lot Gagarina. Ale opis szlochającego prezydenta Stanów Zjednoczonych, robi wrażenie. Udało Ci się, niezgorzej ;).

Bardzo mi się podoba Twoja deklaracja o nietuzinkowych kobietach. Szczerze Ci w tym kibicuję.

Micku!
Bardzo chciałbym otworzyć swój cykl o nietuzinkowych kobietach, mam już nawet trzy kandydatki, ale… Nie chciałbym nic obiecywać, jaką wartość mogą mieć deklarację gościa, który publikuje jeden duży tekst na pół tysiąca dni? Każde kciuki zaciśnięte w mojej intencji bardzo mile widziane.
Z obawy przed rozrostem tekstu nie opisałem histerycznych reakcji amerykańskiego społeczeństwa na kryzys. Ciężko im się dziwić, nawet ktoś średnio interesujący się międzynarodową polityką musiał rozumieć powagę sytuacji. Sam bym się bał śmiertelnie, niespełna piętnaście lat po Hiroszimie i Nagasaki.

Co do szlochającego prezydenta, nie wymyśliłem tej sceny, nie pamiętam w tym momencie czy mówił o tym któryś z doradców, czy historyków, ale w rzeczywistości identyczne słowa prezydent miał skierować do swojego brata – Roberta. Pozwoliłem sobie delikatnie zmodyfikować tę scenę. Nie ma znaczenia co ja myślę o prezydencie Kennedym, trzeba mu oddać, że w pewnych sytuacjach był jednostką wręcz szlachetną. Płakał po klęsce w Zatoce Świń, naprawdę czuł ciężar podejmowanych decyzji.
Mogę sobie tylko wyobrazić, że w momencie, w którym świat znalazł się o włos od wojny równającej się zagładzie napięcie było dużo większe.

Przyjaźń, lojalność, miłość to piękne wartości nie należy popadać w zwątpienie. Chociaż politycy czy mężowie stanu to nie jest wymarzona grupa badawcza – odsetek psychopatów jest zdecydowanie powyżej średniej w tej grupie.
Życzyłbym sobie, żebyś kolejne moje opowiadania czytał z równą przyjemnością.

Lis

System komentarzy jest nieco do bani. To tu powinna się znaleźć moja wypowiedź a nie jako oddzielny wątek.

Wziąłęś na tapetę jednego z najbardziej rozpoznawalnych i legendarnych prezydentów. W moim odczuciu potraktowałeś go dość obcesowo i powierzchownie. Ten sam JFK jako dowódca kutra patrolowego wykazał się w czasie drugiej wojnie niebyeałą odwagą . Więc nie sądzę żeby brakowało mu odwagi. Poza tym rządzenie takim krajem jak USA wymaga wielu cech, których nie pokazałeś. Ale jako.Autorowi wolno Ci przedstawić własną interpretację zdarzeń. I to zrobiles e sposob ktory spowodował ze przeczytałem to opoeiafanie z wielkim zainteresowaniem.

Anonimie!
Dziękuję za czas poświęcony na lekturę JFK i garść uwag. Czy John Kennedy był bohaterem wojennym? Z całą pewnością, uratował życie kilku marynarzy w czasie jednego z patroli w okolicach bodajże Hawajów. Bohaterstwo wojenne jest bezsporne, podobnie jak głupota młodego Kennedy’ego. Jako oficer marynarki wdał się w płomienny romans z Ingą Arvad – duńską dziennikarką podejrzewaną (raczej słusznie) o szpiegowanie na rzecz III Rzeszy. Wraz z rozporkiem przyszłemu prezydentowi rozwiązał się język, kontrwywiad bynajmniej nie był z tego powodu szczęśliwy. Każdy inny oficer na jego miejscu miałby duże kłopoty, ale Joe Kennedy był bajecznie bogaty, znał wszystkich, których warto znać z prezydentem na czele. Finał tej sprawy to przeniesienie na mniej eksponowane stanowisko. Ta historia nie zmieściła się w opowiadaniu ze względu na ramy czasowe.
Nie ośmieliłbym się zarzucić swojemu bohaterowi braku odwagi. Inaczej sprawa ma się z jej nadmiarem, JFK był ryzykantem do kwadratu, ta sama odwaga, która pomogła mu na wojnie omal nie zakończyła egzystencji ludzkości na planecie Ziemia. Wszystkie świadectwa jakie widziałem w tej sprawie stwierdzają jednoznacznie, że Biały Dom był zdecydowany pójść na całość. I jakkolwiek absurdalnie może to brzmieć w Polsce – Nikita Chruszczow, swoim opanowaniem/doświadczeniem dyplomatycznym uratował świat.
Czy wziąłem na tapetę jednego z najbardziej legendarnych prezydentów? Cała legenda czegoś co Jackie nazwała później tysiącem dni Camelotu to łagodnie mówiąc pic. Ale Amerykanie nie mają swojej mitologii, co nie znaczy, że nie starają się jej tworzyć. JFK ma najwyższe wskaźniki poparcia ze wszystkich prezydentów. Im więcej czasu upływa od śmierci mojego bohatera tym liczby są wyższe.

