Podróż (Osiem Oceanów)  3.67/5 (52)

13 min. czytania

Źródło: Pixabay

Przyszłość nadeszła zbyt szybko. Wychodzisz z pokoju umyć szklankę, a kiedy wracasz, ona siedzi w twoim fotelu. Możesz spróbować ją wyprosić. Możesz siąść obok. Cokolwiek zrobisz, pod twoim adresem będziecie mieszkać już we dwójkę.

Dlatego to czasem robię.

Zostawiam klucze, telefon, portfel, pamięć o wszystkich pinach, nipach, loginach i hasłach dostępu. Zabieram niezbędne dokumenty, gotówkę i powiedziawszy na głos „Cześć” w pustym domu, w którym mieszka ktoś jeszcze prócz mnie, wychodzę cicho, zamykając drzwi.

W taksówce nie odpowiadam na spojrzenia kierowcy. Półtorej godziny później, w terminalu budzącego się lotniska kupuję bilet na najbliższy lot. Nie obchodzi mnie dokąd, upewniam się jedynie, w którą bramkę, w który hol wejść. W samolocie, wysoko ponad większością miast, których nigdy nie odwiedzę, czekam na kołysanie, nagłe turbulencje, przeciążenia. Uśmiecham się po raz pierwszy, gdy wokół przestraszone westchnienia. Nie odpowiadam na zaczepki siedzącego obok pana, udając, że nie mówię po polsku. Nie śmieję się z jego dowcipu, nie patrzę za okno, gdy on wskazuje na płachtę chmur rozciągniętą równo pomiędzy niebem a ziemią, więc mój blef się umacnia. Nawet trochę mnie bawi, jak ten pan z rezygnacją gdera pod nosem „Pieprzony Szwed”.

Wychodzę przed główne wejście lotniska, które łaskawie przyjęło mnie i resztę przyjezdnych z dzikiego kraju nad Wisłą.

Zapalam pierwszego papierosa. Po prostu stoję. Jakbym czekał na kogoś, kto miał mnie odebrać. Rozglądam się z pierwszą ciekawością.

Powietrze pachnie tak samo jak w moim mieście. I słońce wygląda całkiem podobnie. Wzgórza niedaleko mają jednak kontury niepodobne całkiem do niczego. Tak samo kolory autobusów, które podjeżdżają na pobliskie przystanki, wypróżniają się z jednych podróżnych, zasysają drugich.

Idę w tamtym kierunku. Na pierwszej z brzegu tabliczce odczytuję śmieszne nazwy miejscowości. Wybieram tę najdziwniejszą.

Czekam trzydzieści minut. Może tylko kwadrans.

Czas nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Jest to. Ta. Ten.

Fragmenty przestrzeni i czasu, które wypełniamy w danej chwili. Nie ma potrzeby się nigdzie spieszyć. Być może spóźniliśmy się już na wystarczająco wiele spotkań, być może nie zdążymy dotrzeć w nazbyt wiele miejsc. Kiedy nie masz zegarka ani tym bardziej telefonu komórkowego, łatwiej jest zrezygnować z odmierzania minut oraz z zamartwiania się czymś, na co nie ma się wpływu.

Podjeżdża autobus. Wsiadam i płacę.

Zajmuję miejsce na samym końcu, przy oknie.

W podróży warto obserwować. Nawet jak nie ma czego. Choć zawsze jest. Wystarczy patrzeć.

Tę jedną z wielu wybieram po długim poszukiwaniu. Najpierw miejsca, gdzie tubylcy spotykają się gromadnie w weekendowym szale zapominania o bożym świecie, zostawiania za sobą wszystkiego – Bóg, kredyty, obowiązki, rachunki za gaz i rachunki sumienia odpoczywają spokojnie w wypełnionych kurzem i ciszą kwaterach, czekają poniedziałku – a tutaj; w rozległych halach wypełnionych muzyką, przytłumionym światłem i wonią wolności, na tarasach przeznaczonych do karmienia swych płuc nikotyną i haustem powietrza, które już nigdy nie będzie świeże; tutaj jest dobrze. Po prostu dobrze. Lub mega fajnie.

