ONI cz. I (MRT_Greg)  4.5/5 (2)

28 min. czytania

Grafika autorstwa MRT_Grega, publikacja za zgodą Autora

– Szuwar! Szuuuwar! Podaj, Szuwar!

Nie słuchałem. Nie słyszałem. Czułem krew płynącą w żyłach, mocne pulsowanie w skroniach. Rejestrowałem każdy wdech i wydech, rozdęcie i ściągnięcie płuc. Obraz ograniczył się do wirtualnej łamanej, widzianej tylko moimi oczami linii, prowadzącej z miejsca, gdzie stałem, do bramki rywali.  W mojej wyobraźni dla każdej napotkanej przeszkody otwierało się od razu kilka możliwości ominięcia. Czas jakby zwolnił, a ja zastanawiałem się, jak to możliwe, że tyle razy dostaliśmy łomot od drużyny przeciwnej. Szybko przemknąłem obok dwóch snajperów. Oni potrafili tylko solidnie kopnąć, celując w bramkę lub – co zdarzało się zdecydowanie częściej – we mnie, stojącego pośrodku. Środek pola był pusty. Przemknąłem obok kolegi. Odbiegł na linię boczną. Niespecjalnie się spieszył, widząc, co się ze mną dzieje. Jakby podświadomie czuł zakończenie, skrzywił się z bólu. Jednak na jego twarzy malowała się też radość i nadzieja. Defensywa przeciwnika leżała. Niemal dosłownie. Pico, stojąc na bramce, wrzeszczał co sił, by wrócili na boisko. Niechętnie odstawili piwo. Bania rzucił niedopałek w kierunku boiska do siatkówki, na którym grały dziewczyny. Ich zbulwersowanie wyrażone prostym: Kurwa, gdzie mi tu z petem, z którego dotychczas i ja się śmiałem, tym razem zabrzmiało zwyczajnie prostacko. Wulgarność koleżanek z klasy, dotychczas przeze mnie niezauważana, w tym jednym momencie sprawiła, że odsunąłem się od nich na lata świetlne. Uszy więdły.

Niespodziewane pojawienie się na drodze spasionej góry, z twarzą wykrzywioną gniewem, na chwilę zbiło mnie z tropu. Jednak wkrótce i na niego znalazł się sposób. Mięśniak stał jak słup w porównaniu do mojej wariackiej akcji. Tu nie trzeba było specjalnego dryblingu. Kopnąłem piłkę lekko, a równocześnie pewnie między jego nogami, ominąłem z prawej strony, uchylając się przy okazji przed pięścią kolegi, i podążyłem wyznaczonym sobie wcześniej torem w kierunku bramki przeciwnika. Pico, widząc, co się dzieje, wyszedł mi naprzeciw. Dłużej nie mogłem ciągnąć tej farsy. Wiedziałem, że mam tylko jedną szansę. Podjąwszy decyzję w ułamku sekundy, pchnąłem piłkę na kolejną pryzmę piasku, po czym kopnąłem. Wysoko. Profesjonalny lob, jakiego nie powstydziliby się zawodowi piłkarze. Zobaczyłem, jak Pico zadziera głowę, spoglądając na przelatującą nad nim piłkę. Był tak pewien, że spudłowałem, że nawet nie wyciągnął rąk w jej kierunku. Zatrzymał się w miejscu i spojrzał na mnie. Śmiał się bezgłośnie, wykrzywiając usta w złośliwym grymasie.

Tak. Wiedziałem, że niezależnie od wyniku mojej jednoosobowej akcji i tak czeka mnie wpierdul od kolegów z drużyny przeciwnej. Najbardziej cieszył się na to właśnie on. Młodociany sadysta, dla którego wyrwanie nóżek żabie czy podpalenie kota podyktowane było jedynie chęcią sprawienia bólu drugiej istocie. Choć był dopiero w siódmej klasie, notorycznie przesiadywał ze swoim ojcem na ganku, pijąc wódkę i paląc papierosy. A potem, jak i rodziciel, wracał do domu i prał swoje siostry, biorąc przykład z ojca, znęcającego się nad matką.

Szmacianka spadła na ziemię, tuż przed prawym słupkiem. Uderzywszy w sterczący z ziemi kawałek gruzu po budowie sprzed kilku lat, odskoczyła w kierunku naroża boiska. Żachnąłem się. Że też po całym tym szalonym biegu takie coś mogło zniweczyć moje plany. Choć w sumie mogłem się tego spodziewać po betonie. Jakże trafne.

A potem zobaczyłem jego. Mozolnie, brnąc ze ślimaczym uporem przez głęboki piach, na boisku pojawił się jeden z kolegów z mojej drużyny. Pośmiewisko klasy, całkowicie ignorowany zarówno przez uczniów, jak i nauczycieli, a równocześnie nadający koloryt naszej szkolnej społeczności. Kostek, przezywany tak z powodu chudej sylwetki; chłopiec, który już dawno temu powinien uczęszczać do szkoły specjalnej. Tak w każdym razie twierdziła moja mama. Nie mówiłem o tym głośno, ale nie zgadzałem się z nią. Kostek był niepełnosprawny, ale tylko fizycznie. Pod względem psychicznym był mocniejszy od wszystkich nas razem wziętych. Miał świetne pomysły, o czym wszyscy wiedzieli, lecz nikt jakoś nie traktował go poważnie. No, i jego sposób pojmowania świata. Zupełnie dla mnie wówczas nieodgadniony.

Tocząca się leniwie piłka uderzyła w kółko wózka, po czym odskoczyła w kierunku bramki. Minąwszy słupek, zatrzymała się, jakby nie mając śmiałości, by przekroczyć niewidzialną linię. Wreszcie, po trwających wieki ułamkach sekund, przemajdnęła się na drugą stronę usypanego wału i potoczyła w kierunku siatki.

– Gol! – Królik krzyczał jak wniebowzięty, wznosząc ku górze malutkie piąstki. – Gol!

– Gooool!!! – krzyczała cała moja drużyna.

Widziałem, jak wówczas na mnie patrzyli. Z niekłamanym podziwem wyrażali radość, która wkrótce miała zniknąć za sprawą pozostałych kolegów z klasy. Jednak przez te kilka minut byliśmy najszczęśliwsi na świecie. 1:0. Dla cipek, największych niezdar w szkole. Takiego wyniku jeszcze nigdy nie było. Doskoczywszy do naszego snajpera, poklepałem go po ramieniu.

– Niezły strzał, Kostek.

Uśmiechnął się, przekrzywiając dziwnie głowę. Nieporadnie wyciągnął rękę. Uściskałem go delikatnie, wiedząc, jaki jest kruchy. To było niesamowite. W jednym momencie przestała się dla mnie liczyć gra. Straciłem zainteresowanie wynikiem oraz w ogóle całym otaczającym mnie światem. Poczułem niesamowitą energię przepływającą mi przez palce i wypełniającą całe moje ciało. Czułem ciepło rozchodzące się po mnie, zaglądające w każdy zakamarek. Czułem SIŁĘ! Nabrałem powietrza w płuca, jakbym to robił pierwszy raz w życiu, wyprostowałem zgarbione plecy…

…Wszystko znikło w jednej chwili.

Z prawej strony wpadł na mnie Bania, szarżujący już od połowy boiska. Poczułem się, jakby wjechał we mnie samochód. Pchnięty zgiąłem się wpół. W tym samym momencie, odwracając głowę od nadlatującej pięści dużego kolegi, dostałem cios z lewej strony. Koścista piąstka Pico nie wyrządziła mi większej krzywdy. Jednak jego kopniak w żebra, gdy leżałem już na murawie, odczułem znacząco. A potem kolejne uderzenie, tym razem w głowę. Nim straciłem przytomność, usłyszałem drącego się wniebogłosy, zrzuconego brutalnie z wózka Kostka oraz ujrzałem jego koślawy wehikuł lecący w kierunku pobliskiego strumyka. Chrzęst metalu był ostatnim dźwiękiem, który zanotowałem. Poczułem kopnięcie w głowę i odpłynąłem w ciemność.

*************

– Nareszcie pan zdał – grymas na ustach polonisty świadczył, jak bardzo jest zmęczony całą maturalną fetą. Na moment wykazał zainteresowanie: – Dokąd teraz?

– Do domu – odrzekłem zgodnie z prawdą.

– Pytam o studia. Bo chyba będzie pan zdawać? Może lepiej nie na politologię – skrzywił się z przekąsem – ale coś z przedmiotów ścisłych… Może architektura? Widziałem pańskie rysunki.

Przejrzał mnie. Już dawno marzyłem o nauce na prestiżowej uczelni. Dodatkowe kursy miały mi zapewnić wejście w dobrym stylu. Niestety, dopiero teraz udało mi się wyjść z liceum. Plan podbicia uczelni spalił na panewce trzy lata wcześniej, gdy z bijącym sercem przeglądając listę wyników, ujrzałem przy swoim nazwisku wielkie jeden. Niemniej przez te lata moja miłość do projektowania nie znikła. Ba! Wręcz dojrzała i już byłem zupełnie pewien, że to jest to, co chcę w życiu robić.

– Może… – odrzekłem, odwracając się do niego tyłem. Cham skończony. Na ostatniej maturze to dyrektor posadził mnie na końcu sali i co rusz podpowiadał. A polonista tylko krzywił się i groził mi co chwila palcem. Członek mu w odbyt.