Ja przychylam się raczej do oceny polskich historyków – prezydent może nie malowany – ale mierny. Moim ulubionym amerykańskim prezydentem jest następca Kennedy’ego, Lyndon B. Johnson. Facet był brzydki jak noc, nikt go nie lubił, ani on specjalnie nie lubił nikogo, ale był mistrzem robienia wielkiej polityki. Kennedy żadnego ze swych idealistycznych projektów nie potrafił sprzedać w Kongresie, LBJ produkował je taśmowo i to były dobre ustawy(starające się porządkować kwestie rasowe i pomagające się wydźwignąć z ubóstwa milionom ludzi). I ten wielki prezydent przegrywa i będzie przegrywał ze zmitologizowanym poprzednikiem przez wzgląd na wojnę w Wietnamie. Paradoks polega na tym, że to John Fitzgerald Kennedy wpakował USA w Wietnam.
Nie odmawiam Johnowi inteligencji, sprytu czy pewnych zalet politycznych koniecznych do rządzenia imperium. Mało tego uważam, że to był przyzwoity człowiek, który kierował się szlachetnymi intencjami. Pisałem już kilka razy o tym jak mocno fascynuje mnie ten gość, a owa fascynacja wzięła się stąd, że to bardzo skomplikowany człowiek był. Co ja bym o nim nie sądził, czego nie ustalą historycy już zawsze będzie legendą, ikoną amerykańskiego snu.
Dziękuję za komentarz,
Lis

Tylko zerknąłem na nagłówek i za „grzeszne” niebo mam ochotę obić Autora kłonicą 🙂
Bosz! Lisie. Jak możesz?!
Jak znajdę czas, to przeczytam całość i wyleję na Autora wiadro wonności albo czego innego 🙂
Miłego głosowania,
Karel

Karelu!
Jam Ci jest cny Lis, gotów nawet na łamanie kołem, potoki fekaliów czy inne tam czytanie komentarzy. 🙂 Wydaje mi się jednak, że trochę przesadzasz. Mnie się wskazane porównanie najzwyczajniej w świecie podoba.
Uśmiechy,
Lis

Greyowszczyzna ma dużo czytelników na świecie. Zawsze lepiej jak ludzie czytają coś nawet w tym guście, niż mieliby nie czytać wcale.
Spoko. Nie jestem arbitrem mód. Niech se greyowszczyzna i tym podobne trendy panują na naszym padole. Nic mi do tego.

Ależ Karelu!
Przecież wiesz jak wysoko cenię sobie Twoje zdanie, obok Ateny jesteś najlepszym recenzentem jakiego znam. Areia dodaje mi wiary w siebie, Ty dzierżysz kubeł zimnej wody. I chwała Ci za to! Jeszcze nie daj Boże jakąś książkę bym wydał… A mało to ludzkość ma problemów? 🙂
Nawet jeśli wadzę się z Tobą o wyższość pizdy nad cipą albo odwrotnie czynię to zawsze z uśmiechami i bez niepotrzebnej zawziętości.
Mam nadzieję, że znajdziesz czas, by przeczytać całość.
Lis

Jak widać, „Niebo” może być również pojęciem subiektywnym z lekką nutką atawizmu, jeśli nie wydaje się do końca zgodne z tym co napisane w Piśmie :D.