Poszukiwanie tej jednej, wybranej spośród zbieraniny przypadkowych kształtów, odzieży oraz kolorów aur jest dość czasochłonne. Nie ma ustalonych schematów. Choć są pewne podświadome wytyczne. Tak pewnie mają seryjni zabójcy z wytypowaniem swojej ofiary.

Tę jedną z wielu wybieram wreszcie, gdy wieczór przykrył na dobre to obce miasto ciężkim, grubym kocem.

Sączę alkohol, zamawiam następny. Wskazuję palcem w menu i trafiam w smaki, które mnie zaskakują lub które witam z przekonaniem, że niektóre butelki rodzą się na tym samym drzewie, a potem wędrują w różne strony świata jak syjamskie siostry rozdzielone na wieki wieków. Amen.

Stoi niedaleko.

Ta dziewczyna.

Trzyma dłonie w kieszeniach bluzy. Huśta się w rytm muzyki, a jednocześnie przysłuchuje się i odpowiada grupce swoich znajomych. Cały czas się uśmiecha. Robi różne miny. Jej ciało jest bezustannie na przecięciu fali dźwięków unoszących wszystkich w tanecznych podrygach z tym małym skupieniem, którego wymagają rozmowy w tercecie przyjaciół.

Dziewczyna nie jest śliczna. Jest piękna. Ma swoje ciekawe rejony i cząstki, które powodują, że myślę o niej „Piękna”, choć zdecydowana większość facetów w tym lokalu opisałaby ją niedbałym „Może być”. Wypycha na przykład dolną wargę w ten sposób, że bezczelność można pomylić z wyuzdaniem. Albo jej zbyt pełne kości policzkowe, które nadają jej rysów pewnej znanej aktorki. Włosy, które ma w ciekawym nieładzie. A kiedy patrzy przez chwilę gdzieś ponad moim ramieniem, zauważam, że ma delikatnego zeza.

Niedoskonałości budują piękno. Trzeba je dostrzec. Być typem, który to doceni.

Nie reaguję na zapytanie pewnej laluni, co stanęła przed barem, wbiwszy się we mnie biodrem, mimo że nawet rozumiem, czego chciała, bo posłużyła się dość sympatycznym angielskim.

Po dłuższej chwili kobieta, która ma w twarzy idealne chyba wszystko i pachnie całkiem niebezpiecznie, spogląda na mnie jak na kretyna, Tajwańczyka albo mnicha. Ewentualnie tajwańskiego mnicha o pourywanych synapsach.

Bo nie wywaliłem jęzora ani nie odpowiedziałem zabawną ripostą, która w prostej drodze mogłaby nas zaprowadzić do mojego samochodu albo jej mieszkania. Więc odchodzi.

Ja pozostaję na miejscu, czekam aż jej zapach wygaśnie. Zamierzam wyjść na papierosa. Chciałbym zagasić jego niedopałek na cegle tworzącej zewnętrzną elewację budynku.

Wygasza się we mnie ostatni płomień. Z pragnienia, by pojawił się inny, nowy, ssie mnie w żołądku. I niżej.

Nie wychodzę.

Ta dziewczyna patrzy w moją stronę. Stoi dziesięć metrów dalej, w liczniejszej teraz grupce. Przekręcam się na swoim krzesełku, wpatruję się w jej oczy. Opuszcza wzrok, przenosi go na koleżankę z boku, ale po tych kilku sekundach znów łapie moje spojrzenie.

Nie kiwam głową, nie śmieję się, nie puszczam oczka. Po prostu na nią patrzę.

Chyba się zarumieniła. Nie sposób tego ocenić w tym świetle i z takiego dystansu, więc zakładam, że pewna drobna zmiana w jej rysach może być chwilowym zagubieniem. Niemal od razu jednak ta dziewczyna unosi podbródek, przymyka nieznacznie powieki, z pełną mocą wgapia się we mnie, jakby samej sobie udowadniała teraz, że rumieńce to nie jej specjalność.

I już nie muszę szukać.

Level completed.

Podłużny taras jest pełen ludzi. Kopcą, palą, trzymają paluszki na elektronicznych papierosach. Wciągają ciepłe powietrze. Kręcą nozdrzami ci, co w toalecie wciągali wcześniej coś innego.

