ONI cz. III (MRT_Greg)  3.78/5 (6)

29 min. czytania

Grafika autorstwa MRT_Grega, publikacja za zgodą Autora

Dopiero cztery godziny później, gdy pierwsze promienie słońca oświetliły szeroki łan pola, dojechałem na miejsce. Skręciłem w polną drogę i wyboistym traktem powolutku potoczyłem się w kierunku rozłożonego nieopodal gospodarstwa. Od strony północnej jak i po bokach zabudowania otaczały tradycyjne w tym rejonie zespoły dębów i sosen. Gęstwina ukrywała schludne miejsce, w którym trudno by się dopatrywać typowych założeń wiejskich. Odnowiona stodoła, niewielki dom mieszkalny naprzeciw i łączące ich stajnie i chlewiki miały układ zagrodowy, charakterystyczny w głównej mierze dla rejonów południowych. W Wielkopolsce zazwyczaj obiekty nie były powiązane ze sobą, luźno posadowione, z daleka widoczne. Po wjeździe na podwórko zauważyłem ciągnący się aż po horyzont sad. Czerwień na drzewach była olśniewająca. Kilkunastu robotników zbierało jabłka do wiklinowych koszy, stojących rzędem obok chałupy. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, czułem jednak na sobie spojrzenie ukrytych oczu. Wkrótce zresztą poznałem ich właścicielkę.

Wysiadłszy z samochodu, podążyłem w kierunku wejścia do domu, gdy otworzyły się drzwi i wyszła mi naprzeciw starsza kobieta. Wytarła ręce w fartuch, osłoniła oczy przed słońcem, po czym, mruknąwszy coś niezrozumiale, wskazała stodołę. Zmarszczyłem brwi, jednak spojrzałem w tamtym kierunku. W wielkich wrotach wmontowane zostały mniejsze drzwi, prowadzące do wnętrza. Otwarte zapraszały, jednak skrywająca się za nimi ciemność nie wyglądała zachęcająco. Nieco zalękniony podszedłem tam i ostrożnie zajrzałem do środka. Szczęka opadła mi ze zdumienia.

Wnętrze było urządzone tak nowocześnie, że żaden ze znanych mi ekskluzywnych apartamentów do niego się nie umywał. Co ciekawe, została zachowana drewniana konstrukcja, dzięki czemu szklano stalowe wyposażenie doskonale się komponowało. Pachniało tu śródziemnomorskimi przyprawami, na mahoniowym stole wielkości mojego pickupa leżał kwietny wieniec. Powiązany stalową żyłką, wyglądał jak futurystyczna rzeźba w nowoczesnej galerii. Na antresolę prowadziła winda z rastrowanego naturalistycznymi formami grubego szkła. Właśnie zjeżdżała w dół. Majacząca w środku postać była niewielka, lecz dopiero gdy z lekkim sykiem rozsunęły się drzwi, dostrzegłem prawdziwą przyczynę. Starszy mężczyzna o długich siwych włosach był niepełnosprawny. Nierozwinięte nogi, niczym u rocznego dziecka, wyglądały groteskowo w zestawieniu z jego dobrze rozbudowanym tułowiem. Bystre oczy przewiercały mnie na wylot. Ich zielonkawe źrenice miały w sobie ten sam wigor, co u Wandy.

– Profesor Brewski? – spytałem retorycznie.

– To ja – odrzekł, uśmiechając się serdecznie. – A pan to zapewne człowiek, znany jako Szuwar.

Przytaknąłem. Wyciągnąłem rękę i przywitałem się z nim, podając swoje prawdziwe nazwisko. Skinął głową z uznaniem, po czym wskazał stojący nieopodal masywny fotel.

– Proszę usiąść. Napije się pan czegoś?

– Wody. – Suszyło mnie niemiłosiernie.

– Proponuję z miętą i cytryną. Wszystko z mojej hodowli. – Mrugnął porozumiewawczo, sięgając równocześnie do lodówki. Wyjął stamtąd dzbanek z gotowym napojem. – Lekko słodzone.

Nalał do wysokich szklanek ze rżniętego szkła, ujął lekko swoją i uniósł w geście toastu.

Przełykając ożywczy płyn, zamknąłem na chwilę oczy. Gdy je otworzyłem, gospodarz siedział po mojej drugiej stronie. Żachnąłem się.

– Jest pan jednym z nich.

Uśmiechnął się, ledwie dostrzegalnie kiwając głową.

– I tak, i nie – odparł. – Jednym z nich, jak pan to nazywa. Nie jest pan zmęczony, prawda? Pański organizm wykazuje zadziwiające cechy samoregeneracji, nawet jeśli wcześniej brał pan udział w hucznej imprezie, mocno zakrapianej alkoholem, a potem spędził kilka godzin za kierownicą samochodu? Przepraszam. Nie wymądrzam się, tylko opowiadam, co zaobserwowałem. No, i nadal czuć od pana alkohol. Gdyby zatrzymała pana drogówka, miałby pan niewesoło.

– Ale pan postarał się, by tak nie było – spytałem, będąc pewny potwierdzającej odpowiedzi.

Cmoknął zadowolony.

– Cóż… chyba nie muszę odpowiadać na to pytanie? Zanim jednak przejdę do dalszej części, chciałbym pana prosić, by mnie pan wysłuchał do końca i dopiero potem zadawał pytania. Zgoda?

Pokiwałem głową, po czym rozsiadłem się wygodnie. Przez moment miałem dziwną, obezwładniającą mnie ochotę zapalić jointa, zaraz jednak, po kolejnym łyku wody, mi przeszło. Odstawiłem szklankę na blat i oparłem dłonie na podłokietnikach.

– Zanim powiem ci, kim jesteśmy – szybko przeszedł na ty – pozwolę sobie wspomnieć, kim jesteście wy, ludzie. Otóż, tak naprawdę, to jesteście nami, tylko… nieco innym torem ewolucji. Pochodzicie z innego świata, lecz Ziemia ukształtowała was na swój indywidualny sposób, pozwalając rozwijać się w kierunku innym niż pierwotna macierz. Nie wiadomo, czemu w waszym umyśle dokonała się przemiana, która sprawiła, że zamiast podążać w stronę rozwoju i koegzystencjonalnej stabilizacji naturalnej, wy wybraliście destrukcję. Spójrz na historię ludzkości. To pasmo wojen, wyniszczających nie tylko was, ale także planetę, na której żyjecie. Oczywiście, nie tylko wasz bezpośredni wpływ degraduje jej witalność, lecz także naturalne reakcje zachodzące we wnętrzu. Jednak wasze działanie przyspiesza cały ten destabilizacyjny proces. Koniec może być tylko jeden. Eksterminacja ludzkości. Sami siebie zamordujecie, a resztki, które pozostaną, zbyt późno zrozumieją błąd. W konsekwencji walk o nieskażone terytoria przestaniecie istnieć. Nie. Od razu uprzedzę. Nie zdołacie zasiedlić innych planet. Wasze dążenie do samozniszczenia jest szybsze niż opracowywanie technologii, umożliwiających poruszanie się w kosmosie. Jesteście wirusem tej planety. Wraz z sobą zniszczycie także i ją. Wyjałowicie, a odnowa zajmie jej kolejne miliony lat. Choć w kosmosie taki okres to zaledwie mgnienie oka, istnieją pewne cywilizacje, którym już teraz zależy na planetach umożliwiających życie i nie dopuszczą do samozagłady Ziemi.

– Te cywilizacje również pochodzą z tej samej kolebki, co wasza. Tylko każda rozwijała się inaczej, wcześniej lub później, w zależności, kiedy dotarły nasiona. Do was stosunkowo niedawno, dlatego wciąż jesteście na znikomym poziomie ewolucyjnym. No, i oczywiście, wasza skłonność do mordowania, hamująca cały proces.