Wyszedłem ze szkoły, by z lekkim sercem podążyć do najbliższej knajpy i urżnąć się w trupa. W mieszkaniu nikt na mnie nie czekał, od rodzicielskiej pępowiny już dawno się odciąłem, a ciotka, która do tej pory podnajmowała mi mieszkanie, wyemigrowała do Anglii. Mieszkałem zatem sam, jeśli nie liczyć czarnego kocura tak leniwego, że nawet widok gołębia wyżerającego ziarno z miski na stole był zbyt męczący, by choćby zamachać ogonem. Równie aktywne były też moje rybki w akwarium, stojącym na szafce między kuchnią a salonem. Otwarte pomieszczenia, rozplanowane wedle ostatniej mody, dawały mi możliwość zorganizowania zajebistego barku. Niestety, kosztem kuchennych usprawnień. Ale… po co mi niezliczone szafki, blaty i inne takie? Dla singla, jakim byłem, wystarczała mikrofala, mała lodówka – na piwo – dwa talerze, kubek i solniczka. Szafki kuchenne, wiszące na ścianie, wypełniłem za to szkłem. Kufle, kieliszki, wazoniki, puste butelki stanowiły stały element wyposażenia. Alkohole stały na wierzchu. Płaski telewizor LEDowy na ścianie, głośniki po bokach, narożnik pod oknem i drewniano szklany stolik z niezliczonymi kółkami po kawie wypełniały mi przestrzeń salonu. Wyjście na balkon zastawiłem sztalugami. Nie miałem ochoty od tej strony otwierać się na świat, tętniący wielkomiejskim hałasem, ziejący spalinami. Za to wyjście z sypialni miałem otwarte cały czas. Dobiegający od strony przyległego do kamienicy parku świergot ptaków sprawiał, że po przejściu kilku kroków z salonu można było znaleźć się w zupełnie innym świecie. Takie gwiezdne wrota, tylko obramowane łuszcząca się futryną. Mieszcząca się naprzeciw sypialni łazienka była tak malutka, że postanowiłem wywalić z niej wannę, która za czasów świetności mieszkania służyła głównie jako składzik ubraniowy ciotki. Może się wydawać kuriozalne połączenie opisu „mała łazienka” i słowa „wanna”, jednak jakimś cudem ona tam się właśnie niegdyś mieściła. Za to umywalka zachodziła nad jej brzeg, tak że by umyć twarz, trzeba było przysiąść na wannie, z dupą zwisającą do środka. W sumie, ciekawe rozwiązanie, bo kibel, wprasowany między obie armatury, przeznaczony był dla osób mierzących co najwyżej pół metra w pasie. Czyli idealne dla mojej ciotki.

Tak więc, mając w planach zalanie robaka, a potem sromotny powrót niemal na czworakach do domu, szedłem zamyślony chodnikiem, gdy nagle ujrzałem przed sobą znajomy kształt. Oczywiście, w mieście było ich sporo, jednak ten profil trudno było pomylić z jakimkolwiek innym. Trudno było zapomnieć ten haczykowaty nos, którym można z powodzeniem otwierać nawet solidne ruskie konserwy, i kiwającą się lekko na boki głowę. Idące obok niego dziewczyny co chwila wybuchały śmiechem. Zaraźliwym. Nim zbliżyłem się do niego, sam szczerzyłem zęby w jakiejś nieokreślonej radości. Ale ta przypadłość dotyka każdego; wystarczy, by w tramwaju czy autobusie ktoś zaczął się głośno i nieprzerwanie śmiać, by zaraz reszta pasażerów nie mogła pohamować własnej wesołości.

– Kostek?! – dla pewności zawarłem w stwierdzeniu znak zapytania. Zawsze to jednak można się pomylić.

Wózek w jednej chwili zatrzymał się, po czym płynnym, lekkim ruchem obrócił w moją stronę.

– Szuwar! – wykrzyknął mój kolega ze szkolnych lat.

Uścisnąłem jego dłoń. Z zaskoczeniem odkryłem, jaki mocny ma chwyt. Zupełnie nie podobny do tej wątłej, chucherkowatej ręki z podstawówki. Palce nadal miał kościste, lecz siła, z jaką mnie pochwycił, sugerowała kogoś zupełnie innego. Jego oczy również nabrały koloru. Pamiętałem ze szkoły ich wodnistość. Wyglądały jak dwa ohydne ślimaki, skryte w miękkiej skorupce oczodołów.

– Ale spotkanie – kontynuował rozradowany. – Jak ja cię dawno nie widziałem. Chyba… – zawiesił głos.

– Chyba wtedy… – Na moment i ja zgasłem.

Ulotne fragmenty w potrzaskanej pamięci przypominały mecz zakończony Armagedonem. Poturbowany, leżący bez sił w szpitalnym łóżku. Pierwsza diagnoza lekarzy i tak nie była gorsza od tego, co w konsekwencji: połamane żebra, pęknięta śledzona, krwiak na mózgu. W ogóle, mało wtedy nie pierdolnąłem w kalendarz. No, i amputowano mi jedno jądro. Kostek miał „tylko” połamane nogi i ręce. Oprawcami okazali się koledzy ze szkoły, którzy – na ich nieszczęście – mieli już po siedemnaście i osiemnaście lat. Brat mojego ojca był prawnikiem, więc posadzenie młodocianych przestępców na kilkanaście lat do pudła okazało się zwykłą formalnością. Wywinął się tylko Pico, u którego stwierdzono chorobę psychiczną. Odsiedział trzy lata w psychiatryku, gdzie dodatkowo zmienili go w ćpuna. Jakiś czas żył sobie spokojnie wśród lokalnej społeczności, aż któregoś razu jeden z jej mieszkańców znalazł ciało na skraju lasu. Wedle raportu patologa Pico zginął rozszarpany przez dzika, po tym jak próbował zgwałcić loszkę. Cóż, stajemy się tym, co jemy. Pico miał zwierzęcość w naturze. Tylko nieco skrzywioną.

– Nie ma co wracać do przeszłości. – Kostek pierwszy się otrząsnął. – Cieszmy się tym, co dzisiaj, i patrzmy ufnie w przyszłość.

– A co ty… taki filozof? – skrzywiłem się. Gadka zabrzmiała dla mnie jak kazanie, na które chodziłem co niedzielę z matką. Nienawidziłem tych kościelnych ceremonii, z odświętnym ubieraniem włącznie.

– Jak przystało na magistra filozofii – odparł z uśmiechem.

Uniosłem brew.

– Jakiego magistra?!

– Zrobiłem zaoczną magisterkę. Myślałem, że to jest kierunek, który mnie wciągnie, jednak po skończeniu uznałem, że dobrze byłoby działać w innej branży. W końcu, ileż można pierdolić o tym samym? – Zaśmiał się, a wraz z nim towarzyszące mu dziewczyny.

Spojrzałem na niego zakłopotany. Nie bardzo rozumiałem, o co mu chodzi. Tym bardziej nie rozumiałem, skąd miał czas na zrobienie magisterki. No, dobra, to że mi liceum zajęło siedem lat, na pewno miało wpływ na przemijający czas. No, ale on przecież też chyba chodził do szkoły.

– To co teraz? – zapytałem z głupia frant.

– Robotyka. Nanotechnologia i fizyka nuklearna.

Wybałuszyłem oczy. A potem spojrzałem na jego koleżanki, jakby szukając w ich twarzach potwierdzenia jego wariactwa. Nie dostrzegłem nic takiego.

– I może jeszcze mi powiesz, że koleżanki studiują z tobą? – W sumie głupie pytanie. Zaleciało szowinizmem, ale to i tak jedyne, co mogłem z siebie wyrzucić.

– Nie – zaprzeczył ruchem głowy – spotykamy się na fakultetach. Wioletta – przedstawił mi blondwłose dziewczę po jego lewej – i Weronika.

Ruda z prawej miała mały perkaty nosek i wielkie zielone oczy.

– Cześć – przywitałem się niepewnie. – Szuwar jestem.

– Przydomek czy nazwisko? – spytała Wiola, przekrzywiając głowę.

– To pierwsze. Po tym jak wpadłem w sitowia – nie wiedzieć czemu od razu wyjawiłem tajemnicę przezwiska. Posługiwałem się nią tylko w gronie bliskich znajomych i panienek, z którymi byłem jednak nieco dłużej niż pięć minut.

– Fajne. Ja bym raczej skojarzyła z włosami. – Weronika przesunęła dłonią po mojej głowie, schodząc coraz niżej, prawie do pupy. Tam bowiem kończyła się moja grzywa, zapuszczana od początku liceum. – Jak Marzanna. Uch! Mogłabym się zakochać w takich włosach. – Dziewczyna stanęła naprzeciw mnie, muskając lekko owalem swych piersi, schowanych za cienką bluzeczką. Rękami równocześnie złapała mnie z tyłu i ściągnęła włosy w gruby warkocz.

– Ach… niesamowite. – Nie mogła oderwać się od nich.

Stałem zakłopotany z rękami po bokach, nie bardzo wiedząc, jak się zachować. Obca dziewczyna na ulicy molestowała moje włosy, równocześnie rozsyłając wokół wyraźny zapach podniecenia, które po pewnym czasie zaczęło i mnie się udzielać. Tym bardziej, gdy pomyślałem, jak to dziwacznie musi wyglądać.

