Bitwa na kolory  3.65/5 (18)

28 min. czytania

Źródło: MaxPixel

Sześćset pięćdziesiąt cztery odsłony. Czyli każdy czytelnik przeczytał nasze kolory dobre piętnaście razy, zanim podjął decyzję, wybierając ten jedyny. Wybór nie był łatwy. Autorzy wciągnęli czytelników w bardzo wymagające światy.

Zielona gorączka

Czerwień

Niezgodny

Długość ma znaczenie

 .

.

Źródło: MaxPixel

JiNn – Długość ma znaczenie (39% Waszych głosów)

Zawsze, gdy odwiedzałem Klaudię, tysiące myśli kłębiło mi się w głowie. Nie, żebym miał jakieś wątpliwości czy skrupuły. Wszystko było jak należy. Ona płaciła, ja przychodziłem. Ostatnio nawet zrobiliśmy postępy. Oswajanie nigdy nie było łatwe, wymagało czasu i wielu rozmów. Byliśmy coraz bliżej. Mimo to trudne do zdefiniowania myśli niepokoiły mnie coraz bardziej. Być może stawiałem się w jej sytuacji? Czy zniósłbym takie życie? Może to jakieś wyimaginowane poczucie winy. Przy niej stawałem się szczery. Za szczerość płaciła dodatkowo.

– Opowiedz mi o tych zaburzeniach pól elektromagnetycznych, to było ciekawe, te długości fal i w ogóle. To imponujące, że znasz się na takich rzeczach.

Miała spokojny głos, pogodzony. Siadaliśmy u niej w pokoju z wysokim sufitem. Klaudia mieszkała w starej kamienicy, którą odziedziczyła po dziadku. Na ścianach święte obrazy, krucyfiksy, różańce. Na oknach firany z zasłonami, w kącie stare radio, gramofon i regał z płytami. Nie było telewizora.

– Zgadza się, jestem w tym niezły, ale tak naprawdę moja wiedza dotyczy zaledwie krótkiego wycinka z całego widma. Jestem raczej wyspecjalizowany w długościach sięgających kilku setek nanometrów. Mogę ci o tym opowiedzieć.

– Mów. Wiesz, że uwielbiam słuchać. – Położyła swoją dłoń na mojej tak swobodnie, że przeszedł mnie dreszcz i niemal zwątpiłem w jej kalectwo.

– Zacznę od początku – podjąłem, dobrze pamiętając, jakim językiem muszę się przy niej posługiwać. – Pierwsza długość to… taka, która bardzo rzadko występuje w przyrodzie. W nocy smakuje niezwykle tajemniczo, niesie w sobie przepych, luksus i ekstrawagancję. Kojarzy mi się przede wszystkim z hotelami w Warszawie. Nie dlatego, że budynki czy ich szyldy miałyby nią smakować. Wcale nie. Poznałem kiedyś kobietę o włosach w takim odcieniu. – Klaudia uśmiechnęła się. – Wciąż je widzę, czuję zapach, którego nie potrafię opisać, poza tym, że był poważny i dostojny. Z Justyną spotykałem się tylko w drogich hotelach i nie za często. Zawsze mi dobrze płaciła i miała spore wymagania, szczególnie intelektualne. Musiałem z nią udawać kogoś, kim wcale nie byłem. To było nawet ciekawe, ale też bardzo wyczerpujące. Każda randka była wyzwaniem i nie każda kończyła się w łóżku. Justyna była kimś ważnym i bardzo dbała o dyskrecję. Czułem, że nasze spotkania to rodzaj wentyla bezpieczeństwa. Znajdowała w nich upust i rozładowanie stresu. Taką mam w sobie pierwszą długość.

– Podoba mi się, jak o niej mówisz. Czy ty się w nas zakochujesz? W kobietach?

– Zawsze, inaczej nie mógłbym dobrze wykonywać swojej pracy.

– My tak nie umiemy kochać kogoś przez chwilę i zaraz o nim zapomnieć. To w ogóle możliwe?

– Wiesz – odpowiedziałem po chwili zastanowienia – ja wcale nie zapominam. We mnie nie ma tej sprzeczności. Większość nie oczekuje wyłączności, więc…

– Większość? – Puściła moją dłoń. – Więc są takie które roszczą sobie do ciebie prawo, nawet w czasie, kiedy płacą ci inne?

– Zdarza się – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– Ale umowa…

– Jesteśmy tylko ludźmi.

– Powinieneś brać za to dodatkowo. Za to, że mogą cię kochać, gdy wychodzisz, gdy trzaskają za tobą drzwi i słychać, jak zbiegasz po schodach. Za to, że mogą wpisywać Twój numer na telefonach, że mogą pisać długie esemesy, nawet jeśli ich później nie czytasz, bo wcale ich nie wysyłają albo nie naciskają słuchawki, by się dodzwonić. Za to wszystko. Za dłonie wsunięte między uda, gdy wypełniasz ich powieki swoim obrazem – mówiła coraz ciszej – za twój zapach, za głos twój i… dotyk, gdy ciebie przy nich nie ma.

To było wstrząsające wyznanie. Powiedziała tyle i nawet nie drgnęła. Głos wydobywał się z niej jak z posągu. Milczałem urzeczony, zdumiony.

Poradziła sobie ze wzruszeniem, dotknęła dłonią ust i przesunęła palcami po ich granicy. Westchnęła przeciągle i pokiwała głową.

– Mów dalej, proszę.

– Druga długość to spokój i powolność w ruchach. Kojarzy mi się z Renatą, którą poznałem przypadkiem, jeszcze na studiach. Pracowałem wtedy weekendami w punkcie ksero, a ona… ona była wyjątkowo uparta. Pewnego dnia, gdy zepsuła się maszyna kopiująca, czekała wraz ze mną na serwis, siedzieliśmy i gadaliśmy przez kilka ładnych godzin. Później wracaliśmy wspólnie, do jej domu. Pamiętam nadzwyczaj czyste niebo i pod tym niebem, pod pretekstem wspólnej nauki, pachniało nam drugą długością. Gdy zapadł zmrok, jak kotara zapadły zasłony na okna. Obejmując jej szyję, mąciłem spokój ust. Oddychałem swobodnie do uszu i powoli wspinaliśmy się na wyżyny wzajemnego poznania. To było jak przejście. Najbardziej łagodne z łagodnych. Z codzienności, z rzeczywistości do snu, do przebudzenia o poranku w ciasnej pętli ramion i półmroku wciąż upuszczonych zasłon. Później przy drewnianym stole rozważaliśmy przyszłość, poważną i odpowiedzialną.

– Nie jesteś żonaty – odezwała się po dłuższym milczeniu.

– Nie, nie doszło do tego. Nie skończyłem studiów, a ona była najlepsza na roku.

– Śledziłeś ją później?

Popatrzyłem na jej ciekawskie usta, ale powstrzymałem się od komentarza.

– Sprawdzałem raz po raz, jak się jej układa.

– Nie kusiło cię, by znów ją spotkać?

– Nigdy nie czułem się samotny, a ona kojarzyła się jednoznacznie…

– Małżeńskie kajdany, gromadka dzieci i żegnaj prerio… – zaśmiała się.

– Coś w tym stylu – odpowiedziałem wesoło, nie będąc pewnym, czy się nie nabija.

Znów chwyciła moją dłoń i tym razem porwała ją do ust.

– Wakacje spędziłem z Olą. To był szaleństwo. Wszystko pachniało trawą i szumem drzew. Spotkałem ją na stacji, tak jak ja wybrała się w podróż na ślepo bez kasy. Plecak, śpiwór i karimata. Uciekała od narzeczonego – stomatologa. Ja chodziłem na rękach, a ona grała na piszczałce, tak zbieraliśmy na żarcie i piwo. Jak w średniowieczu…

– Umiesz chodzić na rękach?