Taras jest dość długi, a ona akurat wybrała najdalszy jego zakątek. Opiera się o barierkę i obserwuje mnie, gdy się zbliżam. Nie patrzę na nią, kiedy docieram zbyt blisko. Wyjmuję paczkę papierosów, notując, że zostały tylko trzy sztuki. Z czwartym w dłoni podchodzę do dziewczyny i po prostu sięgam w jej kierunku. Bezwolnie unosi dłoń przed siebie i podaje mi swojego papierosa, cienkiego niczym patyczek od chupa chups. Przystawiam tę chudzinę do mojego papierosa, kradnę odrobinę żaru. Oddaję jej fajkę. Zaciągam się i dmucham. Spoglądam długą chwilę na zaułki z tyłu nocnego klubu. I w granatową gębę nieba. Dopiero potem całkiem na nią. W jej oczy.

Mówi coś w swoim ojczystym języku. Nie zmienia się nic w mojej gębie.

– Skąd jesteś? – powtarza po angielsku. Płynnie, z zabawnym akcentem.

Wskazuję palcem na niebo.

– Jesteś kosmitą? A może amerykańskim astronautą?

Potrząsam głową. Unoszę swoje ręce i symuluję lot.

– Ach… Przyleciałeś tu na paralotni?

Podoba mi się jej uśmiech. Ma piękne, białe zęby i nie krępuje się ich okazywać.

Między kciukiem a palcem wskazującym tworzę dwucentymetrową przerwę.

– Byłam blisko?

Potakuję.

– Więc skądś przyleciałeś – konstatuje z uciechą. – Obstawiam Holandię, Czechy albo Nową Zelandię.

Robię duże oczy. Potem je mrużę. Szukam odpowiednich skojarzeń.

– To przez to – tłumaczy – że tam, w środku, wyglądałeś jak z drugiego końca planety.

Dziwne. Myślę o tym, że po powrocie do domu chciałbym odnaleźć swój stary globus i sprawdzić sam dla siebie, co jest dokładnie po przeciwnej stronie Nowej Zelandii.

– Tak w ogóle to masz język? – pyta.

Pokazuję. Zamykam usta. Dziewczyna nachyla się w moją stronę, świdruje mnie z udawaną podejrzliwością. Wystawiam ponownie język ku dłuższym oględzinom. W końcu mówi „Tak” po swojemu, gasi papierosa pod podeszwą białego trampka.

– Język stwierdzono – mówi. – Dość nawet zwyczajny. W tej niezwyczajnej twarzy.

Robię minę wystylizowanego zaskoczenia. Kiwnięciem dziękuję za komplement.

– To co? – pyta dziewczyna i wzrusza ramionami. – Powiesz coś wreszcie?

– Chodźmy na spacer – odpowiadam. – Przed seksem najpierw połazimy.

Arab śpiewa pod nosem, kiedy podaje mi dwie tortille. Piosenka jest smętna i zarazem wesoła; nie mam pojęcia, czy przywiózł ją ze sobą ze starej ojczyzny, czy to aktualny hit z Vivy. Bardziej na miejscu byłby jakiś imigrant z Meksyku, przyrządzający specjalności w tej kafejce czynnej całą dobę. Uciekinierami z Meksyku ma się jednak zająć nowy prezydent Ju-es-ej, ta część Europy ma swoich własnych.

Zanoszę jedzenie na murek oddzielający chodnik od parku, w którym drzewa i krzewy zastygły w nocnej zadumie.

Dziewczyna odbiera ode mnie zawiniątko.

Jemy w milczeniu.

Smakuje mi.

Placek nie jest papierowy, warzywa są świeże, a kurczak przyprawiony.

Oczy dziewczyny wędrują między mięsem, papryką a moimi przeżuwającymi ustami. Podnosi wzrok wyżej i coś mówi po swojemu.

Ja po swojemu myślę, że podoba mi się sposób, w jaki pochłania tortillę. Nie pieści jej drobnymi kęsami, a gryzie odważnie, nie przejmując się sosem uwalającym jej górną wargę, żuje z przyjemnością.

Ma ciemne brwi i jasne włosy.

Pokazuje mi język i śmieje się. Patrzy w głąb ulicy, skąd przyszliśmy – inne nocne ptaki, w rozchełstaniu i rozwrzeszczeniu, w miłości własnej i miłości do tych weekendowych chwil, maszerują ku kolejnym przygodom, by zaliczyć kolejne kebaby, drinki, tabletki, orgazmy, te wszystkie wykrzykniki, o których jutro nie będą pamiętać – i znów wraca do mnie.