– Słuchaj – zacząłem niepewnie – to może skoczymy do mnie. Mieszkam niedaleko. Wpadniesz na drinka? – spojrzał w kierunku Kostka.

Uśmiechał się szelmowsko.

– Czemu nie – odparł. – Tylko obyś miał windę albo mieszkał nisko.

– Na pierwszym piętrze. Najwyżej wbiegniesz truchcikiem – odrzekłem ironicznie, wyswobodziwszy się z rąk Weroniki. Stała nieco spochmurniała, krzywiąc lekko usteczka, dodałem więc szybko w jej kierunku: – Tam będziesz mogła zrobić z nimi cokolwiek zechcesz.

Uśmiechnęła się łobuzersko.

– A co u ciebie? – zagadnął mnie Kostek, gdy ruszyliśmy w stronę mojego lokum. W momencie przeszła mi ochota na upicie się. Jego koleżanki były niczym marihuana: gdyby nie znajomość z Kostkiem, prawdopodobnie zupełnie niedostępne, a już po pierwszym zetknięciu chciało się tylko więcej. No i wzmagały głód niepohamowanie.

– Hmm… Skończyłem liceum – zacząłem ostrożnie.

– Co studiujesz?

– Na razie nic.

– Ha, ha. Luzak jesteś. Zawsze taki byłeś.

Nie wiem skąd takie posądzenie. Po pobiciu w szkole nasze drogi się rozeszły. Jego rodzice zrozumieli, że w wiejskiej szkółce ich syn nie odbierze odpowiedniej nauki. Przenieśli się do Krakowa, gdzie uczęszczał do renomowanych placówek, szkolących młodych geniuszy. Ja zaś w tym samym mieście chodziłem do zwykłej budy w dzielnicy wielkich domów i szklanej pogody. Tylko od rodziców, których odwiedzałem na wsi, wiedziałem o postępach Kostka. Do czasu, oczywiście, aż przestałem odwiedzać staruszków, zniechęcony ich ciągłym biadoleniem, że już dawno powinienem rzucić naukę, wziąć się do roboty, ożenić i spłodzić co najmniej dwójkę dzieciaków.

– No… – przytaknąłem cicho.

– To co robisz teraz? – Najwyraźniej musiał jednak drążyć temat.

– Chyba będę składać papiery na polibudę.

– Nie za późno? To chyba wcześniej się zapisuje.

– Tak było jeszcze do zeszłego roku. Teraz czekają, aż się zda maturę. Doszli do wniosku, że takie składanie, nim się zda egzamin w liceum, to niekiedy tylko nabijanie pustych miejsc.

– W sumie… mają trochę racji. No, to świetnie, facet! – Odwrócił głowę w moim kierunku. – Dobry kierunek. Dobra przyszłość po nim.

– Uhm… – przytaknąłem ponownie, nie wiedząc, co dalej.

Rozmowa się urwała. Weronika z Wiolą szły nieco z tyłu, cicho dyskutując. Docierał do mnie tylko delikatny szmer, zagłuszany i tak przez przejeżdżające co chwila obok nas samochody. W końcu dotarliśmy do mojej kamienicy.

– Nie ma windy – mruknął Kostek. Spojrzał na mnie. – No, dobra, facet. Bierz mnie na ręce. Tylko nie upuść!

– Spoko. – Kiwnąłem w zrozumieniu głową.

Był lekki jak piórko. Mógłbym przysiąc, że pod skórą ma tylko kości, które wyczuwałem przez materiał jego ubrania. Złapał mnie za szyję. Ale nie tak jak te pijane nastolatki, które zwabiałem do siebie do mieszkania po to, by je potem rżnąć przez pół nocy, trzeźwiejąc tym samym po zabawie na dyskotece. Dziewczynki, które w ten sposób mnie odwiedzały, częstokroć też były przeraźliwie chude, co jednak stanowiło dla mnie dodatkowy smaczek. Ich małe cycki, podskakujące mi przed oczami za każdym razem, gdy wbijałem się w ich ciasne cipki, podniecały mnie do tego stopnia, że nie wyobrażałem sobie innego scenariusza sobotniej nocy. Bezwładne, uległe moim zachciankom, spoczywające na mnie nad ranem w każdej niemal pozycji, stanowiły kwintesencję mojego nudnego na co dzień, miejskiego życia. Nierzadko opatulony nimi, budziłem się rano niczym Rasputin – rozkładałem ramiona, a dokąd dosięgłem, tam spoczywało ciepłe, gładkie ciało. Namacawszy z rana miękkie fałdki, wsuwałem w nie delikatnie palec, pobudzając jeszcze śpiącą księżniczkę, by zaraz, odsunąwszy inną, wbić się w nią aż po jajo, twardym jak stal fiutem. Zbudzona w ten sposób ze snu, oszołomiona jeszcze nadwyżką alkoholu we krwi, rozkładała nieświadomie nóżki, pozwalając mi na nieskrępowaną penetrację. Leżałem na niej i obok innych, liżąc ich słodkie zamknięte szczelinki; obserwując otwierające się pąki kwiatów, pełnymi garściami korzystałem z zasobów matki natury. A gdy przytomniały na tyle, by świadomie ocenić sytuację, i nie wyskakiwały z łóżka z panicznym krzykiem: O, kurwa! Gdzie ja jestem?!, ocierały się o mnie coraz energicznej, chcąc posiąść mnie i bym ja posiadł je.

W oparach porannej trawki, w pokoju wciąż pachnącym alkoholem, brałem je jedną za drugą. Wspomagając się dodatkowymi pastylkami, spędzałem tak nierzadko cały boży dzień, uświadamiając sobie, że działając wspak matczynym radom, niejako spełniam jej nadzieje. Wypełniwszy bowiem swoim nasieniem dziesiątki cipek, które przewinęły się przez moje łóżko, ani chwili nie wątpiłem, że któryś z moich plemników trafił na podatny grunt. Jednak przez ostatnie dwa lata, odkąd pogrążyłem się w tej niepohamowanej chuci, nie dotarły do mnie żadne informacje o niepożądanych konsekwencjach. Ruchałem więc dalej, nie przejmując się nikim i niczym. Zwłaszcza utyskiwaniem sąsiadów, znudzonych co weekendowymi orgiami, odbywającymi się nad ich głowami. Współczułem im serdecznie. Co poniedziałek przysiadywałem się do nich, na ławeczkę w parku obok kamienicy. Do jego rąk wędrowała butelka smacznego chardonnay, zaś bukiet kwiatów i słodka bomboniera skutecznie potrafiły udobruchać jego żonę.

Jednakże wnoszenie na trzeźwo było zdecydowanie bardziej męczące i jedynie świadomość  obecności dwóch pięknych istot podążających za nami sprawiała, że nie ciepłem go w połowie schodów. Zmęczony jak świnia po rui klapnąłem na krzesło w przedpokoju. Tymczasem Kostek przemierzał już na wózku moje niespełna czterdzieści metrów kwadratowych, rozglądając się na boki. Zajrzał na chwilę do sypialni, pociągnął nosem i skrzywiony czym prędzej zamknął drzwi. To prawda – ostatnie noce zakuwałem do polaka, nie w głowie mi były jakieś przyziemne sprawy typu kąpiel czy sprzątanie po jedzeniu. Niestety, w salonie nie było dużo lepiej. Na szczęście, nim przysiadłem do nauki, nieco tu ogarnąłem, tak że dziewczyny mogły zasiąść bez obaw, że coś im się przyklei do pupy.

Wstałem i podążyłem za nimi.

– Czego się napijecie? – spytałem, sięgając w stronę butelek.

– Ja wodę. – Wiola pokręciła głową na widok butelki z winem.

– Ja też – Kostek coraz bardziej mnie zniechęcał.

– A ja chcę ciebie. – Weronika nie ukrywała swojego pożądania.

Szklanka mi prawie wypadła z rąk, gdy nalewałem gościom. Przycupnąłem obok Weroniki, sądząc, że znowu zacznie molestować moje włosy. Tymczasem ona, bez żadnego skrępowania, wstała i usiadła na mnie okrakiem, pospiesznie rozpinając guziki mojej uroczystej koszuli. Uniósłszy brew, spojrzałem zakłopotany najpierw na nią, później na spoczywających obok.

– Yyy… – zacząłem, nie bardzo jednak wiedząc, co mam powiedzieć.

To było najdziwniejsze przeżycie, jakie do tej pory mnie spotkało. Ledwie co poznana dziewczyna – no, tu akurat nie było nic nowego – zdzierała ze mnie ubranie – tu też w sumie nic zaskakującego – na oczach drugiej niedawno poznanej koleżanki i dawno niewidzianego kumpla. To ostatnie było zdecydowanym odstępstwem, przez co nie czułem się w pełni komfortowo. Jednak za sprawą dosiadającej mnie dziewczyny szybko przestałem sobie tym zawracać głowę. Zsunęła się ze mnie, równocześnie pozbawiając mnie dolnej części garderoby.

