Koloniści I (jestem)  3.52/5 (25)

63 min. czytania

Źródło: Pixabay

Weszła do pomieszczenia, rozglądając się niepewnie. Prawdopodobnie dopiero gdy odezwał się do niej głos komputerowego systemu nadzorującego i wymówił jej imię i nazwisko przestała wątpić, że trafiła we właściwe miejsce. Wsłuchiwała się w swoje dane odczytywane przez program, po czym otworzyła usta.

– Tak – odczytał Lars z ruchu jej warg.

Stała biernie, z czego można było wnioskować, że w dalszym ciągu słucha tego, co mówi do niej maszyna. Poruszyła ustami. Lars zastanawiał się co, powiedziała.

– Standardową proszę. – dopasował wreszcie, wnioskując z kontekstu.

Oczywiście rezultat nie zależał od tego, co powiedziała. Wybrała tylko sposób przeprowadzenia procedury. Standardowa – nie dziwił się jej. Tylko ci, którzy z powodów ideologicznych lub biologicznych nie chcieli lub nie mogli skorzystać z domyślnego rodzaju narkozy wybierali inny sposób. Tymczasem kobieta stała nadal przy wejściu, najwidoczniej słuchając. Trwało to dłuższą chwilę. Powiedziała coś i skinęła głową. Prawdopodobnie potwierdziła fakty o sobie, które wpływały na przebieg procesu. Podała je wcześniej, w mniej obciążających warunkach, ludzkiemu lub bezosobowemu odbiorcy w zależności od swojej decyzji – teraz nastąpiła końcowa weryfikacja, w skuteczność której powszechnie wątpiono. Pomyłki zdarzały się rzadko. Dane były sprawdzane przez zestawienie z niezależnymi źródłami i na podstawie badań kwalifikujących. O ile potencjalne przeoczenie nie było krytyczne w skutkach, pacjent zazwyczaj go nie zauważał, bo algorytmy kontrolujące każdy krok zabiegu zgłaszały najmniejsze odstępstwo od normy i adaptowały proces w ramach postawionych ograniczeń. Poważniejsze wypadki, które praktycznie się nie zdarzały, korygowane były pod nadzorem ludzkim.

Poczuł, że powinien odwrócić się i wyjść na korytarz techniczny dla personelu medycznego. Nie miał moralnego prawa obserwować następujących wydarzeń, mimo, że była to część jego pracy. Gdyby tu stał przez cały czas, nie zwróconoby mu uwagi. Jego obowiązkiem było rozwiązywanie potencjalnych, nieprzewidzianych w algorytmach lub zbyt skomplikowanych dla nich problemów. Bezrobotny, niepotrzebny, z najlepszymi wynikami i przenikliwym umysłem nie musiał nadzorować procesu. Mnogość systemów kontrolnych wykrywała odchylenia przekraczające normę – nieważne czy spowodowane przez czynniki przypadkowe, czy przez, mało prawdopodobną, wadę maszyny. Nikt nawet go tutaj nie zauważy – pozostałe osiem osób personelu medycznego na okręcie ma własne obowiązki. Sam też nie był przypisany do tego konkretnego zabiegu – miał pod opieką kilka równoległych procesów, wszystkich mających ten sam cel. Przygotowanie pasażerów Genesis Re.

Nie czekał na nią, choć miał świadomość, że ona może być w pobliżu, ukryta za anonimowością pacjenta. To, że zjawiła się na jego zmianie, w tym pomieszczeniu, było zbiegiem okoliczności. To, że postanowił wyjść z pomieszczenia dyżurnego i zrobić obchód, zabierając ze sobą przenośny terminal, było dziwnym przypadkiem. To, że postanowił zajrzeć do tej sali, że poczekał bezczynnie minutę, błądząc myślami wśród swoich ziemskich obowiązków, do momentu w którym drzwi się otworzyły i zobaczył ją na korytarzu, było tak nieprawdopodobne, że wyglądało na zamiar Najwyższego.

Idąc na studia medyczne obawiał się swoich odruchów, tych niekontrolowanych wybryków ciała, za które, potencjalnie, będzie się musiał wstydzić. Na początku było ciężko. Widok nieboszczyka w prosektorium lub otwartych, żyjących tkanek przyprawiał go o mdłości. Słuchanie opowieści na oddziale psychiatrycznym albo przerażało, albo rozśmieszało, albo sprawiało, że wydawał oceny w stosunku do przebywających tam chorych. Widok ciała wzbudzał w nim emocje, pozytywne czy negatywne – nie ważne. W jego odczuciu liczył się tylko brak profesjonalizmu, którego dopuścił się wewnątrz własnego umysłu. Bał się, że pewnego dnia ta niedoskonałość postępowania zostanie zauważona i oceniona, a nawet ukarana. Był tylko człowiekiem. Lekarzem, ale tylko człowiekiem. Z czasem stał się mistrzem w panowaniu nad sobą, nad własnym ciałem i odruchami. Czuł dumę, gdy widział, jak słabość okazują wyżsi od niego stopniem i karierą, podczas gdy on zachowuje zimną krew i nie dopuszcza się najmniejszego odstępstwa od zwyczajnego zachowania. Był jak maszyna. Czerpał z tego przekonanie o swojej wartości jako lekarza. Gdy kończył specjalizację umiał zachować się doskonale bezosobowo, bez-emocjonalnie, z pełnym profesjonalizmem w podejściu do pacjenta, co nie oznacza, że był zimny i formalny. Wedle wyczucia dostosowywał zachowanie do typu człowieka, któremu przyszło mu pomagać. Jeśli ktoś oczekiwał porady konkretnej i zimnej, niczym od programu diagnostycznego, otrzymywał ją. Jeśli ktoś chciał się wyżalić, wylać swoje smutki i, czasem wstydliwe, tajemnice – mógł to zrobić. Jeśli ktoś chciał mniej formalnego kontaktu z lekarzem – dostawał go. Lars wziął sobie do serca słowa usłyszane na pierwszym roku, od jednego z nauczycieli. Przy okazji wykładania przedmiotu staruszek wpajał studentom meta-prawdy, ogólne rady, jak być dobrym w wykonywaniu swego zawodu. Nauczył ich, że wizerunek lekarza jest ważny niemal tak samo, jak skuteczność, z jaką lekarz leczy. Bezdyskusyjne jest, że kondycja psychiczna wpływa na kondycję fizyczną – a w związku z tym samo poczucie bycia pod opieką specjalisty, który jest solidnym, miłym człowiekiem oraz wie co robi, może pomóc w powrocie do zdrowia. Ta zależność udowadniania w praktyce była przez aktualne trendy. Automaty diagnostyczne, mimo że trafniejsze w ocenach niż większość uprawnionego personelu medycznego, cieszyły się stosunkowo małym powodzeniem. Pacjenci, oraz, uogólniając, odbiorcy innych usług, potrzebowali ludzkiej obsługi, jak się wydaje właśnie z powodu owych miękkich, pozamerytorycznych uwarunkowań.

Wiedza oraz zdolności analityczne Larsa w połączeniu z opanowaniem zapewniły mu dobry początek kariery, szybki wzrost pozycji oraz zarobków. Powoli stawał się poważanym autorytetem w lokalnym środowisku pracy. Był lubiany przez współpracowników i pacjentów. Dążenie do jak najlepszego wykonywania zawodu owocowało, jednak Lars cierpiał. Nie do końca zdawał sobie z tego sprawę, ale cierpiał. Był pod nieustanna presją własnej oceny i swojego rygoru. Jego kontakty towarzyskie były ograniczone, ponieważ nigdy się nie odkrywał. Ciągle kontrolował swoje reakcje – trudno było określić, czy to tylko nawyk wyniesiony z pracy, czy już cecha charakteru,. Ludzie lubili z nim przebywać, bo perfekcyjnie dostosowywał się do ich preferencji. Mimo to nie potrafił nawiązać bliższych relacji. W ogólnym ujęciu był człowiekiem samotnym.

I teraz, gdy patrzył, nieobciążony jakimikolwiek konsekwencjami, na kobietę za szybą, która go nie widziała, poczuł, że traci kontrolę. Ile razy rozmawiał o skrajnie intymnych faktach z kobietami, które w zwykłych okolicznościach uznałby za atrakcyjne, nawet bardzo i trzymał samego siebie na dystans, nie dopuszczając osobistych myśli? Ile razy przeprowadzał badania i zabiegi mając przed oczami ich ciała? Od kiedy zdobył tytuł, nigdy nie pozwolił sobie na chwilę rozluźnienia rygoru, bo wiedział, że sumienie nie dałoby mu spokoju. A teraz, mimo jego woli, bariery puszczały, bo znał tę kobietę. To była Ren Minkiewicz, z którą ostatni raz rozmawiał zaledwie dwa miesiące temu, na przyjęciu urodzinowym wspólnego znajomego. Ren była dla niego niemal obiektem kultu. Od czasu szkoły średniej, w której się poznali, utrzymywali nikły, lecz stały kontakt. Lars próbował przekształcić go w coś więcej, ale niepowodzenia szybko utwierdziły go w daremności zamiaru. Ludzie muszą być „zgodni tkankowo” ze sobą – twierdził. – Jeśli nie ma między nimi tej podstawowej nici porozumienia, wtedy nie ma siły, by stworzyli parę. Najwidoczniej pomiędzy nim i Ren tej nici nie było. Rozmawiali, spotykali się. Ich kontakt przetrwał dłużej niż inne kontakty z tego okresu – ale to było tylko koleżeństwo, nawet nie przyjaźń. Po każdym, czasem przypadkowym spotkaniu, w mężczyźnie odżywała chęć zdobycia tej kobiety. Miała w sobie coś – i Lars zastanawiał się co to takiego. Pociągała go fizycznie – fakt był bezdyskusyjny – ale nie mógł przyznać się, że ta relacja jest tak płaska. Tłumaczył sobie, że lubi jej łagodność, wrażliwość i nieśmiałość – ale czy była to prawda? Ren była kobietą aktywną, z ciągle zajętym grafikiem, z planami na trzy miesiące naprzód. Podziwiał ją, nie doceniając własnej pracowitości. Podczas ostatniego spotkania dowiedział się o jej planach – leci ze swoim narzeczonym. Ukrył ból pod swoja doskonałą, wytrenowaną maską. Początkowo wydawało się, że to tylko ukłucie, jednak w ciągu dwóch dni urosło ono do rangi siniaka, który Lars zalewał alkoholem. Rozmyślał o niej, co wcale nie pomagało  mu wrócić do dobrego nastroju. Miała kogoś już od dłuższego czasu, a on o tym nie wiedział – ale z jakiego powodu miałby wiedzieć? Przecież, może przez jakieś podświadome przeczucie, nie pytał. Ona leci. Z perspektywy mężczyzny to równało się niemal jej śmierci. Choć starał się to wyprzeć, utracił sens życia. Nie mógł przyjąć, że ona była tak ważna. Żył jednak dalej, niejako z rozpędu, i udawał że nic się nie stało, pewnie po to, by przekonać o tym samego siebie.

Najwidoczniej automat przestał mówić, albo zaczął przynudzać, bo Ren rozejrzała się po pomieszczeniu. Podeszła do taboretu stojącego przy wejściu i usiadła na nim ostrożnie, jakby bała się poruszyć cokolwiek w tym nieskazitelnie czystym pokoju. Wsparła łokcie o kolana, a dłońmi podparła głowę. Można było podejrzewać, że przeżywa silne emocje. Boi się? Rozważa straty i zyski? Jest podekscytowana? Nie wiedział. Mimo całej swej medycznej wiedzy nie umiał czytać w myślach. Zauważył, że lekko drżą jej nadgarstki. Wreszcie wstała – musiała coś zrobić – podążać naprzód lub wycofać się. Podeszła do drzwi i odczytawszy, że są zamknięte poczęła się rozbierać. Zdjęte elementy garderoby składała starannie w kostkę i układała na taborecie. Widać było przy tym, jaka jest roztrzęsiona, jak drżą jej ręce. Sama czynność była prawdopodobnie pozbawiona sensu. Ubrania były później zabierane i, jeśli właściciel wyraził taka wolę, włączane do bagażu osobistego. W przeciwnym wypadku, a tak bywało najczęściej z powodu ostrych ograniczeń dotyczących ciężaru bagażu, były one utylizowane.

Lars stał i patrzył. Chciał zmusić się do opuszczenia korytarza kontrolnego tej sali zabiegowej, ukrytego za jednokierunkową szybą, ale nie mógł. Patrzył, jak Ren rozpina stanik, odkłada go na stosik ubrań i jak zsuwa bieliznę. Czuł pożądanie, nie mógł z tym dyskutować, które w dodatku z każdą chwilą rosło. Ciało miała takie, jakie widział w  niezliczonych fantazjach na jej temat. Jednym słowem można było je określić jako proporcjonalne. Złota, średnia wartość wszystkich parametrów – Lars przypominał sobie teorię doboru naturalnego i wykład o tym, jak współgrają z nią normy estetyczne. Siłą rzeczy najbardziej estetyczne stanie się średnie, przynajmniej jeśli chodzi o wybór partnera. Uznał tę myśl za mechanizm obronny. Chciał zwrócić swą uwagę w inną stronę.

Ren miała gładką skórę, matową, ale posiadającą tą woskową przezroczystość, dzięki której ciało nie wygląda jak ceramiczna lalka. Zbliżyła się do ulokowanego w rogu pomieszczenia prysznica. Delikatne zagłębienie podłogi w tym miejscu zapewniało spływanie wody do kratki odpływu. Uruchomiła natrysk, sprawdziła temperaturę, wsuwając nogę pod strumień kropel, a następnie weszła podeń cała. Wywierające na Larsie silne wrażenie włosy Ren straciły puszystość i przywarły do pleców. Szorowała się dokładnie dezynfekującym mydłem, uwidaczniając każdym naciśnięciem sprężystość skóry. Na całym ciele, oprócz głowy, miała usunięte włosy. Lars podejrzewał permanentną blokadę cebulek metodą Santuzzy. Mimo dużego kosztu oferowała wysoką skuteczność i akceptowalny poziom bezpieczeństwa. Lekarz dobrze znał mechanizm oraz jego wady i zalety – metoda polegała na zniszczeniu krytycznych dla wzrostu włosów elementów skóry za pomocą selektywnych enzymów biochemicznych. Zastanawiał się, czy brak owłosienia jest upośledzeniem w świecie bez udogodnień cywilizacyjnych. Być może tak – prawdopodobnie ewolucja nie bez powodu pozostawiła nam tu i ówdzie włosy.

Kilka razy kobieta przerywała kąpiel i wsparta rękami o ścianę, z opuszczoną głową, oddychała głęboko, co mógł stwierdzić po ruchu klatki piersiowej. Woda ściekała po jej policzkach i kapała z rozwartych warg. Ren czasem przyciskała czoło do pionowej powierzchni. Ciągle się wahała. Pragnęła tego i nie chciała jednocześnie. Lars podejrzewał strach jako główny czynnik zniechęcający. Zastanawiał się, co ją skłoniło do decyzji, gdyż podczas ostatniego spotkania nie zapytał o to, nie mogąc złapać psychicznego oddechu z powodu przeżywanego właśnie szoku. Miała niewielu krewnych, więc prawdopodobnie łatwiej było ich zostawić. Miała też ukochanego, z którym się nie rozstawała. Czy była to ucieczka od cywilizacji? Dzika przygoda? Wyzwanie? Skok w nieznane w objęciach szaleńczej, ślepej miłości? Lars nie uważał Ren za osobę porywczą – z pewnością wszystko przemyślała i wybrała to, co oferowało – obiektywnie – najlepsze perspektywy. Z wykształcenia była grafikiem. Profesja z widokami na przyszłość nieco przytłumionymi przez rozwój „inteligentnych” automatów, lecz czy bardziej niż zawód lekarza? Czy tam, gdzie się udaje, będą potrzebować grafików?

Gdy wyszła spod prysznica, wytarła się dokładnie ręcznikiem będącym na wyposażeniu sali. Po odłożeniu go na wieszak położyła się na plecach na leżance, będącej wyprofilowaną bryłą napompowanych, przezroczystych bąbli. Lars wiedział, jak przyjemnie leży się na tego typu medycznych łóżkach, bo co jakiś czas miał okazję ich używać. Były dla niego urzeczywistnieniem idei komfortu. Potrafiły, w pewnych granicach, zmieniać kształt dopasowując się do leżącego oraz masować go delikatnie, zapobiegając odleżynom. Powierzchnia ich była oddychająca. W dotyku przypominała tkaninę polar. Były standardowym sprzętem do opieki nad osobami niewładnymi. Z jakichś powodów, mimo akceptowalnego kosztu, nie upowszechniły się w domach. Być może ludzie kojarzyli je ze służbą zdrowia? Być może klasyczne materace osiągnęły już szczyty doskonałości? Ren umieściła swoje ciało na takim łóżku, zapadając się w wyprofilowane zagłębienie. Wyglądała miękko, nieagresywnie, niewinnie. Larsa przeszły ciarki i poczuł ogromną, większą niż zwykle, chęć zaopiekowania się uroczą, leżącą pośrodku białej sali, na katafalku z powietrza, czystą dziewczyną. Ale zaraz potem dopadł go żal. Ona odejdzie na zawsze, a on zostanie tutaj. Należy do kogoś innego. Lars nie ma żadnych szans na jej zdobycie i musi się z tym pogodzić. Ale Ren leżała z zamkniętymi oczami i tylko oddychała, głęboko i nerwowo – a więc ciągle jeszcze była tutaj i mogła się wycofać. Widział, jak unoszą się jej obiecujące obfitość piersi. Widział szeroko rozłożone wypukłości kości biodrowych i łagodność skóry między nimi. Widział nawet rytmiczne drganie cienia na skórze pod jej mostkiem, w miejscu gdzie prowadziła aorta brzuszna. Jej serce biło mocno, szybko – niewątpliwie się bała. Wreszcie sięgnęła po maskę zwisającą obok łoża z wysięgnika umocowanego do ściany i zwieńczonego kasetą. Przycisnęła ją do twarzy i jej klatka piersiowa uniosła się w kilku głębokich oddechach. Potem tchnienia stały się słabe i rytmiczne, a potem Ren wypuściła z dłoni maskę, która odskoczyła, pociągnięta sprężynującym przewodem. Ręka opadła jej na szyję.