– Uważasz – rzuca i zastanawia się nad angielskim tłumaczeniem tego, co zrodziły jej myśli – że te parędziesiąt minut spędzonych na łażeniu bez celu, gdy głównie ja gadałam, i ta tortilla, to w ogóle, co to będzie?

Myślę, że to dobrze iść u boku zgrabnej, młodej kobiety, w obcym kraju, nieznanymi ulicami, mijając zamknięte sklepy, nieczynne urzędy, poznając koloryt cudzych żaluzji w oknach, koszy na śmieci, uśpionych parkingów i płotów. Myślę, że to przyjemne czuć jej ciężar ciała, choć nie dotknąłem jej choćby przez chwilę, ale jest przy mnie, więc wszystkie kilogramy, gramy, milimetry wibrują we mnie i na mnie w cichej muzyce, której nie muszę podśpiewywać pod nosem jak ten sprzedawca z budki.

Myślę o tym, że jej tyłek wygląda zbyt dobrze w legginsach, rozsunięta bluza nęci zbyt śmiałym dekoltem, a jej usta mówią zbyt dużo, nawet gdy milczy.

Nazbyt wszystkiego.

By żałować cokolwiek.

– Masz sos tutaj – mówię i pokazuję na swoim policzku.

Wyciera chusteczką lustrzane odbicie.

Uśmiecham się.

Pewna kobieta powiedziała mi kiedyś, że z uśmiechem mi do twarzy.

Tej tutaj może podoba się również. A może wystawia koniuszek języka tak sobie po prostu. Gdy ściera w końcu chusteczką odpowiednie miejsce. I sama wybucha w niewytłumaczalnym chichocie.

– Dureń – mówi.

– Gapa.

– Kretyn.

– Ty kretynka.

– Chujek.

– Cipka.

– Wal się.

– Całuj się.

– Nie sięgnę.

– To całuj mnie.

– Sam się całuj.

– Nie sięgnę.

– Idź na jogę.

– Byłem. Dotarłem… – Nie znam słowa „pępek”, więc wciskam paluch w środek brzucha. – I chuj, dupa zbita – mówię po polsku.

– Więc trafiłam – mówi ona.

– Palcem?

– Jakim palcem?

– Tam, gdzie nie sięgnęłaś.

– Kiedy?

– Ustami.

– Ustami?

– Czy to jakieś echo?

– Aa… Rozumiem…

– Tak. „Aaaa…”

– Pieprz się.

– Dzisiaj nie.

Don’t… – I kanonada słów. Po obcemu, po cudzemu, po jej…

– Skończyłaś? – pytam. Rozkładam ręce. Unoszę brwi.

Jej śmiech. Jak katar, jak ospa, jak ziewanie.

Zaraźliwy.

– Nie myśl sobie. Że coś tam podymasz, pieprzony turysto – mówi powoli, składając słowa jak puzzle o pourywanych brzegach – dlatego tylko, że masz fajną fryzurę, ładny zapach albo że na tamtą pizdę przy barze miałeś wystawiony środkowy palec, ale nie w jej szparkę, jak zapewne by chciała. I że wcześniej patrzyłeś na mnie sekretowo. Sekretnie. Wiesz…

Nie wiem.

– I myślisz, że dlaczego nie dostałeś w twarz? Wtedy na tarasie. Czemu z tobą poszłam?

– Dlaczego?

Moment namysłu.

– Nie wiem.

Śmieję się.

Przypominam sobie słowa pewnej kobiety, której podobał się mój śmiech.

– I co się chichrasz? Jak ślepy w lesie?

– Jak? – pytam, bo może nie rozczytałem.

– Tak się u nas mówi.