– W ostatnich latach, gdy wasza cywilizacja ustabilizowała się, osiągnąwszy, wydawać by się mogło, apogeum waszych możliwości, zaczęliście dostrzegać istnienie innych form życia obok was. Nie mówię tu oczywiście o gatunkach zwierząt przetrzebionych do tego stopnia, że by jakieś ujrzeć, trzeba jechać do zoo, lecz o innych człekokształtnych. Specjalnie nie mówię o „ludziach”. Nie uważamy się za was, choć fizycznie niewiele nam do was brakuje. Niestety wasza specyfika nie pozwala nam w pełni egzystować w waszych ciałach. Macie dobrze rozwinięte kończyny i umysł potrafiący dokonywać niezwykłych odkryć. Jednak w rzeczywistości jesteście pokracznymi, mizernymi istotami, których rozwój zatrzymał się tuż po zejściu z drzewa. Mało tego! Wy się cofnęliście w rozwoju ruchowym. Dlatego tak trudno nam się przystosować. Całe życie, od chwili urodzenia borykamy się z waszymi słabościami, niepełnosprawność demotywuje nas do dalszego działania. W którymś momencie rozmiary stagnacji zaczęły kierować nas ku zagładzie.

– Na szczęście ktoś w pewnej chwili zwrócił uwagę na niepełnosprawnych. Ktoś stanął na czele i rzekł: DOŚĆ! Dość niezauważania! Dość zamykania! Dość ignorowania! Też mamy prawa, potrafimy myśleć, kochać i cierpieć. Potrafimy tworzyć, pisać wielkie dzieła, malować obrazy i budować skomplikowane formy. Mamy ogrom możliwości, które dotąd wykorzystywaliście tylko dla własnego widzimisię. Ale dość już tego! Żądamy takich samych, godnych do życia warunków. Chcemy być zauważalną częścią społeczeństwa, mającą taki sam wpływ na naszą przyszłość.

Wybacz. Poniosło mnie. Ale to prawda. Większość z nas przez długi czas egzystowała jedynie, będąc na łasce innych ludzi. Niewielkie grono dostrzegało nasze problemy. Lecz cóż z tego, że powstał wózek inwalidzki, skoro do ratusza nadal prowadziły schody. Cóż, że niewidomy dostał laskę, skoro na przejściu dla pieszych nadal dominowało tylko światło. Cóż z tego, że głuchoniemy potrafi porozumiewać się migowo, skoro dziewięćdziesiąt procent pozostałego społeczeństwa go nie rozumie! Ale to się zmienia. Powoli. Bardzo powoli. Wielu nadal patrzy na nas, myśląc: ale pokraka. Po co to wylazło na zewnątrz? Niech siedzi w domu i nosa nie wytyka. I może jeszcze do pracy chciałby?! I jeszcze warunki odpowiednie stworzyć?!

Dostrzegliśmy się. Ujrzeliśmy, kim jesteśmy. Poznaliśmy nasza historię. Trudną i niesprawiedliwą. Egzystencja w świecie pełnosprawnych jest dla nas katorgą. Nietrudno się zatem dziwić, że wielu się sprzeciwiło takiemu traktowaniu. Poznawszy siebie, odkryliśmy nasze możliwości, o jakich przeciętnemu człowiekowi się nie śniło. Lecz nadal byliśmy zbyt nieliczni, zbyt wiele czasu zajmowało nam ogarnięcie się z prymitywnymi organizmami, komplikacje fizyczne, psychiczne, letarg świadomości geniuszu… Wśród całego tego naszego koślawego życia ty stanowisz prawdziwą niespodziankę. Światełko w tunelu. Pierwsza próba krzyżowania, jak już wiesz, nie wypadła pomyślnie, ale oni już wiedzą, co poprawić, aby w przyszłości uzyskiwać ciała, które będą im bardziej przyjazne, by nie rodzić się zdeformowani, w pełni władz umysłowych, w pełni sił i świadomi swej potęgi.

Poznałeś niewielki rąbek tajemnicy, choć przyznam, jeden z okrutniejszych w konsekwencji. Manipulowanie czasem to zdolność, którą posługują się tylko najlepsi zawodnicy. Większość potrafi tylko przewidywać przyszłość, poruszać niewielkimi przedmiotami za pomocą telekinezy, w niewielkim stopniu kontrolować wodę czy ogień.

Tak więc część z nas postanowiła skorzystać z umiejętności, by kontrolować ludzi stojących u władzy. Choć okazało się to dziecinnie proste, wciąż uczyliśmy się panować nad tymi procesami. Okazało się to dziecinnie proste, gdyż ludzki umysł jest chłonny jak gąbka. Każda myśl, jaka się zrodzi w naszych głowach, może być bardzo szybko zaimplementowana do waszych. Jeśli do tego doliczyć manipulacje czasoprzestrzenią, nietrudno się domyślić, że daje to władzę absolutną. Niestety, jak wspomniałem, nasze struktury były zbyta słabe, by przekuć marzenia w czyn. Sceptycy twierdzą oczywiście, że to takie czary mary, wystarczy jednak przyjrzeć się bliżej historii ludzi. Najlepszym przykładem są Indianie, którzy w czasach swej świetności potrafili dokonywać rzeczy niemożliwych jak na owe czasy, przemieszczać się szybciej niż wiatr, pojawiać się, wydawać by się mogło w dwu miejscach jednocześnie. Mało kto wie, ale ich szamani zazwyczaj byli właśnie osobami niepełnosprawnymi. To samo druidzi. Kapłani Celtów byli wybierani już w dzieciństwie. Porzucone niemowlaki, wykazujące cechy niedorozwoju umysłowego bądź fizycznego, były sprawnie segregowane i wychowywane w klasztorach. Już jako siedmiolatki poznawali swoje możliwości, dowiadując się o swym prawdziwym pochodzeniu. Pogrążona w katolickim mroku siedemnastowieczna Europa paliła naszych przedstawicieli na stosach uznając ich za szarlatanów i czarownice. Nasz sprzeciw był zbyt słaby, a społeczność nie potrafiła się skonsolidować, by stanąć do walki w równym szeregu.

Odrodziliśmy się dopiero pod koniec dwudziestego wieku. Do głosu doszło wielu naszych przedstawicieli, nurt hipisowski, który dzięki konsekwencjom stosowania używek, pozwolił na ukrycie naszych zdolności, ruchy gejów i lesbijek, wolność i równość płci, szeroko rozumiany fetysz, to wszystko pozwoliło nam wmieszać się w tłum i zacząć ponownie kontrolować ludzkość. Zauważyłeś, że mimo narastającego konfliktu na wschodzie, ludzkość zaczyna coraz bardziej dążyć do integracji z otoczeniem? Społeczny ruch powrotu do natury, tradycji i korzeni sprawia, że coraz modniejsze stają się gusła i zabobony. Ceremonie przybierają formy nawiązujące do czasów sprzed Chrystusa, kult ziemi, uprawa ekologiczna, veganie, masowe apostazje. To wszystko wiąże się ze sobą. Ludzka wolna wola. Ha, ha!

– Czego chcecie?

Moje pytanie było konsekwentnie oczywiste. Siedziałem i słuchałem do tej pory bez emocji. Gdybym nie poznał wcześniej Kostka i innych, roześmiałbym się profesorowi w twarz i dał mu adres na Kobierzyńską. Tymczasem doświadczyłem już na własnej skórze wpływu obcych.