Dokonała ostatecznego wyboru, ale Lars mógł go cofnąć. Mógł ją wciąż obudzić, mógł jej wyznać miłość, mógł błagać o pozostanie z nim. Nie sądził, by go posłuchała. Miała przecież własne życie i własne cele. Poczuł grymas żalu, który wykrzywił mu twarz.

***

Obudziła się. Wiedziała gdzie się znajduje, nie musiała nawet otwierać oczu. Mimo tego długiego niby snu, niby odrętwienia wiedziała. Nie miała marzeń sennych, nie miała świadomości, a jednak czuła te wszystkie lata, które minęły. W ustach utrzymywał się nieprzyjemny smak, jakby przed pójściem spać nie umyła zębów. Oprócz tego nie rejestrowała nic fizycznego – jedynie ból istnienia, wielką rozpacz i strach przed tym, co nastąpi. Wiedziała że to tylko chwilowy, lecz potężny kaprys ciała – zachwianie równowagi hormonów. Złe samopoczucie powinno przejść samoistnie w krótkim czasie. Zastanawiała się, co poczuje, gdy się poruszy. Ból głowy? Mdłości? A może to wszystko, co powinna była przetrwać bez świadomości? Owe bycie przerośniętą przez maszynę, która ją otaczała i dawała życie – jakie to uczucie? Podobno do zniesienia, jednak zlękła się tej myśli. Strach związany był z samotnością i uczuciem porzucenia. Obudzić się przed czasem…

– Jak się pani czuje? – dobiegł ją damski głos.

Uspokoiła się. Otworzyła oczy. Było jasno, biało. Obok stała kobieta, sądząc po ubiorze, należąca do personelu medycznego. To nie komputer zadawał pytania, lecz człowiek, co było pewnym zaskoczeniem. Leżąca nie miała ochoty mówić. Ukrywając ponury nastrój posłała w górę uśmiech. Z pewnością się nie udał.

 – Złe samopoczucie przejdzie za moment. Proszę wytrzymać kilkanaście minut. Niech mi pani powie, czy czuje dyskomfort fizyczny.

Ren zazdrościła stojącej kobiecie – tego, że wróciła już w pełni do życia i umie myśleć pozytywnie. Niezbędny personel reanimowany był odpowiednio wcześniej – Ren nie wiedziała, czy w grę wchodziły dni czy tygodnie. Pokręciła głową w odpowiedzi na pytanie.

 – Proszę się odezwać. Czy czuje pani coś niepokojącego?

 – N – musiała odchrząknąć, bo nie mogła mówić. – Nie – wychrypiała.

Chciała zapaść się w nieistnienie, z którego przed chwilą została wyrwana. Schować się przed rozpaczą. Mimowolnie odwróciła się na bok i wtuliła twarz w przezroczyste, bąblowate łoże. Wykonanie ruchu przypomniało, że jest naga i mokra, a jednocześnie upewniło, że jedyny jej związek z systemem podtrzymywania życia to atmosfera.

 – Zajęcie się czymś powinno pomóc. – powiedziała lekarka we Wspólnym, oficjalnym języku kolonii – Polecam wziąć ciepły prysznic, wystroić się i zrobić sobie spacer korytarzem. – po czym wyszła.

Ostatnią rzeczą, na jaką Ren miała ochotę był spacer i spotkanie innych ludzi, z którymi przyszło jej dzielić los. Zostawiła wszystko w czasie i przestrzeni. Była sama, tak daleko od domu. Jeśli nawet istniała możliwość powrotu, to był to powrót do obcego miejsca, którym stały się rodzinne strony przez wiele lat jej nieobecności. Żaden z niewielu jej bliskich nie będzie już wtedy istnieć. Zostawiła wszystko… Oprócz półtora kilograma rzeczy osobistych, złudnej możliwości kontaktu i niego. Czuła jeszcze ten uścisk ramion, od serca, na pożegnanie, którym rozstali się na długie lata. Dziwiła się swoim odczuciom – nie miała ochoty go widzieć. Nie interesowało ją, czy żyje. Wypadki zawsze się zdarzają, a metody hibernacji nie są stuprocentowo bezpieczne, mimo rygorystycznych testów dopuszczających dla kandydatów.

Podniosła się i usiadła na krawędzi kubełkowatego łoża. Przechyliło się, obciążone nierównomiernie. Zaczynała czuć wszystkie objawy procesu, o których została wcześniej poinformowana. Czuła się najzwyczajniej chora. Grypa. Tępy ból promieniujący z kości i mięśni, zawroty i ból głowy, mdłości. Było jej gorąco i wręcz spływała potem, ale jej ciało pod dotykiem było lodowate. Ogólne osłabienie. Na górnej wardze, pod nosem czuła opuchliznę. Organizm zwariował od tego przedziwnego, tak nienaturalnego stanu, w który wprowadziła go cywilizacja – na prośbę jego właścicielki – o ile można mówić o posiadaniu ciała na własność. Ren pociągnęła nosem. Pachniała świeżym potem i białkiem. Zapach limfy, nasienia ludzkiego, mleka i surowego mięsa bez krwi. Było to odrażające, wiec wstała, poczekała na powrót widzenia po chwilowym zamroczeniu i skierowała się do kabiny prysznicowej w rogu.

***

Siedział w klubie – miejsce formalnie tak się nazywało – i sączył whisky z colą. Dużo coli, mało whisky – nie znosił smaku alkoholu. To nie było lokum dla niego, ale straciwszy siebie szukał czegoś, co zapewni mu chociażby chwilę przyjemności. Gdy wracali na Ziemię z Genesis miał nadzieję na katastrofę – niespodziewaną, szybką, uwalniająca od tego wszystkiego. Wystarczyło głupie pęknięcie w osłonie, w które mogłaby wgryźć się plazma powrotu, rozszczepić pancerz i roznieść szalupę w ognisty pióropusz. Nadzieja była płonna – takie wypadki zdarzały się nadzwyczaj rzadko.

Siedział i patrzył, nie widząc, jak skąpo ubrane tancerki szafują widokiem swych ciał. Przyszedł skuszony hasłem reklamującym te tańce jako artystyczną choreografię. W tle sceny ustawione były cztery ekrany, całkowicie wypełniające powierzchnię ściany. Odtwarzany na nich był ten sam obraz – jakiś program informacyjny na żywo, o czym świadczyła wyświetlana data i godzina oraz znaczek „live” w lewym górnym rogu. To był element „scenografii”. Lars nie wiedział kto wpadł na taki… oryginalny pomysł. „Artysta”.

 – Co ci się przytrafiło, smutasie? – siadając naprzeciw, zagadnęła go drapieżnie umalowana kobieta. Rzucił jej pogardliwe spojrzenie.

Pochyliła się i dotknęła palcami jego dłoni trzymającej szklankę.

 – Złamane serce – stwierdziła. Uśmiechnął się krzywo w odpowiedzi. Wyprostowała się i opadła na oparcie.

 – Wiedziałam. Przejdzie ci szybko. W oceanie dużo ryb. – ledwo ją słyszał przez panujący w lokalu hałas.

Ekrany zwróciły jego uwagę szybko poruszającymi się, jasnymi obrazami. Białe, kalafiorowate obłoki pyłu albo mgły przewalały się rzeką, której rozmiar trudno było określić z powodu braku skali. Zewnętrzne warstwy płynęły leniwie, jednak wnętrze pędziło, rwane od środka przez jakąś potężną siłę. Kolejne ujęcie wyjaśniło, że chodzi o start rakiety kosmicznej. Wznosiła się lekko i majestatycznie, zostawiając pod sobą chaos rozdzieranego powietrza. Fale wody zalewające platformę walczyły z ognistą wichurą. Wciągane do centralnego otworu, zmieszane z żarem, odbijały się od deflektorów we wnętrzu konstrukcji i wystrzeliwały erupcją z jej boku. Zbliżenie na rakietę odebrało jej całą prędkość. Wisiała w centrum kadru, razem z drgającymi, przezroczystymi warkoczami odrzutu.

 – Na okrągło to samo. – skwitowała towarzyszka, która też obserwowała wyświetlany film.

Starty odbywały się nieraz kilka razy dziennie. Media dawno zorientowały się, że ludzi przestały one interesować. Dlaczego ten był transmitowany? „Pierwsza Fala wyrusza za 13 godzin. Wystartował ostatni transport zaopatrzenia dla Genesis Re.” – odczytał Lars z napisów przesuwających się w dole ekranu. Tymczasem rakieta widoczna była coraz bardziej od dołu, z coraz bardziej rozmytym ogonem ognia. Wreszcie świeciły tylko do białości rozpalone wnętrza dysz. Później widać było jedynie białą, drgającą kropkę na ciemnoniebieskim tle. Żar płonącego wodoru pchał na orbitę tony przedmiotów, które tam, daleko, mogą się komuś przydać. Lars nie był pewien, co to takiego. Motyki, ubrania? Ziarna zbóż? Książki, encyklopedie, podręczniki – cyfrowe oczywiście? Paliwo chemiczne i jądrowe? Umiał objąć myślą tylko ludzi spoczywających w komorach hibernacyjnych w jądrze okrętu Genesis, najdalej jak się da od zabójczego świata zewnętrznego, oraz procesy zachodzące w ich ciałach i maszyny, dzięki którym iskierka życia tliła się w każdym z nich.

 – Co cię tak w tym wciągnęło?

Na chwilę odwrócił wzrok od sceny i spojrzał na nią. Nie była brzydka. Na ekranie kropka zgasła i rozrzuciła dookoła ulotne, białe gejzery, płynące jak smuga atramentu w wodzie. Potem zabłysła ponownie pozostawiając za sobą szary okruszek, który najwidoczniej przestał być już potrzebny.

 – Ona poleciała… tam?

 – Tak. Na Gliese.

Ujęła go za rękę i przez chwilę odczuł nieodpartą chęć przytulenia tej kobiety. Przeszło mu szybko. Nie szukał relacji emocjonalnej. Wstał, podziękował za rozmowę i wyszedł. Wybiegła za nim.

 – No przecież nie mogę cię tak zostawić. Jeszcze sobie coś zrobisz z tej rozpaczy. – tłumaczyła idąc obok. – Chodź do mnie, film obejrzymy, dam ci mrożoną kawę. Z amaretto, jeśli chcesz.

Lars nie reagował, więc stanęła i została z tyłu.

 – Miło było poznać. – rzuciła za nim z rezygnacją.

***

Nie spotkała Amina w pierścieniowych korytarzach Arki. Zszedł przed jej wybudzeniem. Był inżynierem – potrzebowano go przy składaniu maszyn na powierzchni planety, by z kolei one mogły posłużyć do zbudowania bezpiecznego przyczółka na tym, nie wiadomo jeszcze czy zupełnie przyjaznym, lądzie. Czuła przygnębiającą samotność i porzucenie. Nie ona jedyna – wiele osób wyglądało na zagubione. Puste korytarze czasem przemierzały zlęknione postacie, pozornie wałęsające się bez celu. Nie słychać było rozmów. Atmosfera była jak w celi pełnej skazańców. A przecież to byli sami ochotnicy, przed odlotem tak pełni życia, choć również lęku.

Ren miała nadzieję, że dowodzący całą operacją nie podlegają tym negatywnym emocjom. Być może zaabsorbowanie pracą pomaga im utrzymać dobre samopoczucie. Być może oni tylko kontrolują maszyny, które nie przeżywają dylematów psychicznych. Czuła, że jeszcze kilka dni jej pobytu tutaj, bez żadnego zajęcia, spowoduje poważną depresję. Zaczęła obawiać się obcych ludzi, z którymi dzieliła tę stosunkowo niewielką przestrzeń. Oni przeżywają to samo i być może też szukają zajęcia. Być może coś im odbije. Być może znajdzie się jeden złotousty przywódca, który mimo braku wrogów, zjedna sobie tłum do walki ze sprawcami niedoli. Bunt, rebelia – zupełnie bezcelowa, a jednak, wydawałoby się, realna. Czuła jak cała ta niewielka społeczność – bo z powodu ograniczonego miejsca część ludzi była wciąż zahibernowana – balansuje na skraju anarchii. Byli jak średniowieczna wioska na małej wysepce pośrodku oceanu, mająca do dyspozycji międzygwiezdny statek kosmiczny, broń palną, laboratoria chemiczne i materiały, dzięki którym mogli budować bomby atomowe. Wydawało się, że byli zdolni popełniać potworne zbrodnie nie licząc się z konsekwencjami. I tak łatwo mogli sami siebie unicestwić, przez nic innego jak tylko głupotę.

Miejsca do komfortowego życia wewnątrz Genesis Re starczało dla kilkuset ludzi, a wszystkich pasażerów było ponad trzy tysiące, dlatego wybudzanie przebiegało etapami. Przez dwa tygodnie obudzeni wracali do sił pod czujnym okiem automatów i personelu medycznego. Następnie transportowani byli na powierzchnię Nowej Ziemi lądownikami i statystycznie była to kolejna podróż w jedną stronę, jaką odbywali. Ekspedycja nie dysponowała odpowiednią ilością paliwa, żeby wszystkich odesłanych na dół wyciągnąć z powrotem z lejka potencjału grawitacyjnego. Sytuacja ta miała się zmienić z czasem – w okresie dwóch lat planowano zbudować wytwórnie paliwa dla rakiet orbitalnych, a co za tym idzie, otworzyć nieograniczony zasobami kanał transportowy z powierzchni do orbitującego Genesis. Tylko w jakim celu? Chyba tylko dla złudnego poczucia bezpieczeństwa lub przez sentymenty.

Ren często przebywała w galerii widokowej. Był to korytarz znajdujący się w przedniej części jednostki – jeśli za tył uznać stronę z silnikami marszowymi – z mnóstwem okien prowadzących w próżnię. Był wypukły względem sylwetki statku, dzięki czemu kąt obserwacji był większy niż 180 stopni. Panowała tu nieważkość, ponieważ ta część statku nie wirowała. Obracający się pierścień, w którym żyli wybudzeni pasażerowie, można było dostrzec z tyłu, na skraju pola widzenia. Ren przychodziła tutaj mimo tego, że nie znosiła wrażenia, jakie towarzyszyło zanikowi grawitacji podczas podróży windą w kierunku osi, mimo tego, że bała się pokonywać fragment korytarza, w którym przestawał się on obracać, oraz mimo tego, że nieważkość powodowała uczucie opuchlizny na twarzy. Po kilku minutach zatykał się jej nos i trwał tak, aż nie powróciła do korytarzy mieszkalnych. Przyciągała ją tu przestrzeń, możliwość wyimaginowanego wyrwania się z zamkniętych pomieszczeń oraz majestatyczne widoki. Galeria nie była miejscem szczególnie uczęszczanym – niektórzy pewnie nawet nie wiedzieli o jej istnieniu, a Ren dowiedziała się na pięć dni przed upływem dwutygodniowego okresu rehabilitacji – jednak nieczęsto było się tutaj samemu.

Pewnego razu Ren, wpływając do korytarza, zobaczyła kobietę unoszącą się przed szybą, trzymającą się uchwytu. Kojarzyła ją z widzenia, jak większość pasażerów, i czuła z nią nić porozumienia, mimo, że nigdy nie rozmawiały ani nawet nie wymieniły spojrzeń. Zatrzymała się obok niej, delikatnie hamując swój pęd poprzez chwyt klamry.

 – Hej – zaczęła. – Kiedy lecisz?

Tamta jakby obudziła się z drzemki. Zmierzyła Ren wzrokiem.

 – Jeszcze sześć dni. Fajnie tutaj. – chyba miała na myśli galerię. – Widok jest piękny.

Być może była tu pierwszy raz. Kobiety milczały, patrząc na przesuwającą się za pancernymi wizjerami powierzchnię planety. Była jak Ziemia – niebieska, okryta chmurami. Kontury lądów różniły się, ale można było przeoczyć ten fakt.

 – Z kim jesteś? Czy sama… – zagadnęła Ren czując, ze rozmowa się nie klei. Przez chwilę myślała, że trafiła na zły temat, bo tamta zwlekała z odpowiedzią.

 – Sama i nie sama. Z siostrą, ale ona jeszcze śpi.

Nazywano stan głębokiej hibernacji snem – pewnie po to, żeby odsunąć prawdę, zamaskować ją łagodnymi słowami. Bliżej temu trwaniu bez czasu było do śmierci niż do snu. Jedyna śmierć, której definicja nie pasowała do sytuacji, to śmierć biologiczna, choć bez dokładnego pomiaru można było i ją zastosować. Granica pomiędzy ustaniem procesów życiowych, a ich zwolnieniem do niewykrywalnego poziomu była kwestią jedynie precyzji metod mierzenia. Przekroczenie jej w rzeczywistości zależało od niezawodności urządzeń, które utrzymywały człowieka nad przepaścią nieistnienia. Drobna awaria i spadał w nią, nie mogąc samemu dźwignąć się nad krawędź, bo oddech wymuszany był przez respirator, nieczęste skurcze mięśnia sercowego przez zewnętrzne impulsy elektryczne, a temperatura ciała wynosiła kilka stopni Celsjusza.

 – Zresztą nie utrzymujemy ścisłego kontaktu. Będę musiała znaleźć sobie towarzystwo. Na nią nie mogę liczyć.

Dlaczego zdecydowała się na tę podróż? – cisnęło się na usta pytanie, jednak świeżość znajomości nie pozwalała na jego zadanie. To był temat tabu, który można było poruszać tylko z bliskimi osobami.

 – A ty kiedy lecisz?

 – Jutro. – odpowiedziała Ren.

 – Podaj mi swoje nazwisko, to cię znajdę. Jesteś spoko. Bardzo ładna z ciebie dziewczyna.

 – Ren Minkiewicz – mruknęła kobieta i zjeżyła się psychicznie, bo tamta wyciągnęła w jej kierunku rękę.

 – Jesteś seksowna. Masz kogoś?

 – Mam narzeczonego – odparła, odsuwając się od rozmówczyni, poza zasięg jej ręki, która celowała w nadgarstek.