– Tak, to łatwe. Mogę cię nauczyć.

– Chętnie – uśmiechnęła się i przesunęła ustami po mojej dłoni.

– Ten czas z Olą to właśnie trzecia długość. Noce w dziko rozbitym namiocie, nagie kąpiele w jeziorach, oddawanie siebie po skraj wyczerpania. Nasze wzruszenia niosły się łąkami i polami. Tak zapamiętałem trzecią długość. Lasy, mchy i folgowanie dzikiej żądzy, bez ograniczeń.

– To fascynujące tak spać ze sobą pod samym niebem. Tylko wy i świat na zewnątrz.

– Spaliśmy w namiocie, nie pod gołym niebem.

– To przecież prawie to samo.

Wsadziła sobie do ust moje palce, poczułem wilgoć śliny i twardość uzębienia.

– Masz delikatne dłonie – podsumowała w końcu, kładąc jedną z nich na policzku. – Wyobrażam sobie, jak dotykasz nimi te wszystkie kobiety, na ich długościach, jak wiją się i kruszeją przeniknięte jednoczesną delikatnością i siłą. Wyobrażam sobie, jak wcześniej je uwodzisz zapamiętale, wedle ich życzeń. Jak ciągniesz je ścieżką, którą wybrały, jak kochasz je, a one wyczuwają, że są kochane i nie przestaną być. Nawet gdy będziesz już z inną, z kolejną.

– Mogę cię pocałować? – spytałem.

– Dlaczego? – wystraszyła się.

– Nie wiem… Zapragnąłem…

– Myślałam, że nie jesteś tu dla swych pragnień?

– Nie jestem – potwierdziłem.

Położyła moją dłoń na brodzie i pociągnęła nią w dół, ku szyi.

– Karolinie – przerwałem krępujące milczenie – zawsze było zimno. Wlewaliśmy w siebie hektolitry herbaty z cytryną, a później wskakiwaliśmy pod pierzynę. Tak to było, pamiętam. Zima i nieszczelne okna w mieszkaniu. Dzień w dzień rozgrzewaliśmy się w ten sam sposób. Chyba się od niej uzależniłem, od jej zimnych rąk, które z takim trudem doprowadzałem do wrzenia.

– Kobieta lodowiec?

– Niezupełnie. Wystarczyło przekroczyć pewną granicę i…

– Dlaczego z nią nie zostałeś? Wielu ludzi uzależnia się już do śmierci. Pokonani przez przyzwyczajenia i nałogi drepczą w kółko, poruszając się w wąskim zakresie własnej szczęśliwości.

– Może właśnie dlatego.

– Często też umierają szczęśliwi, a przecież do tego dążymy.

– Karolina wyjechała, nagle i bez pożegnania, uwierzysz? Do Norwegii.

– Ona była czwartą długością?

– Tak, kojarzy mi się niezmiennie z herbatą i cytrynami, które kupowałem na kilogramy.

– Mi też często marzną ręce i stopy. Czasem jest mi tak zimno, że muszę wziąć kąpiel.

– Lubiłem Karolinę i brakowało mi jej.

– W końcu jednak zdobyła cię piąta długość?

– Tak, jak krew krążyła w moich żyłach. Jak lawa w wulkanie.

– Ha, ha, niezły romantyk z ciebie. Jak było naprawdę?

– Naprawdę… to nigdy jej nie poznałem.

– Przypadkowy seks w pociągu?

– Nie, w ogóle nie było piątej.

– O… – zdziwiła się – zostało wolne miejsce.

– Na to wychodzi.

Znów wsadziła sobie do ust palce mojej dłoni, tym razem poczułem jej język. Całowała je w wymyślonej przez siebie kolejności. Wpatrywałem się jak to robi i z najwyższym trudem panowałem nad sobą. Wsuwała je do ust po kolei i wysuwała powoli. Nagle przerwała.

– Nie opowiedziałeś o śniegu, o mrozie ani słowa. Wiem, było zimno, ale to nie to samo.  Przecież ta długość jest środkiem ciężkości wszystkich innych.

– Jeszcze wszystko przede mną – uśmiechnąłem się. – Może mrozem będziesz ty Klaudio.

– I opowiesz o mnie innej, która będzie się nakręcała słowami o tym, jak doświadczasz kalekę, przybliżając jej niebo, by mogła dosięgnąć?

– Nie wiem, co będzie jutro.

– A ja chciałabym pokazać tobie swoją długość, królową wszystkich długości. Czuję nią, słyszę, smakuję i dotykam. Tobie zaś jest ona całkiem nieznana, a dla mnie jest wszystkim, całym światem, który… – zawahała się przez chwilę, jakby nie chciała tego powiedzieć, a jednak po chwili dokończyła – oglądam.

– Noc? chcesz mi pokazać noc? Szczyt wszystkich długości?

Wspięła się na dzielący nas blat stołu i położyła dłonie na moich oczach.

-Teraz też jesteś kaleką. Kochaj się ze mną w tej długości.

.

Źródło: Karima Adebibe as LaraCroft. Wikipedia

Radosky – Zielona gorączka (25,5% Waszych głosów)

Śnieg prószył z nieba, wokół piździło nie gorzej niż w porcie Aberdeen, a temperatura zamrażała krew w żyłach. Pełen pęcherz nie pozwalał o sobie zapomnieć. Musiałam przerwać poszukiwania, chwilowo zboczyć z górskiej trasy i rozejrzeć się za miejscem, w którym mogłabym sobie ulżyć.

Idąc na stronę, nieco pobłądziłam. Wówczas to jednak wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Oddając się potrzebie fizjologicznej, dostrzegłam snop światła, wydobywający się jakby wprost z góry. Czyżbym natrafiła na zamieszkałą pieczarę? Odzyskałam nadzieję.

Takich okazji nie zwykłam marnować. Zakradłam się do jaskini. Po pokonaniu wąskiego wejścia znalazłam się w środku obszernej groty. Płonęło w niej ognisko, obok brodaty mężczyzna, ku memu zdumieniu, ćwiczył jogę.

– Doktor Bruce Banner, jak mniemam. – Rozpoznałam go bezbłędnie.

Facet podskoczył w miejscu, zaskoczony moją obecnością.

– Lara Croft. Niestrudzona poszukiwaczka skarbów i przygód. Sprawna tropicielka – przedstawiłam się.

Pokiwał smutno głową.

– Jak mnie pani tu znalazła?

– Panna… Mam swoje sprawdzone sposoby – odparłam, dziękując w duchu swemu pęcherzowi…

Mężczyzna pokiwał z uznaniem głową, po czym zapytał:

– A czy panna Croft wierzy w moc kolorów?

Zdumiało mnie to trochę, jednak pobieżne rozejrzenie się po jaskini wszystko wyjaśniło. Wszędzie leżały puste opakowania po nervosolu oraz zużyte torebki po melisie. Uświadomiłam sobie wtedy, że mam do czynienia z lekomanem. Stąd to gadanie od rzeczy.

– Moc kolorów? – powtórzyłam.

– Ja wierzę, że kolorami możemy opisywać zastaną rzeczywistość, a także inne osoby. Dajmy na to kolor biały, to w kulturze zachodu symbol niewinności i czystości. Ewidentnie wpływa na zmysł intuicji, dodaje też optymizmu.

Machnęłam ręką, przerywając ten smętny wykład.

– A mnie jakim kolorem by pan określił?

Mężczyzna podrapał się po brodzie. Dowodziła ona długiego pobytu doktora w tej zagubionej pośród himalajskich szczytów jaskini.