– Tu, u was, można znaleźć całkiem interesujące kobiety. – Sięgam po paczkę papierosów, z której wyciągam ostatnie dzieła sztuki. Odpalam oba jednocześnie, tym razem własną zapalniczką. Bez pytania zbliżam koniuszek jednego do jej ust. Robi grymas wściekłego, ale nie szczekającego psa, w sam raz na tyle tam miejsca, by wcisnąć filtr między wargi. Zaciąga się. Zaciągam się. Zaciąganie trwa jakiś czas. Siedzimy blisko, z twarzami zwróconymi do siebie. Jestem dość zmęczony. Ona chyba też. Mam w mordzie smród papierosa, przetrawionego dawno alkoholu, słów, które coraz trudniej tłumaczyć na język uni. Uniwersalny. Uni-sex. Język Unii Europejskiej. Najbardziej ubogi ze wszystkich języków kontynentu. – Śmieję się przy tobie. To dużo… – mówię. – I myślę o twojej cipce. Patrząc ci w oczy. Co powiesz? Mów.

Uchyla usta. W świetle pobliskiej latarni końcówki jej włosów są niemal złote, przez co lubię ją jeszcze bardziej. Oczy robią slalom pomiędzy mną, chodnikiem a dachami zatopionych w śnie budynków. Ulicą przejeżdża samochód. Ktoś przemaszerował obok nas jak żołnierz spóźniony na musztrę. Pijany jak każdy żołnierz o tej porze.

– To nie Tajlandia. – Słyszę.

– A ta znów o jakiejś geografii.

– To nie Tajlandia.

– Przecież słyszałem.

– To tam się przylatuje, wchodzi do klubu, bierze dziewczynę albo chłopaka, bzyka, a potem wraca spokojnie do żony, dzieci i kota.

– Nie mam żony i dzieci.

– Zostawiłeś kota?

– Jest już dorosły. Poradzi sobie. Myślisz, że po to właśnie wszedłem dziś do tego waszego klubu?

– Ty mi powiedz.

– Po prawdzie… – analizuję – to dlatego tu przyleciałem.

– Szczery jesteś.

– Szczerość to jedyna złota karta kredytowa w moim portfelu.

– Głupek.

– Ślicznotka.

– Bajerant.

– Szczery jestem.

– Taaak…

– Tak.

– To dlaczego…

– Co?

– Dlaczego siedziałeś tam całkiem sam? Nie podrywałeś żadnej?

– Bo nie było żadnej. Ciekawej. Po prostu. Poza tym… Nie tylko dlatego tu jestem.

– Służbowo? Delegacje?

– Nie – zaprzeczam. – Nie o to chodzi. Odczułem głód. Nie do końca nazwany. Chciało mi się spać. Pić. Polecieć gdzieś samolotem. Obudzić się w obcym miejscu. Usłyszeć inny język. Przestać gadać na jakiś czas. Coś zobaczyć. I tak – poczuć inny język.

– Nadal myślisz o mojej cipce?

Nie odpowiadam. Nie czeka na moje słowa. Patrzę z bliska na jej usta, z których znikła pomadka; dolna warga dwukrotnie grubsza od swej siostry, jeden z ząbków wgryzł się teraz w tę miękkość. Nachylam się ku niej. Chce mnie pocałować. Omijam jednak usta, przytulam twarz do jej twarzy, zaciągam się jej zapachem, zahaczam nosem o kość policzkową, z drugiej strony moja dłoń przeczesuje jej włosy. Ma zamknięte oczy, kiedy podgryzam małżowinę jej ucha, całuję skroń i wycofuję się do rozchylonych warg, gdy ocieram się o nie swoimi.

Szukam w translatorze odpowiednika moich myśli. Gładzę dziewczynę po naprężonej szyi. Patrzymy sobie w oczy, jakby nam właśnie zadano zagadkę, od rozwiązania której zależy czyjeś życie. Może nasze.

Nazbyt wszystkiego.

By żałować cokolwiek.

– Ciekawe – mówię w końcu – czy ona myśli też o mnie?

Seks nie zaczyna się od zdjęcia spodni. Zrzucenia stanika albo majtek. Nie zaczyna się wilgocią, sztywnością, penetracją. No, dobra. Może czasami tak jest. Albo często. Jak kto woli. Jak kto ma.

Seks zaczyna się od spojrzenia.

Zaprasza mnie do siebie. To jakieś sto pięćdziesiąt metrów od miejsca, gdzie siedzieliśmy na murku. Mówi, że koleś, który sprzedał nam tortille, ma na imię Nenad i wcale nie jest Arabem, a pochodzi z Bałkanów, zna jego żonę i czwórkę ich dzieciaków.

Mówi, że nie mieszka sama, ale dziś będziemy sami.