Wtedy kobieta skoczyła na Ren. Mocnym ruchem rąk odbiła się od ściany w jej kierunku i złapała ją za nadgarstki. Mimo niepozornej sylwetki była silna, albo może ofiara nie umiała w nieważkości wykorzystać możliwości swoich mięśni. Napastniczka unieruchomiła jej ręce, a nogami oplotła jej talię. Dryfowały wzdłuż korytarza.

 – Będę czekać aż poznamy się na tyle, że pokażesz mi swoje nagie ciało – wysyczała, nachylając się do ucha Ren. – Bo przecież nie będę cię tu rozbierać – mówiła już normalnie, z uśmiechem na twarzy, ale schwytanej wcale nie było do śmiechu. – Twój chłopak to szczęściarz, chcę go poznać. A teraz daj mi się poczuć.

Osaczona szamotała się, nie pozwalając trzymającej na chwilę rozluźnienia chwytu.

 – No uspokój się, przecież nic ci się nie stanie. Poza tym wiem, że szukasz tej bliskości, bo twój luby śpi jeszcze, albo jest już na dole. Zagadałaś do mnie, no nie? Chcesz tego i dlatego nie krzyczysz o pomoc. Przecież puściłabym cię, bo nie chcę zostać kryminalistką.

Ren zastanowiła się nad tymi słowami, a także nad tym, czy nie ma tu monitoringu, a wtedy tamta ugryzła ją w pierś, dokładnie w sutek. Przez ubranie, jednak boleśnie. Ukąszona syknęła.

 – Jesteś cudowna, Ren. – powiedziała, wypuszczając osaczoną. – Znajdę cię i zostaniemy przyjaciółkami. Potrzebujemy się nawzajem bardziej niż myślisz.

Potem zamilkła i skupiła się na kontemplacji planety, jakby nic się nie stało, bo do przeszklonego korytarza wpłynęła trzecia osoba.

***

Obudziła się. Wiedziała, gdzie się znajduje, nie musiała otwierać oczu.

 – Witaj Ren. Twój widok działa na mnie bardzo intensywnie. Wyglądasz słodko, gdy tak leżysz. Otwórz oczy i zobacz sama.

Otworzyła oczy. Było jasno, biało. Z góry zwieszały się jakieś przewody i rurki. Spoczywała, półleżąc, na wyprofilowanym fotelu zbudowanym z nadmuchanych bąbli.

 – Taka bezbronna… – ciągnął kobiecy głos. To była dziewczyna spotkana w korytarzu widokowym.

Ren spróbowała się poruszyć. Zdołała wykonać podryg, ale coś ograniczało jej swobodę.

 – Agaay – starała się powiedzieć „Co tu się dzieje?” ale wydawała tylko nieartykułowane dźwięki. Coś tkwiło w jej ustach i wnikało głęboko w gardło. Szarpnął nią odruch wymiotny, ale nie zwróciła treści żołądka.

 – Nieprzyjemnie? – zapytała kobieta siedząca spokojnie obok, na taborecie. Położyła rękę na piersi leżącej i ścisnęła. Skóra spływała potem.

Ren wyrywała się nadaremnie. Ruch spowodował jedynie to, że poczuła obejmujące ją w wielu miejscach więzy, będące częścią leżanki. Między jej nogami znajdowało się coś śliskiego. Gdy szarpała się na boki, czuła jak to urządzenie prześlizguje się po skórze na wnętrzu górnej części ud.

 – Kochana Ren, nie wyrywaj się. Przecież nic ci się nie stanie. Z pewnością pragniesz bliskości po tylu latach spoczywania w lodowym sarkofagu.

Unieruchomiona kręciła głową.

 – Ayya. Ayya. – próbowała krzyczeć. Nie umiała, a każde podejście kończyło się nieskutecznymi skurczami wymiotów.

 – Nikogo tu nie ma. Oprócz nas wszyscy śpią i spać będą, dopóki nie zdecyduję inaczej. Mamy dla siebie całe nasze życia, ten okręt i Nową Ziemię. Ekscytujące, prawda? I mamy też tysiące ludzi oraz bank nasienia i komórek jajowych.

Oprawczyni nachyliła się i położyła wolną, prawą, dłoń na łonie leżącej. Ta próbowała zacisnąć rozłożone nogi, lecz nie mogła tego zrobić. Na skutek naprężenia mięśni pośladków poczuła część oplatającej ją maszyny, która tkwiła między ciałem a ciałem, mokra od potu, śliska od lubrykantów i wydzielin ciała.

 – Szkoda, że nie patrzysz z mojej perspektywy. Ten obraz jest nie do zapomnienia – powiedziała władczyni. Masowała palcem wskazującym czułą, delikatną skórę. – Przyjemnie? – zapytała – Oglądałam to co wzięłaś ze sobą. Fascynujące, że prawie nie ma tam kruszców szlachetnych. I czytałam twoje zapiski. Są takie rozczulające. Ren, ty jesteś uosobieniem niewinności, pokoju i łagodności. A prezent od Amina, i to, że go zabrałaś, jest po prostu obezwładniająco słodkie.

Obudziła się, czując w mięśniach rytm szczytowania i zalewające jej uda ciepło – ulotne, zamieniające się w uczucie lepkiej, mokrej pościeli. Kosmyk włosów, który jakiś cudem znalazł się w jej ustach – i oczywiście opierał się przed całkowitym połknięciem – powodował skurcze, jednak nie doprowadził do wymiotów. Wyciągnęła go z ust. Cieszyła się, że to ostatnia, kończąca się już, noc tutaj.

***

Szczęk klamer, pchnięcie, dryf. „Genesis Re” – wypisane wielkimi literami wzdłuż kadłuba. Że niby jakieś ponowne narodziny? Czy po prostu musieli nazwać tego kolosa, bo bezimiennym trudniej zaufać? Szarpnięcie, a potem jednostajna, mozolna praca silnika służąca deorbitacji. Uderzenie w atmosferę objawiające się narastającym świstem, potem hukiem, uzmysławiającym jak wielką prędkość trzeba wytracić. I nic nie widać, bo obiektywy schowały się na chwilę przed rozjuszonym gazem. Potem pokazują zbliżającą się powierzchnię globu. Tamto niebieskie to pewnie morze, a to zielone to ląd. I widać też brązowe plamy w zielonym bezmiarze – to ludzie. Lądowanie było gorące – bez spadochronów, które nie umożliwiłby trafienia w niewielkie lądowisko. Resztka prędkości wytracona została przez finezyjne kilkanaście sekund pracy głównego pędnika o ruchomej dyszy. Usiedli miękko i lądownik zamarł. Był zaprojektowany do jednorazowego użycia. Teraz rozłożą go i przerobią może na patelnie, a może na koparkę.

Wysiedli niemal od razu. Bez wyrównywania ciśnień i aklimatyzacji – już na Genesis panowały warunki atmosfery Nowej Ziemi, różniące się znikomo od warunków na Ziemi.

Powietrze pachniało inaczej. Znajdowali się na wielkim, utwardzonym prowizorycznie, lecz wystarczająco skutecznie, placu wyciętym pośród czegoś, co wyglądało jak niewysoki las. Lekkie podmuchy chłodnego i wilgotnego wiatru niosły z gęstwiny intensywny zapach. Przypominał woń mokrego, ciepłego drewna. Kojarzył się trochę z zapachem poręby lub tartaku.

Grupę, w której przybyła Ren, przywitało kilka osób. Dwie z nich, widocznie najbardziej reprezentacyjne, wymieniły z każdym z przybyłych uścisk ręki.

 – Witamy na Nowej Ziemi. Czujcie się jak w domu, ponieważ to jest wasz dom – powiedziała kobieta z komisji powitalnej. – Pierwsza osada naszej kolonii znajduje się nad najbliższą dużą rzeką, około dwadzieścia pięć kilometrów na wschód. Zostaniecie tam przewiezieni transporterem. – Machnęła ręką za siebie, w stronę wielkiej, ubłoconej maszyny o sześciu kołach średnicy człowieka. – Na miejscu otrzymacie instrukcje co dalej. Dostaniecie dach nad głową, informacje o innych mieszkańcach oraz zostaną wam przydzielone zadania. Z mojej strony to wszystko.

Skończyła mówić i grupa ruszyła do transportera.

Jechali drogą wyrąbaną przez las, który z bliska wyglądał raczej jak pole wysokich krzaków. Był jak wymarły. Nic się w nim nie ruszało, a wszelkie odgłosy, jeśli jakieś z niego dochodziły, były zagłuszane przez jazgot silnika. Być może wszelkie stworzenia uciekły w jego dziewicze ostępy przed hałasem i zniszczeniem powodowanym przez przybyłych, a być może w ogóle nie było w nim stworzeń. Dotychczasowe obserwacje nie ujawniły istnienia żadnych, stosując ziemską terminologię, zwierząt stałocieplnych. Znaleziono jedynie niewielką faunę – przekładając na ziemskie odpowiedniki były to owady, ślimaki, robaki, pająki, kraby lądowe. Razem ze stosunkowo prymitywnymi roślinami stanowiło to solidne potwierdzenie przypuszczeń, że planeta jest młoda w sensie ewolucyjnym, i jednocześnie dostatecznie dojrzała, by zapewniać stabilne warunki. Wydawało to niemal pewny wyrok śmierci na ten ekosystem. Przybycie ludzi, najbardziej inwazyjnego ze znanych gatunków, wiązało się albo z unicestwieniem kolonistów, albo z nieuniknioną, drastyczna zmianą środowiska. Tutaj, podobnie zresztą jak na Ziemi, skryci za tarczą swojej technologii, ludzie nie mieli naturalnych wrogów. Jedyna szansą dla planety była armia mikroorganizmów, której dostosowanie ewolucyjne przebiega szybko. Bakterie, wirusy, priony zawsze są wymagającym przeciwnikiem. Bezludna ekspedycja wysłana przed pierwszą falą, której głównym celem było ich zbadanie, nie odkryła niczego niebezpiecznego. Mechanizmy funkcjonowania i ścieżki ataków poszczególnych typów zjadliwych drobin były albo zupełnie inne niż ich ziemskich odpowiedników i nie działały na organizmy ziemskie, albo były bardzo podobne i organizmy te były przystosowane do ich odpierania. Nowa Ziemia została zapłodniona nasieniem, które w niedalekiej przyszłości zupełnie przekształci jej oblicze. Czy ta transformacja będzie związana z cierpieniem?

Zbliżali się do osady. Od głównego, szerokiego traktu, wytyczonego prosto jak strzelił, odchodziły mniejsze drogi, zmierzające wgłąb buszu. Minęli kilka ciężkich maszyn, a zza zasłony drzew co jakiś czas dobiegał hałas mechanicznych urządzeń pracujących mozolnie, by zapewnić przybyłym bezpieczeństwo oraz komfort. Zupełnie niedaleko celu ujrzeli kombajny wycinające masowo krzewiaste drzewa i zamieniające je w strumienie wiórów, który wystrzeliwały z przewieszonych rur i spadały na paki podążających z tyłu ciężarówek. Gdyby nie rozmiar ścinanych roślin wyglądałoby to jak zbiory kukurydzy lub innego zboża przeprowadzane przez samodzielnie nawigującą formację automatów. Ren zastanawiała się, czy to jest konieczne, żeby zapewnić bezpieczeństwo czy komfort? A może to było zwykłe bestialstwo? Zaczynała współczuć temu światu opanowanemu przez obcych, którzy robili wszystko we własnym tylko interesie. Oczywiście formalne plany były przyjazne środowiskowo i przewidywały zachowanie dziedzictwa biologicznego planety. Wycinka niewielkiego fragmentu dziewiczego lasu nie stanowiła żadnego obciążenia dla ekosystemu, a niedługo miała być ograniczona tylko do minimum niezbędnego dla uzyskania miejsca na infrastrukturę, uprawy, domy. Jedynie w początkowej fazie istnienia kolonii lasy stanowiły główne źródło materiałów budowlanych. Takie były plany. Paliwa rozszczepialne i promienie słoneczne gwiazdy Gliese miały zapewnić energię, paliwa kopalne – substraty dla przemysłu chemicznego, kopalnie – źródło budulca kamiennego, minerałów i metali. Żywność produkowana miała być w pierwszej kolejności z upraw tutejszych roślin i hodowli zwierząt, a jeśli to okazałoby się niewystarczające, w zapasie były podstawowe rośliny i zwierzęta surowcowe ziemskie. Takie były plany, ale zawierały one mnóstwo stwierdzeń typu „w rozsądnych granicach”, „w miarę potrzeb”, „w uzasadnionym przypadku”, „w minimalnym stopniu”. Gdzie była ta granica rozsądku i czy była stała? Jakie były potrzeby i jakie było tajemnicze minimum? Czym można uzasadniać swoje czyny? Dążeniem do wygodnego życia? Ponadto, były to plany snute na Ziemi – a tutaj nie było Ziemi i nie sprawowała ona żadnej kontroli. Co najwyżej mogła przekazać dezaprobatę wobec niewłaściwego postępowania, która zostałaby odebrana po kilkunastu latach od jej nadania. Koloniści mogli porzucić wszystkie plany bez żadnych konsekwencji z zewnątrz. Ren nie wiedziała czy tak się stanie. Starała się być dobrej myśli i nie wątpić w człowieczeństwo przybyłych, ale czasem było to trudne.

Dookoła wyciętej w buszu wielkiej polany, na której wznoszona była osada, stawiano właśnie ogrodzenie. Działanie wyglądało na absurdalne, jednak dla spokoju sumienia zdecydowano się na wzniesienie ziemno-drewnianego wału, który z zewnątrz miał postać ściany o wysokości kilku metrów, a od środka łagodnie opadał do poziomu gruntu. Nie było stuprocentowej pewności, czy w okolicy nie żyją stworzenia, które mogłyby zagrozić kolonistom. Przyjęto założenie, że potencjalni nieprzyjaciele poruszają się po ziemi i nie umieją się wspinać – i zabrano się do konstruowania fortyfikacji. Niby-drzewa rosnące w nieprzeliczonych liczbach wszędzie dookoła stanowiły w swojej naturalnej postaci beznadziejny materiał budowlany – bo nie miały grubych, zdrewniałych pędów. Stabilność osiągały dopiero jako las, wspierając się o siebie, plącząc, wzrastając w oparciu o niższe warstwy. To były krzaki, z których można było zrobić co najwyżej kij do wędkowania, a i to było trudne, bo wiotkie gałęzie były gęsto powyginane i rozgałęzione. Wycinano całe ich połacie, przetwarzano na wióry i z nich prasowano włókniste bloki, które mimo wytrzymałości niedorównującej ziemskiemu drewnu, stanowiły dobrą jego namiastkę. Były szczególnie odporne na siły kompresujące, co zmyślni inżynierowie wykorzystywali przy projektowaniu konstrukcji. Przy użyciu półsyntetycznych belek, ziemi oraz cementu, którego produkcja została już uruchomiona, wzniesiono budynki mieszkalne oraz gospodarcze, tymczasowy most na rzece, barierę dookoła osady i wiele innych struktur, zarówno na głównej polanie jak i rozrzuconych po pobliskim lesie.

Transporter przejechał przez bramę i zatrzymał się zaraz za nią. Ulice wewnątrz osady były zbyt wąskie, by mógł w nich bezpiecznie manewrować. Pasażerowie wysiedli na plac wrący ruchem wielu ludzi i pojazdów. W czasie podróży zaczął siąpić deszcz. Ren wyczuwała w nim dziwną woń. Pachniał jak roztopy brudnego, miejskiego śniegu i jak letni deszcz obmywający zakurzony, rozgrzany asfalt. To był organiczny zapach, w odczuciu kobiety ze spektrum tych nieprzyjemnych. Zapach rosnących dookoła grzybów i innych mikroorganizmów mnożących się na potęgę na nowo odkrytych, obfitych zasobach pożywienia. Po chwili, gdy skóra jej twarzy i dłoni stała się mokra, poczuła, że ten deszcz jest śliski. Może rozpuścił osad jej własnego potu, a może był nasycony jakimiś tutejszymi zanieczyszczeniami? W każdym razie poczuła teraz, że ubrudziła się tą planetą. To było jak chrzest, jak inicjacja. Od tego momentu to miejsce nie było już czymś przejściowym – teraz stało się jej rzeczywistością, wciąż jednak obcą.

 – Witam serdecznie wszystkich! – odezwał się mężczyzna, który stanął przed zdezorientowaną grupą. – Zapraszam za mną. Zaraz wszystkimi się zaopiekujemy, proszę o nic się nie bać. Widzę, jacy są państwo zagubieni, ale to nic złego. Każdy tak tu przybywa i każdy po chwili poczyna czuć się swobodnie – mówiący był nastawiony pozytywnie i swoim entuzjazmem zarażał innych. Ren poczuła do niego sympatię.

Poszli za nim. Kobieta spoglądała w ołowiane niebo planety, która okazywała iście jesienną naturę, strząsając na nią łzy, nie wiadomo czy smutku, czy radości.

***

Czekała na niego pod drzwiami jego chatki zbudowanej z wiórowych bloków, której dach pokryty był folią przywiezioną z Ziemi. Zgodnie z tym, co zadeklarowali przed odlotem, przedzielone zostało im wspólne mieszkanie. Nie otrzymała jednak kluczy – wszystkie komplety wziął podobno Amin. Nie czekała długo. Mężczyzna wkrótce przybył szybkim krokiem, bo został powiadomiony o przybyciu Ren. Ujął ją w ramiona, ścisnął mocno, a potem odsunął trzymając za barki, przyjrzał się jej całej. Wreszcie zatracili się w namiętnym pocałunku.

 – Ren… Jak ja się cieszę! Ren, to jest tak, jakbym cię utracił i odzyskał. Ren… – mówił.

Kobieta miała podobne uczucia. Niechęć do niego po przebudzeniu się z hibernacji znikła w ciągu kilku godzin. Od tamtej pory często myślała o swoim wybranku. Zapełniała sobie nim nudę statku, znieczulała nim strach i niepewność. On był celem i pragnieniem.

 – Ami, wiem, wszystko wiem. Dzięki tobie nie zwariowałam. – Gładziła jego włosy. – Przecież, racjonalnie rzecz ujmując, nie widzieliśmy się dwa tygodnie. A czuję, jakby to była wieczność. Tak się stęskniłam.