– Powiedziałem ci to na początku. Chcemy zdrowej planety. Takiej, na której będziemy mogli rozwijać się i przedłużać nasz gatunek. Tak się składa, że póki co wasz jest dominujący. Nie możemy wyjść na ulicę w naszej własnej formie, gdyż nie zdążylibyśmy nawet przejść trzech kroków, a zostalibyśmy poszatkowani. Ludzie boją się tego, czego nie znają, na dodatek faszerowani odmóżdżającą papką filmów fantastycznych, jak to źli obcy najeżdżają Ziemię, jedyne, co robią jako pierwsze, to niszczą. Refleksja pojawia się, gdy jest już za późno. Ale, jak wspomniałem, udało nam się dostosować. Wykorzystujemy waszą niedoskonałą formę do zaistnienia. Niestety, proces przystosowawczy trwa dość długo. Na szczęście z kolei, jest najczęściej niezauważalny.

– Chcesz mi powiedzieć, że z wiekiem stajecie się silniejsi? Przeistaczacie się w siebie? Ale zatem nadal musicie się ukrywać, bo jak wspomniałeś, ludzkość nie dopuści do siebie innych form życia? – Wykorzystałem chwilę, gdy opróżniał szklankę z napojem.

– Nie, nie – złapał kolejny oddech – nie przybieramy naszych form, zostajemy w waszych powłokach, jednak w ciągu całej długości przeciętnego ludzkiego życia leczymy się z naszych-waszych słabości. Gdy wy umieracie, my dopiero wtedy stajemy się pełnosprawni. Zmieniamy się. Korzystamy z usług chirurgów, przechodząc operacje plastyczne, tak by nikt nie kojarzył nas z naszymi dotychczasowymi kształtami. Swego czasu ktoś odkrył nasze sekrety. Zwano nas wtedy wampirami. Do naszej długowieczności dorobiono niestety inne przywary. Że śpimy w trumnach, żywimy się krwią i zabić nas można, przebijając serce osinowym kołkiem. Tak jakby człowieka nie można było. Nie znosimy światła słonecznego. Gówno prawda! Kochamy słońce i w przeciwieństwie do was, potrafimy doskonale wykorzystać jego energię. Nie lubimy czosnku. Cóż. To akurat prawda, ale nie wyrządza on nam żadnej krzywdy. Po prostu nam nie smakuje.

– Pieprzyć też się potraficie. I to solidnie – wpadłem mu w słowo.

– Marny człowieczku. Cóż wy wiecie o seksie? Wasza przyjemność spoczywa między waszymi nogami. Kobiety twierdzą, że ich czułe punkty umieszczone są też w innych partiach ciała, jednak to też tylko mydlenie oczu. Kojarzycie seks tylko z wkładaniem członka w pochwę, podczas gdy ma on znacznie bogatsze spektrum. My odczuwamy przyjemność każdą częścią ciała. Nasze spełnienie ma postać nie tylko fizyczną. Ejakulujemy psychicznie i metafizycznie, na poziomie ponadczasowym. Jak sądzisz, dlaczego wariaci śmieją się histerycznie i zachowują irracjonalnie? Bo w rzeczywistości nimi nie są. Tak naprawdę odczuwają to, co się dookoła nich dzieje. Odbierają pędzące przed siebie fluidy naszego pożądania, chichoczą, nawzajem się katując, gdy przeżywamy orgazm. Ta siła, która drzemie w naszych umysłach, jest w stanie unicestwić delikatną ludzką psychikę. Podatni na aurę, nierozumiani przez społeczeństwo, lądują w zamkniętych ośrodkach, nierzadko dalej torturowani przez personel, wśród którego znajdują się i nasi przedstawiciele.

– Wiesz. Nie chcę podważać twojego zdania i wiedzy, ale mój seks z kilkoma osobami z waszej społeczności był zdecydowanie fizyczny. Z Weroniką… – zająknąłem się. – Chcesz mi powiedzieć, że kochałem się ze stuletnią kobietą?!

– W zasadzie, to ona ma zaledwie sto dwadzieścia cztery. Tak, tak. Znam ją. I jej koleżankę, Wiolettę, około dwustulatkę. Oczywiście, mierzone w ludzkich kategoriach. W naszych to zaledwie nastolatki, ale to chyba w głównej mierze twój ówczesny target, nie?

Sarkazm na poziomie fizycznym, metafizycznym i behawioralnym. Skrzywiłem się.

– To dla ciebie był wyłącznie kontakt fizyczny – kontynuował niezrażony.  – Ona przeżywała wszystko głęboko w psychice. Chociaż… wydaje mi się, że chyba jednak coś też poczułeś. Może nie jako odczuwanie przyjemności, co raczej tęsknota. Prawda? Ujrzałeś świat oczami jej wyobraźni. To, co ją najbardziej podnieca, lub za czym tęskni.

– Widziałem zagładę waszego świata – wyrzuciłem z siebie jednym tchem.

– Gówno widziałeś. Tylko echo wspomnień. Niewielu z dotychczas żyjących pamięta tamte chwile. Żywe skamieliny, prehistoryczne postacie, które jakimś cudem nadal egzystują w kosmosie. Tu, na Ziemi, zaledwie czworo. To dzięki nim, a w zasadzie kontaktom na poziomie myśli, znamy nasze prawdziwe pochodzenie.

– Ale nie zaprzeczysz, że wasza planeta nie istnieje?

– Nie. To niestety prawda. Nasze słońce po miliardach lat wypaliło się. Ostatnie dni wyznaczyły kierunek naszej kosmicznej ekspansji. Musieliśmy przetrwać i wykorzystaliśmy do tego wszystko, czego do tamtej pory się nauczyliśmy. Musisz wiedzieć, że byliśmy gatunkiem żyjącym w daleko posuniętej symbiozie z roślinnością naszej planety. Byliśmy równouprawnieni, każda nasza decyzja była niejako konsultowana z naturą, dzięki czemu między innymi udało nam się tak długo przetrwać. W trakcie exodusu to właśnie rośliny zapewniły nam możliwość przemieszczania się w kosmosie. Poświęcając własne istnienie, pozwoliły nam przetrwać, a nawet zasiedlić inne planety, odległe o lata świetlne od naszej.

– Kokony? – przerwałem mu na moment, przypominając sobie wizję.

– Zgadza się – wykrzyknął rozradowany. – Czyli jednak wiesz już coś na ten temat.

– No… w zasadzie to tylko niewielki fragment ujrzałem.

– Dobra, pozwól więc, że ci to przedstawię dokładniej. Otóż, nauczyliśmy się nie tylko żyć z nimi w symbiozie, ale także przenikać naszą fizyczność. Splecenie z danym gatunkiem miało nie tylko wymiar symboliczny, lecz także wpływało na przynależność do danej kasty społecznej. O tym jednak kiedy indziej. Ważne, by rzec, iż to rośliny dawały nam schronienie, w przeciwieństwie do ludzkości, która musiała wymyślić coś takiego jak dom. Nasze siedziby były wśród natury. I stąd właśnie zrodził się pomysł wykorzystania ich jako transport na inne planety. Określone gatunki roślin miały zdolność splatania bardzo szczelnych kokonów, inne do przeistaczania skalnego podłoża, zaś jeszcze inne do samoodradzania, niezależnie od warunków. Połączywszy te cechy, mogliśmy opuścić naszą planetę. W kokonach, niczym arkach, przetrwaliśmy kosmiczne zimno, zapadliśmy w hibernację, zaś nasze spowolnione życie podtrzymywane było przez rośliny znajdujące się w środku nas. Z zewnątrz niczym meteoryty, w środku miękkie wnętrze, dawało schronienie, jeden kokon dla jednej istoty.

– Nie wszystkim się udało.

– To prawda. Niekiedy wybrane rośliny nie były dość rozwinięte, by sprostać oczekiwaniom. Ponad połowa naszej cywilizacji pozostała na naszej planecie, zamarzając w niespełna dwie ludzkie doby. Zostali tam na zawsze. Pędzą przez kosmos, niosąc świadectwo kruchości życia.