Mówi trochę w swoim ojczystym, trochę angielszczyzną.

Milknie.

Stoi w przedpokoju swojego mieszkania.

Opieram się o zatrzaśnięte wejściowe drzwi.

Nie koduję, jak wygląda wnętrze.

Sycę się jej obfitością. Głodzimy się nawzajem bezruchem. Są jakieś dwa metry przestrzeni między nami.

– Powiedziałaś wtedy, że pewnie jestem z Holandii?

Nie rozumie w pierwszej chwili, lecz już w następnej uśmiech iluminacji odsłania jej kiełki.

Poland – wyjaśnia. – Not Holland!

I’m dumb – orzekam.

No doubt.

I śmiejemy się. I milknę, bo robię te parę kroków, i z nosem przy jej głowie, ściągam z niej bluzę, która upada miękko na podłogę. Patrząc w jej oczy, chwytam za kolejny materiał, ona podnosi ręce do góry, wyrzucam za siebie podkoszulek. Czeka na mój następny ruch. Czeka jakieś dwie dziesiąte sekundy. Chowam ręce za jej plecy, szukam zapięcia.

Odchyla na bok głowę. Udaje mi się rozpracować ten tajemny zamek. Na szczęście to opcja czterech zer, żaden pogmatwany szyfr.

Sama przekłada ramiączka i pozwala, by biustonosz dołączył do bluzy.

Nie patrzę na jej piersi.

Jeszcze nie.

Znęcam się nad nami obojgiem, gdy po prostu patrzymy na siebie.

I uśmiecham się. Z czymkolwiek, co tam mam w twarzy, że może być akurat atrakcyjne dla kogoś innego.

Dziewczyna chwyta mnie za krawat.

Tak. Na ten wieczór założyłem białą koszulę i czarny wąski krawat. I w sumie nic więcej powyżej pasa. Żadnych zegarków, tatuaży, sygnetów, okularów przeciwsłonecznych.

Może dlatego pomyślała wtedy o mnie jak o kosmicie. Czy jakoś tak.

Całuję ją.

Jakbym nie całował żadnej kobiety od miesięcy. Nie myślę o żadnych miesiącach i żadnych innych kobietach, kiedy wpijam się w nią z całym głodem, pragnieniem i bezczelnością, których zmieszana słodycz upija bardziej niż bimber z czerwonej porzeczki. Jej pierś w mojej dłoni. Odczytuję kształt, linie, ciężar. Kciuk błądzi po brodawce. Za chwilę dłoń zaczepia tę pierś od spodu, przygniata, drugą dłonią chwytam dziewczynę za włosy, odchylam głowę, przenoszę swoje pocałunki wypełnione niewypitym bimbrem niżej, na szyję, na wgłębienie pośrodku, na jej cycek, na sutek, który czekał zbyt długo.

Kobieta szarpie mnie za koszulę, rozluźnia węzeł od krawata.

Przerywam całowanie, by pomóc jej uwolnić koszulę z uścisku spodni, zrzucić wreszcie całą górę.

Wpija się we mnie jak mały wampir, więc przymykam oczy, unoszę łeb. Gdyby był tu jakiś księżyc, to może nawet bym zawył.

Jej dłonie: dwie, trzy, cztery.

Czuję aż nadto.

Gryzie mnie w sutek. Patrzę z góry na łuk jej ciała: od zmierzwionych włosów po koniec nagich pleców. Wypiętą pupę ściśniętą czarną bawełną legginsów.

To aż za.

Cokolwiek. Wszystko.

Odrywam ją od siebie, przekręcam jak baletmistrz. Nie trzeba oglądać tych przedstawień, by wiedzieć, jakim ruchem udoskonalić kolejny akt tańca.

Przypieram ją do ściany. Sięgam jedną ręką wzdłuż jej korpusu, odnajduję lewą pierś. Drugą dłonią badam pośladek, miętoszę bezwstydnie. Wgapiam się we wcięcie pośrodku.

Sama rozstawia nogi szerzej. Coś mówi. Nie rozumiem. Lub rozumiem.

Odsłaniam jej biały tyłek. Obsuwam w dół, na uda, dwa różne materiały na raz. Raczej wolniej, niż szybciej.

Znajduję palcami ciepło i wilgoć.