Poczuła igiełkę smutku, gdy to powiedziała. Przecież minęły dekady. Amin był dla niej światem, ale istnieli inni. Zostawiła ich. Może już umarli – przyszło jej na myśl – chociaż to nie ma żadnego znaczenia, bo nawet jeśli żyją, to komunikacja z nimi jest praktycznie niemożliwa.

 – Coś cię gryzie. O co chodzi? – mężczyzna w jakiś sposób wyczuł zmianę nastroju.

 – Zostawiliśmy ich, Ami. Jesteśmy sami. Boję się przyszłości.

Posadził ją na schodku przed drzwiami i sam usiadł obok, obejmując jej talię.

 – Ja też czuję niepewność. Ale tłumaczę sobie, że wszystko się ułoży. Kluczowe jest znalezienie przyjaciół. W końcu w kupie lepiej, prawda? Mam kilku znajomych z robót, które prowadziłem. Składaliśmy dzisiaj we trzech międlarkę do gałęzi i było miło, zabawnie. Wiesz, taka solidarność. Siła w gromadzie. Raz dwa znajdziesz dla siebie też kogoś, bo tu każdy czuje się podobnie. Wszyscy są spragnieni kontaktu. A oprócz tego mogę cię poznać z kolegami i koleżankami z pracy.

Ren posmutniała, bo, w porównaniu z partnerem, poczuła się jeszcze bardziej opuszczona.

 – A teraz nie myśl o tym. To się samo rozwiąże. Chodźmy do środka.

Wstał i otworzył drzwi wejściowe.

Przestało padać i poszli na spacer. Przez pewien czas krążyli po ulicach i ścieżkach osady. W częściach mieszkalnych było pusto i cicho – wiele domów wciąż czekało na swoich lokatorów. Powoli zmierzchało. Chłód zaczynał dokuczać, więc spacerujący owinęli się szczelniej płaszczami, które każdy dostawał w przydziale. Siłą rzeczy początek kolonii musiał być realizowany na zasadach komunizmu, choć istniała własność prywatna. Planowano stopniowe przejście na reguły wolnego rynku. Można tłumaczyć, że proces ten zaczynał się wraz z wybudzeniem z hibernacji – przed tym momentem każdy pasażer miał siebie, bardzo ograniczony bagaż osobisty oraz dostęp do wirtualnej skrzynki na listy w specjalnie do tego celu zaprojektowanym systemie komunikacji. Nie wszyscy byli równi, bo w bagażu osobistym można było przewieźć dużą wartość – i wiele osób tak z pewnością zrobiło – natomiast kanałem komunikacji, mimo limitów transferu i czasu transportu liczonego w latach, można było przekazać zawrotne sumy, bezużytecznych prawdopodobnie w początkowym okresie istnienia kolonii, dóbr kryptograficznych. Te początkowe nierówności same się łagodziły mechanizmami społeczno-gospodarczymi. Po co komu jakakolwiek siła nabywcza, skoro nie ma niczego do kupienia za wyjątkiem ludzkiej pracy? I po co uznawać dobra, które czynią Yksińskiego monopolistą, skoro nie ma on realnych korzyści do zaoferowania?

Obudzeni otrzymywali na własność kilka kompletów ubrań oraz środki higieniczne. Nikt nie rozpatrywał tego jako stopniowego przeniesienia majątku wspólnoty na jednostkę – po prostu ludzie musieli się w coś ubrać, czymś się umyć i wytrzeć. Czy w doskonałym komunizmie ręczniki i bielizna są wspólne? Tranzycja ku modelowi kapitalistycznemu była kontynuowana w okresie zejścia na powierzchnię planety. Każdy otrzymywał komplet ubrania i obuwia terenowego, oraz miejsce do życia w osadzie. Wszystko pozostałe, z ogromnym próżniolotem na czele, stanowiło własność ogółu i było zarządzane przez Rząd Tymczasowy Nowej Ziemi. Praca była obowiązkowa i niepłatna. Posiłki, energia elektryczna oraz dostęp do reszty infrastruktury był darmowy. Na wszystkie zasoby obowiązywały limity.

Ren zastanawiała się niejednokrotnie, czy kolonii nie grozi dyktatura i wyniszczający terror. Nie znała się na polityce więc jeszcze przed odlotem wypytywała o opinie bliskich. „Za małe społeczeństwo” – stwierdził Ami – „nie da się go omamić kłamstwami, ponieważ każdy znajduje się blisko wydarzeń i widzi, jak jest naprawdę.” „Ludzie ich rozniosą na strzępy, jeśli zaczną kombinować” – mówił jej brat, ale Ren nie sądziła, że ma rację. Ludzi można zastraszyć służbami porządkowymi – bo takie w kolonii miały istnieć – lub groźbą zniszczenia infrastruktury. Tylko, że to zaczynało wyglądać na samobójczy terroryzm, który miał na horyzoncie unicestwienie ludzkości na planecie. Ren liczyła na to, że rozsądek, instynkt samozachowawczy, solidarność gatunku w obliczu obcego środowiska sprawi, że nie dojdzie do takich dramatycznych wydarzeń. Przynajmniej na początku. Był jeszcze inny, czarny scenariusz, który czasem rozważała – wybryk jednego człowieka, który przy odrobinie sprytu może zostać panem tysięcy ludzi pogrążonych w przejściowym nieistnieniu. Bała się tego, gdy zasypiała w wieloletni sen. Bała się, że obudzi się związana, na łasce szaleńca, który być może chce całe swoje życie spędzić w dostatku, na okręcie kolonizacyjnym i wskrzeszać, ku własnej rozrywce, pojedynczych pasażerów. Nie podzieliła się tą myślą z Aminem, by zaoszczędzić mu strachu.

Dotarli nad rzekę po nasypie, którym droga wspinała się na, zbudowany niedawno wał przeciwpowodziowy. Mimo braku przesłanek, że rzeka występuje z koryta, postanowiono dmuchać na zimne. Weszli na most, który był rzadko używany. Konstrukcja pozwalała na swobodny dostęp do drugiego brzegu w celach eksploracyjnych. Z powodu lekkiej struktury nie mogły korzystać z niej ciężkie maszyny budowlane, więc ląd po drugiej stronie rzeki pozostawał niezagospodarowany, choć plany już istniały i w ciągu dwóch tygodni zamierzano ukończyć bardziej nośną konstrukcję, powstającą w górze rzeki, patrząc względem osady. Usiedli na skraju nawierzchni, opuszczając nogi nad płynącą w dole, ukrytą w zapadającej ciemności wodą.

 – Czy tu jest bezpiecznie? – zapytała Ren spoglądając w lewo, gdzie droga za mostem ginęła w ciemności, otulona z obu stron mrokiem lasu.

 – Myślę, że tak. Wygląda, że nie ma tu żadnych zwierząt, które mogą wyrządzić ludziom  fizyczną krzywdę. Niektóre są jadowite, ale nie śmiertelnie. Boli i tyle. Raz mnie ujadł w łokieć – opowiadał Amin podwijając rękaw i pokazując zaczerwienione ukąszenie. – Jak ziemska pszczoła. Wlazł mi do rękawa, nawet tego nie zauważyłem i kiedy zgiąłem rękę, to go zgniotłem. Ale zdążył, skubaniec.

Umilkli, patrząc na oświetloną budowlę w dole rzeki, która przysadzistym blokiem betonu wchodziła do wody. Dobiegał od niej przytłumiony huk i szum, jakby odległego wodospadu.

 – Elektrownia. – wyjaśnił mężczyzna.

Unosiły się za nią chmury pary, w pobliżu oświetlone reflektorami, a potem znikające w mroku. Reaktor atomowy dostarczał energii, a woda z rzeki służyła jako chłodziwo w obiegu wtórnym. Przy transporcie materiałów z Ziemi oszczędzano masę na wszystkim, ale nie tak bardzo, żeby używać energii nuklearnej z chłodziwem w cyklu otwartym. Elektryczność była jedynym surowcem występującym w obfitości. Możliwości tego bloku przewyższały kilkukrotnie aktualne zapotrzebowanie kolonistów, a z przywiezionych z Ziemi, prefabrykowanych części można było złożyć, w razie potrzeby, drugi, identyczny reaktor.

 – Ładna jest. Majestatyczna. – skwitowała kobieta – Artystyczne podświetlenie zabytku zrobiliście.

Faktycznie, reflektory oświetlające ze wszystkich stron surowy i bezokienny beton ścian nadawały budynkowi prezencję dzieła. W rzeczywistości chodziło o bezpieczeństwo i łatwe kontrolowanie tego przybytku, który był istnym sercem kolonii.

 – Ty jesteś ładna. – powiedział Amin obejmując siedzącą obok i przyciskając ją do siebie mocniej. – Moja Ewo. Ta dziewicza planeta czeka na nas. Tyle lądu do opanowania. Tyle możliwości.

 – Tak, mój Adamie. – uśmiechnęła się do niego, zastanawiając się jednocześnie, w które oko należy patrzyć. Ich twarze znajdowały się blisko. Położył rękę na jej udzie. – Ale nie chcę się tu rozbierać, bo jest chłodno. A nie wiem jak w tym płaszczu… Wracajmy.

 – Masz rację. Wracajmy.

***

Doszło do katastrofy. Mimo wszelkich starań przykładanych do zapewnienia bezpieczeństwa, zostało one naruszone. Przyczyna nie była znana i taka już pewnie zostanie na zawsze, bo szczątki lądownika uległy silnym zniszczeniom, uniemożliwiającym skuteczne śledztwo. Jedyne, co udało się ustalić, wynikało z pamięci rejestratorów, których większość odzyskano, oraz z relacji świadków. Źródła zgodnie podawały scenariusz, który i bez nich był do przewidzenia – zawiódł zapłon głównego i jedynego silnika, który miał delikatnie posadzić maszynę na stosunkowo niewielkim lądowisku. Skomplikowany technicznie pędnik jest krytyczną częścią wehikułu. Jego nieprawidłowe funkcjonowanie jest znacznie bardziej prawdopodobne niż awaria pozostałych komponentów – w uproszczeniu puszki obłożonej z jednej strony osłoną termiczną oraz komputera sterującego, którego algorytmy uczone były na milionach symulowanych lądowań. Kapsuła roztrzaskała się nieopodal placu lądowania, bo do miejsca, w którym miał zostać uruchomiony napęd nawigacja i sterowanie aerodynamiczne szło bezproblemowo. Dopiero pozbawiony podpory strumienia odrzutu lądownik zboczył z zaplanowanej trajektorii. Mimo to jego komputer, jak wynikało z zapisu rejestratorów, wciąż starał się ją utrzymać – walczył do końca, wprowadzając karkołomne korekty za pomocą stateczników aerodynamicznych, choć było już pewne, że prędkość przy kontakcie z powierzchnią będzie znacznie powyżej dopuszczalnych wartości.

Zginęli wszyscy pasażerowie – pięćdziesięciu trzech obywateli nowego świata.

Ren siedziała w pokoju przygnębiona. Chciała zająć się domowymi obowiązkami, ale nie mogła się za nic zebrać. Była pełna niepokoju, gdyż w tym właśnie okresie miała przylecieć jej dziwna znajoma-nieznajoma. Czy to był jej transport? Przeczytała listę ofiar, ale nic to nie dało, gdyż nie znała szukanego nazwiska ani imienia. Stojąc przed przybitą do wiórowej ściany kartką wiodła oczami po kolejnych wierszach. Nie mogła skupić się na czytaniu, bo obok stali ludzie, także wpatrzeni w kawałek papieru. I być może tracili sens życia. Kobieta zastanawiała się, co może czuć osoba, która została tutaj sama. Gdy próbowała postawić się w takie sytuacji, wyobrażając sobie, że na kartce widnieje nazwisko Amina, widziała tylko otchłań.

Czy wypadek mógł być sabotażem? – myślała – Czy ktoś za nim stoi? Władza zapewniała, że przyczyną była wada konstrukcji, ale skąd można mieć pewność? W innych oświadczeniach pojawiały się sformułowania wskazujące na to, że niemożliwe wydaje się ustalenie podłoża katastrofy. Czy to mogła być czystka polityczna? Sposób bardzo wygodny – obserwujesz obywateli przez dwa tygodnie, a potem tych, którzy wydają się niebezpieczni wsadzasz do trefnej kapsuły. Komasujesz wszystkich w jednej, być może poświęcając kilka oddanych systemowi jednostek, wymawiając się medycznymi i technicznymi przyczynami zmiany terminu odlotu. Wiele osób, z którymi Ren rozmawiała, opowiadało o przesuniętych datach zejścia na powierzchnię.

A może na Genesis wybuchł utajony bunt? Utrzymując komunikację z planetą i udając, że wszystko jest w porządku, rebelianci przejęli władzę. Opierający się zostali pojmani i zgładzeni w swingowanej katastrofie, zapewniając jednocześnie ciąg dalszy złudzenia o współpracy. Tylko jakie interesy mogą mieć ci na górze? Zamknięci w metalowej skorupie nie mają żadnych wizji na przyszłość. Przy odrobinie pracy mogą zbombardować osadę – może nawet bronią atomową – tylko po co? Żeby uratować planetę przed infekującymi ją mikroorganizmami z kosmosu? Nieprawdopodobne jest, żeby wszystkich na dole udało się zabić, bo w sumie dużo osób przebywa na stałe w placówkach rozrzuconych po lesie. Teoria nie trzymała się kupy, więc Ren odrzuciła ją symbolicznym machnięciem dłonią.

Wszelkie rozmyślania nad pobudkami działań kolonistów prowadziły do jednego pytania: Na ile można było wnioskować o zachowaniu tej grupy osób na podstawie doświadczeń z Ziemi? Warunki społeczne i psychologiczne były zupełnie inne. Być może całe społeczeństwo miało inny skład – bo polecieli tylko ci, którzy posiadali jakiś określony pogląd lub jakąś cechę, może genetyczną. Zjawisko było porównywalne do efektów straszliwej epidemii, która oszczędziła tylko jednostki o określonych, predestynujących do przetrwania, atrybutach. Tutaj były one ściśle określone: przebycie testów kwalifikujących do hibernacji, znajomość języka wspólnego na poziomie B2, wiek od szesnastu do czterdziestu trzech lat. Oprócz nich istniało multum miękkich cech, na przykład chęć do odbycia podróży w jedną stronę, która mogła wiązać się z wieloma innymi czynnikami, takimi jak małe grono znajomych, odrzucenie społeczne lub dążenie do nowych doświadczeń. Nawet bez brania pod uwagę wpływu tych parametrów, skład wiekowy i płciowy populacji zupełnie odbiegał od Ziemskiej normy. Sześćdziesiąt dwa procent miejsc zarezerwowanych było dla płodnych kobiet w wieku do lat dwudziestu ośmiu. Ponieważ na wszystkie typy miejsc chętnych było więcej niż hibernatorów w rdzeniu Genesis Re, kolejnym elementem selekcji było zmyślnie skonstruowane losowanie, w którym można było zrzekać się indywidualnych szans na rzecz wspólnego biletu. Po krótkiej analizie prawdopodobieństwa jasne stawało się, że pary, niekoniecznie w znaczeniu matrymonialnym, stanowić będą znaczną część społeczeństwa. Mechanika losowania została opracowana z pełną świadomością i po możliwie dokładnej analizie, ale oczywiście bez wiedzy, czym poskutkuje w przyszłości. Wszystkie te zależności i uwarunkowania były bardzo zagmatwane. Czy tak wybrane zbiorowisko ludzi podlegało normalnym, ziemskim, predykcjom?

***

Regularna, pełnoetatowa, obowiązkowa praca męczyła ją. Najwidoczniej Ren była typem wolnego strzelca. Pracowała z inżynierami budowlanymi jako asystentka. Nie miała żadnej wiedzy w tej dziedzinie, ale jej bystry umysł i umiejętności formułowania zadań dla systemów cyfrowego wspomagania spowodowały, że po krótkim okresie wdrożenia była ważnym członkiem zespołu. Nie zmartwiła się jednak, gdy pewnego dnia zarządzająca około południa powiedziała, że może dzisiaj sobie zrobić wolne, bo z powodu nieobecności jednego z prowadzących zespół nie ma dla niej zadań. Wyszła z pracowni radosna, pełna planów na ten dzień. Postanowiła zwiedzić okolice osady, poza murem, bo oficjalne ogłoszenie stwierdzało brak niebezpieczeństw ze strony fauny planety. Musiała jedynie uważać, by nie zabłądzić, nie utopić się w rzece, nie wpaść w jakąś rozpadlinę. Ruszyła uliczkami w kierunku głównej bramy.

Gdy szła przyłączył się do niej młody mężczyzna. Kroczył przez chwilę obok, a potem, gdy mógł wnioskować, że Ren oddala się od części mieszkalnych, odezwał się.

 – Dokąd idziesz?

 – Przespacerować się. Wyszłam dzisiaj wcześniej z pracy. A ty? Pracujesz?

 – Nie. Przyleciałem wczoraj i jeszcze mi niczego nie przydzielili. Więc zwiedzam, patrzę. Mogę iść z tobą?

 – Jasne – zgodziła się Ren, ale porzuciła zamiar wychodzenia poza mur. Wolała być na widoku. – Może chodźmy zobaczyć elektrownię. Widziałeś ją? Jest po prostu monumentalna!

Pokręcił głową.

 – Nie widziałem. Chodźmy tam.

Zawrócili i szli w milczeniu. Mężczyzna zapytał ją tylko o imię, a otrzymawszy odpowiedź podał swoje. Diethelm. Nie było o czym rozmawiać.

 – Kim jesteś z wykształcenia? – zapytała w końcu kobieta.

 – Nikim. Ale dobrze idzie mi biznes od strony strategicznej. Na Ziemi miałem dwudziestoosobową firmę działającą w branży robotycznej.

 – Łał, serio? – Ren zaczęła przeczuwać kłamstwo. – Dlaczego ją zostawiłeś? Z takim dorobkiem ja bym chyba została.

 – Wiesz, dorobek dorobkiem, a życie życiem. Poleciałem, widząc tu dla siebie wielkie możliwości. – tłumaczył patrząc w ziemię pod stopami.

 – Chodzi ci o karierę polityczną?