– Kolorem pomarańczowym, panno Croft. Znajduje się bowiem panienka na rozdrożu, pomiędzy kolorem swej przeszłości, żółtym- oznaczającym pewność siebie, a kolorem przyszłości, czyli czerwienią, symbolem aktywności i witalności. Pomarańczowy symbolizuje ciepło i inspirację.

Taktownie nie skomentowałam tych bredni. Pragnąc jednak zachować zasady grzeczności, zapytałam doktora o jego kolor. Natychmiast spochmurniał i rzekł:

– Zbyt wiele lat udawałem kogoś, kim nigdy nie byłem, teraz więc ponoszę tego straszliwe konsekwencje. Władzę nad mym ciałem przejmuje bowiem kolor zielony, zwiastujący siły natury i równowagę wewnętrzną, której zadałem gwałt dawno temu…

Miałam dosyć tego żenującego spektaklu. Ani ja nie byłam studentką, ani ten cały Banner nie wyglądał na żaden autorytet. Postanowiłam powiadomić go o celu mojej misji.

– Pańscy przyjaciele wynajęli mnie, abym pana odnalazła. Bardzo się przejęli pana zaginięciem…

– Przyjaciele? Ja nie mam przyjaciół!

– A pańska dziewczyna? Czarna Wdowa? Tak się przejęła pańskim zniknięciem, że nie jest w stanie zmrużyć oka.

Doktor zaprzeczył ruchem głowy. Wyraźnie się denerwował.

– To już nie jest moja dziewczyna! Odkryłem, że kręci na boku z Sokolim Okiem…

To wyznanie zbiło mnie z tropu. Nie sądziłam, że Czarna Wdowa mogła okazać taką dwulicowość. Wciąż miałam jednak w ręku kilka innych atutów.

– Kapitan Ameryka! – Wyjęłam z plecaka fotografię, na której Banner stał obok jakiegoś lowelasa owiniętego amerykańską flagą. – Kapitan bardzo się o pana martwi. Nazywa pana swoim przyjacielem, mówi, że nie zna nikogo mądrzejszego od pana. Uważa, że bez pana zespół jest niekompletny…

– Naprawdę? Naprawdę tak o mnie powiedział? Zależy mu na mnie?

Kolejny raz zbił mnie z tropu. Czyżby pedał? W takim razie, o co chodziło z tą Czarną Wdową? A może jednak to ten cały Sokole Oko złamał mu serce? Uznałam, że dyplomatycznie będzie pominąć ten temat.

– Bardzo mu na tobie zależy, doktorze Bruner…

– Banner – poprawił mnie naukowiec.

– Tak jak wspominałam. Kapitan nie może doczekać się ponownego spotkania z panem… Nie on jeden zresztą, Nick Fury, Jastrząb, a także Tony Stark…

– Tony Stark? – Doktor wszedł mi w słowo. Cały aż się zatrząsł.

– Oczywiście, Tony Stark pokrył koszty mojej wyprawy poszukiwawczej. To wspaniały…

– Nie powinnaś mnie szukać. – Znowu mi przerwał, zauważyłam, że coś go gryzie, ale zamiast o tym mówić, reaguje zbędną agresją. – Skończyły mi się leki. Czuję, że On nadchodzi! A gdy On nadchodzi, dzieją się rzeczy, nad którymi nie panuję!

Pomyślałam, że facet oszalał. Nie miałam co do tego żadnych wątpliwości.

– Kto, doktorze Donner? Czy ktoś panu zagraża?

– Jestem Banner! Bruce Banner! Nic nie rozumiesz, angielska ignorantko. Stark to złamany skurwysyn! A ja jestem niebezpieczny!

Przysięgłabym, że doktorkowi twarz aż zzieleniała, gdy usłyszał o Starku. Jednak na obrażanie mojej osoby nie mogłam mu pozwolić.

– Słuchaj, pigularzu, nie po to ryzykowałam życiem, szukając cię na tej górze, by teraz wysłuchiwać obelg pod swoim adresem. Zbieraj więc swoje dupsko, pakuj manatki. Opuszczamy tę twoja, małą zaciszną kryjówkę. Czy to ci się podoba, czy nie… Uruchomiłam nadajnik GPS. Tony jest w drodze…

Tego dla Bruce’a Bannera okazało się za wiele. Gniew i złość – uczucia, których skutkiem braku farmaceutyków nie potrafił już tłumić – eksplodowały z mocą bomby termojądrowej. Mężczyzna zadygotał, wygiął ciało w nienaturalny łuk, wstrząsnęły nim konwulsje. Przeraziłam się.

– Panie Doomer, czy wszystko w porządku?

– Huuuuaaaaalllllkkkk. – Usłyszałam w odpowiedzi i dostrzegłam, że twarz doktora zzieleniała już w całości.

– Panie Bruner, nie chciałam pana zdenerwować… – Cofnęłam się o krok.

Doktor tymczasem zaczął pęcznieć niczym balon. Pęczniał i jednocześnie widoczne fragmenty jego ciała przybierały zieloną barwę. Zupełnie jakby dostał jakiegoś uczulenia. Na przykład na Tony’ego Starka.  Nadymał się więc i wydawał dźwięki przypominające przedśmiertne rzężenie. Natychmiast przypomniałam sobie upiorny skowyt, który zbudził mnie rankiem. Zdawało się, że mój chory towarzysz za chwilę eksploduje, rozpadając się na kawałki, ale on ciągle pęczniał i pęczniał. I nie miał zamiaru przestać. Na całym ciele zakwitły nabrzmiałe żyły, wybałuszone oczy nabiegły krwią, usta wykrzywiły się w grymasie bólu i nienawiści. Widok doktora, puchnącego i zzieleniejącego, napawał mnie trwogą.

Przerażona, chciałam się wycofać, opuścić jaskinię i uciec jak najdalej, ale wykonując kolejny krok w tył, potknęłam się i upadłam na plecy. Bruce Banner nadął się tak bardzo, że ubranie zaczęło rozpruwać się na zielonym ciele. Pierwsza strzeliła stara, znoszona koszula, ukazując umięśniony tors doktora… Następnie rozerwały się buty, wystawiając na moje spojrzenie wielkie stopy mężczyzny… A na samym końcu pękły spodnie, ku mojej zgrozie przebite przez wielki, sterczący, również zielony członek… To, co ujrzałam, wydawało się zbyt nieprawdopodobne, by mogło być prawdziwe, a jednak…

Pamiętam, że skomentowałam to dwoma, wielce wymownymi słowami:

– Ja pierdolę…

Szacowny doktor w okamgnieniu przeobraził się w olbrzymiego, równie nagiego co zielonego potwora. Z mordy ciekła mu ślina, przekrwione oczy wychodziły z gałek, żyły na całym ciele uwypuklały muskulaturę. Bestia jawiła się jako urzeczywistnienie marzeń enerdowskich naukowców.

– Huuuaaaaalllllkkk – zawyło monstrum i wykonało krok w moją stronę, depcząc ognisko oraz ignorując płomienie.

Ze strachu zlałabym się w majtki, gdyby nie to, że szczęśliwym zrządzeniem losu, opróżniłam niedawno pęcherz. Zielony gigant wykonał tymczasem kolejny krok i wyciągnął ku mnie wielką łapę. Dobywając resztek odwagi, pokonałam paraliżujący strach i wciąż leżąc, odepchnęłam się nogami. Palce śmignęły mi przed oczyma, zahaczając paznokciami o grubą kurtkę. Szpony Bannera przebiły kilka warstw materiału i zatrzymały się na samej skórze. W przerażeniu odpełzłam kilka metrów, gubiąc przy tym pocięte fragmenty ubrań. Na samym końcu straciłam stanik. Uwolnione, białe piersi natychmiast ściągnęły na siebie wzrok mojego koszmaru.