Zapadło milczenie, przerywane od czasu do czasu głuchymi stuknięciami gorącej blachy na dachu, kurczącej się pod wpływem nadchodzącego wraz z nocą chłodu. Siedziałem jakiś czas w fotelu, po czym wstałem, przymierzając się do wyjścia.

– Zostań – szepnął, nie patrząc na mnie. – U mnie nie spotka cię krzywda, a oni nie trafią tutaj.

– Chyba przeceniasz swoje możliwości, przecież też masz swoją aurę.

– Ale potrafię nad nią panować.

– To tak, jak ja – odparłem hardo.

– Ha. Ha, ha! Ha, ha, ha! – zaniósł się śmiechem jak wariat. – Dobre.

– No, co? – zaperzyłem się – potrafię postawić zapory myślowe.

I sądzisz, że ich nie przekroczę? – usłyszałem w myślach.

Podskoczyłem jak oparzony.

– Jak to ma się do tego, co przed chwilą mówiłeś o moim bezpieczeństwie?

– To tylko niewielki pokaz. Daruj proszę, nie chciałem cię urazić, lecz tylko pokazać, jak bardzo jesteś w błędzie. A jeśli już koniecznie chcesz uniknąć ich oddziaływania, to rozwiązania są znaczne prostsze.

– Na przykład? – zaciekawiłem się.

– Na przykład, gdy poczujesz, że coś dziwnego dzieje się z tobą, masz przeskoki czasowe albo jakieś inne zaburzenia, wystarczy, jak zaczniesz powtarzać jakiś skomplikowany zestaw słów. Suchą szosą Sasza szedł. W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie. Tego typu. Szybko, raz za razem. Aż zaczniesz się mylić, a wtedy z kolei zechcesz się skupić na tym, co mówisz. Dzięki temu zajmiesz swój umysł, zapętlisz myśli i tym samym zamkniesz się na działanie z zewnątrz.

– A jak sprawca będzie na wyciągnięcie ręki?

– Bo ja wiem. Może osinowy kołek…

Obaj ryknęliśmy śmiechem. Dobrze. Ulżyło mi i się uspokoiłem. Domyśliłem się też, że i on miał w tym udział, jednak nie miałem nic przeciwko. Ostatnie godziny mojego życia upłynęły pod wielkim znakiem zapytania. Dowcip rozładował ciężką atmosferę.

– W chałupie jest przygotowany pokój. Tutaj jest miejsce tylko dla jednej osoby. Aha. Wszyscy tu pracujący należą do mojej społeczności, ale… – zawiesił na chwilę głos – to są ci dobrzy.

Znowu się roześmiał. Ja zaś skrzywiłem się. Bardzo zabawne.

– Wstaję wcześnie. – Usłyszałem, zamykając za sobą drzwi.

Pewnie żeby przygotować stos ofiarny – pomyślałem, będąc niemal w stu procentach pewien, że podsłuchiwał. Nie dał jednak znać.

Pokoik faktycznie wyglądał na specjalnie dla mnie przygotowany. Przybory toaletowe były wyraźnie przeznaczone dla mężczyzny. Szybko wykąpałem się i przebrawszy w lekkie ubrania, wyszedłem na chwilę na zewnątrz. Wiatr niósł ciepłe powietrze znad pól. Szum drzew w sadzie i pohukiwanie sowy były czymś tak odmiennym od tego, co dotychczas słyszałem, że poczułem się jak na innej planecie. Dopiero teraz dojrzałem zależność gospodarstwa od otaczającej zieleni. Choć posiadała wyraźne cechy ludzkiej cywilizacji, założenia ekologiczne widoczne były na każdym kroku. Zastanawiała mnie dziwna konstrukcja na początku sadu, lecz nim do niej dotarłem, z cienia wytchnęła jakaś postać. Dziewczę o oczach błękitnych jak laguna na Balos. W jej spojrzeniu było zrozumienie i radość. Powoli napełniała mnie nią. Czułem jak rośnie we mnie poczucie wiary w lepszą przyszłość. Zadowolony ująłem ją pod brodę, schyliłem się i pocałowałem prosto w usta. W mig owładnęło mną ciepło, od czubka głowy po palce u stóp. Członek wyprostował się i dotknął jej brzucha.

Zamknąłem na chwilę oczy, a gdy je otworzyłem, leżałem na niej, wbijając się głęboko między miękkie fałdki. Oplatała nogami moją szyję, dzięki temu mogłem penetrować ją na całą długość mojego kutasa, równocześnie mając pełny dostęp do jej niewielkich piersi. Falowały rozkosznie w rytm moich ruchów. Schwyciłem je w dłonie i zacisnąwszy mocno, przyspieszyłem. Już po chwili wytrysnąłem, zalewając ją swym gorącym nasieniem. W tym samym momencie poczułem rozkosz przenikającą moje ciało. Przyjemne uczucie spełnienia dotarło do zakończeń nerwowych, powodując kolejny wytrysk. Przez kolejne pięć minut zachwycony przeżywałem orgazm za orgazmem. Wreszcie poczułem to, co część kobiet niegdyś w mojej sypialni. Dziewczyna pode mną miała równie rozanielony wyraz twarzy jak ja. Gdy w końcu uspokoiłem się, pozwoliła mi opaść obok siebie. Przytuliła mnie mocno, okrywając swoimi włosami, które jakimś cudem w ciągu ostatnich minut wydłużyły się niemal trzykrotnie. Bezpieczny w kokonie, po trzydziestu godzinach aktywności, w końcu zasnąłem. I nic mi się nie śniło.

Dla mieszczucha, jakim się stałem po latach spędzonych na wsi, pianie koguta o piątej nad ranem stało się niewyobrażalna torturą. Z przekleństwem na ustach wstałem i podbiegłem do okna, mając wyraźną ochotę ukatrupienia skurwiela, który przerwał mi błogi sen. Niestety, był za daleko, w dodatku w jego pobliżu stała gosposia. Co jak co, ale jako wychowanek wsi wiedziałem, że z takimi kobietami się nie zadziera. Kochają, gdy są kochane, ale jeśli wejdzie im się w drogę… Uuu… To może być bolesne. Szybko więc przeszła mi ochota na poranne mordowanie, pobiegłem do łazienki, przemyłem twarz zimna wodą i ubrawszy się we wczorajsze ciuchy, wyszedłem na zewnątrz. Oczywiście, po dziewczynie nie było śladu. Przyzwyczaiłem się jednak do takich sytuacji. W dodatku gospodarz zaręczał, że mogę się czuć bezpiecznie, więc spokojnie pogwizdując, udałem się do niego.

Tuż przed wejściem zrobiło mi się nagle niedobrze. Świat zawirował mi przed oczami, a słońce, które dopiero co przed chwilą budziło się na horyzoncie, w mig oświetliło mnie od stóp do głów.

Suchą szosą Sasza szedł, suchą szosą Sasza szedł, suchą… powtarzałem raz po raz, zawracając na pięcie. Pickup stał, jak go zostawiłem, z kluczykami w środku. Nogi miałem jak z waty, a wrażenie przedzierania się przez kisiel potężniało z każdą sekundą. Ledwie udało mi się wsiąść do środka.

Suchą soszą Szasza… Nie! Suchą… szosą… Sasza – skupiłem się na słowach, jak mi doradzał – Szedł.

Odpaliłem wóz.

Suchą…

Wrzuciłem pierwszy bieg.

…Szosą…

 Ze stodoły wybiegło kilkoro postaci. Ze środka mignęły żółte płomyki ognia.

…Sasza…

Przemknąłem obok mężczyzny z wąsikiem à la inspektor Gadżet. Na drodze stanął mi inny, w okularach ze szkłami jak denka od butelek.