Spomiędzy slipek wydostała prężącego się już fiuta, po czym połknęła go naraz. Zamknąłem oczy i odchyliłem głowę. W jednej chwili przestali mnie interesować Kostek i Wiola. Byli oddaleni o lata świetlne, podczas gdy seksowna dziewczyna ssała mi kutasa z werwą profesjonalnej prostytutki. Nabrzmiałe jądro ściskała delikatnie w dłoni, jakby ważąc jego zawartość. Gdy wstała, ujrzałem, jak twarde brodawki napięły materiał jej bluzeczki. Szybko ją zdjęła, nie pozwalając mi na jakiekolwiek działanie. Sprawnymi ruchami pozbyła się całego odzienia, prezentując przede mną doskonałe ciało dwudziestokilkulatki. Pełne piersi dumnie wypinała do przodu, oskarżycielsko kierując we mnie sterczące sutki. Odsunęła nogą ubrania, po czym powoli klęknęła nade mną, obejmując rękoma. Wyciągnęła mi włosy spod pleców, owinęła się nimi niczym kokonem i dosiadła jednym płynnym ruchem.

Westchnęła głębokim „ach”, wciągając mnie na raz całego. Owionął mnie szum drzew w lesie, lekka bryza przemknęła mi po twarzy, napełniając mnie radością i spokojem. W momencie, gdy zasłoniła mi świat moimi włosami; gdy znaleźliśmy się w nim tylko we dwoje, przeniosłem się do zupełnie innego miejsca. Czułem zapach kwiatów, słodki smak strumienia, śliski dotyk kamieni. Otaczała mnie gęstwina miękkich roślin, pieszczota ich listków była z niczym nieporównywalna. Wpadające przez nie promienie słoneczne rozświetlały piękną postać, siedzącą na mnie i delikatnie poruszającą się w górę i w dół. Miała zamknięte oczy i radość malującą się na całej twarzy. I spokój. Taki bezbrzeżny, niewymuszony spokój, jaki się osiąga, gdy nic już do szczęścia nie brakuje. Przyznam, że pierwszy raz taki widziałem. Zazwyczaj ludzie są z czegoś, choćby w minimalnym stopniu, niezadowoleni. A tutaj? Jakby nie miała żadnych trosk. No, to teraz będziesz mieć jedną – pomyślałem, gdy z pomrukiem szczęśliwego niedźwiedzia strzeliłem w nią pierwszą strużką nasienia. Dosiadła mnie mocniej i – mógłbym przysiąc – wręcz pochłaniała każdą następną kroplę łapczywie, jak małe dziecko połyka matczyne mleko. Zadrżała ledwie dostrzegalnie w pewnym momencie, ściskając mocniej mój członek.

Powoli uspokajaliśmy się, gdy do moich uszu dotarły inne dźwięki, ni to mruczenie, ni szum. Rozsunąłem zasłonę włosów i ujrzałem Kostka rozpartego na mojej sofie, z odchylona głową i zaciśniętymi pięściami. Szeroko otwartymi ustami łapał spazmatycznie powietrze, co jakiś czas wydając z siebie te dziwne tony. Nachylająca się nad nim Wioletta była naga od pasa w górę. Jej obfite piersi wisiały tuż na nim, dyndając w rytm masażu, jakim go obdarzała. Trzymając płatki jego uszu między kciukami a palcami wskazującymi, doprowadzała go najwyraźniej do ogromnej ekstazy. Przez napięte ciało mojego kolegi raz po raz przebiegały fale drżenia, aż w końcu…

szuw, szuw, szuw, szuw, szuuuwaaar!

Drgnąłem. Znajomy dźwięk. Obraz Kostka, penetrującego językiem układ trawienny dziewczyny, jakby się rozmazał. Jak przez mgłę zobaczyłem skłębioną pościel, a nieco dalej telefon. Wibracja doprowadziła go na skraj nocnej szafki.

szuw, szuw, szuw, szuw, szuuuwaaar!

Dźwięk powtórzył się. Melodia znana z bajki dla dzieci „Rescue Rangers”, z wykorzystaniem mojego nicku, odśpiewana przez seksowną mulatkę z wyraźnym angielskim akcentem. „Szuw” w zasadzie brzmiało jak „siuw”, ale nadało mu specyficznego wydźwięku.

szuw, szuw, szuw, szuw, szuuuwaaar!

Dobrze, już dobrze. Sięgnąłem ręką po telefon, równocześnie rozglądając się dookoła. Byłem sam, jeśli nie liczyć kocura, rytmicznie ugniatającego mi klejnoty. Mrużył ślepia i z właściwym sobie sadyzmem naciskał łapkami najbardziej wrażliwy punkt swojego pana, doskonale zdając sobie sprawę, że tylko takie działanie zmusi mnie do wstania i nałożenia mu kolejnej porcji kociego żarcia.

– Bony! – Zrzuciłem go z siebie. Przysiadł z boku, oblizał najpierw jedną łapkę, potem drugą. Przez chwilę jakby się nad czymś zastanawiał, aż w końcu podjął decyzję. Podniósł tylną łapę i zaczął lizać się po dupie.

– Jezu… musisz się tak z tym afiszować? – jęknąłem, spoglądając na niego.

Liznął jeszcze raz, po czym przymierzył się do mojej twarzy.

– A idź ty! – Zepchnąłem go z łóżka.

szuw, szuw, szuw, szuw, szuuuwaaar!

– Kurwa mać!

Ze złością sięgnąłem po telefon. Na całe szczęście, nim rzuciłem go w drugi kąt pokoju, przelotnie spojrzałem na wyświetlacz. Czym prędzej odebrałem.

– Halo.

– No, cześć, synu! – Głos ojca. Wypoczęty, radosny, wyraźnie sugerujący coś, na co na pewno nie miałem ochoty.

– Cześć, tato. Co słychać? – Miałem nadzieję, że zabrzmiało to jakbym od godziny co najmniej był na nogach. Spojrzałem na zegarek.

– A, w porządku. Jedziemy z mamą do ciebie. W rzeczywistości prawdopodobnie będziemy za dziesięć minut, więc ogarnij może trochę mieszkanie. Wiesz, jak mama… – jakiś szelest w słuchawce i czyjś szept, przechodzący w bardziej zrozumiałe dźwięki. Mama dorwała się do mikrofonu. – Nie spiesz się, synku, stoimy w jakimś mega korku.

– Dzięki – mruknąłem i rozłączyłem się.

Uniosłem się nieco na łokciach i rozejrzałem po salonie. Niczym w studenckim dowcipie wyrwało mi się kolejne soczyste „kurwa mać”, w myślach dodałem: Ja pierdolę! Bajzel w pokoju nosił ślady ostatnich libacji, orgii i hucznych zabaw. W zasadzie, to był normalny pokój zdrowo żyjącego dwudziestolatka, nie ograniczającego się w używaniu dorosłości. Tak przynajmniej sobie powtarzałem, sprzątając pospiesznie części garderoby. Upchawszy je w szafie na korytarzu, czym prędzej pochowałem wszelkie alkohole. Całe szczęście, szafki dolne w kuchni były puste. Obok szkła stanęły też inne znaleziska bliżej nieokreślonego przeznaczenia. Gdy zabrzmiał dzwonek domofonu, właśnie wciągałem na siebie jeansy, szczotkując równocześnie zęby. Sięgnąłem po zapach cynamonu i skierowałem się do drzwi do mieszkania, rozpylając po drodze aromatyczną woń. Spust trzymałem, nawet gdy otwierałem rodzicom bramę na dole. Wracając do łazienki, zachłysnąłem się sprayem. Dusząca woń opadała lekką mgiełką na podłogę. Co za szajs!

– Hej, hej, heloł! – Dobiegło mnie od strony drzwi wejściowych.

– Hej, hej! – Przyoblekając najbardziej radosny z moich uśmiechów, poszedłem się z nimi przywitać.

Mama objęła mnie rękoma i przytuliła mocno. Sięgała mi głową ledwie do szyi, więc musiała stanąć na palcach, by w miarę możliwości spojrzeć mi w oczy.

– O! Niewyspany – Uśmiechnęła się ze zrozumieniem.

Poklepała mnie po ramieniu, po czym podreptała do kuchni. Ojciec w końcu wyswobodził się z kilkunastu reklamówek, walizek i skórzanej torebki mamy, po czym zgniótł mnie w swoim uścisku.

– Cześć, synu. – Znana mi fraza, na którą odpowiedziałem mechanicznie:

– Cześć, tato.

Poklepaliśmy się po plecach. Pociągnął nosem.

– Co to za zapach?

– Cynamon – odrzekłem, wzruszając ramionami.

– Raczej trawka.

– Możliwe. Suszy się na balkonie.

– Świetnie. Ciotka Berta potrzebuje nowej dostawy.

– Ciotka i bez niej ma ostro zjechane pod beretem.

– No, no. Wyrażaj się.

Mimo to uśmiechnął się, kiwając palcem. Takie przekomarzania się były na porządku dziennym. Na balkonie nie hodowałem marihuany. Niestety. A ciotka Berta w rzeczywistości była okazem zdrowia, nawet nie zdającym sobie sprawy z istnienia jakichkolwiek używek. Jej jedynym nałogiem był koleś z krzakiem na głowie, wiszący na krzyżu, do którego modliła się w każdej wolnej chwili.

Dogryzając sobie nawzajem, dotarliśmy do kuchni. Mama właśnie karmiła Bonifacego, wykładając mu do miski porcję degusto gold. Na stole leżała kaszanka i domowy chleb; obok, w słoikach rosół, pomidorowa i żurek; w szczelnej miseczce mielone z ziemniakami.

– Mamo… – jęknąłem – dajesz kotu królewskie żarcie. On się potem przyzwyczai i nie zechce nawet parówki wciągnąć.

– Musi dbać o linię. Patrz, jak on wygląda! Spasiony jak mały prosiak.