– Huuuuulk – zaryczał i podskoczył w miejscu, a gdy opadł, ziemia wokół aż się zatrzęsła. Rękoma uderzył kilka razy o tors niczym jakiś pierdolony, zielony małpolud. Na koniec pomachał swym skandalicznie wyglądającym fiutem.

Tego było dla mnie za wiele. Sięgnęłam po broń, którą miałam ukrytą za pasem i wycelowałam w Bannera.

– Żegnaj, frajerze!

I wystrzeliłam prosto w czoło wielkoluda. Trafiłam bezbłędnie. Raz, potem drugi i trzeci…

– Huuuuulk! – zawył i nic nie robiąc sobie z moich strzałów, rozwścieczony uderzył wielką ręką w grubą, kamienną ścianę jaskini.  Ta poddała się niczym kartka papieru. Odłamki skały posypały się na podłoże.

Zrozumiałam, że jestem stracona. Że zielony olbrzym zabije mnie w ten czy inny sposób. Jedyne, co mi pozostało, to modlić się o szybką śmierć. Zamknęłam oczy.

– Huuuuulk!

Poczułam, jak zmutowany Banner zbliża się do mnie.

– Huuuuulk! – zaryczał z tak małej odległości, że mimowolnie otworzyłam oczy. Nad głową ujrzałam fiuta w pełnym wzwodzie. Miał długość mojej ręki od czubka palców aż po sam łokieć.  U nasady tego czegoś zwisały nie mniej pokaźne jądra. Co gorsza, zielona żołądź penisa wysuwała się z napletka.

To, co się działo później, pamiętam jak przez sen. Zagryzłam usta, odwróciłam wzrok. Moja dłoń powędrowała ku sterczącej pale Bannera. Złapałam to coś z całej siły.

Kierowana jakąś podświadomą wiedzą, zaczęłam obrabiać instrument doktora. Brzydziłam się tego, ale rozumiałam, że to jedyny sposób, aby ocalić życie. Moje palce zaczęły rytmicznie pracować na całej długości wzburzonego organu. Drżenie ciała potwora upewniało mnie w celowości podjętego działania. Tym wyuzdanym i niegodnym damy czynem mogłam okiełznać bestię, która tkwiła w Bannerze. Zrozumiałam, dlaczego jest taki ważny. Dlaczego Kapitan Ameryka, Czarna Wdowa czy Tony Stark chcieli, abym go koniecznie odnalazła. Ten, kto kontrolował doktora, miał w ręku potężny atut!

Nie ukrywam, myśl ta czule połechtała moją próżność. Lara Croft – zaklinaczka i obciągarka potworów… Pani świata!

Pomysł rozśmieszył mnie pomimo grozy sytuacji.

Hulk tymczasem dyszał i sapał. Jego nieustannie pobudzany kutas pokrywał się mokrym, obrzydliwym śluzem. Z ust ciekła mu ślina i kapała na moje włosy oraz obnażone piersi. Nie zaprzeczę, było w tej sytuacji coś haniebnie pociągającego. Coś, czego dotychczas nie odczuwałam, a co sprawiało, że ściskało mnie w dołku. Czyżbym odnajdywała satysfakcję w byciu sprowadzoną do roli narzędzia seksualnego?

Nie mogłam się powstrzymać. Mając przed twarzą główkę kutasa, wysunęłam język i użyłam go w wiadomy sposób. Fiut smakował słono i wydzielał silny zapach. Brzydziłam się tego, co zrobiłam, ale jednocześnie nie potrafiłam przestać. Po prostu musiałam kontynuować.

Poznałam zaskakującą prawdę o sobie. Zrozumiałam, że jestem zboczona… Ścisnęłam penisa mocniej, aż olbrzym zadrżał. Przysunęłam piersi i otuliłam nimi kutasa. Jędrny biust objął nadzwyczaj dorodny organ, a twarde sutki drażniły jego wrażliwą powierzchnię.

Hulk zamruczał niczym potulny kotek. Spojrzałam w górę i dostrzegłam, że ma zamknięte oczy. Mogłam go zostawić, porzucić z tą sterczącą dzidą, uciec przez ciasne wejście i zapomnieć o wszystkim, co widziałam i uczyniłam.

Jednak tego nie zrobiłam. Nadal masturbowałam piersiami fiuta potwora, odnajdując najczulsze punkty i skupiając na nich swoje poczynania. Jęki i sapanie olbrzyma przybierały na sile, a oddech stawał się coraz płytszy.

Jednak tego, co nastąpiło później, nie wzięłam pod uwagę. Wielki, nabrzmiały kutas wzdrygnął się, po czym wyrzucił z siebie strumień zielonej mazi. Drań spuścił się na moje ciało! Nie znajduję słów, żeby opisać wstręt, jaki poczułam podczas zaistnienia tego faktu. Dodam, tylko że razem z kolejnymi spazmami Hulk dosłownie niknął w oczach. Zaspokojony buhaj, znalazłszy tym sposobem ujście trawiącej go od środka agresji, kurczył się, tracił chorobliwą zieleń, wracał do dawnej postaci. A gdy już odwrotna transformacja dobiegła końca, padł nieprzytomny.

Wtedy też zrozumiałam znaczenie słów doktora o kolorach i o tym, że zieleń przejmuje nad nim władzę.

***

W chwili, gdy piszę te słowa, Banner wciąż nie odzyskał przytomności. Mam nadzieję, że po wybudzeniu nie będzie o niczym pamiętał. Ze swojej strony obiecuję stosownie przemilczeć to, co się wydarzyło i co sama uczyniłam, aby przeżyć.

Tak więc czekam w jaskini na przybycie ekipy ratunkowej Starka. Ufam, że stanie się to już niebawem. Pokładam też nadzieję, że pozbywszy się… nadmiaru testosteronu, Hulk już nie wróci i nie zmusi mnie ponownie do podjęcia działań takich jak poprzednio. Jeżeli jednak czytacie te słowa, a ja przepadłam bez wieści, to znak, że zielony kolor zwyciężył, a ja nie żyję.

Lara Croft, gdzieś w Himalajach. 13 Listopada 2015 roku.

***

Tony Stark zmiął kartkę w dłoni. Rozejrzał się wokół. Wnętrze jaskini wyglądało jakby przeszło przez nie tornado. Wszędzie leżały rozrzucone przedmioty codziennego użytku. Kubki, talerze, opakowania, nawet ubrania. Wszystko zostało zdewastowane. Wejście do groty, które Lara opisywała jako wąskie i ciasne, teraz mierzyło trzy metry wysokości i tyleż szerokości. To uczynić mógł tylko Hulk.

Tony Stark zaklął. Spóźnił się. Stracił najlepszą tropicielkę. Zgubił Bruce’a Bannera. Przyjrzał się ponownie kartce z pamiętnika panny Croft i jeszcze raz zaklął siarczyście. Wykrzywiając twarz w obrzydzeniu, wypuścił ją z dłoni.

Kartka bowiem pod wpływem pewnej substancji cała aż zzieleniała…

.