…Szedł…

Głuchy odgłos, gdy ciało nieszczęśnika zderzyło się z rozpędzającym się samochodem. Dwójka. Prawie zapomniałem zmieniać biegów.

…Suchą…

Wypadłem na polną drogę. W oddali dostrzegłem dwie postacie z długimi włosami. Od razu je poznałem.

…Szosą…

Mając siedemdziesiąt na liczniku, ledwie panując nad kierownicą, rozjechałem Wiolettę, która nie zdążyła uskoczyć przed nadciagającym pojazdem. Do końca wierzyła, że uda się jej mnie zatrzymać. Weronika stoczyła się do rowu.

… Sasza…

Wypadłem na szosę. W mgnieniu oka rozpoznałem kolejną ludzką przeszkodę. Zareagowałem podświadomie, choć w tej samej milisekundzie zrozumiałem, że był to podstęp. Samochód wpadł w poślizg, bokiem uderzając w staruszkę na środku jezdni. Wyrzuciła do góry ręce. Niegdyś rude, teraz zupełnie siwe włosy wplątały się w zderzak, zrywając skalp z jej głowy. Serce ścisnęła mi rozpacz. Puściłem kierownicę, pozwalając, by samochód stracił przyczepność na poboczu i przewrócił się na bok. Poddałem się. Wystawili przeciw mnie jedyną osobę, którą kochałem, nawet mimo jej niewątpliwej przynależności do obcej rasy. W tym samym momencie poczułem, jak puściły więzy, oplatające mój umysł. Na ten krótki moment, gdy zabiłem istotę niejako pochodzącą od nich, stracili siłę, dzięki której usiłowali mnie zniewolić. Nie miałem ani chwili do stracenia. Nadjeżdżający od strony Poznania szary samochód zwolnił, po czym zjechał na pobocze. Ze środka wyskoczył mężczyzna w garniturze i podbiegł do mnie.

– Nic panu nie jest?

Przemknąłem obok zdezorientowanego, wsiadłem do jego samochodu, i ruszyłem z piskiem opon. Widziałem, jak biegnie jakiś czas za mną, by po chwili uświadomić sobie, iż szkarłat rozlewający się na jezdni należy do połamanej staruszki w rowie. Mężczyzna nachylił się i zwymiotował na wpół przetrawionym śniadaniem. Wyprostował się, słysząc hałas za plecami. Nie zdążył się jednak odwrócić. Srebrzysta furgonetka, która chwilę wcześniej wynurzyła się z polnej drogi, wjechała w niego z prędkością ponad czterdziestu kilometrów na godzinę, wyrzucając jego ciało wysoko w powietrze. Nim opadł z powrotem na asfalt, samochód był już daleko. Przez kolejne piętnaście minut leżał poturbowany na wiejskiej drodze, obserwując, jak uchodzi z niego życie. W ostatnim momencie przypomniał sobie kolor krawata, który dostał na swoje trzydzieste urodziny.

Oczywiście, ani ja, ani ścigający mnie już tego nie widzieli, choć jakimś niepojętym sposobem czułem agonię nieznanego mężczyzny. Przepraszałem go raz po raz, dziękując równocześnie za wybawienie. Czułem się okropnie z tego powodu.

Na szczęście facet musiał dobrze zarabiać, gdyż przejęta bryka okazała się podrasowanym audi, którym w szybkim tempie uciekłem napastnikom. Nie zawracając sobie głowy ograniczeniami, gnałem tak przez kolejne trzydzieści minut, aż wreszcie zwolniłem i na najbliższym skrzyżowaniu skręciłem na chybił trafił. Na następnym znowu. I znów. Kluczyłem tak długo, aż sam straciłem rachubę, gdzie jestem. W końcu zjechałem z drogi ponownie na szuter. W tym miejscu krzaki były tak gęste, że doskonale ukryły pojazd. Mogłem bezpiecznie przeczekać.

Formułka okazała się skuteczna. Nie byli w stanie zapanować nad moją czasoprzestrzenią. Niestety Brewski mylił się, podobnie jak niegdyś ja. Przecenił własne siły i dał się zaskoczyć. Chociaż, wydaje mi się, że to raczej zmasowana aura robotników sadu sprawiła, że dla psychicznych poszukiwaczy był niczym latarnia morska na środku oceanu.

Wysiadłszy z samochodu, odszedłem nieco, by się wysikać. Ulga przychodziła stopniowo, aż ostatnia kropla wsiąkła w ciemną ziemię. Wtedy zauważyłem przez ażur listowia, gdzie jestem. Zbrodniarz podobno wraca na miejsce przestępstwa. Rozsunąłem gałęzie i spojrzałem w sam środek widnokręgu. Całe gospodarstwo Brewskiego płonęło, unosząc w niebo chmurę białego jak śnieg dymu. Czysty jak łza, nawet typowe ludzkie wyroby naznaczył zdrowym naturalizmem.

– Szedł Sasza suchą szosą i zapierdolił kostusze! – wykrzyczałem w dal, grożąc pięścią widmowym postaciom.

Siadłem na pryzmie ziemi, popadając w zadumę.

Trzeba było ustalić plan działania. Nie mogłem sobie znów pozwolić na błąd. W przeciwieństwie do nich nie przybywało mi sił. Nie byłem też tak zorganizowany. Jedyna istota, jaka mogłaby być mi przyjazna, właśnie płonęła. Innych nie znałem na tyle dobrze, by móc w pełni zaufać. Byłem zdany na siebie. Poza tym nie mogę przebywać długo w jednym miejscu. To sprawia, że gnuśnieję i tracę refleks. Trzeba też dokładnie przemyśleć słowa profesora. W ich treści ukryta jest szansa na przeżycie. Na chwilę przymknąłem oczy, a gdy je otworzyłem, z bijącym sercem rozejrzałem się dookoła. Nadal siedziałem w tym samym miejscu. Słońce nadal leniwie wznosiło się na wschodzie, a łuna przede mną jeszcze bardziej urosła. Dostrzegłem też pojawiające się wozy strażackie. Czas był najwyższy opuścić to miejsce.

Złapałem okazję i ruszyłem przed siebie. Bez planu.

W trakcie kolejnych lat nauczyłem się żyć z dnia na dzień. Miejsca zmieniałem równie często, co niegdyś partnerki. Tych też mi teraz nie brakowało. Zmęczony bądź co bądź ciągłymi życiowymi przetasowaniami, potrzebowałem od czasu do czasu chwili relaksu. Albo, jak to zwykł mawiać znajomy, prozaicznie spuścić z krzyża. W większości niewielkich miejscowości – nie zaglądałem do metropolii – była zawsze jakaś chętna naiwna, która rozkładała przede mną nogi. W motelach, wynajętych mieszkaniach czy choćby na kopcu siana, posuwałem jęczące nastolatki, studentki, panie do towarzystwa, spragnione odmiany mamusie, młode babcie. Przebierałem w ich niemal jak w ulęgałkach. Niezliczona ilość orgazmów znaczyła moją nową trasę życia. Można by wręcz powiedzieć, że utopiłem w mojej spermie połowę Polski, plus część państw ościennych. Czasem chichotałem jak wariat, wyobrażając sobie, jaki wpływ miałem na wzrost populacji. Gdyby okazało się, że w każdej porcji mojego nasienia znalazł się jeden dzielny, w pełni sprawny plemnik, który trafił na podatny grunt, to w ciągu ostatniego roku dorobiłem się trzystu sześćdziesięciu pięciu potomków.