– Dobrze się odżywia, tylko ma mało ruchu… O! Może byście go wzięli na jakiś czas do siebie?

– Nie ma mowy. – Ojciec od razu stanął okoniem. – Jeszcze jego nam do szczęścia brakuje!

– No, daj spokój, jeden w te, jeden we w te…

– Żadne „daj spokój”. Mariolka ostatnio przytargała kolejnego malucha z lasu.

Roześmiałem się. Moja młodsza siostra miała miękusie serdusio do kociaków i one to – mógłbym się założyć – w pełni świadomie wykorzystywały. Nawet te mające kilka dni, bo takie najczęściej znosiła do domu rodziców.

Takie dogryzanie sobie, moje i rodziców, było naszym zwyczajowym rodzinnym spektaklem, zastępującym ciepło, którego nigdy nie zaznałem w domu. Pierwsze małżeństwo mamy, utrzymujące się tak długo, jak z nimi mieszkałem, rozsypało się jak domek z kart, gdy któregoś razu po powrocie z pracy zastała mojego ojca w łóżku z naszym sąsiadem. Nie wiem, co ją bardziej rozwaliło: czy westchnięcia obu panów, czy widok mojego ojca rżniętego w dupę przez rozradowanego pana Waldka. Tak czy siak, jak to mówią, sprawa się rypła. Ojciec odszedł jeszcze tego samego dnia, niedługo potem mama dostała rozwód. Przegrała sprawę o alimenty, bo sąd uznał, że za dobrze zarabia, by jeszcze jej się coś należało, zwłaszcza po tym jak przejęła cały ich dotychczasowy majątek. Wówczas wiedziałem tylko o domu i działce, na której stał. Potem się okazało, że było tego nieco więcej, ale nie miało to już dla mnie takiego znaczenia. O dziwo, mama szybko doszła do siebie, była silna psychicznie, na co dzień borykała się z całą męską kadrą pracującą w hucie, więc miała w sobie ogromne pokłady zimnej krwi. Ale dopiero po trzech latach odważyła się poznać innego mężczyznę. Prześwietliwszy go do czwartego pokolenia wstecz włącznie, uznała, że może na dłużej się związać. Ja jednak jestem pewien, że to córka Marcina złapała ją za serce. Jakby na to nie patrzeć, nowa rodzina powstała na gruzach poprzednich (Marcin też miał niewąskie przejścia ze swoja byłą), wytworzyła naprawdę silne więzi. No, dobra. Ja się od nich powoli odcinałem. Może zresztą dlatego mama związała się z innym. Przestałem już wnikać w te sprawy.

Z powodu braku garnków, w których można by przygotować potrawy przywiezione z domu, udaliśmy się do restauracji nieopodal. „Pierogarnia u Babci Haliny” była kiedyś zwykłą PRL-owską jadłodajnią. Przekształcona na współczesną modłę nadal nosiła w sobie ślady dawnej świetności. Brakowało tylko żelaznych krzesełek i chyboczących stolików. Wsunąwszy całą górę pysznych wyrobów, wprawiając tym w osłupienie siedzących obok konsumentów, rozwaliliśmy się na wygodnych kanapach, odpoczywając jak lwy po polowaniu. Nie było łatwo się potem zebrać. Z trudem dotarliśmy do domu. Prosto od wejścia poszedłem do łazienki.

– No, tu jesteś. Tyle cię szukałam, mój Szuwciu.

Blondynka, która stanęła przede mną, nie miała na sobie nic więcej prócz białych, wysokich kozaczków na ogromnej szpilce. Dzięki temu niemal dorównywała mi wzrostem. Niemniej, to nie widok kuriozalnego obuwia, lecz jej samej sprawił, że stałem skonsternowany. Przecież chwilę wcześniej wszedłem do łazienki, by odcedzić kartofelki, podczas gdy w salonie czekali moi rodzice. Tymczasem…

– Przepraszam…

Obok mnie przecisnęła się śniada dziewczyna w białej, obcisłej sukience, sięgającej ledwie do połowy ud. Prześwitujący materiał odsłaniał dosłownie wszystko, jednak tak cieniutka zasłona sprawiała, że na jej widok momentalnie mi stanął. W mgnieniu oka zapomniałem o spotkaniu z rodzicielką, trzymany za przyrodzenie przez blondynkę, pociągnięty przez nią w kierunku lustra, ująłem ją po chwili za pupę. Ugięła lekko nogi w kolanach, przyciskając twarz do szkła. Ujrzałem, jak jej pełne piersi rozpłaszczają się na nim. Niecierpliwie skierowała mnie w swoje gorące wnętrze. W chwili, gdy wessała mnie całego, z sypialni dobiegł nas rechot Kostka. Przekrzywiłem się, by zajrzeć do wnętrza. Otoczony nagimi pannami, pieszczony przez kilka rąk na raz, miał tak błogi wyraz twarzy, jakiego jeszcze u nikogo innego nie widziałem. No, dobra. Sam taki miewałem po wyjątkowo hucznych orgiach, budząc się w łóżku pełnym dziewcząt.

– Szuw! Szybciej! – Blondynka nie pozwalała mi na dłuższą kontemplację.

Nie ciche najwyraźniej plaśnięcia naszych ciał, gdy dobijałem do jej pośladków, ściągnęły do przedpokoju inne zainteresowane zbliżeniem. Jednak w przeciwieństwie do szczupłych dziewczynek, które niegdyś sprowadzałem do siebie tabunami, te były dobrze zbudowane. Pełne ciała, tu i ówdzie nawet z niewielką fałdką na brzuszku, soczystymi piersiami i silnymi dłońmi, przyciskały się do mnie, zaś ich ręce masowały mnie od stóp do głów. Szybko doszedłem pod wpływem ich pieszczot. Nieco niezadowolony z siebie wyrzuciłem porcję nasienia w gorące czeluści blondynki. Jęknęła zadowolona, po czym na chwilę unieruchomiła mnie w swoim wnętrzu, a dostrzegłszy, że nic więcej dla niej nie mam, szybko wypuściła. Odwróciła się przodem i na ile jej pozwalały dłonie koleżanek, pocałowała mnie w usta.

– Słodziak – wyszeptała, liznąwszy mnie przez szyję, aż po ucho.

Przez chwilę byłem wstrząśnięty. Jęki dochodzące z sypialni przybrały na sile. Otaczające mnie postacie stały się bardziej natarczywe. Ciągnęły w kierunku salonu, tam zaś pchnęły silnie na sofę. Niewielka czarnulka wyłoniła się spośród grupy, by z wprawą dżokeja wskoczyć mi na kolana, płynnym ruchem nabijając się na wciąż sterczący członek.

– Szuwiii…

Spojrzałem przed siebie. Długowłosa rusałka naprzeciw mnie huśtała się na linie przywiązanej do wielkiego drzewa. Nie wiedziałem o istnieniu takiego gatunku. Zresztą, srał pies drzewo. Gdzie ja jestem? Dziewczę naprzeciw mnie uśmiechało się lekko, ale z jakąś taką nostalgią, zaraz potem jej kąciki ust opadły. Wyraźnie posmutniała. Odwróciła głowę w prawo i dojrzałem łzę toczącą się po policzku. Spojrzałem w tym samym kierunku. Wielka kula słońca oświetlała rozbłyskujące w feerii barw pole pszenicy. Masywne kłosy uginały się pod własnym ciężarem. Zmrużyłem oczy. Jakiś niewyraźny kształt zbliżał się do nas. Po chwili dostrzegłem niezwykłe proporcje i szarpnąłem się w przerażeniu, jednak nie mogłem się ruszyć. Jakby coś mnie trzymało w miejscu.

To sen – mruknąłem zaskoczony. Częsty motyw moich koszmarów. Coś mnie ściga lub biegnie w moim kierunku, a ja nie mogę się ruszyć lub uciekam, brnąc przez jakąś lepką maź spowalniającą moje ruchy.

Uspokojony tym spostrzeżeniem obserwowałem dalej zbliżająca się postać, choć jej coraz wyraźniejsze szczegóły nie napawały optymizmem. Patyczkowaty stwór z kulkowatym workiem, z którego wyrastały odnóża, wyglądał jak monstrualny humanoidalny pająk. Głowa osadzona wysoko na długiej, chudej szyi kiwała się na boki w rytm kroków. Co ciekawe, szkarada nawet nie spojrzała na mnie, przemykając obok. Podążyłem za nią wzrokiem. Dotarłszy do mieniącego się błękitem strumienia, stwór wskoczył w listowia, które momentalnie oplotły go. Uniosłem brwi zaskoczony, a następnie spojrzałem w kierunku rusałki. Ona też już znikała pomiędzy pędami roślin. Dziwny, roślinny kokon otaczał ją coraz ciaśniej. Zaraz się udusi – przemknęło mi przez głowę.