Porządek odpowiedzi ma się od końca.

Możesz być pewny, że jeśli Będziesz się starał tak jak do tej pory, Twoje opowiadania będę czytał z przyjemnością.

Z tego co wiem, kontynenty obu Ameryk miały się czego obawiać około półtora roku. Ma to związek z Sowieckimi programami budowy silników do rakiet międzykontynentalnych (ICBM). Ale Rosjanie nie wykorzystali tej przewagi. Wszyscy wiedzą że nasza Ziemia to biblijny Eden i do tego dość kruchy. Perspektywa „kilkukrotnej anihilacji” zapewne nie jest nikomu miła.

Mam nadzieję że wśród tych kobiet jest Hypatia (Ὑπατία) córka Teona z Aleksandrii oraz, oczywiście „Inka” czyli dla nie znających historii lewaków, Danuta Siedzikówna. Pozwolę sobie na pewną dygresję przy tej okazji: https://www.youtube.com/watch?v=GO1BnfP674I

I naprawdę Lisie, nie Musisz opisywać wszystkiego, gdyż Twoje opowiadania dopełniamy własną wiedzą i opierającą się na niej własną wyobraźnią. Ty Jesteś autorem, Decydujesz o czym Piszesz no i … Robisz to całkiem ładnie.

Ja wiem, że nie muszę opisywać wszystkiego, ale to jest pewna pokusa. Poświęciłem dużo czasu na studiowanie postaci, kilka pominiętych czy ledwie zarysowanych wątków też jest – moim zdaniem ciekawe -, ale muszę pamiętać, że to tylko opowiadanie, ma się dobrze czytać. 🙂
Przyznam szczerze, że o dwóch z trzech kobiet słyszę po raz pierwszy. Będzie trzeba poszerzyć wiadomości. Swoich typów oczywiście nie zdradzę, popsułbym ewentualną zabawę.
Inka… Tutaj problemów jest kilka.
Zdarza mi się pisać o historii, lepiej gorzej, rzecz gustu. Postanowiłem sobie przy okazji Wielkiej Gry, czyli w zasadzie od początku, że nie tknę polskiej historii po 45 roku. O ile prościej nazwać kogoś ostatnim synem, jeśli gość żył powiedzmy 400 lat temu, to współcześnie sprawy się nieco komplikują.

Drugim i zasadniczym problemem w moim wypadku jest fakt, że miałem przyjemność znać kilkoro ludzi z tamtych czasów. Jedna wtedy dziewczyna dziś dystyngowana, ale mocno starsza już Pani zaliczyła turnus rekreacyjny w areszcie śledczym Urzędu Bezpieczeństwa. Klasyka gatunku się odbyła, kto ciekaw ten zapyta wyszukiwarkę. Rozmawiając z tymi ludźmi mam zawsze poczucie, że oni są trochę z innej rzeczywistości. Mam oczywiście świadomość, że to niemożliwe, by obce im były cielesne potrzeby, nawet w warunkach leśnej partyzantki, a może zwłaszcza, ale…
Jestem w stanie opisać dowolną rzeczywistość, jeśli chodzi o seks uwielbiam o nim pisać, ale te dwa wątki mi się zwyczajnie gryzą. Nie podejmę tematu Inki.

Tutaj z kropkami już nieco gorzej, ale za to scena z Merlin przednia! 😉

Co mogę powiedzieć? Masz rację, a ja muszę jeszcze duuuużo ćwiczyć, żeby było lepiej. Za każdą niepostawioną kropkę i źle umiejscowiony przecinek powinienem wpłacić złotówkę na jakiś szczytny cel. Będę się starał poprawiać z tekstu na tekst, zawsze się staram.
Paradoks romansu MM z JFK polega na tym, że żadnego romansu nigdy nie było, był epizodyczny numerek i trochę fochów ze strony naiwnej niczym dziecko aktoreczki, ale… Prawda źle się sprzedaje, więc trzeba podtrzymywać niemądrą legendę. Na marginesie seks tej dwójki też był fatalny, po raz pierwszy przyszło mi opisać zły seks. Zwykle wciskamy ludziom opisy fantastycznych uniesień, gdzie wszystko gra idealnie między partnerami. Tutaj z założenia miało nie grać nic.
Lis