W międzyczasie poznałem prawdziwe treści zawarte w monologu Brewskiego. Wiedziałem już, jak się przed nimi bronić, a przede wszystkim jak z nimi walczyć. Ponadto odkryłem coś jeszcze, lecz na sprawdzenie tego musiałem poczekać. Mając nadzieję, że mój singlowski stan był  przejściowy, udałem się w jedynym słusznym kierunku. Jako siedemdziesięciolatek nie miałem już nic do stracenia.

Owego dnia, piętnastego czerwca, sześć dni przed ostateczną rozgrywką, stanąłem przed drzwiami luksusowej posiadłości na obrzeżach Wrocławia, mając w sobie niepowstrzymaną siłę i wiarę. Bez jakichkolwiek zahamowani wtargnąłem do środka. Przemierzywszy okazały hol, naznaczony przepychem salon z widokiem na barwny ogród, przeszedłem przez nikogo nie zatrzymywany i wychodząc na taras, skierowałem się w stronę wkomponowanego w płaszczyznę ogrodu sporego basenu. Na brzegu, na masywnym leżaku opalała się około siedemdziesięcioletnia staruszka, a obok niej spoczywał proporcjonalnie sędziwy bernardyn. Wielkie cielsko podniosło łeb, jednak pies nie ruszył się z miejsca. Wywiesił ogromny jęzor i czekał, nasłuchując. Domyśliłem się, że już nie widzi, odbiera jednak doskonale moją aurę i wie, że nic nie grozi jego pani. Nim jednak dotarłem do kobiety, spod pobliskiej pergoli wynurzył się postawny mężczyzna, podpierając się białą laską.

W tym momencie kobieta wyczuła moją obecność.

– Refleks ci pada – szepnąłem, przyskoczywszy do niej.

Przywarłem ustami do jej pomarszczonych warg. Początkowo stężała, zaraz potem zachłannie mnie połykała, akumulując przekazywaną jej energię, która płynęła ze mnie szerokim strumieniem, wprost do jej trzewi. Nim zaskoczony mężczyzna dotarł do nas, odzyskała większość swoich sił witalnych.

– Cześć, Aniu. – Uśmiechnąłem się do mojej byłej, gładząc ją równocześnie po twarzy.

– Szuw… Mój kochany. – Ciężka łza popłynęła jej po twarzy.

– Anno! – Władczy głos z prawej. Mężczyzna zbliżył się niebezpiecznie.

– Szedł Sasza… – zacząłem niepewnie.

– …Suchą szosą… – skończyła.

Mężczyzna ryknął jak ugodzony. Rozjuszony ruszył w naszym kierunku, chcąc zbić z nóg obydwoje staruszków. Lecz nim dotarł, Ania odstąpiła na chwilę ode mnie, po czym zaklaskała w dłonie, równocześnie wypowiadając inną, znaną mi inwokację. Szybko do niej dołączyłem.

– Trumf, trumf, misia bela, misia Kasia konfacela, misia A!

Mężczyzna zastygł z wyciągniętą ręką.

– Misia Be!

Jego postać zaczęła niedostrzegalnie falować. Stopy nie dotykały ziemi.

– Misia, Kasia, Kon!

Woda w basenie zmarszczyła się.

– Fa!

Wzburzona fala pomknęła w kierunku przerażonej istoty, rozrywanej na cząstki elementarne.

– CE! – wykrzyknęliśmy równocześnie, przypieczętowując zakończenie mocnym klaśnięciem.

Mężczyzna rozpadł się na fotony, porwany przez wir wodny, krzyczał w psychicznym eterze, aż nagle wszystko ucichło. Woda spłynęła potokiem z powrotem do basenu.

Osunęliśmy się na trawnik, wtuleni w siebie.

Kolejne dni spędziliśmy na opowiadaniu sobie naszego dotychczasowego życia. Nasza miłość, dzięki poznanym umiejętnościom, wróciła do nas z podwójną siłą. Mieliśmy do siebie pełne zaufanie jak niegdyś, w latach młodości. Dwa dni zajęło mi streszczenie swojej przeszłości. Z najbardziej intymnymi szczegółami, wierząc, że niosą w sobie sposób na pokonanie wspólnego wroga. Nie przerwała mi ani razu. A potem przyszła jej kolej.

– Gdy się rozstaliśmy – zaczęła, siedząc na miękkim dywanie salonu, grzejąc się ciepłem kominka – opuściłam Polskę, by oderwać się od wszystkich wspólnych nam rzeczy. Wróciłam po czterech latach, poznałam Mariana i zakochałam się w nim na zabój. Był przystojnym mężczyzną, mądrym i bogatym. Majątku dorobił się na interesach, o które nigdy go nie pytałam. Być może jednak moja skłonność do litowania się nad mniej sprawnymi istotami sprawiła, że otworzyłam dla niego swoje serce, pozwalając, by całkowicie nade mną zapanował. Choć wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy, kierował całym moim życiem przez bardzo długi czas. Otumaniona jego aurą byłam niczym lew urodzony w zoo. Z jednej strony natura podpowiadała mi, że coś jest nie tak, z drugiej traktowałam otoczenie jako coś normalnego. Po jakimś czasie on się zaczął oddalać ode mnie. Być może było to związane z trudnością w nawiązaniu bliższej fizycznej relacji. Wina leżała po jego stronie, lecz to mnie nią obarczał. Wkrótce przestał mnie tak dokładnie kontrolować. Gdy któregoś razu wróciłam wcześniej po jodze, już od progu usłyszałam jęki dochodzące z sypialni. Pełna gniewu wybiegłam po schodach, by nakryć go w niedwuznacznej sytuacji, lecz gdy tylko znalazłam się przed drzwiami, nagle straciłam ochotę na ruganie go. Prawdopodobnie udzieliła mi się wtedy ich aura zespolenia. Poczułam ogromne podniecenie i przez szparę w drzwiach zaczęłam ich podglądać.

– Wyobraź sobie moje przerażenie, gdy ujrzałam mojego męża posuwającego nastolatkę, w której rozpoznałam córkę naszych sąsiadów. Lecz to nie widok jej rozłożonych nóg oraz wąskiej cipki rozjechanej kutasem mojego mężczyzny sprawił, że zastygłam w przerażeniu, lecz jego ciało pokryte naroślami. Niektóre pękały jak dojrzałe pąki, wypuszczając na wolność jaskrawo ubarwione kwiaty. Narkotyczna woń ziół sprawiała, że niewiele brakowało, bym się jej poddała. Niewiele brakowało, bym, pozbywszy się ubrań, wskoczyła na łóżko i wypchnąwszy małą dziwkę, podsunęła się pod niego. Na szczęście, jakiś wewnętrzny hamulec nie pozwolił mi się ruszyć z miejsca. Na moment mój mąż uniósł się znad niej, wysuwając swój członek. Zamknęłam dłonią usta, by nie wrzasnąć z obrzydzenia. Pokrywające jego kutasa pędy roślin wyglądały jak małe węże. Między jego przyrodzeniem a czarną dziurą ziejąca od strony dziewczyny ciągnął się zielonkawy glut, tylko dla kogoś z bogatą wyobraźnią przypominający spermę. Zaraz potem wbił się w nią ponownie i zaczął rytmicznie poruszać.

Zbiegłam wtedy po schodach do swojej pracowni i zamknęłam się w niej.

– Nie wiem, jak długo tam przesiedziałam, gdy otworzyłam zapłakane oczy, siedział obok mnie, tuląc do siebie. Chciałam go odepchnąć, lecz był za silny. A potem przeniknął moje myśli i wydobył z nich wszystko, co chciał. Odsunął się ode mnie, wstał i bez słowa wyszedł.