Wzruszył ramionami i chwilę milczał.

 – Nie wiem, może tak. Chodzi mi o zbudowanie czegoś pięknego. Nie mam planów. Jedyne co wiem, to że sobie poradzę, bo poradziłem sobie już nieraz. Jestem jak ten niezniszczalny karaluch, tylko że umiem osiągnąć sukces.

Chłopak był nadzwyczaj pewny siebie. Ren patrzyła, jak kroczy przed siebie. Wpatrywał się w grunt. Pół autystyczny? Jakiś socjopata? Większość schematów nie pasowała.

 – Przyleciałeś z kimś?

Pokręcił głową. Szaleniec. Czy on odczuwał jakieś lęki? Może po prostu był pozbawiony strachu?

 – Dlaczego mnie zagadnąłeś?

 – Nudziło mi się i chciałem poznać realia osady od kogoś, kto już tu mieszka pewien czas. – odpowiedział szybko, płynnie i Ren nie wiedziała, czy mówił prawdę, czy też kłamał.

 – Skąd wiedziałeś, że tu mieszkam przez pewien czas?

 – Będziesz mnie przesłuchiwać? Nie wierzysz w to co mówię? Pewnie spodziewasz się tego, czego byłaś świadkiem już niezliczenie wiele razy. Chcesz usłyszeć to, co ludzie zazwyczaj ci mówią? Wypytaj mnie, a będę cierpliwie odpowiadał na pytania. – odparł bez emocji i po chwili kontynuował – Nie wiedziałem, jak długo tu mieszkasz. Statystycznie szansa, że masz tu większy staż niż ja była niemal stuprocentowa. Ile tygodni tu jesteś? Dwa?

 – Prawie trzy. – speszona Ren odpowiedziała bez zastanowienia i zamilkła.

Po chwili odezwał się towarzysz.

 – Nie pytasz? Czujesz się słusznie skrytykowana? Głupio ci? Boisz się zdemaskowania swoich myśli? Śmiało. Wal we mnie. Zresztą ja wiem o czym myślisz. To umiem: odgadywać myśli i zamiary.

 – A skąd pewność, że wiesz o czym myślę? – Ren była coraz bardziej zirytowana.

 – Z doświadczenia.

 – Wygląda, że nie musisz ze mną rozmawiać, żeby wszystko wiedzieć, więc sobie pójdę. – zatrzymała się i ruszyła w przeciwną stronę.

Diethelm też zawrócił i zrównał się z nią po chwili truchtu.

 – Przepraszam. Podejrzewam o czym myślisz, ale nie wiem tego. Chętnie porozmawiam. Może na to nie wygląda, ale lubię przebywać z ludźmi.

 – Muszę iść. Zostaw mnie, proszę, w spokoju.

 – Dobrze, Ren. Trzymaj się. – powiedział i stanął w miejscu.

Wróciła do domu nieco roztrzęsiona po tym dziwnym spotkaniu. Nie lubiła ludzi tego typu. Biznesmeni. Manipulanci. Najgroźniejsza plaga tego świata. Zastanawiając się, co zabrał w bagażu osobistym – złoto, platynę czy diamenty – pomyślała też o tym, co sama wzięła. Miała trochę majątku w postaci biżuterii. Kilka zeszytów z odręcznymi zapiskami – pamiętniki, amatorska twórczość, niezgrabna poezja. Była do tego przywiązana. Pierścionek zaręczynowy od Amina i wystrugany przez niego, specjalnie dla ukochanej, sztuczny członek z drewna merbau. Spalała się ze wstydu gdy pudełko z jej bagażem przesuwało się na taśmie przez maszynę prześwietlającą. Twarz kontrolera za kokpitem była kamienna. Może nie patrzył na ekran, zawierzając analizę obrazów algorytmom logiki rozmytej, a może to był dla niego chleb codzienny i rzecz zupełnie normalna? A może drewno merbau jest przezroczyste dla promieniowania rentgenowskiego?

Unikała przez ponad miesiąc otwierania niewielkiej skrzynki, bo była ona skarbcem wspomnień, grobowcem przeszłości. Nie sprawdzała poczty, bo bała się przeczytać historię najbliższych i całej ludzkości, która wydarzyła się podczas jej mentalnej nieobecności na tym świecie. Nieznane informacje czekały zapisane w listach, o ile ktoś zdecydował się je wysyłać. Chwila, w której Ren sprawdzi korespondencję była barierą niepewności.

Wyjęła plastikową, czarną skrzynkę z szafki i położyła na stole. Opisana była białymi literami „001341 Minkiewicz Ren”. Kobieta przyglądała się skrzynce. Weźmie z niej upominek od narzeczonego i może go użyje? Pomysł wydał jej się kuszący, a wspomnienie ciemnej powierzchni wyszlifowanego do gładkości drewna spowodowało uczucie ciepła. Obróciła pojemnik, by mieć przed sobą krawędź pokrywki, za którą można było chwycić i wtedy zauważyła, że plomba jest przerwana. Amin? Nie miała mu za złe, że grzebał w jej prywatnych rzeczach, ale mógłby się zapytać, albo chociażby powiadomić. Odblokowała zatrzask, otworzyła pudełko i zobaczyła kremową biel kartki leżącej na wierzchu jego zawartości. To był pisany odręcznie list. Drżącymi rękami podniosła go i poczęła czytać. Papier był zesztywniały ze starości, mimo że przez większość czasu przechowywany był w atmosferze ochronnej argonu.

„Droga Ren,

To, czy będę żył, gdy to przeczytasz, zależy chyba tylko od postępu medycyny. Być może, jeśli ludzkość dostatecznie szybko odkryje tajemnicę nieśmiertelności, będziemy mieli szansę się kiedyś spotkać. Niestety, wydaje mi się to mało prawdopodobne. Straciłem Cię na zawsze i przez to czuję ogromną rozpacz. Przegrałem. Wyrzucam sobie, że nie umiałem Cię zdobyć, mimo, że kochałem Cię zawsze, począwszy od momentu gdy Cię pierwszy raz zobaczyłem.

Nie przejmuj się mną, bo nie możesz mi pomóc. Tak jak pisałem – gdy przeczytasz te słowa, albo nie będę już żył, albo będę pogodzony z moim losem. Nie rób sobie wyrzutów sumienia. Najlepiej potraktuj mnie jako postać z fikcyjnej opowieści, która nigdy nie istniała.”

Przerwała czytanie, czując jak zbierają się nad nią chmury melancholii. Wiedziała kto jest nadawcą tego listu. Lars. Czy to on zerwał plombę na ładunku? Był jej chwilową, ukrywaną dobrze – choć okazuje się, że nieszczęśliwie – miłością ze szkoły średniej, która przerodziła się w nikły, rozwlekły, neutralny kontakt. Przebijało spod niego dążenie do czegoś więcej. Łączyło ich przyczajone uczucie – niczym nasienie, czkające na wiosenny deszcz.

„Zastanawiam się, po co piszę ten list. Chyba jest on próbą oczyszczenia się, zwierzenia, wyrzucenia z siebie wszystkich ukrywanych ciężarów. Ten list jest dla mnie. Jest w pewnym sensie egoistyczny, bo Tobie przynieść korzyści chyba nie może – wydaje mi się, że ma szansę nawet zaszkodzić. Może lepiej, żebyś go nigdy nie przeczytała. Dla własnego dobra muszę go jednak napisać i wysłać z przeświadczeniem, że dotrze on do adresata.”

Kobieta zastanawiała się, czy powinna czytać dalej. Przypuszczała, że nie, jednak nie umiała zdobyć się na zniszczenie tego kawałka papieru. Wstała mimowolnie i zrobiła kilka kroków. Aby ochłonąć postanowiła zająć się na chwilę czymś innym. Nastawiła wodę na herbatę, w garnku, na kuchence elektrycznej. Czekając na zagotowanie krążyła dookoła pomieszczenia, a zapisana kartka leżała na stole i z cierpliwością czekała, jakby obserwując kobietę. Wreszcie Ren usiadła przed nią.

„Zawsze marzyłem o byciu z Tobą blisko. W sensie psychicznym i fizycznym. Pewnie jeszcze długo będę o tym marzył. Bywały okresy, gdy widziałem Cię codziennie w moich snach. Gdy spotkaliśmy się na urodzinach Bolesława i dowiedziałem się o Twoim narzeczonym, oraz o Twojej podróży, poczułem, że straciłem sens życia. Później już tylko egzystowałem. Przedwczoraj spotkałem cię ponownie, chociaż ty pewnie o tym nie wiesz. Byłem, jestem w momencie gdy to piszę, kontrolerem procesu hibernowania pasażerów na Genesis. Przez zupełny przypadek stałem się naocznym świadkiem twoich przygotowań. Zauważyłem Cię i nie mogłem przestać patrzyć. Przepraszam za to naruszenie Twojej prywatności. Zachowałem się zupełnie nieprofesjonalnie. Na moje usprawiedliwienie przypomnę Ci, że jestem tylko człowiekiem – mężczyzną – a Tobie nie stała się żadna wymierna krzywda. Mam nadzieję, że w ogóle żadna.”

Lars nie wydawał się być człowiekiem. Kobieta myślała, że nie odczuwał emocji. Między innymi przez to powstrzymała się przed wyznaniem mu szczenięcej miłości, bo najwidoczniej już wtedy schował się za maską obojętności. Teraz zrozumiała, że cały czas tylko udawał. Ukrywał swoje prawdziwe uczucia.

Ale co on jej zrobił? O czym on pisze? Dziwny dreszcz ekscytacji przebiegł po jej ciele. Mimo zwiastujących krępujące fakty słów, Ren czuła się bezpiecznie, ponieważ wszystko działo się w umysłach jej i Larsa – a on był hen, daleko. Jako starzec. Lub już go nie było.

Mało pamiętała z tamtych chwil. Być może przez emocje, być może przez niepamięć wsteczną, spowodowaną przez znieczulenie. Weszła do białego pomieszczenia i wysłuchała głosu maszyny upewniającej się o najbardziej intymnych faktach, których znajomość była najwidoczniej niezbędna do bezpiecznego przeprowadzenia zabiegu. Lars wszystko słyszał. Poczuła gorąco. Słyszał to nie jako bezosobowy lekarz, lecz jako śniący o niej mężczyzna. A gdy już potwierdziła fakty, zaczęła wykonywać polecenia wydawane miękkim, przyjaznym głosem. Ile pracy zostało włożone w opracowanie tego głosu? Ile badań psychologicznych, ile iteracji, ile pracy lektorów i akustyków? Ren nie miała pojęcia. Wyobrażała sobie tylko.

„Ren, jesteś piękną kobietą. Uważam, że jedno spojrzenie na twoje ciało uczyni każdego twoim niewolnikiem lub oprawcą. O ile nie stał się nim już wcześniej. Twojej osobowości też nie brakuje zalet.

Opiszę Ci, to co widziałem, w korespondencji elektronicznej. Być może to jakiś dziwny fetysz – nie wiem. Wiem, że pomoże mi to, czyniąc Cię, niezależnie od twojej woli, powiernicą moich uczuć. Zbliżę się do Ciebie i w ten sposób złagodzę ból po stracie. Możesz nie czytać tego, co napiszę. Możesz śmiało usunąć wszystkie moje listy – dla mnie nie będzie to miało znaczenia.

Życzę Ci powodzenia w nowym świecie. Rozmnażaj się i czyń go sobie poddanym.

Twój nieszczęśliwie zakochany Lars”

Serce biło jej mocno. Wyobrażała sobie Larsa patrzącego spokojnie, choć przeżywającego wewnętrzną burzę, na nią, kładącą się na leżance. Była zdeterminowana przeczytać o tym, co widział. Ekscytowało ją to. Naruszało jej granice komfortu w ten specyficzny, tak mile drażniący sposób.

„Dorzucam Ci upominek do bagażu. Kupiłem na statku od kolegi po fachu. Nie wiem skąd to miał. Niech to będzie bardziej namacalny, materialny dowód mojego oddania.”

Zajrzała do pudełka. Oprócz znanych jej rzeczy leżała tam niewielka sztabka złota. Ujęła ją w palce i zdziwiła się jaka była ciężka. 149.4 gramów – odczytała wybite liczby. Dwudziestoczterokaratowe.

Woda od dawna wrzała w garnku.

***

Nazywała się Mia Green – dziewczyna gryząca piersi, gość snów Ren. Żyła i miała się dobrze. Tak jak obiecała, odnalazła Ren. Była fascynująca – żywiołowa, ryzykancka, bezpośrednia – i jednocześnie życzliwa, dla niemal każdego. Przypominała mile grzejący ogień, który jest w stanie solidnie poparzyć. Mocno kontrastowała z Ren, którą cechowała zachowawczość i ostrożność.

Mia była zafascynowana światem natury na Nowej Ziemi. Wypuszczała się na wędrówki po lesie, który był koszmarem spacerującego. Trzeba było się w nim przeciskać się przez kłębowisko, w większości wyschniętych, gałęzi. Poruszone i łamane wzniecały chmury pyłu, który drażnił drogi oddechowe, a Ren przyprawiał o mdłości. Wychodziło się z buszu oblezionym przez małe stworzenia w nim żyjące – zazwyczaj ich niemiłe właściwości ograniczały się tylko do wizerunku i łatwości ich rozgniecenia. Niektóre umiały ukąsić lub użądlić – trudno tu zastosować słuszną terminologię – jednak ból i swędzenie były jedyną tego konsekwencją. Deszczowa i chłodna pogoda nie była stałym klimatem rejonu, w którym znajdowała się osada. Często świeciło bezpośrednie słońce – wtedy duszący zapach gęstwiny stawał się dla Ren zupełnie nieznośny. Kojarzyła go z zapachem śródziemnomorskiego, wysuszonego na wiór buszu.

Pewnego razu, w dzień wolny, Mia wpadła do mieszkania znajomej pary. Bez pukania, jak zwykle.

 – Jej, znowu mi się nie udało. Czy wy się kiedykolwiek pieprzycie?

Amin przewrócił oczami.

 – Łatwo możesz poznać tą chwilę, po tym, że drzwi będą zamknięte.

 – Dobra dobra. Patrzcie lepiej na to. – przeskakiwanie pomiędzy tematami było jej charakterystyczną cechą. Podeszła w ubłoconych butach do stołu. Amin patrzył na to ze strachem wymalowanym na twarzy. Kobieta otworzyła pięść i wysypała na blat kawałki patyków.

 – No chodźcie. – z niecierpliwością przyzwała ich gestem ręki. Gospodarz odłożył terminal, na którym czytał najnowsze wiadomości ze starej Ziemi. Najnowsze – to znaczy wysłane dekadę temu. Referował je Ren, która stwierdzała, że zupełna izolacja względem ich źródła wcale nie pomaga w zachowaniu obojętności i spokoju. Z widoczną niechęcią podnieśli się z kanapy i podeszli do gościa. Na blacie leżały kolce centymetrowej długości, jakby ktoś obskubał je z pędu akacji.

 – Po co tym roślinom kolce? – słusznie zauważył mężczyzna.

 – To nie są kolce – poprawiła go Mia. – Są miękkie. Jakieś owocniki? Ale nie o to chodzi. Ren, przeżuj jednego.

 – Chyba cię pogięło. To pewnie jakaś trucizna. – parsknęła poproszona.

 – Dziewczyny, ja chyba się oddalę, bo nie chcę mieć nic a nic do czynienia z waszymi substancjami psychoaktywnymi. Jak skombinujecie butelkę wódki albo piwa to wtedy mi powiedzcie – oświadczył Amin i wyszedł, bo wiedział już, czego spodziewać się po Mii.

Gospodyni mierzyła gościa podejrzliwym wzrokiem, a ona tylko wlepiała oczy w kupkę tych nie-kolców na stole i uśmiechała się do nich błogo.

 – Nie ma mowy, żebym…

 – Próbowałam i nic mi nie jest. – przerwała namawiająca odwracając spojrzenie ku Ren.

 – Kiedy próbowałaś? Teraz jeszcze żyjesz, ale twoja wątroba już jest martwa.

Mia pokręciła głową, szukając czegoś w kieszeni brudnych spodni.

 – Cztery dni temu, a tu masz wyniki moich wczorajszych badań, które przed chwilą dostałam. – trzasnęła pomiętą kartką o blat.

Ren wzięła ją do reki i przeleciała wzrokiem. Były to wyniki ogólnego, standardowego badania medycznego.

 – Ren, ja jestem biochemikiem. Nie dam się tak łatwo zabić toksynom. A nawet jeśli się dam, to nie będę nimi karmić przyjaciół.

Wszystkie pozycje były oznaczone zielonymi literami „w normie”. Data była wczorajsza.

 – W porządku. – powiedziała gospodyni – Ufam ci. Tylko czemu mam to jeść?

 – Bo to jest takie czadowe uczucie! – mówiła podekscytowana Mia. Nie wiadomo jak wytrzymała te kilka dni, gdy czekała na wynik eksperymentu przeprowadzonego na sobie.

 – Jakie konkretnie? – zapytała sceptycznie Ren.

 – Trip. Stosunkowo krótki. Ja czuję się niezwyciężonym odkrywcą. No spróbuj. Ja z tobą, dla towarzystwa. Mogę pierwsza.

Ren milczała. Kusiło ją bardzo, ale rozsądek zakazywał jej skosztowania tego narkotyku.

 – Dobrze, ale obiecaj mi, że nie powiesz, skąd się to bierze. – nieudolnie chciała zabezpieczyć się przed potencjalnym uzależnieniem.

 – Stoi – przytaknęła Mia. Jej oczy płonęły.

Po chwili milczenia wzięły po jednym nie-kolcu w palce.

 – Weź jedną trzecią. Tyle sprawdzałam.

Ren odgryzła siekaczami końcówkę nie-kolca i żuła. Konsystencję miało niczym kora, smaku prawie żadnego. Trochę gorzkie, trochę ziołowe, trochę z posmakiem pleśni. Towarzyszka ruszając szczęką wpatrywała się w jej twarz.

 – Kiedy?

 – Od razu. Czujesz?