Źródło: pixabay

Ania – Czerwień (25,5% Waszych głosów)

Ostre słońce, wstającego dopiero dnia, rozlewa się czerwienią pod zamkniętymi powiekami, wprawiając w dobry nastrój i dodając odwagi. Mimo wcześniejszych lęków i wątpliwości hulających po głowie, w tej chwili czuje jedynie błogość. Nie pamięta już, kiedy ostatni raz pozwoliła sobie wyłącznie czuć, skupić na doznaniach płynących z ciała, wsłuchać w nie. W ciągłym biegu, próbując nadążyć za światem, zgubiła coś, czego nie potrafi nazwać. A może potrafi? Radość? Beztroskę? Erotyzm? Kobiecość? Będzie to musiała na spokojnie przemyśleć…

W kącikach oczu wzbierają łzy. Nie smutku, a wzruszenia. Przyszła dać niekonwencjonalny i dostosowany do konkretnej osoby prezent. Tymczasem, póki co, nieco zawstydzona, jedynie bierze.

Cicha, subtelna muzyka koi. Dźwięki harfy raz rozluźniają, raz napinają niewidzialne struny nerwów, otulając, kołysząc, uspokajając i pobudzając jednocześnie. Podobnie dłonie, powoli i ostrożnie sunące po skórze, pozostawiające po sobie wilgoć i chłód. Cudowny kontrast.

Dotyk pieści, łaskocze, prześlizguje się, przyprawiając o gęsią skórkę, unosząc włoski na karku. Przyjemny, tak bezwstydnie przyjemny. Pobudzający. Z każdą chwilą chce coraz więcej. Drży. Piersi już dawno nabrzmiały, sutki dumnie wystrzeliły w górę, domagając się uwagi. Zaciśnięte wcześniej uda lekko rozluźniły, mimo że zaczął od rąk, wykonując płynne, okrężne ruchy, rozgrzewając zmarznięte palce, masując ramiona. Olejek dałby lepszy poślizg, ale i tak z każdym muśnięciem czuje się lżejsza. Jakby bujała w obłokach…

Cierpliwy, uważny, nie omija żadnego skrawka nagiej skóry. Zatrzymuje się dłużej w najwrażliwszych miejscach, niezwykle czule gładząc wewnętrzną stronę przedramion, nadgarstki, bawiąc prześlizgującymi się między sobą palcami. Prosta pieszczota, a jednak zmysłowa, prowokująca do podjęcia gry. Leży spokojnie, walcząc ze zdradliwym oddechem, z rodzącym się w dole brzucha podnieceniem.

Opuszki palców subtelnie muskają szyję, przyprawiając o jedyne w swoim rodzaju ciarki, zbyt intensywne, by nie reagować. Żałuje, gdy znikają. Mężczyzna pochyla się, żeby zająć drugim ramieniem, tors niemal muska prężące się piersi, owiewa ciepłem bijącym spod miękkiej tkaniny, ale pozostawia niedosyt nie przylgnąwszy.

Wzdycha. Czerwień pulsująca pod powiekami pozwala się ukryć, zapaść w sobie, stać wyłącznie ciałem odbierającym bodźce, czerpać pełnymi garściami. Żadne z nich się nie spieszy.

Nagość – o dziwo – nie krępuje, choć zawsze wstydziła się niedoskonałego ciała: leniwie opadających piersi; białych blizn rozstępów, których nabawiła się jeszcze w dzieciństwie; dużych stóp z paluchami wyginającymi się do środka, zawsze z odciskami lub zaczerwienieniami gojących się obtarć na piętach; a przede wszystkim krzywych nóg, bezceremonialnie komentowanych przez każdego kolejnego nauczyciela tańca. Za pierwszym razem płakała trzy dni, kategorycznie odmawiając wyjścia ze swojego pokoju. Później nauczyła się lepiej przyjmować gorzką prawdę, unikała jednak wąskich spodni i krótkich spódniczek. W końcu po to ludzie wytykają nam nasze mankamenty, żebyśmy nauczyli się je ukrywać.

Ukrywanie wad weszło jej w nawyk do tego stopnia, że – zupełnie nieświadomie – zaczęła do minimum ograniczać chwile całkowitej bezbronności. Odsłaniała się jedynie sama, w zamkniętej łazience, nigdy nie patrząc w lustro i nie przeciągając niepotrzebnie chwil spędzanych pod strugami gorącej wody. Nigdy, nikomu nie pokazała się cała w dziennym świetle. Nigdy.

Tym trudniej zrozumieć jej teraz ulgę, która nastąpiła po obnażeniu i oddaniu się w ręce mężczyzny. Wyjątkowego mężczyzny, prawda, ale mimo wszystko pragnącego ją oglądać. Zobaczyć.

Idąc na spotkanie nie potrafiła pozbyć się niepokoju, ani głupiej, dziecięcej ekscytacji. Założyła najładniejszą sukienkę. Niestety nie ma żadnej czerwonej, więc musiała wystarczyć żółta w drobną, brązową kratkę i wygodne sandałki na obcasie, idealne do tańca, pięknie eksponujące wysmukłe łydki, a nawet najseksowniejszą posiadaną bieliznę, z koronki w zmysłowym odcieniu fuksji. Włosy upięła w misterny kok, rezygnując jedynie z biżuterii i makijażu.

Mimo wszystko, trudno było jej przyznać, że liczyła na coś więcej. Niedookreślone więcej. Przygodę. On zdecydowanie potrafi zaintrygować, na swój sposób imponuje, nie odbierała go jednak jako obiektu seksualnego, gdzieś tam w głowie siedziała bariera. Nadal siedzi. Niby jest mężczyzną, ale nie jest, nie potencjalnym partnerem, kochankiem…

Inteligentny, szarmancki, z poczuciem humoru, zadbany, zawsze ubierający się w czerń, dodającą aury tajemniczości i niemal nigdy nie zdejmujący ciemnych okularów, mógłby uchodzić za przystojnego. Mógłby… Sama też nie od razu się zorientowała.

Kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, siedział w głębi sali z filiżanką espresso, sprawiał wrażenie zamyślonego, nie czytał gazety ani nie bawił telefonem, jak inni klienci. Po prostu był. Rzadkie i niespotykane zachowanie w dzisiejszych czasach. Obsługując parę kilka stolików dalej, zauważyła pięknego, długowłosego owczarka niemieckiego, zwiniętego w kłębek pod krzesłem swojego pana. Zwykle nie wpuszczają psów do kawiarni, ale ten urzekał swoim dostojnym spokojem. Postanowiła więc udać, że go nie widzi.

Przychodził w każdą sobotę, mniej więcej o tej samej porze i zawsze zamawiał kawę z szarlotką. Czasem na ciepło z kulką lodów waniliowy. Za każdym razem towarzyszył mu również pies. Zajęta obsługą licznych popołudniami gości, nie zwracała uwagi kiedy pojawiał się i znikał, ale punkt siedemnasta mogła w ciemno kroić dla niego kawałek ciasta. Aż dziw, że miesiącami nic nie zauważyła.

Dopiero w pewien deszczowy, październikowy dzień, zwróciwszy oczy ku doszczętnie przemoczonym, ale roześmianym nastolatkom, rozglądającym się za wolnym stolikiem, kątem oka złapała ruch nie pasujący do całości obrazka. Nie pojmowała własnego niepokoju, jednak w głowie pojawiła się myśl, że przeoczyła coś ważnego, nader oczywiste rozwiązanie zagadki nietypowego zachowania mężczyzny. Fakt, że nie poświęcała mu nigdy więcej uwagi, niż to było konieczne. Nie on jeden miał swoje rytuały, ulubione miejsce i ściśle określony gust, lecz jakby nie patrzeć, pozostawanie poza kręgiem wtajemniczonych, szczególnie samotnie, każe co najmniej wątpić w swoje rozgarnięcie.

Później usilnie próbowała uchwycić kolejne wskazówki. Zabiegana, dopiero po trzech tygodniach nabrała pewności, wypatrzywszy przez brudne okno rozkładaną, białą laskę. Dokonane odkrycie, zamiast po prostu zaspokoić ciekawość, zawstydzało. Zażenowana nie potrafiła sobie przypomnieć, czy podawała mu kiedyś menu.