Nagle poczułem uderzenie gorąca. Spojrzałem ponownie w kierunku słońca. Nie było już białą kulą. Od jego powierzchni odrywały się ni to płachty kolorów, które niczym stada ptaków odpływały w ciemność kosmosu. Gwiazda zaś powoli przybierała ciemną barwę, gdzieniegdzie zastygając jak lawa na powierzchni oceanu. Na chwilę słońce wzdęło się, wyrzucając przed siebie kolejną porcję żaru. Poczułem go. Tym razem przeraziłem się nie na żarty. O ile dotychczasowe sny były zupełnie bezdotykowe, o tyle tu czułem wyraźny gorąc. Powiodłem wkoło przerażonym wzrokiem. Teraz dostrzegłem więcej tych kokonów. Wyraźnie, wysunąwszy się spomiędzy krzaków, chowały w swych wnętrzach różne postacie. Dziewczę z huśtawki rzuciło na mnie ostatnie spojrzenie, nim płaska łodyga zasłoniła mi wgląd do jej wnętrza. Smutek, jaki gościł w oczach rusałki, sprawił, że i moje zwilgotniały. Spojrzałem pod własne nogi. Mój kokon się nie rozwinął. Cienkie pędy obumierały, nim udało im się osiągnąć dorosłość. Czułem ich przerażenie oraz bezsilność. Uśmiechnąłem się do nich.

– Za późno – wyszeptałem, gładząc pojedynczy pęd, który owinął się wokół mojego ciała. Zrozumiał mnie i przywarł jeszcze mocniej. Świadomy swojego nadchodzącego końca, zupełnie innego, niż był mu pierwotnie przypisany, zespolił się ze mną, przenikając mi pod skórę. Spojrzeliśmy razem moimi oczami w kierunku słońca. W zasadzie prawie już go nie było. Olbrzymia niegdyś kula zapadła się w sobie, rzucając ostatnie pomarańczowe promienie w kierunku naszej planety. Pole obumierało w zawrotnym tempie. Najpierw sczerniało, by w chwilę potem pokryć się niebieskim nalotem szronu. Sam również odczułem napływ zimna. Był przerażający. Przestałem czuć stopy, a zaraz potem kolejno wyższe partie ciała. W ostatnim momencie spojrzałem wokół siebie, a następnie w górę. Miliardy kokonów odrywały się od planety, unosząc w swych wnętrzach śpiące już istoty. Stwardniałe skorupy utworzone z roślin i skał były niczym monstrualne szyszki. Zostałem sam w miejscu, które kochałem ponad życie, niczym pomnik wymarłej cywilizacji.

****************

– Ja pierdolę! – wykrzyknąłem, podrywając się z miejsca.

Bonifacy spadł na podłogę, miaucząc przeraźliwie. Przez mgnienie oka widziałem pokrywające jego futerko igiełki szronu, zaraz potem jednak wszystko wróciło do normy. Kot przeciągnął się, polizał łapę, po czym ostentacyjnie unosząc ogon, powędrował do kuchni. Dobiegło mnie stamtąd kolejne miauknięcie. Tym razem zupełnie już zrozumiałe. Był głodny.

Nakładając mu karmy do miski, zerknąłem na telefon, po czym klapnąłem na podłogę z wrażenia. Wpatrywałem się w wyświetlacz, nie mogąc pojąć, jak to możliwe. Jakimś cudem minęły dwa tygodnie od czasu, gdy odebrawszy świadectwo maturalne, po raz ostatni opuściłem mury liceum. Spojrzałem na Bonifacego. Ten jednak, zupełnie nie przejmując się, pożerał kolejne kawałki kurczaka. Po nim trudno akurat mi było ocenić, na ile dbałem przez ten czas o sierściucha, gdyż niezależnie od stopnia głodu zawsze z takim samym apetytem pałaszował zawartość miski.

Spojrzałem ponownie na kalendarz w telefonie.

– O, kurwa! – ponownie wyrwało mi się z ust.

Zerwałem się z podłogi i wybiegłem z kuchni jak oparzony, narzucając na siebie po drodze lekką wiatrówkę, Pokonałem schody, przeskakując po trzy stopnie na raz, po czym znalazłszy się na podwórku, dopadłem roweru. Ściągnąłem zapięcie, wskoczyłem na siodełko i popedałowałem co sił w kierunku miasta.

Pół godziny później zziajany zatrzymałem się na pierwszym piętrze wydziału architektury. Zobaczywszy kłębiący się tłum, zwiesiłem głowę zrozpaczony. Niemożliwe przecież, bym nie pamiętał nawet egzaminu.

– No, gratuluję, stary! Witaj w elitarnej grupie!

Klepnięcie w ramię spowodowało, że odwróciłem się jak oparzony. Kostek siedział na ławce, uśmiechając się od ucha do ucha. Spojrzałem po sobie. Siedziałem na trawie nad Wisłą. W ręce trzymałem grubego skręta. Zakrztusiłem się, wyrzucając z siebie niewielką porcję dymu. Odłożyłem go powolnym ruchem obok, po czym chwiejnie wstałem. Spojrzałem na kolegę, a następnie siedzące po bokach Weronikę i Wiolettę.

– Co się, kurwa, dzieje? – spytałem, odsuwając się od nich nieznacznie.

– Nie rozumiem – Kostek rozłożył ręce, uśmiechając się nadal szeroko.

Zaskoczony przyjrzałem mu się uważniej. Jego dotychczas powykrzywiane chorobliwym artretyzmem palce, były teraz zupełnie normalne. Proste i gładkie, choć nadal długie i kościste, niczym u zawodowego pianisty. Skóra na dłoniach była normalnego odcienia, bez ciemnych plamek, które pamiętałem jeszcze z dzieciństwa. Wózek stał z boku.

– Kostek – zacząłem – od chwili, gdy cię spotkałem, dzieje się coś dziwnego. Przeskoki czasowe, dziwne sny, nie-sny, orgie…

– Masz spust, chłopie! To ci muszę przyznać. – Kostek pokiwał głową, szczerząc się od ucha do ucha.

– Nie przerywaj mi! – warknąłem. – Albo mi powiesz, co się dzieje, albo żegnamy się. Bo ja nie mam zamiaru tracić kolejnych dni życia.

– Jak to: co się dzieje? – Kostek wzruszył ramionami. – Jarasz, chłopie, od kilku dni, jak komin fabryczny. Po takiej ilości wypalonej trawy, to aż jestem zaskoczony, że nie odbyłeś podróży międzyplanetarnej.

Zmrużył oczy, obserwując mnie uważnie. Częściowo miał rację. Gdzie tylko sięgałem pamięcią w przeszłość, widziałem siebie unoszącego do ust krzywego jointa. Obrazy zlewały się ze sobą. Przypomniałem sobie nagle egzamin na polibudzie. Poszczególne linie kreślone ołówkiem. Lekki szraf na wschodniej ścianie ratusza i cienie rzucane na budowlę przez wykusze zrestaurowane przez Zina. Poczułem ssanie w żołądku, a w międzyczasie odrętwienie dobiegające z krocza.

Odwróciłem się od nich i nie spojrzawszy ani razu wstecz, odszedłem bez słowa.

Zająłem się studiami. Raz mi szło lepiej, raz gorzej. Przez moje łóżko przewijało się coraz mniej przedstawicielek płci pięknej. Nadal gustowałem w chudzinach, choć coraz częściej łapałem się na tym, że brakuje mi prawdziwej, pełnokrwistej baby. W końcu poznałem Anię. Chodziliśmy do teatru, galerii obrazów, kina, restauracji. Szaleliśmy na koncertach, jeździliśmy pociągami po całej Polsce, zapuszczając się coraz częściej i w południowe rejony Europy. Kochaliśmy się w każdym możliwym miejscu. Nie zważając na tęskne spojrzenia mamuś otoczonych gromadami dzieciarni, nadzy niczym Adam i Ewa pieściliśmy się na słonecznych plażach kreteńskiej Elafonisi, spółkowaliśmy zawzięcie, ukryci pośród listowia duńskiego Blomsterparku, lub całkiem prozaicznie w samochodzie, na parkingu przy autostradzie słońca.

Nie miała przede mną żadnych tajemnic cielesnych. Poznałem każdy zakamarek jej ciała, smakując jej aromat, przyciskając podbrzusze do jej pupy, pragnąc zgłębić jej najsłodsze tajemnice.

Po studiach przeprowadziliśmy się do Wrocławia. Tam obydwoje pracowaliśmy w znanej pracowni architektonicznej, dzięki czemu szybko udało nam się otworzyć własną i w miarę krótkim czasie zdobyć uznanie nawet w oczach konkurencji. Mijały lata, a my wciąż poznawaliśmy siebie, nie zastanawiając się nad przyszłością. Tworzyliśmy bowiem niepowtarzalny duet, którego nic nie mogło rozerwać. Niestety, okazało się, że najsilniejsze nawet więzi nie przetrwają walki o rację. Każdy z nas miał swoje uwagi do projektu Dmowskiego, z tym że ja chciałem załagodzić sytuację, Ania zaś ani myślała odpuszczać napuszonemu deweloperowi. Skończyło się sprawą w sądzie, po której, prócz naszej pracowni, rozleciała się też i nasza bliskość.

Któregoś dnia, nie mówiąc ani słowa, pojechałem do Krakowa. Spoglądałem w swoje odbicie w szybie pociągu. Szczupły czterdziestolatek o pociągłej twarzy i wciąż bystrych, szarych oczach, choć przysłoniętych grubymi deklami okularów. Lekkie zmarszczki na czole i w kącikach ust. Miałem twarz ojca i matki zarazem. Zatroskany wyraz, który zaraz rozjaśnił się delikatnym uśmiechem. Tak się właśnie uśmiechała do końca, walcząc z nieuleczalną chorobą. Zamknąłem oczy.