 – Nie. Czujesz. Rozmywa punkt odniesienia. Gdzie Amin. Chcę go tu. Nie chcę go namawiać. To nic złego. Czy ktoś? Nie. Chyba, że sam. Kasa? Nie umiem. Można? Tak. Bez wiedzy. Kara? Nie czuje. Posłuchaj się. Leci mi z ust. Kurwa. Posłucham. Lepiej cicho. Lęk. Ty, nie. Amin? Amin? Odpręż.

Okno było blisko, więc wyjrzała. Na dole były dachy tych malutkich, a z przodu góra. Góra była wielka, a w stoku góry była jaskinia, a w jaskini była studnia. Na dole studni lśniła tafla górskiej wody – wielkie jezioro o surowych, skalnych, ostrych brzegach. Było gorąco, więc zanurzyła się w mrożącą ciało wodę, ale ciągle było gorąco. Woda opływała ciało zimnymi strumieniami. Ona odpychała się złożonymi stopami, płynęła delfinem. Miała całe to jezioro dla siebie, ale nie chciała zagłębiać się w otchłań. Rozejrzała się nad powierzchnią i zamarła, bo na brzegu, w jedynym miejscu, gdzie zejście było łagodne, pod jaskiniowym drzewem o białych liściach stał jeden z nich. Chciała się wyciągnąć z jeziora, ale zaciśnięta na jakiejś desce ręka pogrążyła się w otchłani. Ren myślała, że trzyma się framugi okna, przez które wyjrzała. Poczuła, że ogarnia ją panika. Ony przyglądał się, jak gramoli się po żwirze i skałach na brzeg, raniąc ciało. Potem zwrócił się swą płaską stroną do drzewa. Na jednym z jego uciętych konarów wisiały ubrania kobiety. Z nich, z kieszeni spodni wyjął plik zdjęć i swoją płaską stroną pochylił się nad nimi. Ren porzucona na żwirze, obmywana przez fale lodowatej wody nie mogła się ruszyć. Zobaczyła z bliska jego płaską stronę, a ony, zaciekawiony znaleziskiem dotknął jej. Krzyknęła, bo nie chciała. Wtedy przypłynął drugi i zaczęli terkotać z zapałem. Nowo przybyły ony objął ją i pomógł wstać. Był miły w dotyku. Okrył ją jej ubraniem, które zdjął z drzewa, ale jakoś tak niechlujnie, że tylko w ramiona było jej ciepło – choć cały czas było jej gorąco – i popchnął delikatnie do przodu. Musiała iść. Więc szła, ale nie było miejsca. Wszędzie dookoła piętrzyły się skały i nawet do jeziora nie mogła wejść. Oni terkotali cały czas, snując swe tajemnicze plany. Przyjrzała się skałom – porastały je brązowe grzybki wyglądające jak kolce róży. Były miękkie i tylko miło pieściły stopy, gdy się po nich szło. Pierwszy ony zwrócił płaską stronę ku nim i grzybki znikły. Skały były znów ostre, ale jaśniało w nich pęknięcie. Wcisnęła się w nie wzrokiem i rozszczepiła je.

Była w swoim domu, a jezioro, oni i skały znikły gdzieś za nią. To wszystko było tylko złudzeniem – odetchnęła z ulgą. Zorientowała się, że jest rozebrana. Nie mogąc znaleźć swojego odzienia, okręciła się ręcznikiem. Odsunęła ściankę oddzielającą alkowę od reszty mieszkania i wyjrzała. Amin siedział przy stole, a Mia – nieruchoma i zaśliniona, z otwartymi ustami i szklistymi oczami – leżała na kanapie.

 – Co jej jest? – zapytała kobieta.

Amin tylko się na nią spojrzał i nic nie odpowiedział. Podbiegła do leżącej z najgorszymi przeczuciami. Ku wielkiej uldze, okazało się, że dziewczyna oddycha i ma stabilny, silny puls.

 – Można to sprzedawać – odezwała się niespodziewanie. – Ren mi to podsunęła. Mówiła, że zna kogoś.

Amin zaterkotał w odpowiedzi.

 – Ciągle podróżujesz – Ren usłyszała własny głos. Cofnęła się do alkowy i zasunęła ściankę.

 – Ciągle podróżujesz – odezwał się Lars z szafy. Otworzyła drzwi i wypuściła go. Stanął przed nią ubrany w chirurgiczną zieleń.

 – Proszę się całkowicie rozebrać i przyjąć pozycję kolanowo-łokciową.

 – Ale… – próbowała się bronić. Nie chciała robić tego, co jej nakazywał.

 – Ja tu jestem specjalistą, a pani pacjentką, więc proszę nie dyskutować – przerwał jej. – Jeśli coś się pani nie podoba, może pani wyjść.

Ren czuła się skrępowana, ale zależało jej bardzo na tym, co Lars miał określić. Odwinęła więc ręcznik i przyjęła pozycję, o którą prosił. Wiedziała, że musi mieć swobodny dostęp do jej genitaliów, wiec kolana rozstawiła szeroko, a talię pociągnęła w dół.

 – Muszę mieć swobodny dostęp do pani genitaliów. Dobrze, że rozstawiła pani kolana, a talię pociągnęła w dół. – powiedział, a ona poczuła się pochwalona.

Bała się, że badanie będzie bolesne.

 – Proszę wziąć kołdrę między zęby i zagryźć mocno, ponieważ badanie może być bolesne.

Zrobiła tak jak polecił. Wtedy rozszerzył palcami jej srom i wcisnął w nią jakiś duży, zimny przedmiot. Pod naciskiem i bólem cofnęła się od niego tylko odrobinę, ale chyba to zauważył.

 – Czy czuje pani ból?

 – Tak. Straszny – wycedziła, cały czas trzymając w ustach fałdę kołdry.

Zaszurała odsuwana ścianka.

 – Proszę nie przeszkadzać i zaczekać na korytarzu. – niezwłocznie zareagował Lars.

 – Jej, Ren…

 – Proszę nie przeszkadzać!

 – Niech ci będzie – powiedział Amin. Wszedł do pokoju i stanął obok łóżka.

 – Diagnoza jest następująca: pani lokacja waginalna jest zdatna do tego, by złożone zostały w niej jaja Nowoziemian. Na kolejnej wizycie mogę zweryfikować inne lokacje. Ich użycie jest korzystne pod względem wydajności pani ciała.

 – Nawet nie chcę wiedzieć, o czym ty mówisz – skwitował narzeczony.

 – Panie Gaspar, czy myśli pan, że oni oddają swoje lasy i surowce kopalne za darmo? Po co ekspedycja zabrała ze sobą tyle kobiet w wieku reprodukcyjnym?

 – Ren, proszę wróć już, bo słabo mi się robi, gdy tego słucham. I przestań ślinić pościel.

 – Ale to tak boli! – wykrztusiła kobieta.

 – Ten ból jest niczym w porównaniu do noszenia w sobie jaj Nowoziemian i wydawania ich potomstwa. Ale kończmy już – powiedział Lars i wyszedł.

Ból znikł momentalnie, bo był tylko halucynacją. Ren podniosła się i usiadła.

 – Jesteś tutaj już? – zapytał Amin patrząc na nią z troską. Skinęła niepewnie głową. – Bardzo mi miło, że go używasz – wskazał ruchem głowy widoczną końcówkę drewnianego penisa – ale to co słyszałem, było trochę niepokojące.

Ren rozglądała się dookoła zdezorientowana. Delikatnie wyciągnął z niej sztucznego członka, ułożył na wznak i przykrył kocem – bo kołdrę przyciskała swoim ciężarem.

 – Co z Mią?

 – Diablica. Poszła szukać tego Diethelma, o którym jej naopowiadałaś. Oby nam z tego nie urósł jakiś gang narkotykowy.

Ren wiedziała, że nie będzie z tego gangu narkotykowego, bo te grzybki rosną w ogromnych ilościach na skałach otaczających podziemne jezioro i każdy może się nimi naćpać za darmo. Ale to nie miało znaczenia. Wpatrywała się uparcie w mężczyznę. Chwyciła jego rękę i ściskała mocno.

 – Złóż je we mnie.

Zdezorientowany pytał wzrokiem o co jej chodzi.

 – Złóż we mnie jaja, zanim oni to zrobią – powtórzyła. – Słyszałeś, że jestem gotowa.

Odrzuciła koc, którym ją przykrył i powróciła do poprzedniej pozycji.

 – Kochanie, wolę uprawiać z tobą seks, gdy jesteś sobą. A teraz roisz sobie jakieś straszne rzeczy w tym narkotycznym transie.

Ren przestała go rozumieć, bo zaczął terkotać. Czynił to z wielkim zapałem i nie wyglądało, że zamierza skończyć.

 – No zrób to! – krzyknęła na niego – To badanie było takie krępujące i teraz mi mówisz, że było na nic?!

Podniosła się i ściągnęła jego spodnie. Pokładełko odskoczyło uwolnione – on też był gotowy i nie miało znaczenia, o czym cykał i szurał do samego siebie. Potrzebował tylko ciepłego i wilgotnego odwłoka ziemskiego eukarioty, więc ponownie nadstawiła swoje sprężyste pośladki. Tym razem nie protestował. Wkłuł się w śliskie ciało. Przez chwilę poruszając się szukał w niej odpowiedniego miejsca, a gdy je znalazł, począł pompować w nie swoje życie. Gdy skończył, wycofał się powoli, a mokre pęknięcie ciała zamknęło się, chroniąc pozostawione wewnątrz cysty. Ren odwróciła się na plecy uspokojona dobrze spełnionym obowiązkiem. Teraz musi tylko poczekać. Usiadła i spojrzała na swoje łono – wypływało z niego białe, niedojrzałe potomstwo Nowoziemianina. Wiadomo było, że nie przeżyje poza opiekuńczym ciałem kobiety, więc Ren poczęła je zagarniać z powrotem w siebie. Ale nic to nie dawało – traciła je. Poczuła, że zawiodła.

 – Przepraszam cię – wykrztusiła. – Ja się starałam. Chciałam jak najlepiej…

 – Ren, przecież nic się złego nie stało.

Na kolanach podeszła do niego i objęła jego nogi.

 – Przepraszam – płakała. – Przepraszam.

Oczekiwała kary, ale Amin ujął ją i zdecydowanie, choć delikatnie, położył na łóżku i przykrył kocem. Usiadł obok.

 – Ren, uspokój się proszę. Otrząśnij się z tego cholernego transu! Pomyśl jasno, co przed chwilą zaszło i zdaj sobie sprawę, że nie zrobiłaś nic złego. No może oprócz spróbowania tej kory, którą przyniosła Mia.

Ren oddychała głęboko. Była zmęczona i niedotleniona.

 – Lepiej? Masz, napij się wody. – Podał jej kubek stojący na szafce.

Usiadła i wypiła łapczywie całą zawartość. Amin uśmiechnął się do niej, a ona odwzajemniła uśmiech.

 – Jejku, ale to była jazda – powiedziała.

Wracała do siebie.

***

Wielokrotnie rozmawiała z Mią o tematach jej narkotycznych podróży. Miały one zupełnie inny charakter niż halucynacje Ren – widziała wielkie rzeczy, cudowne konstrukcje, monumentalne przedsięwzięcia – wszystko w zasięgu jej możliwości. Gdy powracała do świata i próbowała odtworzyć tamte pomysły, zderzała się ze ścianą. Przyjaciółka martwiła się o nią. Wyczuwała silne ryzyko uzależnienia, a jako że działanie biologiczne narkotyku nie było w pełni zbadane, wiązało się to z wymiernym niebezpieczeństwem. Próbowała się dowiedzieć, jak często Mia korzysta z używki, ale pytana zawsze wykręcała się przed udzieleniem odpowiedzi.

 – Gdybym nie chciała, to bym tego nie brała. – mówiła, i to zwiastowało czarne chmury zbierające się nad jej przyszłością.

Mia nie pracowała. Zawsze lekko podchodziła do obowiązków zawodowych, nawet pod przymusem ze strony komuny. Wcześniej notorycznie nie zjawiała się w pracy, porzucając ją na rzecz samotnych wędrówek po lesie i innych, jej tylko znanych zajęć. Konsekwencje kończyły się na upomnieniach ze strony współpracowników. Była lubiana, więc nikt nie chciał jej szkodzić. A może ludzie trochę się jej bali? Ognista natura zawsze groziła eksplozją. Po odkryciu narkotyku – nie-kolców, jak go nazwała – poczęła zachowywać się jeszcze swobodniej. Popłynęły na nią skargi do zarządu, ale wszystkie wsiąkły bez echa. Ren wiedziała o nich ze zwierzeń towarzyszki, która wbrew pozorom bardzo się nimi przejmowała. Mia była postawiona między dwoma ścianami: przepisów prawa i potrzeb jej buntowniczego ducha.

Tłumaczyła się, pewnie dla siebie samej, że robi dla kolonii dużo – znacznie więcej niż byłaby w stanie zdziałać w nadzorowanej pracy. Była jednak tajemnicza i nie mówiła czym są te pożyteczne czyny. Wspominała o poznawaniu planety, o postawieniu człowieka w centrum uwagi, a nie skupianiu się na korzyści ogółu. Komunizm ją bolał i nie mogła doczekać się wolnorynkowego pędu ku rozrywce. Ren tylko kręciła głową, wiedząc że dyskusja na ten temat jest beznadziejna. Miała własne przekonania co do karkołomnego tempa w pogoni za kupioną przyjemnością.

W podjętym przedsięwzięciu nie chodziło o jednostkę. W końcu czym był ten skok ludzkości przez bezmiar pustki, na małą, niebieską planetkę, która mogła być uznana za raj tylko za sprawą braku drapieżników? Czy to był wybryk grupy osób, która po spróbowaniu kolejnej gry-symulatora w wirtualnej rzeczywistości – niedostrzegany oksymoron – stwierdziła, że nie umie się bawić w sztucznych środowiskach i potrzebuje czegoś prawdziwego? Czy ludzkość włożyła kolosalną pracę, żeby zapewnić niewielkiej grupce dreszczyk emocji, realny surwiwal w pozbawionym cywilizacji świecie? Oczywiście, że nie. Uczestnicy nawet nie zapłacili za tę wyprawę. Wystarczyło spełnić kryteria i zostać wylosowanym – to wszystko. Pozostawiany majątek można było przekazać Światowej Agencji Kosmicznej, aby dołożyć się minimalnie do realizacji innych jej projektów – być może następnych wypraw kolonizacyjnych. Ale można było też, bez żadnych konsekwencji, przekazać go rodzinie lub na cele charytatywne. Ta ekspedycja nie była planowana jako wycieczka na plac zabaw, choć dla niektórych uczestników była czymś w tym rodzaju.

Zbawienie przed przeludnieniem? Bzdura. Czymże w skali świata jest pozbycie się kilku tysięcy zdrowych jednostek? Dokładnie niczym. Pierwszy lepszy konflikt zbrojny jest bardziej efektywny. Koszty zorganizowania lotu międzygwiezdnego, który z powodzeniem ustanowi kolonię, są olbrzymie i nie mają na horyzoncie żadnego spodziewanego zwrotu. Z punktu widzenia pozostających na ziemi, przeznaczanie ich na ten cel było niczym sponsorowanie wyjątkowo nieekonomicznej, choć wyglądającej na moralną, dobrowolnej egzekucji tysięcy osób. Chcąc opanować wciąż niekontrolowany w niektórych regionach przyrost naturalny należałoby raczej zwalczać przyczyny, a nie skutki. Dysponując budżetem potrzebnym do wysłania dwóch fal do układu Gliese można by skonstruować kampanię społeczną o niebywałym potencjale. Pewności mieć nie można, ale wielu ekspertów twierdziło, że rozwiązałaby ona na wiele dziesięcioleci problem przeludnienia.

Wyprawa kolonizacyjna została zorganizowana „samoistnie” – tak jak zmienia się kultura i tak jak rozwijają się państwa. Nie wiadomo jaka jest przyczyna, choć zaistnienie faktu jest niewątpliwe. Podawane jest wiele potencjalnych czynników, które mogły go spowodować. Które są prawdziwe, a które fałszywe, tego nikt nie wie na pewno. W przypadku międzygwiezdnej wyprawy jako prawdopodobną przyczynę podawano zadziorną naturę człowieka, która widząc wyzwanie, musi je – od razu lub po zwłoce – podjąć. Gliese najpierw mrugała zaczepnie na czarnym niebie, potem zdradziła parametry stabilnej gwiazdy – podobne do parametrów Sol. Następnie wygadała się, że ma wianuszek planet, a jedna z nich zdaje się posiadać atmosferę w kolorze tlenu i azotu – co można było zauważyć, gdy przechodziła przed tarczą żółtego słońca. Pierwsze obrazy jej powierzchni oraz wyniki bezpośrednich pomiarów atmosfery przesłane przez bezludne lądowniki wzbudziły euforię. To była, niewątpliwie, Nowa Ziemia. To było wyzwanie.

Być może chodziło o odwieczne dążenie do ekspansji – uzasadnione przez presje ewolucyjne, którym poddawani byli przodkowie współczesnej ludzkości. Mogło być ono bardziej lub mniej uświadomione i uzasadnione. Być może światowa wspólnota wiedziała, że może przyjść koniec ludzkości na Ziemi – z wielu stron. Skupiano się raczej na przyczynach wewnętrznych, pomijając raczej nieprawdopodobne scenariusze z rodzaju tragicznych katastrof naturalnych – w tym fal promieniowania emitowanych z rozrzuconych po kosmosie supernowych i innych bomb zegarowych, przed którymi skok o dziesięć lat świetlnych nie mógł w żaden sposób zabezpieczyć. Może jednak przyjdzie kiedyś do globalnej wojny nuklearnej albo do epidemii – bo wystarczy otworzyć próbki czarnej ospy, na którą już od dawna nikt nie jest szczepiony. Być może największe narody Ziemi miały tę wizję z tyłu głowy i mimo ogromnych kosztów postanowiły zafundować ludzkości kopię zapasową?