Nawyki są naszą drugą naturą, a ona, powtarzając od lat wciąż te same czynności przy obsłudze niezliczonej ilości klientów, dawno przestała ich od siebie rozróżniać. Gesty i słowa zlały się w jedno. Setki, tysiące razy, pytana o serwowane przysmaki, wskazywała je w karcie końcem ołówka, zamiast wyrecytować wszystkie możliwe pozycje. Naciskana polecała jeden lub dwa – zwykle szarlotkę, nie za słodką, nie za kwaśną, trafiającą w gusta większości.

Przy następnej wizycie mężczyzna momentalnie wyczuł zmianę. Czyżby aż tak niezręczna się okazała, zupełnie nieświadoma, że cokolwiek robi inaczej? Choć może i dobrze, bo wtedy zaczęli rozmawiać.

Fascynował. Zabawny, inteligentny, zupełnie niepoprawny politycznie i ze wszystkich sił starający cieszyć się życiem. Nie udawał, że nie jest niepełnosprawny, ale nie oczekiwał też w związku z tym specjalnego traktowania. Życie to nie paraolimpiada, mawiał.

Spotkali się kiedyś w klubie, zupełnie przypadkiem, nawet wyciągnęła go wtedy na parkiet. Nie umiał tańczyć, rytm wyczuwał jednak idealnie, więc po trzech piosenkach bujali się całkiem sprawnie. Zauważyła wtedy, że pięknie pachnie i jest znacznie wyższy, niż sądziła wcześniej. Nie został długo, twierdząc, że hałas sprawia mu ból, podobnie migoczące światło. Zdziwiła się. Dopiero spytany, zaczął opowiadać. A teraz są tutaj…

Ciepła dłoń leży tuż poniżej pępka, palce drżą ledwie wyczuwalnie, próbując oswoić się lub oswoić ją z równie śmiałym dotykiem. Może to błąd, ale nie duma nad tym, co dzieje się w głowie mężczyzny. Jest, po prostu jest. Bierze. Klatka piersiowa unosi się i opuszcza w nerwowym oddechu. Zachęcać czy czekać? Oboje już muszą zdawać sobie sprawę, że przekroczyli cienką linię między dotykiem, który czemuś służy, a tym czysto erotycznym. Nawet nie wiedzieć kiedy, niezauważalnie.

Przyszła spełnić jego marzenie, wyróżniona, oczywiście nazbyt śmiałą, choć wyrażoną z olbrzymim taktem, prośbą. Poruszył w niej coś. Wystraszył, ale też dowartościował. Pozwolił inaczej na siebie spojrzeć. Zresztą, zawsze lubiła dawać, nienauczona brać. Role tymczasem niespodziewanie się odwróciły. Na nowo stała się kobietą – nie seksowną jednak, a seksualną, z ciałem stworzonym nie po to, by się podobać, a po to, by czuć.

Nigdy nie widział dobrze, choć choroba postępowała powoli, odbierając dostęp do kolejnych wrażeń. Wkrótce oślepnie całkiem. Póki co widzi plamy, mglistą grę świateł i barw, pozbawioną konturów, zwykle kontrasty: jasno-ciemno, ciepło-zimno. Kolory tylko jeśli jaskrawe, wręcz przesycone, odbijające się od swoich przeciwieństw lub rozmytego, szarego tła, w tej wąskiej szczelinie pola widzenia, którą jeszcze posiada. Po zmroku już tylko światła, mylące, niebezpiecznie wypaczające obraz rzeczywistości. Stąd ciemne okulary – czasem lepiej zawierzyć pozostałym zmysłom.

Psy przewodniki przydziela się wyłącznie całkiem ślepym, właśnie po to, by świat widziany w krzywym zwierciadle, nie kazał człowiekowi wątpić w rozsądek dobrze wytrenowanego zwierzęcia. Jego Sariel nie zdobył dyplomu, przerwał szkolenie blisko końca, nie potrafiąc pogodzić się ze zmianą tresera. Przywiązanie czasem okazuje się wadą, owczarki mają bowiem wiele ważnych cech niezbędnych dobrym przewodnikom, niestety trudno przekazać je z rąk do rąk. Oni się chyba dobrze dobrali. Zaprzyjaźnili.

Tracąc wzrok, traci się wszystko: wschody i zachody słońca; chmury sunące po niebie; soczystość wiosennej zieleni; uśmiech ukochanej osoby; twarze wszystkich, których dopiero przyjdzie nam pokochać; obrazy wielkich mistrzów, te statyczne i te ruchome; ogon merdający na powitanie; ale też wszystkie, piękne kobiety świata. Inne zmysły pozwalają malować własne pejzaże, z czasem uwrażliwiają się coraz bardziej, jednak poczucie straty zawsze pozostaje. Czegoś jest mniej.

Po jednym z koncertów w filharmonii, wśród bezkształtnego, szarego tłumu, kłębiącego się w szuraniu i szeptach, niespodziewanie zobaczył czerwoną sukienkę. Płynęła w tej masie bez nóg, rąk czy głowy, oplatała jednak zgrabną talię i spływała po rozłożystych biodrach, kusząco kołysząc się i falując. Tańcząc. Nie wie, czy to kwestia oświetlenia, szczególnej barwy lub nastroju, ale dosłownie zaparło mu dech. Dawno żadna postać nie była równie wyraźna, wyrazista, działająca na wyobraźnię.

Właśnie wtedy pomyślał, że jest jeszcze nadzieja, że mógłby, zanim na zawsze nastanie ciemność, choć raz zobaczyć piękną kobietę. Specjalnie dla niego całą ubraną w czerwień. I tylko czerwień…

Teraz dłonie cierpliwie rozsmarowują po skórze gęstą, aksamitną w dotyku farbę.

.

Źródło: MaxPixel

MRT_Greg – Niezgodny (10% Waszych głosów)