Wysiadłszy na Głównym, w królewskim grodzie, ruszyłem wolnym krokiem przez miasto. Nawet nie wiem w którym momencie dotarłem aż nad Wisłę. Klapnąłem obok ławki i spojrzałem na studentki opalające się na kocu obok. Już miałem wstać i ruszyć w ich kierunku, gdy usłyszałem znajomy głos.

– No, kto by pomyślał!

Nie musiałem się odwracać, by poznać właściciela głosu. Wstrząsnął mną jednak fakt, że dokładnie w tym samym miejscu rozstaliśmy się bliska dwadzieścia lat wcześniej. Wtedy jeszcze przez długi czas usiłowałem zrozumieć, co się ze mną działo przez te kilkanaście dni. Aura, która otaczała jego i towarzyszące mu dziewczyny, była niezwykle silna i musiało minąć kilka miesięcy, nim się z niej całkowicie otrząsnąłem. Była jak nałóg. Słodka, upojna, wciągająca coraz bardziej. Niczym pocałunek wampira, pomieszała dzień z nocą, zacierając różnice między dobrem a złem, gniewem i radością. Zmieniała człowieka w zombie. Pobudka z letargu była ciężka. Ale ja przeżyłem i nauczony doświadczeniem, uważałem na każdym kroku, by ponownie nie wpaść w szpony szaleństwa.

.

Przejdź do kolejnego odcinka – ONI cz. II

.

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Nikt nie komentuje? To ja pierwszy. Fabuła, moim zdaniem szarpana o niespójna, duże przeskoki czasowe, zachwianie konstrukcji. Trudno w tej chwili pojąć, o co chodzi w tej historii. Liczę, że obecne niekonsekwencje wyjaśnia się w przyszłości. Konwencja snu narkotycznego jako taka wydaje się ograna, dlatego mam nadzieję na inne wytłumaczenie. Wiele nieprawdopodobnych sytuacji i to chyba nie zawsze w trakcie narkotycznych majaków. Minus za zbędny dla opowiadania motyw gejowski. Plus za białe kozaczki. Spodobały mi się 😀. Językowo ok. Literacko… nie wiem. Do mnie nie przemawia. Może z czasem, gdy obecne niekonsekwencje znajdą logiczne wytłumaczenie.

Ja odnoszę wrażenie, że główny bohater okaże się kolejną postacią z zaburzeniami osobowości stworzoną przez Grega. Poprzednia próba była świetna, choć nie idealna, i mam nadzieję, że tym razem się nie zawiodę – jednym słowem, że poszarpana, niespójna narracja będzie służyć treści 🙂

Przyznam, że rozbawiła mnie próba gwałtu na loszce – taki drobiazg, a jak zmienia nastrój…
Mały plusik również za pokazania bezsensownego i niewytłumaczalnego okrucieństwa dzieci, nieźle przerysowanego, ale dającego sporo do myślenia. Jestem ciekawa co dalej, w końcu ilustracja sugeruje, że fabuła jeszcze się na dobre nie rozwinęła.

Witajcie w mojej bajce
Dziś zagram na fujarce…
I dorzucę jeszcze pół litra i jedno jądro.
I wybaczcie ten wstęp ale takie właśnie są światy kreowane przeze mnie (w każdym razie zamierzenie takiego tworzenia).

Pośpiech… drogi Nefrze (Neferze?) – już kilka razy zarzucano mi, że strasznie gnam, nie rozwijając historii. Raz gdy zwolniłem i napisałem kontynuację, okazało się, że była do d… do bani. Tak – ta historia – ONI`ych, którą zawarłem w trzech odcinkach, mogłaby napełnić nawet całą książkę. Ale – raz – ja nie mam sił do tekstów dłuższych niż 3 odcinki – wyjątek stanowi Czarownica – dwa – jest tyle jeszcze historii, kłębiących się w mojej głowie, do opisania, że nie mogę tracić czasu na bawienie się w szczegóły. Tak więc – proszę o cierpliwość – fabuła się rozwinie i zakończy tak jak powinna. Czyli – mam nadzieję – zaskakująco 😉 A motyw gejowski – widziałem podobny w innym opowiadaniu (na portalu, który obfituje w romansidła) i strasznie mi się spodobał. Więc go po swojemu dostosowałem. Kozaczki też mi się podobają – najbardziej te na Kasprowym.

Ach Aniu… wkrótce będę „słynąć” (haha) z tworzenia bohaterów szurniętych, świrniętych, skażonych patologią i moralną zgnilizną…
Mniam, aż się oblizałem :p
A tak, tak… fabuła się rozwinie 😉
A której próbie mowa?

Dodam jeszcze, że inspiracją dla tego opo było kilka faktów z mojego życia, kilka fantazji z moich snów i kilka postaci spotkanych w realnym życiu. Zwłaszcza jedna, która dała mi solidnego psychicznego kopniaka (nawet o tym nie wiedząc), który to z kolei spowodował, że przysiadłem 4 litery i napisałem to właśnie opo. Za co mu serdecznie dziękuję.

Pozdrawiam
MRT

Mowa o poturbowaniu przez dzika 😀 😀 😀

A szurnięci bohaterowie zwykle są bardziej interesujący, pozwalają nam trochę inaczej spojrzeć na świat, zmienić perspektywę…

A ja osobiście mam awersję do bohaterów ze skrzywioną psychiką. Może od czasu, gdy kiedyś na łamach „Fenixa” bodajże (nieistniejącego dzisiaj pisma fanów SF i fantasy) przejechał się po nich Rafał A. Ziemkiewicz (cenię go jako pisarza i publicystę, chociaż nie za poglądy polityczne, które obecnie promuje). Dowcipnie i ze swadą wykazywał, że takie postacie to domena początkujących autorów, którym wydaje się, że w ten sposób tworzą coś „oryginalnego” (pogrążony w nałogach, niezdolny do nawiązania trwalszych realcji, ogarnięty niemocą artysta/twórca, poczuwający się w dodatku do zbawiania świata, itp., itd.), podczas gdy w istocie powielają sztampowy stereotyp bohatera rzekomo „pogłębionego”. W sumie, to zgadzam się z tymi konstatacjami. Nie szukam też w literaturze „psychicznych bebechów” tylko dobrej rozrywki. Tekst przede wszystkim musi się dobrze czytać. A więc: fabuła, nastrój, klimat i to nieszczęsne dopracowanie szczegołów (czyli rzemiosło). Nawet jeżeli autorowi „coś w duszy gra” i koniecznie musi to przekazać, to powinien czynić to w sposób atrakcyjny dla czytelnika. Opakowanie jest w tym wypadku bardzo istotne.

Rzemiosło ma gigantyczne znaczenie i autor powinien być cierpliwy – praca nad tekstem zwykle zaczyna się tam, gdzie Greg lubi ją kończyć 😉

Niemniej nie potrafię się zgodzić z tak prostym spojrzeniem na szaleńców. Nie każdy musi być od razu alkoholikiem i niespełnionym artystą. A „Zbrodnia i kara”? „Pachnidło”? Cały cykl Zoli? Bo ja wiem… nawet „Cierpienia młodego Wertera”… Literatura jest pełna szaleńców…

Może nie powinienem się do tego przyznawać, ale żadnen ze wskazanych przez Ciebie utworów nie zdołał wciągnąć mnie na tyle, abym przeczytał go do końca. W ten sposób ewentualne przesłanie albo inne zalety pozostały poza zasięgiem mojej percepcji. Pozostaje mi wierzyć na słowo krytykom, ale chyba nie o to chodzi w literaturze?

Nie, zdecydowanie nie o to. Ale sięgając po bardziej popularne rzeczy… Murakami, Cabre, Liosa – tworzeni przez nich bohaterowie niby na pierwszy rzut oka bywają zwykli, ale też często na swój sposób są szaleni. Niektórych to pociąga 🙂

Tutaj Greg oczywiście ma też inną drogę – gdyby uczynił głównym bohaterem chłopaka na wózku, zmiana perspektywy mogłaby się dokonać dzięki komuś całkiem normalnemu…

No zapewne. Chłopak na wózku mógłby być przecież autystycznym tranzwestytą. Albo mógłby marzyć o seksie z baranem jako jednocześnie zoofil i sodomita. Wystąpić na paradzie wolności gdzie spotykają się jemu podobni. Toż to idealny materiał na bohatera nieprawdaż Aniu 🙂 ?

Nie, nieprawdaż. Tak jak napisałam już sam linia wzroku niżej niż przeciętnie wystarczająco zmienia perspektywę. Jako społeczeństwo potrzebujemy zrozumieć inność, spojrzeć czasami na świat cudzymi oczami, nie deprecjonując tego spojrzenia, ale doceniając. Często niscy nie potrafią zrozumieć wysokich i na odwrót, a co tu mówić o niewidomych, głuchych, niemych czy niepełnosprawnych ruchowo. Alkoholika zna każdy z nas, ale różne formy niepełnosprawności pozostają dla nas zwykle egzotyką. Nie mam pojęcia czy Greg posiada wystarczającą wrażliwość i doświadczenie, żeby wczuć się w taką postać – to naprawdę bardzo trudne – jednak jestem pewna, że to ciekawy temat, szczególnie podany realistycznie i bez opierania się na stereotypach.
Mam trochę doświadczeń związanych z niepełnosprawnymi (choć akurat nie ruchowo, nie znam nikogo na wózku) i jestem pewna, że lepsze ich poznanie może wiele wnieść do naszego życia.