I bardzo dobrze wyszło Ci opisywanie tego fatalnego seksu… a przynajmniej zabawnie 😉

Wziąłeś na warsztat jedną z najbardziej legendarnych postaci drugiej połowy XX w. I odbrązawiasz tę legendę bez litości, ukazując JFK w świetle jego rozlicznych słabości (chociaż są też sceny piękne, np. ta z poparzonymi dziewczynkami w szpitalu). O JFK można napisać tysiące stron i zawsze zostanie coś do dodania, jako Autor masz więc pełne prawo dokonania wyboru. Całość ukazuje wszystkie zalety, ale i meandry Twojego stylu, zaprezentowane już w „Wielkiej grze” (naprawdę szkoda, że zarzuconej – może tylko chwilowo?). Dla mnie największą zaletą jest drobiazgowa dbałość o szczegóły historyczne, postacie, sytuacje, konkretne słowa i dialogi (choćby ta wypowiedź prezydenta o woźnym, który może mieć pomysł na przebicie radzieckich osiągnnięć w kosmosie związanych z lotem Gagarina). W sumie, Twoja opowieść to bardziej osobisty, fabularyzowany esej historyczny niż opowiadanie jako takie – co mnie wcale zresztą nie przeszkadza, czytałem z przyjemnością i zainteresowaniem. Inna kwestia to seks. W życiu Kennedy’ego odgrywał z pewnością rolę wielką, chociaż raczej użytkową, by nie powiedzieć fizjologiczną. Cóż, taki już był, takie miał możliwości i korzystał z nich bez umiaru, a co gorsza – często bez rozsądku. Oddałeś to z jednej strony trafnie – kreśląc sceny erotyczne jako swego rodzaju przerywniki fabuły, z drugiej strony sprawiają one wrażenie przypadkowo wpasownych w bieg narracji i w sumie ją zwalniających. Chociaż przyznam, jedna z nich wywarła na mnie wrażenie, pomimo skrótowości opisu. Chodzi o partyjkę pokera w Las Vegas z części pierwszej. Zaiste, szatński pomysł. Twój, albo owych zblazowanych playboyów. Cóż za wyzwanie dla samokontroli i emocji. 🙂 W sumie jednak o wiele bardziej zafascynowała mnie sama kreacja postaci JFK, niż opisy jego wyczynów erotycznych. Taki efekt lektury uważam zresztą za zaletę tekstu, a nie wadę.
Ogólnie czyta się bardzo dobrze, stylistycznie bez zastrzeżeń, drobne lapsusy korekcyjne można spokojnie pominąć. A przy tym pełna garść konkretnych, rzetelnych informacji.
PS. 1 W tym wszystkim zabrakło mi może wzmianki o tym, że JFK był pierwszym i jak dotąd jedynym prezydentem USA wyznania rzymsko-katolickiego.
PS 2. Drobne uzupełnienie odnośnie jednego z pobocznych wątków dyskusji. Akcja morska, w której zatopiono ścigacz dowodzony przez JFK miała miejsce w nocy z 1 na 2 sierpnia 1943 r. w pobliżu wyspy Nowa Georgia, w archipelagu Wysp Salomona. Podczas samej walki przyszły prezydent niczym szczegolnym się nie wykazał, jego okręt został dość przypadkowo staranowany przez japoński niszczyciel. Odznaczył się natomiast autentycznym bohaterstwem oraz dbałością o swoich ludzi podczas akcji ratowniczej i trwającej kilka tygodni odysei wśród kontrolowanych przez przeciwnika wysp archipelagu. W polskiej literaturze opisał to szczegółowo J. Pertek, Morze w ogniu 1939-1945, Poznań 1975, t. 2, s. 145-170 („Ostatni patrol ścigacza PT-109”). Wybacz tę może przydługą dygresję, ale od dawna interesuję się II wojną światową na morzu.

Napisz komentarz