Wśród ludzi krążyły plotki w postaci teorii spiskowych i miejskich legend, głoszące że kolonizacja układu Gliese to ucieczka jakieś utajonej grupy, która na Ziemi nie mogła już – z jakichś powodów – żyć. Masoni, o których od dawna nic nie słychać? Żydzi, którzy ze swojego państwa niemal uczynili bezludne królestwo wrogich maszyn? Tybetańczycy może? A może nadludzie, wampiry, najgorsi przestępcy, supersamce – siłą rzeczy niesklasyfikowany gatunek drapieżnika z rodziny naczelnych, który w toku ewolucji wyspecjalizował się do polowania na homo sapiens i ukrywając się skutecznie wśród społeczeństwa prowadził swe makabryczne, wyrafinowane obławy, lecz postęp cywilizacyjny coraz bardziej uprzykrzał mu życie? Podstępem nakłoniona ludzkość wypruwała żyły gospodarce, by zbudować kapsułę ewakuacyjną dla toczącej ją zarazy. I zbudowała – dumna ze swojego dzieła i podekscytowana ideą nie zauważyła, nawet po fakcie, że została zmanipulowana niczym komórka opanowana przez wirusa.

Ale Ren czuła się człowiekiem – zwykłym homo sapiens, a nie krwiopijcą o imponującej przebiegłości i inteligencji, niezbędnej do polowania na ludzi. Dlaczego więc tu była? Może nie znała swojej prawdziwej natury? Może zaplątała się tu przypadkiem? Może była zabawką albo żywym prowiantem na początek pikniku? Może była zwierzęciem hodowlanym? Czym prędzej otrząsała się z tych rozmyślań.

***

Droga Ren, gdy bez przytomności leżałaś na łożu półśmierci, czułem wobec ciebie niezwykle silne uczucia i emocje. To była mieszanka przywiązania, bo jednak znaliśmy się tak długo, i opiekuńczości z prostym, brutalnym niemal, pożądaniem. Wiedziałem przecież, jak wygląda zabieg i czekałem na niego. Czekałem na sceny zwierzęcej dosadności, na gwałt na twoim ciele. Ubrany w cywilizowane szaty i tłumaczony biologiczną koniecznością wynikającą z kruchości człowieka wobec bezmiaru czasu i przestrzeni, usprawiedliwiony twoim świadomym wyborem, zgodą – a jednak gwałt.

Z czego wynika dążenie mężczyzn – nie generalizując – do podporządkowania sobie kobiety? Najpewniej są za to odpowiedzialne biologiczne atawizmy. Złapać – wtedy najlepiej niech ulegnie – zapłodnić, mieć potomstwo. Też im podlegam, przyznaję się. Gdy stałem za tą szybą i patrzyłem na ciebie, mile łechtało mnie to, co widziałem. Nie chciałbym być świadkiem odebrania ci godności przez ludzkiego oprawcę – prawdopodobnie gdybym znalazł się w takij sytuacji, walczyłbym w twojej obronie, choć może dałbym nogę po szybkiej kalkulacji szans, zysków i strat. Czy to tchórzostwo? Nie mi to oceniać, a sytuacja, której byłem świadkiem wygodnie wymykała się klasyfikacji dobre – złe, moralne – niemoralne. To było po prostu konieczne, a ty się temu poddałaś. Nie musiałem cię ratować, bo nic ci nie groziło. Mogłem sobie nawet wmawiać, że obserwując dbam o twoje bezpieczeństwo.

Budowanie efektu uległości osoby za pomocą prostych, zewnętrznych, fizycznych czynników jest – w moim odczuciu – niedoskonałe i możliwe do oceny moralnej. Można swoja kochankę – lub ofiarę, jeśli taki gust i relacja – związać. Można ją pobić lub w inny sposób sprawić ból, który ma utwierdzić dominującą stronę w poczuciu posiadania władzy. Za pomocą różnorakich kar można poddaną zmusić do absolutnego posłuszeństwa. To i jeszcze więcej da się zrobić, da się oprawić w ramy seksualności, da się postawić w roli poddanego mężczyznę. Ludzie robią to wszystko, bo najwidoczniej sprawia im to przyjemność. Posłuszeństwo jest afrodyzjakiem.

Gdy uległość kochanki przenieść na poziom konieczności, a metody ekspresji tego poddania na poziom kontrolowania funkcji organizmu, obudzone emocje są podniesione do potęgi względem sytuacji, którą opisałem wcześniej. Sprawa staje się ekscytująca. Dla mnie przynajmniej. Lekarz z takim fetyszem – niezłe, prawda? Przysięgam, że jestem w pracy profesjonalistą, a epizod przed twoim wylotem był jedyny i niepowtarzalny. Zazwyczaj nawet nie muszę walczyć ze sobą, bo ciało ludzkie sprowadzone do bezosobowej roli przedmiotu zabiegu jest totalnie aseksualne. W większości przypadków wręcz anty-seksualne. Oprócz kilku wyjątków, organizmy białkowe są zwyczajnie odrażające.

Lubię jajecznicę z boczkiem, lubię dobrze przyrządzoną baraninę, lubię krewetki – i lubię przebywać z tobą. Pisząc to, po raz kolejny zdaję sobie sprawę, że odeszłaś bezpowrotnie. Jestem na samym dnie czarnej otchłani rozpaczy. Trudno mi dokończyć każdy z listów pisanych do ciebie, bo gdy tylko wracam myślami do ciebie zapadam w umysłowe odrętwienie. Pewnie powinienem z nimi skończyć. Jedyne na co mnie stać to wspominanie i snucie marzeń o możliwości cofnięcia czasu. W swoim niezamierzonym okrucieństwie pożegnałaś mnie przepięknym spektaklem. Odegrałaś go mimo woli i pewnie był dla ciebie wyzwaniem, którego chciałabyś uniknąć. Może.

Jak zwykle chciałem napisać więcej, lecz nie jestem w stanie. Wypiłem piwo, żeby się choć trochę znieczulić i mam teraz nostalgiczną, choć nieco bardziej wesołą niż wcześniej, papkę z mózgu. Pewnie będę miał jutro kaca. Marek mnie podsumuje: „Lars, musiałeś mieć wczoraj niezłą imprezę – jadłeś bombonierki?”. A ja się uśmiechnę krzywo i powiem „Dwie. Czyli o jedną za dużo.”. I będę żył, pracował, uśmiechał się.

Pamiętaj, jestem tylko postacią z książki. Twój Lars.

***

Na początku były tylko przypuszczenia Amina, częste nieobecności Mii i niepokojące z nią rozmowy. Potem władze ogłosiły przypomnienie o nielegalności stosowania środków psychoaktywnych spoza niedługiej listy dozwolonych substancji. W upomnieniu były wspomniane konsekwencje: prace społeczne – jakby na co dzień ich nie było – kara pozbawienia wolności na czas nieokreślony oraz, w przypadkach skrajnego naruszenia, zesłanie na Genesis i hibernacja, od której nie przysługiwało zwolnienie ze względów zdrowotnych. A zatem w sporadycznych przypadkach to była kara śmierci. Zresztą, nawet bez przeciwwskazań hibernacja mogła wiązać się ze śmiercią. Podczas wybudzania kolonistów po podróży zdarzyło się kilka wypadków – statystyka wspominała o jednym śmiertelnym i trzech poważnych powikłaniach skutkujących krytycznym upośledzeniem umysłowym.

 – Mia, powiedz mi szczerze. Czy upomnienie to twoja sprawka? – zapytała Ren, gdy przyjaciółka siedziała przy stole i jadła zupę, którą poczęstowała ją gospodyni.

Zapytana zawahała się widocznie.

 – Nie – odpowiedziała, ale nie podniosła wzroku na rozmówczynię.

 – Przemyśl to wszystko i zachowaj się rozsądnie. Proszę cię.

Po tej rozmowie Mia przestała pojawiać się w domu Ren i Amina. Czasem można byłą ją spotkać u siebie. Stała się tak tajemnicza, jak przy spotkaniu w korytarzu widokowym, choć mniej emanująca pozytywną energią.

Przyszła tylko raz, późnym wieczorem, gdy Amina nie było. Wyglądało, że czekała na jego wyjście, bo zjawiła się w kilka minut po tym, gdy opuścił dom. Zapytała się, czy Ren jest sama.

 – Przyszłam się pożegnać. Nie ma dla mnie miejsca w osadzie. – powiedziała bez owijania w bawełnę.

Ren stała zaskoczona.

 – Mam własne plany i możliwości. Mam wsparcie. Spotkamy się jeszcze. Będę o tobie pamiętać.

Gospodyni otwierała usta, żeby coś odpowiedzieć, ale słowa nie chciały płynąć.

 – Nic nie mów. Widzę, że chcesz mnie powstrzymać przed tym albo wypytać o szczegóły. Lepiej nie wiedzieć.

Objęła Ren i uścisnęła ją.

 – Lubię cię Ren, ślicznotko. Jesteś trochę nijaka, ale to pozytywne. Dopasujesz się do każdego i to jest wielka zaleta. Wiele razy byłaś dla mnie ukojeniem. Umiesz wysłuchać jak nikt. Mam do ciebie prośbę, byś przechowała ten kawałek informacji. – wcisnęła jej w rękę topornie złożoną kopertę – Nie otwieraj, chyba że poczujesz, że przyszedł na to czas. Zniszcz ją, jeśli zacznie cię męczyć. Trzymaj język za zębami. Ufam ci. Mam też dla ciebie dobrą nowinę. Niedługo ma powstać regularna redakcja dziennika i myślę, że możesz się spodziewać zatrudnienia w zawodzie. Masz za sobą dobrą reklamę. – uśmiechnęła się i cofnęła do drzwi.

 – Ale dlaczego ty…? – wyrwało się Ren.

 – Mówiłam, że nie mogę tu wytrzymać. Popatrz, co się dzieje dookoła. A ja wciąż nie widziałam twojego nagiego ciała. – odparła i wyskoczyła w mrok. Cofnęła się i położyła dłoń na podbrzuszu kobiety.

 – Opiekuj się nią… albo nim dobrze. Potrzebujemy tutaj więcej twoich genów.

Wiedziała, choć wygląd Ren niczego jeszcze nie zdradzał. Amin musiał jej powiedzieć.

I uciekła, albo wyszła niezatrzymana. Zniknęło razem z nią około trzydzieści osób, dużo sprzętu i ciężki transporter, który mógł przedzierać się na wskroś przez busz czystą, brutalną siłą czerpaną z fuzji lekkich jąder. Gdy kolonia zorientowała się do czego doszło wszczęto pościg, którego oficjalnym powodem było zawłaszczenie dobra wspólnego. Początkowo tropienie grupy nie było trudne, bo nuklearny potwór pozostawił za sobą położony pokotem pas dżungli. Jednak uciekinierzy głupi nie byli – pojechali na północ, w dół rzeki Pierwszej. Po kilkudziesięciu kilometrach użyli koryta do zatarcia śladów. Niżej zaczynały się już podrównikowe „sawanny”, na których transporter nie zostawiał tak wyraźnych śladów jak w lesie. Zapewne opuścili koryto i skierowali się w głąb rozległych łąk, lecz ich tropów nie odkryto. Poszukiwania z orbity, teoretycznie łatwe z powodu potężnej emisji ciepła przez stos uprowadzonego pojazdu, nie miały sensu. Genesis z orbitą o niezerowej inklinacji przechodziła nad obszarem osady zbyt rzadko, a innych satelitów nie było. Być może pościg poskutkowałby, jeśli w włożono by weń więcej energii, jednak kolonia nie mogła sobie na to pozwolić.

Ten pierwszy przejaw niesubordynacji był, z punktu widzenia gatunku ludzkiego, bardzo pozytywnym wydarzeniem. Ludzkość poczęła rozprzestrzeniać się w spontaniczny sposób. Przestała podlegać scentralizowanej kontroli. Drzewo dziejów rozgałęziało się wieloma odrostami, z których niektóre zapewne uschną, lecz inne zamienią się w potężne konary. Czy można było mówić, że na Nowej Ziemi zaczęły istnieć dwa państwa?

***

Napięcie rosło. W powietrzu czuć było konflikt, frustrację, strach. Na ścianach domów sporadycznie można było dostrzec napisy z rodzaju „Precz z komuną!”, „Dość terroru”, „Pamiętaj: nie jesteś maszyną”. Napisy znikały i pojawiały się inne. Wszystko działo się pod osłoną tajemnicy, ukryte przed codziennym życiem. Ludzie spotykali się w stołówkach, pracowali, uśmiechali się, byli uprzejmi. Wyglądało, jakby jakieś duchy podburzały tłum. Jednak Amin narzekał i Ren także, choć raczej wewnętrznie. Popadała w rutynę i wcale jej się to nie podobało. Sen, praca, jedzenie, wieczór spędzony na przeglądaniu wiadomości na czytniku, rozmowach z narzeczonym, wycieczki po zwiedzonych już dziesiątki razy ścieżkach, seansy w kinie, bo zabrany z Ziemi zapas filmów był nieprzebrany. Brakowało tu czegoś. Wolności? Możliwości pojechania do innego miasta, do innych ludzi? Chęci kupienia nowego modelu systemu wirtualnej rzeczywistości lub nowych, modnych butów? Przyjemności spaceru po parku?

Samopoczucie Ren pogorszyło się znacznie po ucieczce Mii. Wcześniej nie spotykały się często, jednak sama świadomość, ze można pójść do przyjaciółki i porozmawiać podtrzymywała na duchu. Teraz kobieta została sama. Miała Amina i kilku dalszych znajomych – za mało, ale nie mogła lub nie chciała nawiązywać więcej kontaktów. Nie pomogła przepowiedziana przez Mię zmiana pracy. To, co kiedyś tak lubiła teraz było dla niej mało przyjemnym obowiązkiem. Może chodziło o brak wynagrodzenia? Ratowała się wymyślając i realizując ze swoim mężczyzną wyszukane zabawy erotyczne – w granicach tego, na co pozwalał jej stan. Dreszczyk oczekiwania pomagał przetrwać szarość dnia codziennego, płomień pożądania rozpalał ją na chwilę dłuższą lub krótszą, jednak potem powracało poczucie zamknięcia w klatce i braku możliwości. Kobieta coraz częściej wyrzucała sobie, że nie zabrała się z Mią na jej wyprawę w nieznane, która może i była niebezpieczna, ale przynajmniej pozwalała poczuć wiatr we włosach.

Zapowiedź koncertu – pierwszego otwartego występu grupy Światła w Oddali sformowanej już na Nowej Ziemi – wzbudziła sensację. Amin był podekscytowany jak rzadko kiedy. Ren także, podobnie jak większość kolonistów, była zdecydowana obejrzeć występ. Niewielka estrada zbudowana została u podnóża wału otaczającego osadę. Miejsca dla widzów znajdowały się po wewnętrznej jego stronie, w pasie oddzielającym go od pierwszych zabudowań. Tłum był duży. Kobieta stała obok narzeczonego i czekała na rozpoczęcie. Gdy na scenę wyszedł Diethelm i przemówił – poznała go dopiero wtedy – poczuła ucisk w trzewiach. Wyczuwała coś złego, bo jego obecność zwiastowała, że ma tu jakiś interes. Jakiś swój wielki plan. Pociągnęła Amina za rękę i powiedziała, że lepiej stąd wyjść. Posłuchał i poczęli przedzierać się przez tłum w kierunku domostw.

 – Bardzo budujące jest widzieć takie morze głów – wygłosił wstępne, nagłośnione elektronicznie zdanie. – Mam zaszczyt przedstawić bandę muzyczną Światła w Oddali. Czterech wybitnych… – przerwał, bo ktoś coś do niego krzyknął zza improwizowanych kulis – …sami mówią, że amatorskich. Słyszałem ich jednak i wiem, że są wybitni. Wykonają dla was dzisiaj autorskie jak i coverowane utwory. Powitajcie ich brawami!

Uśmiechał się, o ile można było to stwierdzić po tonie głosu i odległej sylwetce. Był swobodny. Może Ren niesłusznie go osądziła?

Utwory były w przeróżnym stylu. Na początku zagrany został kawałek nostalgiczny – było w nim o słonym morzu, o potężnych drzewach i pachnących kwiatach, o aromatycznych owocach, zwinnych drapieżnikach. Hymn pogrzebowy dla ziemskiej natury? Potem nastąpiło kilka standardowych utworów bez tekstu lub z tekstem o rozterkach i blaskach życia ludzkiego. Niektóre Ren kojarzyła. „Paint it black” Rolling Stonesów zakończyło tę serię. Słowa kolejnej kompozycji znowu wzbudziły w stojącej daleko od estrady, pod ścianą jednego z domów, kobiecie uczucie niepewności. Brzmiały tak:

„Bimbrownicy poszli w las
Kapią w puszki bez akcyzy
Spadają krople z kolców
Bimbrownicy cieszą się
Czy na pewno mogą tak?

Czy widziałeś ich?
Czy widziałeś raj?
Budowałeś go?
Rozkosz przeżywałeś?
A może bałeś się?

Możesz zamknąć drzwi i zapalić światła,
porzucić ich, przegonić ich
To twój miły dom, przyczółek
Ściany ciepłe, lecz co za nimi?
Praca? Ludzie? Przyjaźń? Dom!

Czy budowałeś raj?
Czy poczułeś możliwość?
Przyjemność?
Objęcia Herkulesa, miękkość Heleny.
Przestrzeń do tworzenia. Fortece do zdobycia.

Obejmij go. Obejmij ją.
Posmakuj ust. Poczuj aksamit.
Wznieś pomnik. Przeżyj przygodę.
Na nich nie zważaj.
Bimbrownicy zrobią swoje.”

W tłumie podniosły się niezrozumiałe okrzyki. Wszczął się jakiś ruch, który z pewnością nie był tańcem. Wtedy Diethelm ujął mikrofon i zaapelował o spokój, lecz zrobił to w jakiś dziwny sposób.

 – Proszę o spokój, by koncert mógł być kontynuowany. Utwory są bardzo poruszające. Sam chciałbym zanurzyć się w ich świecie.

Ktoś rzucił w niego butem albo kamieniem, lecz grubo nie trafił. W tłumie zaroiło się. Skandowano „kol-ce! kol-ce!”. Para stojąca z dala od tłumu wymieniła porozumiewawcze spojrzenia. Tutaj końcem ludzkości nie będzie głód albo obca zaraza – na własne życzenie uciekną w narkotyczny, perfekcyjny świat lub powybijają się nawzajem. Zostaną po nich maszyny drążące planetę i pracujące na dobrobyt nieżywych władców.