Seks zaczyna się od spojrzenia.

Czasem na spojrzeniu się tylko kończy.

Nie w tę noc.

Tekst pochodzi z zaprzyjaźnionej z nami strony Osiem Oceanów. Polecamy wizytę w tym miejscu!

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wejdź na nasz formularz i wyślij je do nas. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Rozumiem, że to nie debiut a reklama. Tedy nie gratuluję debiutu tylko chwalę próbkę talentu daną do posmakowania. Wielce chwalę. Coś tam, coś tam udało się w tekście zawrzeć. Ja nie z tych, co z łatwością potrafią te coś nazwać. A i tak w głębi tli się wątpliwość, czy forma nie przerasta treści.

Niemniej, może zaciekawiony zajrzę do reklamodawcy. Ale nie prędko. Prędzej jakbym jeszcze z jedną reklamę dostał do delektacji. W końcu akcje reklamowe planowane są jak kampanie wojenne. Jednej rozpoznawczej bitwy mało.
Kilka zdań mnie ugryzło, może nie jak komary, ale te mam w pamięci z wczorajszego wieczoru, a dzisiejszego na pewno też na mnie czekają w ogrodzie, gdzie trzeba mi rośliny napoić. Zdania spoko, ale w kontekście jakby nie tego koloru co reszta kafelkowego wystroju albo słowo suboptymalnie namalowane.

Nie zmienia się nic w mojej gębie. (całe zdanie)
Ma piękne, białe zęby i nie krępuje się ich okazywać. (okazywać)
Dziewczyna odbiera ode mnie zawiniątko. (zawiniątko)
I chuj, dupa zbita – mówię po polsku. (mówię)
Uśmiechy,
Karel
P.S. Do Redakcji: ani wytłuszczeń, ani podkreśleń, ani żadnej innej opcji wzbogacającej możliwości komentującego. Szkoda.

Nie popędzam, ale polecam zajrzeć na osiemoceanow.pl. Niewiele tam erotyki, ale sporo ciekawych, krótkich tekstów (dłuższe są zakamuflowane w menu), również dotyczących relacji damsko-męskich. Niektóre urzekające… takie… egzystencjalistyczne 😉

Bardzo nietypowo wyszło, skądinąd częste, mylenie Polski z Holandią, a można by zrobić z tego wątek edukacyjny, pozwolę więc sobie podlinkować odpowiedni filmik:
https://www.youtube.com/watch?v=2nG-kTU1xkk

I też zdecydowanie liczę na więcej, podoba mi się ten rodzaj wrażliwości, cyniczny romantyk (niczym upadły anioł ;)) jako narrator, dostrzeganie niepozornych drobiazgów, tkanie z nich czegoś większego, czasem niedopowiedzianego, czającego pod powierzchnią…

Serdecznie pozdrawiam

Ania

„rachunki za gaz i rachunki sumienia”

Autor kupił mnie tym sformułowaniem i trzymał nabytą do końca.

Trudno opisać to, co ludzi skłania ku sobie – trudno oddać „chemię” zawierającą się w detalach – gestach, spojrzeniach, półuśmiechach. Trudno, ogólnie rzecz biorąc, oddać tajemnicę. Tu się udało. Podobnie jak Karel – odnosiłam chwilami wrażenie, że może zbyt przerośnięta forma, ale po kolejnym zdaniu stwierdzałam jednak, że to nadaje charakteru tekstowi. Nadaje rys indywidualny, coś co można nazwać stylem. I uznałam, że wolę taki styl, niż brak stylu.

Bardzo erotyczne. Dobrze napisane. Urwane w idealnym momencie.

Zacząłem lekturę z pewną nieufnością, ale zakończyłem usatysfakcjonowany – mimo urwania opowieści w najciekawszym momencie 🙂

Bardzo poetycki styl, ciekawe porównania, interesujący sposób prowadzenia narracji. Podobnie jak Karel odniosłem wrażenie, że ta forma jakby nieco na wyrost, bo treść przecież dość banalna. Ale jednak Autor wybronił się, do ostatnich słów pozostając w konwencji.

Niedługie, lecz bardzo interesujące dziełko. Liczę, że Osiem Oceanów częściej gościć będzie na naszych łamach.

Pozdrawiam
M.A.

Napisz komentarz