Zrozumieć aby leczyć.

Temat jest nieco bardziej obszerny. Inne podejście do cierpienia mają młodzi a inne starsi. Inne ci którzy urodzili się niepełnosprawni a inne ci którzy ją nabyli. Najgorzej to chyba przegrać :(. Jest to możliwe w walce rozciągniętej na całe życie. Kiedy wygasa młodzieńczy bunt, często nadchodzi zgorzkniałość. Lepiej żeby nikt nie doświadczał takiego położenia.

Był taki film o jednym mężczyźnie przykutym do wózka, bardzo zamożnym i drugim który wygrał casting na bycie jego opiekunem. Nie pamiętam tytułu. Tam zostało to trochę przybliżone. Myślę że Gdybyś zbadała taki tandem to mogło by się to okazać bardziej pouczające. Bieda, jest w stanie przygiąć kark nawet zdrowemu. Lepszych przykładów niż ten z filmu aż za wiele.

Nie wszystko da się wyleczyć Mick i nie każdy jest lekarzem, ale każdy może ułatwiać lub utrudniać życie innym…

Reguła wzajemnosci. Niestety czerwoni nawet tego nie są w stanie przyswoić …

Aż mnie klawiatura świerzbi 😀

Z tą perspektywą Mick chyba chodzi właśnie o to, że sukces i przegrana to bardzo subiektywne kategorie. Można mieć wszystko i być nieszczęśliwym, a można nie mieć nic i być szczęśliwym. Kiedyś przyjaciel w ciężkiej depresji spotkał na swojej drodze mężczyznę z jednym jądrem – jak w tym opowiadaniu – i o dziwo pociechę przyniosła mu myśl, że ktoś ma gorzej. Ten sposób rozumowania wydawał mi się absurdalny. Brak jednego jądra nie musi przecież niczego zmieniać na gorsze. Brak ręki czy nogi zapewne już zmienia, a jednak nie przemawia aż tak do męskiej wyobraźni 😉

Jak dla mnie jedyną przegraną jest poddanie się i użalanie nad sobą, nie musimy mieć wielkich celów, przekraczających nasze możliwości – one sprawiają tylko, że czujemy się mali i bezsilni – w tym sensie rzeczywiście budujące może być podziwianie jak niepełnosprawni pokonują własne ograniczenia, ale oni naprawdę nie istnieją po to, żebyśmy poczuli się lepiej. Są dokładnie tacy jak my i mają takie same potrzeby, tylko inną perspektywę, którą powinniśmy zrozumieć po to, żeby widzieć coś więcej niż tylko te ograniczenia, z którymi przychodzi im walczyć na co dzień…

Istotnie. Brak jednego jądra nie jest niczym strasznym dla kogoś kto nie ma nawet jednego.

Daj spokój. Nawet nie Masz dobrego przygotowania żeby publicznie filozofować. Może lepiej było by przeprowadzić jakieś sensowne badania we własnym zakresie żeby iść do ludzi z jakimś konkretnym dylematem.

Może rzeczywiście co do tych jąder mam… niewłaściwą perspektywę 😀 😀 😀

Skoro jądra są dla nas pewnym symbolem męskości, jak dla Was, kobiet, piersi … Utrata jednej piersi być może nie była by dla Ciebie jakimś megaproblemem ?

Pierś się usuwa, żeby ratować życie – coś za coś Mick, więc nawet jeśli to byłby problem, miałabym świadomość, że dokonałam wyboru.

Możesz odpowiedzieć na pytanie zamiast zasłaniać się farmazonami nie na temat, jak to Masz w zwyczaju kiedy nie Wiesz co odpowiedzieć ?

Póki nie stracę piersi, nie będę wiedziała jak zareaguję – to raczej normalne – ale wydaje mi się, że to nie one decydują o tym kim jestem i jak czuję się w swojej skórze. Niemniej jestem do nich przywiązana na tyle, żeby dbać o ich bezpieczeństwo: raz w miesiącu robię samobadania, regularnie chodzę do lekarza, pamiętam o USG, a w swoim czasie zacznę robić mammografię. Mężczyźni, choć tak przywiązani do swoich klejnotów rodowych, często zapominają, że też powinni je badać…

Obawiam się zresztą, że znacznie trudniej przyszłoby mi obejście się bez którejś z kończyn…

Nadal nie jest to odpowiedź na moje pytanie. Widać Masz problemy z rozumieniem tekstu.

Narazie z tego co Napisałaś wynika, że nie Jesteś w stanie zrozumieć innych kobiet które nie mają piersi bo to nie Twoje piersi.

Ja jestem w stanie to ogarnąć bo chociaż staram się współczuć.

Utrata jednej piersi dobiła by Cię bardziej niż Myślisz. Nie życzę Ci tego i tutaj nie interesuje mnie nawet Twoja moralność, wyznanie, czy opcja polityczna. Po prostu nie życzę Ci żebyś się o tym musiała przekonywać.

Widać mówimy innymi językami – utrata jakiejkolwiek części ciała to problem, nawet małego palca u stopy, i nikomu tego nie życzę. Jednak racjonalnie patrząc na sprawę, poczucie straty powinno być proporcjonalne. W realnym świecie na szczęście nie stajemy przed podobnymi wyborami, ale sądzę, że pełen życia i pozytywnej energii bohater Grega z chęcią oddałby jedno jądro za parę zdrowych nóg. Przynajmniej ja na jego miejscu bym tak zrobiła…

Nie ujął bym tego w ten sposób. Jedno z nas nie pisze uczciwie tylko próbuje lawirować sprowadzając rozmowę na inne tory. Jak zwykle z resztą. Widać ten typ tak ma.

Nie lawiruję, tylko nie wiem. Teraz mogę sobie gdybać, twierdząc że brak piersi nic by nie zmienił, ale prawda jest taka, że w dużej mierze zależałoby to od mojej sytuacji życiowej, tego czy czułabym się kochana i akceptowana. Powiem więcej, blizny mogłyby dodawać siły, stanowić dowód mojej wygranej walki z chorobą. Sęk w tym, że nie definiuje się poprzez bycie kobietą, nie potrzebuję podobać się wszystkim, być seksowna… nie jestem bibelotem, żeby służyć wyłącznie cieszeniu oka…

Witaj Greg. Bardzo mi się dobrze czytało Twoje opowiadanie, do pewnego momentu … . Początek jest bardzo nietuzinkowy. Choć moja podstawówka też była dżunglą to jednak na ogół nie biliśmy się tak żeby zabić. Jest to tak dobrze napisane że łatwo jest odgadnąć że coś podobnego przydarzyło się naprawdę. Myślę że jest tak do momentu w którym Twój bohater spotyka się po latach z kolegą i koleżanka robi mu loda w towarzystwie (tu zapewne poszła fantazja).

W sumie to ja się cieszę, że niektóre momenty tego opowiadania to tylko moja fantazja :D. Aż taki szurnięty, jak moi bohaterowie, nie jestem 😛
A podstawówce w 7 klasie naprawdę miałem kilku 18-letnich kolegów :/
😉

Ja nosiłem przez ostatnie dwie klasy nóż sprężynowy ;). Hehh… człowiek miał więcej szczęścia niż rozumu.

Przyznam, że moim ulbionym bohaterem jest typ w rodzaju sienkiewiczowskiego Petroniusza – uczciwy sybaryta, korzystający z uroków życia i wcale się tego nie wstydzący, korzystający zresztą w sposób elegancki oraz wysublimowany, a przy tym inteligentny i obdarzony też wieloma innymi zaletami. Trudno go uznać za postać tuzinkową czy płytką, chociaż nie nurza się w przyjemnościach do szaleństwa. Jeśli już obecny bohater Grega odbywa np. pijackie balangi (kto nie lubi pociągnąć czasami czegoś mocniejszego) to nie musi przecież od razu zostawiać w mieszkaniu permanentnego chlewu, a przynajmniej nie trzeba o tym nieustannie przypominać w narracji czy opisach. To niewiele wnosi do fabuły czy charakterystyki postaci, a jeśli już, to czyni ją właśnie sztampową, wręcz karykaturalną.

To ja wspomnę jeszcze jednego pisarza, nagminnie korzystającego z ludzkich nałogów, odchyłek i patologii. Stephen King. I jeśli czytałeś kiedykolwiek Nefrze ale też Cię nie wciągnęło, to faktycznie trudno bym spełnił Twoje oczekiwania odnośnie fabuły moich opowiadań.

Czytałem jedną jego powieść, o ile pamiętam była to „Ballada o celnym strzale” publikowana na łamach „Fantastyki”. To prawda, ani mnie nie zachwyciła, ani nie wciągnęła. Raczej zniechęciła do sięgania po kolejne. Cóż, nie moje klimaty.

Tutaj bywają lepsi niż King. Bardziej trafiający w nasze prowincjonalne gusta ;). Poza tym King i owszem, używa środków o których Wspomniałeś ale robi to w stosunku do antybohaterów (jeśli można tak powiedzieć).

Zgadzam się z Neferem. Będąc kobietą nawet bym nie spojrzał na gościa hodującego prusaki w pudle po pizzy leżącym pod łóżkiem. Ani nie chciał bym o nim czytać, no chyba że w następnej minucie miałby zostać przez te prusaki, sprawiedliwie pożarty :D.

Oj tam, zwierzątka jak zwierzątka. W czym rybki są lepsze? 😀

Napisz komentarz