Za siedmioma parkami o różanych pergolach z pnączy cyklamenów, za siedmioma malinowymi morzami pełnymi kawałków rodzin różanych bakterii, za siedmioma górami zużytych kondomów o smaku truskawkowym było sobie pewne królestwo. Królestwem tym niepodzielnie rządził sędziwy król. Odziany w pyszny, karmazynowy płaszcz z karmelowymi przeszyciami dosiadał ulubionego kucyka pony, objeżdżając swoje posiadłości. Doglądał każdego zakątka, by niezależnie od okoliczności zachowywał swój naturalny koloryt. Jego pełne miłości oczy, lśniące naturalną magentą, potrafiły bezbłędnie wyłapać każdą, nawet najmniejszą niezgodność. Zacny to był król i dobrotliwy, z każdym chciał zamienić słowo. Ściskał dłonie spracowanych chłopów, obejmował gospodynie, chwaląc je za słodycz różanecznikowych ogrodów, które okalały ułożone w pierścienie cudne wrzosy. Chłopi, ufni w jego dobre intencje, nie zwracali uwagi na coraz śmielsze poczynania króla, który w ten sposób zaskarbiał sobie ich miłość od samego początku panowania. Zapracowani chłopi nie zauważali, jak z biegiem lat wędrowały dłonie króla. Delikatne i smukłe, posypane różanym pudrem, zbliżały się coraz bardziej do kibici wieśniaczek. Te zaś, choć początkowo strwożone napastliwymi ruchami władcy, z czasem pozwalały mu na odkrywanie kolejnych, coraz bardziej intymnych miejsc.
Korzystał więc zacny król z tych możliwości. Udawał zainteresowanie wnętrzem domostw, interesował się niby ozdobami z cyklamenów i ciętych astrów oraz innych, ręcznie wyszywanych kilimów, najczęściej o tematyce florystycznej. Naprawdę jednak poczciwy król odkrywał inne sekrety, na które naprowadzały go skrywane żądze. Niepomny na potrzeby mieszkańców ani przepisy BHP, czym prędzej dokonywał dogłębnych inspekcji. Zapatrzony w różowości wieszczek, otwierających się przed nim niczym zamorskie ostrygi, swym niezwykle długim językiem penetrował ich wrażliwości. Ściskając ciemno rubinowe brodawki, sprawiał, iż ich blade ciała nabierały wstydliwego pąsu, który zamieniał się z czasem w rozległy amarant. To idealnie pasowało do jego nabrzmiałej purpury. Niemniej jednak stroskany tryskającą lawą, czym prędzej ukrywał ten niestosowny fakt, zarówno przed spełnionymi niewiastami, jak i przed sobą samym. Nieszczęsny król ubolewał nad tym niesprawiedliwym losem. Już dawno stracił nadzieję na uzyskanie nasienia o pełnej soczystej różowej barwie. Tylko raz udało mu się wyprodukować taki odcień. Nastąpiło to po miesięcznej kuracji sokiem z niedojrzałych brusznic i granatów. Niestety początkowy zachwyt efektami przysłoniły kolejne dni spędzone w królewskim wychodku.
Król uwielbiał bale. Przebrany w  łososiowy kubraczek, przewiązany arbuzowym pasem i przypiętą do niego pochwą z różowymi kutasikami, potrafił szybko wmieszać się w tłum. W masce z ogrodowych malw spozierał przez dziury po pręcikach, wypatrując ofiary. Niezmiennie wierzył, że dzięki temuż kamuflażowi nie zostanie zbyt szybko rozpoznany. Tak zatem, racząc się przednim shiraz rose, tanecznym krokiem przesuwał się po parkiecie, tu i ówdzie posyłając szeroki uśmiech. Usta jego podkreślone brokatem błyszczały niczym wschodząca na niebie jutrzenka. W końcu ujrzawszy najbardziej poszukiwanego, szybko przecisnął się między pośladkami królów zachodniego i wschodniego królestwa, niemal wpadając na swojego wybranka. Wtuleni w siebie, czym prędzej przełknąwszy płynną słodycz ust, udawali się do apartamentów królewskich, gdzie mogli w końcu dać upust swym zachciankom. Królewskie łoże tak rzadko grzane nadobnym ciałem królowej, tej nocy nabrało baśniowej barwy. Otumanieni narkotycznym, zdawać by się mogło, pożądaniem, spędzili ze sobą całą dobę.
Król nieodmiennie za każdym razem wzywał rywala do walki na miecze. Kąsając się nimi tu i ówdzie, w końcu osłabli i zalegli na otomanach. Wtedy król, podniosłszy się ciężko z posłania, zdobywał się na ostatni gest, który miał przynieść mu chwałę lub pogrążyć w mrocznej ekstazie. I, co wydawać by się mogło wówczas niemożliwe, zadawał kochankowi ostatnie cięcie wzdłuż ciała aż do jego ust. Ten zaś drżący spazmem ułomności poddawał swe ciało bez walki.
– Zraniłeś mnie, panie! – szlochał, zasłaniając teatralnym gestem swoje cielęce oczęta. – A teraz dobij!
I wystawiwszy pośladki, z godnością przyjmował kolejne uderzenia. Plask zderzających się ciał odbijał się pustym echem od odrapanych ścian.
Tak to właśnie królowa, poznawszy sekret swego małżonka, pogrążona początkowo w rozpaczy, zmieniła królewskie salony w wiejską szopę. Pozostawiwszy jedynie lampasy zwisające z karmazynowego królewskiego baldachimu, przyozdobionego piórami różowych kolibrów, zerwała obrazy ze ścian, ręcznie tkane kilimy i wielkie lustra, w których jeszcze nie tak dawno podziwiała swoją różowość. To jednak w niczym królowi nie przeszkadzało. Ba! Prostactwo pomieszczenia, jego prymitywizm i toporność sprawiały, że wraz z kochankiem czuli się jak na potajemnych spotkaniach. Dokładnie takich samych jak podczas spotkań przy okrągłym stole, gdy wszyscy rycerze wyjąwszy swe miecze, wsadzali je do środka. Zazdrościł wówczas król parobkom, którzy przyjąwszy miecze swych panów, z pełnym oddaniem zalegali na kamiennych łożach. Król nie był wówczas ani członkiem tego zacnego bractwa, ani parobkiem, cierpiał zatem dwukrotnie. Ojciec jego, nie dostrzegając, zdawać by się mogło, katuszy przyszłego następcy tronu, oddawał  się ceremoniałowi z całą swoją mocą, zostawiając synowi jedynie ochłap w postaci służek donoszących wino.
Korzystał zatem król ze służek, niejednokrotnie otrzymawszy prócz różowości ich kwiatów znacznie ciemniejsze tajemnice. Tak, wówczas poznawszy sekret pożądania, który pozwalał mu nasycić swe żądze, nie błogosławiąc równocześnie dorodnych panien, z radością zgłębiał wiedzę w każdym możliwym aspekcie. Nawet razu któregoś, widząc kucharzycę przygotowującą mięsiwo, nie mógł się oprzeć, by zerwawszy różowe jabłuszko z gałązki leżącej nieopodal, jednym wyćwiczonym ruchem umieścić je w ustach, sutych kształtów kobiety i wykorzystawszy tę chwilę jej dezorientacji, unieść spódnicę zdobną w kruche goździki ściegu krzyżykowego. Następnie wbić się z głośnym królewskim „Achhh!” w jej skryte za ciemną gęstwiną, czeluście. Gar wypadł z rąk służebnej, gdy ujrzawszy mięsiste uda rozłożone szeroko na boki, przysłonięte nieledwie przez szczupłą postać, przybraną w kaszmirowy płaszcz, rozpoznała w nich swoją macochę. Tak skrzętnie wybierany mak znów zmieszał się z popiołem. Jęk młodej panny zwrócił uwagę królewicza. Rzucił w jej kierunku szybkie spojrzenie i rozpoznawszy dziewczę, które chędożył wcześniejszej nocy, zanim tuż przed północą z jego objęć uciekła, porzucił zbrukane łono kucharki i z mruknięciem zbliżył się do młódki.
Nie tracąc chwili, następca tronu w mig rozebrał dziewczę do rosołu, zostawiając jedynie skąpą bieliznę, po czym przyłożywszy swą malinową męskość, nasączoną ciemną purpurą, pchnął silnie w niemal nieodznaczającą się na tle jej majteczek ściśniętą strachem szczelinkę. Król ryknął w szczęściu go przepełniającym. Zawtórowała i ona. Przyjąwszy więc to za dobrą monetę, jął pchać, wwiercać się w nią, sięgać coraz głębiej, aby przykrywszy włochatymi jajami jej bladą dziurkę, dotrzeć do samego końca ciasnego tunelu. Otworzyła ona wtedy szeroko swoje oczy i krzyknęła z rozkoszą.
– Panie mój!
I on nie mógł powstrzymać słów wypływających spomiędzy warg.
– Pani moja! Ach, to wszakże tyś jesteś tą, którą tak skrzętnie ukrywałaś.
– Jam ci to – rzekła ona, już nieco uspokojona a widząc rubinowe pierścienie na każdym palcu królewicza, uśmiechnęła się szeroko i dodała cicho:

– bierz mnie, panie mój.
I wziął ją wtedy na tysiąc sposobów i nie zważawszy na upływający czas, ni krzątające się w pobliżu siostry, ruchanej służebnej, wypełniał ją raz po raz swym pożądaniem, aż gdy sił już mu brakło, zwalił się na drewniany zydelek i zapatrzył w jej diamentowe źrenice. Pozwolił by uchwyciwszy go za przyrodzenie, skierowała je pomiędzy usta. Zassawszy mocno, wyciągnęła ostatnie krople i oblizawszy się, przytuliła do niego.
Chytra to dziewka była. Wiedząc, że dni płodne nastały, uknuła plan, który w ciągu kolejnych miesięcy systematycznie realizowała. Aż gdy nastał dziewiąty, wydawszy na świat śliczną dziewczynkę, uwięziła go już na zawsze. Słowo się jednak rzekło. Będąc już wtedy królem, pojął ją za żonę i żyć mieli jak w bajce. Długo i szczęśliwie.
Cóż jednak z tego, skoro król coraz częściej na amorach z innymi królami czas spędzał, musiała zatem królowa i swój czas czymś wypełnić. Nie narzekała jednak zbytnio, mając wszakże moc atrakcji pod nosem. A to czyściciel stawów, nieopatrznie zaplątawszy się w lilie wodne czy inne dzikie winorośle, przewrócił się, okrywając ją swym ciałem. A to zmoknięta, nie zdążyła wrócić do zamku i schroniła się w domu kowala. Nawet jej osobisty trener miał pełne ręce i członki roboty, gdy podczas porannego joggingu niespodziewanie na niego wpadła.

Będąc przy sto czterdziestej szóstej liczbie ciągu Fibonacciego, nie zauważył zbliżającej się królowej, poczuł tyko pchnięcie i wylądował na murawie królewskiej bieżni. Spojrzał wówczas w górę i miast geometrycznego ślimaka ujrzał pierożek odciśnięty na królewskich leginsach. Zerwawszy ze swej władczyni ten nieznany mu wcześniej materiał, otulił ją swymi ramionami i uniósłszy do góry, nabił na swoje pocięte karmazynowymi żyłkami wiosło. Królowa odpłynęła nader szybko, pozwalając na coraz silniejsze pchnięcia. A gdy wypełniona po brzegi jego chucią osunęła się na kolana, poczuła kolejne pchnięcie – tym razem tam, gdzie jej szczupłe niegdyś pośladki zasłaniały ciemną tajemnicę. Och, gdyby tylko król wiedział, jak bardzo pragnęła tam męskiego ciepła! Lecz tego dnia król spędzał czas na polowaniu, pozwalając, by sękate strzały rycerzy trafiały bezbłędnie w jego potrzeby. Mając wolną chatę, królowa urządziła orgię, jakiej świat nie widział. Plotki niosły, że nawet sam szambelan ze swoją świtą nie spełnił ówczesnych oczekiwań królowej i dopiero królewskie ogiery uwolniły królową z objęć doczesności, pozwalając jej na długi pobyt w krainie rozkoszy.
I choć królewska para mogła się w pewnych sprawach nie zgadzać, to jednak łączyło ich jedno. Mianowicie słodka dziewczynka, która to była przyczyną ich wspólnych rządów oraz corocznych spotkań z rodziną podczas święta świni. Znajdujący się na godle wieprz królewski był tak różowy, jak sukienka księżniczki, która coraz częściej marzyła o wspaniałym księciu z bajki. Ten miał przybyć na grzbiecie swojego rumaka i unieść ją w dal dalekich krain, gdzie mogliby razem podbijać pogańskie ludy, deprawować smoki i zabijać niewinne dziewczęta. Albo to wszystko w innej kolejności. I gdy się wydawało, że marzenia te spłoną na panewce, razu któregoś do wrót królestwa zapukał młody człowiek, który dosiadał właśnie narowistego rumaka. Królewna zbiegła co rychło na parter ze swojej wieżyczki, gdzie tkała magentową suknię ślubną i przebiegłszy przez królewskie ogrody pełne kosaćców, rododendronów i wrzosów, dobiegła spocona jak świnia do królewskich wrót i pociągnąwszy za sznureczek przy judaszu, otworzyła bramę na oścież.
– Bierz… – zaczęła, lecz słowa uwięzły jej w gardle.
Stojący naprzeciw niej młodzieniec w zielonej zbroi, spojrzał na nią swymi zielonymi jak las oczami, po czym westchnął zmartwiony:
– Ja pierdolę… pomyliłem bajki…
I tak oto za siedmioma parkami o różanych pergolach z pnączy cyklamenów, za siedmioma malinowymi morzami pełnymi kawałków rodzin różanych bakterii, za siedmioma górami zużytych kondomów o smaku truskawkowym, w różowym jak majtki królewny królestwie zapanował smutek.
Nie było już chłopców chcących ubierać się na różowo.
No dobra. Byli. Ale woleli królewiczów…

.

Utwóry chronione prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autorów zabronione.

.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je nam ze strony: https://najlepszaerotyka.com.pl/dolacz-do-nas/. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Cztery miniatury, w różny sposób nawiązujące do kolorów. Aż dwoje Autorów wykorzystuje przy tym motyw osoby niewidomej, najwyraźniej zdolnośc postrzegania świata kojarzy się z możliwością odczuwania barw. Wszystkie opowiadania przeczytałem z zainteresowaniem, ogólnie dałem piątkę, ale na kogo zagłosowałem, nie zdradzę.

Czerwone i czarne.
Prawie jak u Stendhala. 🙂

Różowy jest najbarwniejszy erotycznie, jednak konkurencja okazała się silniejsza dzięki motywom przewodnim.

I nikt nie zgaduje autorów?!?!?!? 😮
Jestem rozczarowana!

Ja stawiam, że różowy to JiNn 😉

Napisano, że nikt nie zgadnie… to nikt nie zgaduje.

Próbować przecież nie zabroniono 😉

Widzę, że będzie potrzebna dogrywka…

To znaczy, że nie wygrałem? :0
***
Godzinę później –
Gratulacje dla zwycięzcy, wielkie podziękowania dla Ani – nasza dyskusja pod innym tekstem stała się zarzewiem do tej całej awantury, która z pojedynku przekształciła się w wielką, wręcz epicką bitwę.
To dla mnie nowe, ale jakże interesujące doświadczenie. Byłem ciekaw jak sobie poradzę w bezpośredniej konfrontacji z innymi, bardziej doświadczonymi Autorami. I wynik nie uważam za zły, dostałem lekcję, postaram się wyciągnąć wnioski…

Chyba nie sądzisz, że zadowolę się wynikiem, który niczego nie rozstrzyga? 😮

Tym razem masz prawo wybrać broń…

Niczego nie rozstrzyga?
Przecież na tym drugim(ble) miejscu jestem pierwszy w kolejności!

Chcesz więcej?
Moje szóste, siódme i ósme zmysły podpowiadają mi, że wkrótce broń sama wpadnie nam do ręki…

Ja nigdy nie mam dość! 😉

Gratuluję zwycięzcy – wiedziałem na kogo głosować 😀
Dziękuję też wszystkim tym, którzy uznali moją groteskę jako wartą zapunktowania. Niech Wam PB w dzieciach wynagrodzi! 😛
A tak na serio – w mojej prywatnej typografii pomyliłem Anię z Radoskym. Muszę chyba poczytać sobie więcej ich opek. Jina sobie dobrze wytypowałem. A różowe królestwo było i tak na doczepkę. Nie sądziłem, że w ogóle ktokolwiek na nie zagłosuje. Rzadko kto obecnie dostrzega i rozumie groteskę, pomijając znikomą ilość erotyki „wspomagającej ruch ręką” (jak był to zwykł nazywać mój ulubiony twórca metafor :D)

Napisz komentarz