– Wszystko się zmieniło. Choć nadal byłam pod działaniem jego aury, coraz częściej udawało mi się spod niej wyswobodzić. Wszystko to dzięki łamigłówkom, które uwielbiałam jeszcze w trakcie nauki w szkole. On tego nie znosił, a dla mnie stanowiło odskocznię od codzienności. Któregoś razu wpadłam na słowa, które doskonale znasz. Suchą szosą Sasza szedł – wypowiedziałam to zdanie na głos, po czym zaskoczona rozejrzałam się dookoła.

– Wokół mnie kłębił się tłum nagich ludzi. Podrygiwali w rytm jakiejś muzyki, obściskując się nawzajem. Widziałam różnokolorowe kutasy, ocierające się o pośladki tańczących w kręgu dziewcząt. Wszystkie były młodziutkie, co najwyżej osiemnastoletnie, o szczupłych ciałach, małych cyckach i jasnych włosach. W większości blondynki, choć nie brakowało rudych. Zasłuchane w muzykę nie zwracały uwagi na to, co się wokół nich dzieje. Mężczyźni zaś wybierali co jakiś czas jedną z kręgu, kładli na stole i naprzemiennie gwałcili. Podejrzewałam, że były otumanione jakimś narkotykiem, bo nie wyobrażałam sobie, jak mogłyby tak bez oporów oddawać się tym facetom. Gdy w pewnym momencie zobaczyłam wśród nich mojego męża, krzyknęłam mimowolnie. Doskoczył do mnie w trzech susach.

No, proszę – syknął przez zęby – obudziłaś się. Na swoje nieszczęście!

– Zaciągnął mnie na stół, którego przeznaczenie wcześniej poznałam. Usiłowałam się wyrwać lecz byłam za słaba. Mężczyźni odpychali mnie od siebie, a ja czułam się jak piłka. Ich klepnięcia były bolesne, jednak nie zważali na moje krzyki. W pewnym momencie jeden z nich schwycił mnie za łokcie, przycisnął do mojego ciała i uniósł w powietrze. Wierzgnęłam, lecz dwóch stojących naprzeciw chwyciło mnie za nogi i rozłożyli mi je na boki. Kolejny zbliżył się do mnie, przez chwilę patrzył mi w oczy, po czym otworzył usta. Ze środka wysunął się długi, zielony język. Przez chwilę wibrował w ekstazie, po czym klęknął i wbił się we mnie. Muszę przyznać, że przez ten krótki moment było mi niezwykle przyjemnie. Jego wilgoć sprawiła, że nie odczuwałam boleści gwałtu. Był śliski i dostosowywał się do mojego wnętrza. Pocierał ścianki pochwy, a równocześnie palce mężczyzny drażniły moją łechtaczkę. Niewiele czasu minęło, gdy poczułam nadchodzący orgazm. Wycofał się szybko i rozdziawił usta. Język przyjął normalne rozmiary, ledwie wysuwając się spomiędzy warg. Siknęłam na niego moją rozkoszą. Uśmiechnął się, rozmazał moje płyny na swojej twarzy, po czym szepnął:

To teraz czas na naszą przyjemność.

– Nie wiem, jak długo mnie gwałcili. Brali jeden za drugim, przez długie godziny, aż nieczuła na ich dotyk przestałam w ogóle odmierzać upływający czas. Byłam niczym gumowa lala, w którą pompowali niezliczone ilości kolorowej spermy. Wkrótce szerokim strumieniem wyciekała mi spomiędzy ud, kapiąc na kamienną posadzkę holu. Półprzytomna obserwowałam orgię przed sobą. Mężczyźni spółkowali z dziewczętami, nie bacząc na ich okrzyki bólu. Lecz były to tylko pozory. One tego pragnęły. Otulając mężczyzn długimi włosami, tworzyły coś na kształt kokonów, w środku których pogrążali się w nienaturalnej chuci. Czasem wydawało mi się, że dostrzegam sanitariuszy, wynoszących poskręcane ciała. Raz czy dwa razy wydało mi się, że dostrzegłam monstrualny kokon, w środku któregoś coś się ruszało. A potem już całkiem straciłam przytomność.

– Od tego zdarzenia minęło sporo czasu, gdy nauczyłam się w pełni kontrolować siebie i mojego męża. Poznałam tajniki jego umiejętności oraz jak się zachowywać, gdy sądzi, że przebywam w letargu. Podglądnęłam kiedyś, jak spowił aurą naszą gosposię i gdy ona poruszała się jak zombie, dosypał do jej potrawy podejrzanego proszku. Domyślałam się wtedy, że i ze mną podobnie postępuje. Od tego momentu nie tknęłam ani jednej przygotowanej przez niego potrawy. Zresztą… dużo okazji nie było. Mój mąż zaczął coraz częściej i dłużej przebywać poza domem. Oczywiście, tłumaczył to służbowymi wyjazdami, ja jednak byłam pewna, że spędza czas na kolejnych orgiach. Niemniej pozwoliło mi to na poznanie jego posiadłości z całkowicie innej niż dotychczas perspektywy. Tak sobie teraz kojarzę z tym, co wspominałeś o różnych kastach ich społeczności, w zależności od roślin, z jakimi żyli w symbiozie. Otóż, w oranżerii mojego nieżyjącego, niech go piekło pochłonie, męża rosną ogromne dzbaneczniki i równie monstrualne rosiczki. Jest też kilka innych gatunków roślin mięsożernych.

– Teraz więc już jestem pewna, że mój mąż należał do tej złej części ich populacji, podobnie zresztą jak twój szkolny znajomy. I choć mój dotychczasowy mężczyzna był tylko zwykłym pionkiem, to jad roślin, z którymi współżył, wzmocnił jego możliwości. Wzmogła się też jego agresja, zmienił tryb żywienia. Coraz częściej jego potrawy były na wpół surowe, ociekające krwią. Był jak wampir. Nocą zamykałam drzwi na klucz, stawiałam bariery myślowe i z ciężkim sercem zasypiałam, modląc się, by obudzić następnego dnia w jednym kawałku.

– Z czasem i ja zaczęłam wyjeżdżać dalej. Dzięki dawnym znajomościom udało mi się poznać ludzi borykających się z podobnymi problemami. Okazało się, że jest nas całkiem sporo. Populacja istot również rozrosła się niepowstrzymanie, głównie za sprawą katastrof ekologicznych, po których mogli przywdziewać nieporadne ciała zdeformowanych noworodków. Lecz cały czas najwyraźniej za słabi, wciąż czegoś poszukiwali. I nawet ci dobrzy nie potrafili odgadnąć prawdziwych intencji agresorów. Lecz teraz…

Zawahała się. Popatrzyła na mnie, przeniknęła myślami mój umysł i zasiała w mojej głowie zapytanie. W jednym momencie poczułem wiążącą nas jedność. I zrozumiałem. Wstałem z fotela, podszedłem do niej i pozwoliłem jej wstać. Wyszliśmy na zewnątrz i pod gwiazdami spojrzałem na nią, jakby widział ją pierwszy raz w życiu. W sumie, to prawie tak było. Wreszcie dostrzegłem, kim była. I zrozumiałem, kim byłem sam. Nabrałem powietrza do ust. Mój umysł rozjaśnił się. Uśmiechnąłem się, po czym wciąż trzymając ją za ręce, odwróciłem w kierunku wychodzących z cienia postaci. Ciemne istoty nie kryły swych morderczych zamiarów, lecz ta najokrutniejsza czaiła się pośród murów budynku. Ścisnąłem dłonie Ani. Wyciągnąłem przed siebie prawą rękę, osłaniając nas przed wybuchem, który chwilę potem nastąpił.