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wejdź na nasz formularz i wyślij je do nas. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

 

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Dobry wieczór,

dzięki Autorowi dzisiejszego tekstu (mam nadzieję pierwszego z wielu w ramach tej serii) na naszych łamach znów zawitało hard science-fiction. Takie z podróżami kosmicznymi, realistyczną fizyką, przekonującą pustką kosmosu i pociągającą tajemnicą nowego, nieznanego wcześniej globu.

Jestem udało się stworzyć fascynującą wizję nowej epoki odkryć. Tym razem śmiali podróżnicy wyruszają nie na obce kontynenty, lecz na obce światy. W przeciwieństwie do konkwistadorów, wśród nowych odkrywców są również kobiety. Ba! Jest ich zdecydowanie więcej, niż mężczyzn. Nowe planety mają być podbite nie tylko nowoczesną technologią, lecz również ludzką rozrodczością. Dlatego loteria, która miała wyłonić skład kolonistów premiowała dziewczyny w wieku rozrodczym oraz formalne i nieformalne pary damsko-męskie. Tu oczywiście dochodzi do głosu erotyczny wymiar tej ekspedycji. Jakie związki zbudują sobie odkrywcy nowych światów? Czy te zawarte jeszcze na Ziemi okażą się trwalsze niż te utworzone już po skoku w nieznane?

Niesamowity jest styl tego tekstu. Autor łączy chłodną, zdystansowaną narrację, przy pomocy której opisuje nakreśla relacje międzyludzkie i zachodzące w kolonii procesy społeczne, z fragmentami niemal poetyckimi, zwykle jednak odnoszącymi się do funkcjonowania maszyn (dobrym przykładem jest zapadający w pamięć opis startu rakiety). Kolejną mocną stroną „Kolonistów” jest budowany konsekwentnie nastrój. Niepokoju, zagubienia, lęku, który wywołany jest wpierw konfrontacją z bezlitosnym żywiołem Kosmosu, a potem obcą rzeczywistością planety. Narastające napięcie jest też wywołane zmianami, jakie zachodzą w zbiorowisku ludzkim, rzuconym na powierzchnię nieznanego globu. Coraz bardziej udziela nam się przekonanie głównej bohaterki, że stanie się coś bardzo, bardzo złego.

Szczerze i z pełnym przekonaniem polecam „Kolonistów” każdemu miłośnikowi science-fiction, ale również thrillera psychologicznego (czy może, w tym wypadku warto pokusić się o nazwanie nowego gatunku: thrillera socjologicznego 🙂 ). Ta lektura na długo zapada w pamięć. I naprawdę warto się z nią zaznajomić.

Pozdrawiam
M.A.

Dobry wieczór, pora na podziękowania.

Dziękuję Megasowi Aleksandrosowi za korektę, organizację publikacji oraz za delikatne popychanie mnie, żebym pisał ten tekst. Jeśli ktoś będzie spragniony dalszej części, a ja sie będę ociągał to niech wie do kogo apelować 😉

Sam oczywiście bym nie wymyślił wszystkich różności, które są w tekście przedstawione. Stoję na ramionach olbrzymów i dlatego… Nie wiem czy to polityczne, ale podaję listę inspiracji. Polecam wszystkie, tym bardziej jeśli komuś spodobało sie opowiadanie, bo mają one części wspólne:

* „Cylinder van Troffa” Janusza Zajdla
* wyczyny NASA i Space-X
* „Fiasko” Stanisława Lema
* „Ślepowidzenie” Petera Wattsa
* „Obłok Magellana” Stanisława Lema

Pewnie jest ich wiele więcej, tylko ja już nie pamietam źródeł.

Pozdrawiam, Jestem

A dlaczego miałoby to nie być polityczne? To żaden wstyd, inspirować się mistrzami!

Pozdrawiam
M.A.

Jako wieloletni miłośnik SF i to zwłaszcza w jej „twardym” wydaniu nie mogłem pominąć tego tekstu, chociaż obowiązki opóźniły sięgnięcie po pierwszą część, powieści, jak sądzę? Moje wrażenia po lekturze wydają się mieszane.
Z jednej strony gratulacje za rozmach i wzję oraz przemyślenie różnych szczegółów organizacyjnych wyprawy. Ciekawie zarysowano też możliwe konsekwencje założenia kolonii, w tym polityczne, np. ewentualność przejęcia władzy przez jakąś zakonspirowaną grupę. Tu od razu nasunęły się skojarzenia z inną jeszcze powieścią niezapomnianego J.A. Zajdla, czyli „Całą prawdą o planecie Ksi”. Sytuacja wyjściowa, wypisz wymaluj, podobna. Oczywiście, jak napisał MA, to żaden zarzut, inspiracja dziełami mistrzów. Szkoda, że uprawiany przez tego autora (oraz kilku innych) nurt fantastyki samoistnie wygasł, niezależnie od przedwczesnej śmierci J.A. Zajdla. Może to skutek nadejścia nowych czasów? Z mojej strony wyrazy uznania za te nawiązania.
Muszę też jednak uczciwie przyanać, że nie wszystko przypadło mi w tym tekscie do gustu. W pierwszej kolejności styl. Moim zdaniem nie tyle klimatyczny, co przyciężkawy i nużący w lekturze. Oczywiście, własny styl to rzecz wartościowa, ale jako czytelnik też mam swoje odczucia. A wszystkie te drobiazgowe opisy, ciągłe dygresje, mała liczba dialogów, też zresztą jakiś ciężkich i wymuszonych, sprawiały, że przebijałem się przez tekst z narastającym trudem. A takie znużenie czytelnika, niezależnie od intencji autora, to największy dla mnie grzech tekstu literackiego. Jeżeli lektura nie wciąga, to duża szansa, że ją porzucę i żadne głębsze przesłanie do mnie nie trafi. Tym razem tego nie uczyniłem, ale dotrwałem do końca z pewnym trudem. Za zbędne uważam też operowanie nadmiernie wyszukanym, udziwnionym słownictwem: np. termin „tranzycja” jest jak najbardziej poprawny, ale ma przecież dużo bardziej popularne i częściej stosowane odpowiedniki, a użycie słowa „ujeść” w odniesieniu do ukąszenia to już przekroczenie właściwego znaczenia (chyba, że piszemy z punktu widzenia owada napoczynającego nową potrawę, ale terminem tym posłużył się w dialogu ludzki bohater). „Bezludną ekspedycję” muszę natomiast uznać za sztucznie stworzony dziwoląg językowy. Zdarzały się fragmenty, w których zbytnio szafowano czasownikiem „być”, powtarzającym się w kolejnych zdaniach odnośnych akapitów (np. opis zdejmowania garderoby przez Ren w początkowych partiach tekstu, opis galerii obserwacyjnej na statku). I jeszcze didaskalia, które w tekście naruszają przyjęte w pisanej polszczyźnie reguły. Ale i mnie to się kiedyś zdarzało, zanim Keenarf bodajże nie zwróciła mi na to uwagi, za co jestem jej wdzięczny. Podsumowując moje wrażenia, ciekawa, pełna możliwości wizja wyprawy kosmicznej, fabuła obecnie ledwie zarysowana, natomiast sama lektura nużąca.

Dziękuję za merytoryczny komentarz!

Zacznę od tych najprostszych kwestii:

Didaskalia – nigdy nie wiedziałem jak je zapisywać i traktowałem trochę jak szczegół, dopóki da się skutecznie je zdekodować. Jak widać przy dłuższych tekstach zaczyna się brak konsekwencji rzucać w oczy i należy stosować się do standardów. Pewnie to poprawię i wrzucę nową wersję.

Powtórzenia. Podejrzewam, że masz rację, bo często mi się to zdarza. Potem nie wszystko udaje mi się wychwycić i poprawić. Przeczytam wskazany fragment zwracając uwagę na powtórzenia i poprawię, jeśli uznam to za stosowne.

Mała liczba dialogów jest wymuszona. Staram się ograniczać dialogi, bo po pierwsze mi nie wychodzą a po drugie jestem zwolennikiem słuchania opowieści a nie przysłuchiwania się rozmowie.

Drobiazgowe opisy. No co ty? Jest chyba jedno miejsce drobiazgowe: opis mechanizmu losowania. Nie znasz wzrostu Ren, nie znasz koloru jej ubrania, nie znasz rozmiaru terenu osady, nie znasz kształtu Genesis Re, nie znasz układu mieszkania Ren, blablabla. Szczegółów starałem się zawrzeć minimum, a posługiwać się ideami i ogólnikami. Jestem za pozostawianiem czytelnikowi tyle swobody ile się da.

Wymuszone dialogi są moją słabą stroną. No po prostu nie umiem budować odpowiednich form. Gdy zapisuję to, co bym powiedział, a potem czytam to okazuje się to jakimś niegramatycznym potworkiem. Więc poprawiam, ale wtedy coraz bardziej robi się to sztuczne. No nie wiem. Może jakieś rady?

Udziwnione słownictwo – to jest kwestia punktu widzenia. Może jestem trochę skrzywiony, ale większość słów, których używam jest w moim odczuciu naturalna. Tutaj się bronię twardo. „Ujeść” nie jest słowem narratora, więc do oceny powinno stosować się inne kryteria.

Dygresje. Robię ich mnóstwo. To są moje myśli z dygresjami ograniczonymi do jednego poziomu zagłębienia 😉 Myślę, że dygresje same w sobie nie są szkodliwe. Wydaje mi się, że teksty w języku naturalnym składają się w większości z dygresji. Problem jest chyba w tym, ze te moje są za bardzo widoczne. Może są zbyt długie? Jeśli możesz to wskaż co zwróciło twoją uwagę na liczbę dygresji – będę miał wkład do przemyśleń.

Całokształt nużący. Uuuu, bardzo źle. Bardzo chciałbym się postawić w roli czytelnika tego tekstu i sam go ocenić, bo to co dla jednego jest nużące dla innego nie jest i na odwrót. Jak na razie oceny nie zwiastują dobrego odbioru w grupie czytelników, więc może jesteś jej dobrym przedstawicielem.

Całej prawdy o planecie Ksi jeszcze nie czytałem. Eh zaraz się za nią wezmę i okaże się, że moje wypociny to pyłek w porównaniu. A poza tym to wszystko już było 😉 Trudno, trudno.

Pozdrawiam

Proponuje robić małe kroczki: zacznij od zminimalizowania wystąpień czasownika „być”, bo to rzeczywiście jedna z większych usterek. Aż oczy bolą. Dygresje nie są wcale takie złe, podobnie nieco udziwnione słownictwo. Pewnie pracując nad tym tekstem wskazałabym sporo miejsc do poprawy, ale mnie nie znużyło 🙂
Nie doczytałam co prawda w jednym kawałku, jednak wróciłam, żeby dokończyć.
Tylko błagam, więcej erotyki! ;p

Hej. Domniemaną, ale niewyrażaną reakcją Czytelnikówza bardzo się nie przejmuj . Twarda SF nie ma teraz tak wielu miłośników jak dawniej, a zresztą obecnie trudno liczyć na NE na zalew komentarzy. Może to wina długotrwałych perturbacji technicznych w działaniu strony? Ja wypowiadałem się w tylko we własnym imieniu, a np. Ania nie uznała lektury za nużącą. Osobiscie w trakcie czytania kolejnych partii tekstu zacząłem zastanawiać się, dlaczego to znużenie odczuwam? Przecież lubię SF, w opowieści zarysowana została ciekawa wizja, sceneria okrętu międzygwiezdnego, potem obcej planety, osady kolonistów itp. I doszedłem do wniosku, że brakuje mi właśnie żywych, potoczystych dialogów, z których chciałbym dowiedzieć się jak najwięcej o sytuacji, a które mogłybyrównież scharakteryzować postacie bohaterów czy posuwać akcję do przodu. Tymczasem wypadły trochę sucho, niczym oficjalne powitanie nowych obywateli osady na lądowisku. 😀 Uważam, że dialogi dodają każdemu tekstowi lekkości. Jak je pisać, nie wiem, niestety. Gdy zapisuję rozmowę moich bohaterówe, jest to właśnie prosty zapis, bo oni sami z siebie wygłaszają poszczegolne zdania, a ja tylko słucham i stukam w klawiaturę. Druga sprawa, na którą zwróciłem uwagę podczas moich przemyśleń, to jednak opisy i dygresje. I nie mam tu na myśli np. opisu fizycznego Ren (wolę nawet nie znać szczegółów dotyczących jej wyglądu, wystarczy, że inni bohaterowie uważają ją za atrakcyjną, resztę wyobrażam sobie sam) ale np. szczegółowe rozważania na temat sposobu wykorzystywania miejscowych roślin jako materiału budowlanego, czemu poświęcono bodajże cały akapit. To jeden z przykładów. Spowalnia to akcję, niewiele wnosząc do fabuły (może się mylę i okaże się to w przyszłości ważne dla bohaterów, ale takich wtrętów jest sporo, a nie sądzę jednak, abyś zamierzał je wszystkie wykorzystać). Odpowiada mi sposób formułowania opisów stosowany przez Sapkowskiego. Kilka ogolnych zdań na temat zamku np. (że istnieje), po czym szybki szkic jakiegoś dtrobnego szczegółu (np. umocnień bramy czy czegoś w tym rodzaju). Resztę czytelnik dopowiada sobie sam w wyobraźni.
Z czasownikiem „być” zawsze pojawiają się problemy. Pcha się wszędzie, gdzie zdoła. Używamy go często w mowie potocznej, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Takie słowo wytrych, pozwalające łatwo skonstruować zdanie oraz oddać bardzo różne czynności. A potem trudno takiego „gościa”z tekstu usunąć, bo często wymaga to przebudowy całego zdania, jeśli nie przy okazji kilku sąsiednich.
„Całą prawdę o planecie Ksi” szczerze polecam, jak zresztą całą twórczość J.A. Zajdla, ulubionego autora mojej młodości, jednego z tych, którzy wciągneli mnie do SF. Ale Zajdla z pewnością sam doceniasz. A w SF podobno wszystko już było (jak zresztą w całej literaturze, jakoby), tzw. „pomysły koczujące” to nic nowego.
I czekam na ciąg dalszy, bo zapowiada się prawdziwa saga „kolonizacyjna” w stylu hard SF, wzbogaconym o aspekty socjologiczne, polityczne, psychologiczne. Ania domaga się większej porcji erotyki. Ja może niekoniecznie, nic na siłę, ale formuła portalu zobowiązuje.
Pozdrawiam

Trudny tekst, cholernie długi jak na odcinkową publikację. A może nie tyle długi, co mało wciągający.
Brak na razie bohatera, którego czytelnik polubi albo znienawidzi. Emocje? Gdzie one są? Erotyka? Przebłyski niemrawo sprezentowane.
Science-fiction bardzo nienowoczesna. Społecznie dziwaczna. Ale niech tam.
Najbardziej podoba mi się klimat opowiadania. Udało się go stworzyć. Oby udało się go zachować, idąc dalej w te gęste krzaki nieznanej planety, itp.
Powodzenia w udoskonalaniu kolejnego odcinka.
Uśmiechy,
Karel

Tak, masz rację z bohaterami. Bohaterzy są zbyt zwyczajni i niespolaryzowani. To są po prostu ludzie, a nie ktoś z kim można się utożsamić do przesady lub potępić (z chęcią krwi!). Trudno mi będzie sie z tego wykręcić w następnych częsciach.

Drogi Jestem,
Jest, moim zdaniem, jeden rokujący bohater – Lars. Ale co dla niego planujesz, tego nie wiem. W każdym razie znalazłoby się trochę czytelników, którzy pokibicowali by mu w zdobyciu ukochanej na przykład.
Uśmiechy,
Karel

błagam, napisz dalej tę historię
jest niesamowita. trochę jak Lem i strukturalnie wiele więcej ludzkich zależności..
pisz, proszę to dalej, bo uschnę ;(
o ile ma być w ogóle cd?

Osobiście wolę, gdy Autorzy zamiast misternie budowanego napięcia i tworzenia klimatu, szybko przechodzą do rzeczy, wrzucając czytelnika w wir wydarzeń. Tutaj mamy jednak tę pierwszą opcję i muszę napisać, że miałem problem z przebrnięciem przez początek. Dłużył się i odniosłem wrażenie, że mógłby być znacznie skrócony, albo nawet mogłoby w ogóle go nie być a wszystko zawarte w kilku zdaniach wyjaśnienia.

Ale drugą połowę opowiadania -po wylądowaniu na planecie przeczytałem już z dużym zainteresowaniem i przyjemnością. Uwielbiam klimaty odkrywania nowych światów i odnalazłem to w tym opowiadaniu. Autor ma sporą wyobraźnię popartą odpowiednią wiedzą, co sprawia że opis kolonizacji jest wiarygodny.
Z ciekawością przeczytam w kolejnych opowiadaniach o dziwach, które kryje zasiedlana planeta, poróżnionych osadnikach, grzybkach które chyba nie są tylko halucynogenne, i o dziecku które nosi pod sercem bohaterka.
Dodam jeszcze, że wg mnie najciekawsza postać to Mia. Para Ren/Amin są póki co zbyt normalni, a przez to bywają mało literaccy.

Styl i pomysł oceniam najwyżej, na 5. Erotyki trochę mało, więc i oceniłem odpowiednio niżej.

Poczułam się, jak w latach młodości. 🙂 Już zapomniałam, ile przyjemności dawało mi czytywanie s-f, a tu proszę: doznałam tego znowu, dzięki Tobie.
Mnie ten tekst w ogóle nie znużył, przewijając stronę w trakcie czytania cieszyłam się, że jeszcze tyle mi zostało. 😉
Zagłębiając się w świat Twojej fantazji czuję się, jakbym sama wstępowała na nieznany ląd i nie zauważam żadnych mankamentów tekstu cha cha cha. 😀
Czekam z niecierpliwością na dalsze części.
To prawda, że brak tu dosłownych opisów erotyki, może poza tymi pod wpływem kolców-niekolców i w rojeniach sennych Ren, ale prawdę mówiąc opisy takich zwykłych aktów seksualnych w ogóle by mi tu nie pasowały. 😉
Niską ocenę tej części przypisuję właśnie owemu niedostatkowi, bo przecież jest to jedna trzecia oceny ogólnej.

Napisz komentarz