Gdy opadł pył, dojrzałem słaniającą się pośród zgliszczy istotę. Mój dawny przyjaciel Kostek stał już na własnych nogach, jego kończyny były nieproporcjonalnie długie w stosunku do reszty kubełkowatego ciała. Tylko głowa pozostała ta sama, z nieodgadnionym grymasem na twarzy. Zaskoczony rozglądał się dookoła, nie mogąc pojąć, co się stało. Leżące obok ciało Weroniki, przygniecione kawałem betonu, podrygiwało w śmiertelnych drgawkach. Powoli ruszyłem w jego kierunku. Osłonił twarz rękoma, jak gdyby porażony blaskiem niewidzialnego słońca. Postacie wokół nas zastygły w miejscu.

Zaraz potem stanąłem naprzeciw niego. Ania nie odstępowała mnie na krok, utrzymując łączącą nas więź.

– Szuwar – wystękał Kostek. Krew przelewała mu się między pożółkłymi zębami. Wielki górny kieł wystawał poza dziąsło.

– Nie – pokręciłem spokojnie głową – nie Szuwar.

W jednej chwili zrozumiał. Przerażenie odebrało mu zdolność do jakiejkolwiek reakcji. Otworzył usta, co wykorzystałem w mgnieniu oka, przylgnąwszy do nich moimi wargami. Mój język zagłębił się w jego przełyku, schodząc coraz niżej, aż do żołądka. Z drugiej strony równocześnie mój członek, przebiwszy się przez cienki materiał spodni, podążył między jego pośladki. Nabiłem go na siebie i uniosłem do góry, nie przestając równocześnie gwałcić jego trzewi. Moje myśli przeniknęły jego psychikę. Słabe zapory prysły jak bańka mydlana. Sięgnąłem dłońmi do jego marynarki i rozerwałem ją płynnym ruchem. Patrzyłem, jak skrawki jego ciała odrywają się od niego. Wreszcie mój język zetknął się z moim członkiem i w rozbryzgu światła rozdarłem jego ciało na pół. Błysk przetoczył się po ogrodzie, wypalając bezbronne postacie wokół. Jeszcze jakiś czas słyszałem przeciągły jęk w eterze naszej psychiki. Miliardy fotonów uniosły się falą w mrok kosmosu. Gasły jeden po drugim.

Tym właśnie byliśmy. Światłem. Zbudowani z elementarnych cząstek wszechświata, połączeni czasem, stanowiliśmy przeróżne formy życia. Kostek miał w sobie jednak za dużo ciemności. Jego złość wypalała go w środku i nie miał w sobie tej mocy, którą zyskałem, zrozumiawszy istotę samego siebie. Nas.

– Jesteś pewien? – spytała mnie dwa dni później, kładąc się do łóżka. Z pogromu na szczęście przetrwał niewielki domek gościnny w kącie ogrodu.

Miała typowo starcze ciało z mnóstwem zmarszczek, sinych plam i włosków porastających miejsca niegdyś starannie depilowane. Mimo to kochałem ją ponad życie. Była moją yang. Moim przeznaczaniem. Teraz i zawsze.

– Tak – uśmiechnąłem się, rozsuwając pożądliwie jej nogi.

Przysunąłem się blisko niej, po czym wszedłem w nią najdelikatniej, jak potrafiłem. Wiotkie pędy orchidei oplotły nas, tworząc misterny kokon. Strzępiaste kwiaty gurdliny wypełniały ażur, tworząc przepiękną mozaikę. W niższych partiach rozgościły się typowo ziemskie, rodzime róże, chroniąc wnętrze przed ewentualnymi intruzami. Ich słodki zapach docierał aż do naszych nozdrzy, tworząc narkotyczna mgiełkę. Pogrążeni w ekstazie, potęgowaliśmy wspólną energię. Osiągnąwszy apogeum, spojrzeliśmy po sobie. Byliśmy gotowi.

Zewnętrzna strona kokonu pokryła się gęstą skorupą, zastygając w jednej chwili. Musiała być naprawdę solidna, gdyż nasze zamiary były znacznie bardziej dalekosiężne niż jakichkolwiek dotychczasowych istot. Na moment życie stanęło mi przed oczami. Ujrzałem siebie w wieku niemowlęcym z powykrzywianymi dziecięcym artretyzmem kończynami, wybałuszonymi oczami, ślepymi i zasłoniętymi mgłą. Ujrzałem też małą dziewczynkę walczącą o haust powietrza w nierozwiniętych płucach. A potem ujrzałem światłość. I podążyłem w jej kierunku, pozwalając by obezwładniający mnie ból, uszedł ze mnie wraz z przekazywaną energią.

Otwieram oczy i spoglądam wokół siebie. Znajoma przestrzeń, choć zupełnie zagubione proporcje. Wokół jakieś zaschnięte skorupy, resztki roślin, mnóstwo dziwnego śluzu.

E=mc2.

Odległość Ziemi do słońca sto czterdzieści dziewięć milionów sześćset tysięcy kilometrów.

√ ² ³ ⁿ/Ω≥1

– Kostek?

– Nie żyje.

– Czyja to myśl?

– Kim jesteś?

Spoglądam po sobie. Jędrne ciało, na oko siedmiolatka. Rozradowany studiuję każdy jego fragment.

– Jeść.

– Chwila, przecież…

– Jeść.

– Zaraz. Kim jesteś?

– A kim TY jesteś?

 

– A kim ona jest?

Dziewczynka podnosi się z posłania. Przekrzywia głowę.

– Szuuuufff…?

.

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Przede wszystkim gratuluję ukończenia cyklu: to zawsze sukces 🙂

Chyba muszę przetrawić tę opowieść, bo jeszcze nie wiem co o niej myśleć, ale sceny z nietypowym „roślinnym” seksem są przednie!

Piekło mnie wystarczająco przeraziło 😜
Może warto przeczytać wszystko za jednym zamachem, wtedy ułoży się w logiczną i czytelną całość 😉
Cykl wynikły tylko dlatego, że na raz było nieco za długie.

Zatem straszenie Cię piekłem policzę sobie jako dobry uczynek. Sądzę, że wielu czytelników by się ze mną zgodziło, że rezygnując z publikacji gotowej już, ostatniej części cyklu byś na nie zasłużył 🙂

Moim zdaniem jest to najciekawsze ze wszystkich trzech części. Polecam!

Przeczytałem. Dwa razy. Większość tajemnic się wyjaśniła.

Mam jednak pewną uwagę i zapytanie:
– Postać Ani zupełnie nie zapisała się w mojej pamięci. Jako, że dziewczyna odegrała sporą rolę w końcowej części opowiadania, oczekiwałbym jakiegoś uwypuklenia znaczenia tej postaci.
– Co się stało z Wandą? Kim ona w zasadzie była i dlaczego nagle znikła ze stron opowiadania?

Fakt. Anię potraktowałem trochę po macoszemu. Jak sukę. Sorry Aniu 😀
Jeśli chodzi o Wandę, musisz jeszcze raz przeczytać – jej rola wypełniła się całościowo 😉
Czy teraz Twoje spojrzenie Radosky na ONIych się choć trochę zmieniło? 😛

Niezalogowanie,
Pozdrawiam
MRT

MRT_Greg
Czy się zmieniło? Ciężko odpowiedzieć, bo to jeden z naprawdę bardzo nielicznych tekstów, w których można się spodziewać niemal wszystkiego, i ciężko przewidzieć dokąd zmierza akcja. „Oni” zmuszają do myślenia. Czytelnik musi się zastanawiać dokąd to zmierza?
Uważam, że to spora zaleta opowiadania.
Mam wrażenie też, że gdybyś chciał, to mógłbyś zupełnie inaczej poprowadzić trzecią, finałową część.

Koniec końców tych kilka moich przypuszczeń się sprawdziło – można powiedzieć, że odpowiedź „leżała w bohaterze”, i że kilka punktów które wymieniłem w poście do poprzedniej części faktycznie pojawiły się w fabule.
Pozdrawiam
R.

Napisz komentarz