Kmicic w Lubiczu (Pan Hyde)  3.11/5 (19)

16 min. czytania
fo_film_potop_hoffman_02_42466

Źródło: culture.pl

Tako pisze klasyk.

„Zdumiona i wylękła czeladź stała jakby w obłąkaniu, poglądając wytrzeszczonymi oczyma na tę zabawę, która do napadu tatarskiego była podobna. Psy poczęły wyć i szczekać. Cały dom zerwał się na nogi. Na podwórzu zebrały się kupki ludzi. Dziewki dworskie biegły pod okna i płaszcząc nosy przyciśnięte do szyb spoglądały, co się dzieje we środku. Dojrzał je na koniec pan Zend; świsnął tak przeraźliwie, że aż w uszach wszystkim zadzwoniło, i krzyknął:

– Mości panowie! Sikorki pad oknami! Sikoreczki!

– Sikorki! Sikorki!

– Dalej w pląsy! – wrzeszczały niesforne głosy.

Pijana czereda skoczyła przez sień na ganek. Mróz nie otrzeźwił głów dymiących. Dziewczęta krzycząc wniebogłosy rozbiegły się po całym podwórzu; oni zaś gonili je i każdą schwytaną odprowadzali do izby. Po chwili poczęły się pląsy wśród dymu, złamków kości, wiórów, wokół stołu; na którym porozlewane wino utworzyło całe jeziora.” [H. Sienkiewicz, „Potop”]

Tany.

Panowie zgonili do izby wszystkiego jedenaście dziewek, każdą, która w naiwnej ciekawości ośmieliła się zajrzeć przez okno. Pan Zend, człowiek niepewnego pochodzenia, który zwierza i wszelkie ptactwo udawać umiał, grzmiał donośnym basem:

– Bawić się, bawić, Mości Panowie! Sikoreczki! Zrobić koło! Za ręce się wzajem chycić i jigrać dla Mości Pana Pułkownika! W pląsy, w tany!

Zaintonował melodię, jakby grał na cymbałach, a poblakłe z przerażenia wieśniaczki wzięły się za ręce i poczęły pląsać w takt wyśpiewywanej przez niego prostej, żołnierskiej, melodii. Kręciły się raz w prawo, raz w lewo i podrygiwały, jak im Zend zapiał.

– Stop. Stop. Sikoreczki. Czyż li śnieg mamy w izbie i mróz trzeszczący? Znimać mi te suknie wełniane. Ino hyżo! Na środek izby z całym tym grubym odzieniem! Nuże! Dalej sikoreczko! – zarządził Zend, ponaglając, gdy która się za bardzo ociągała.

Po chwili dziewki, na powrót ustawione w koło, mając na sobie już tylko halki lub cienkie sukienki, zostały ponaglone do dalszego tańczenia, dla uciechy szlacheckiej bandy.

– Tańcować, sikoreczki! – zaordynował Zend i jedenaście skąpo odzianych wiejskich dziewek w jednej chwili wznowiło pląsy.

Urodą wszystkie były osobliwe. Jedne rosłe jak malwy w ogrodzie, inne bardzo niskie; grube jak beczki miodu w piwnicy smoleńskiego kasztelana, obficie wyposażonej na wypadek oblężenia grodu albo zupełne chudziny; o twarzach pociągłych jak u Szweda, albo pospolicie, po rusku, pyzate. Część z nich miała skórę gładką jak jedwab, znalazły się też dwie okropnie pryszczate. Włosy splecione w długie warkocze, lub też związane z tyłu głowy w zwyczajny kucyk. Wśród tańcujących dziewek były i urodziwe pannice, które zdążył już Pan Bóg obficie obdarować biustem, i dzierlatki, ledwie co wyrosłe z dziecięctwa. Mimo że różne, dla pijanych oczu wszystkie ponętne i urodziwe.

Lęk przed gniewem obcych rycerzy, pijanych winem i powabem wieśniaczek, odbierał zdolność ucieczki. Błagania o litość i wyrozumienie także pewnikiem nie poprawiłyby położenia młodych chłopek. Spotkałyby się tylko z szyderczym śmiechem, o ile by nie sprowokowały pijanych szlachciców do jeszcze gorszych postępków. Pląsały więc dziewki w rytm zendowej melodii, wykonując posłusznie nieprzyzwoite polecenie, w nadziei, że panom wnet się znudzi zabawa. Oni jednak, coraz bardziej rozochoceni, ani myśleli kończyć przedstawienie. Odkryte kolana i falujące piersi za bardzo działały na plugawą wyobraźnię.

Obstąpiwszy ze wszystkich stron podrygujące w kole dziewki, przyglądali się lubieżnie temu teatrum i nie przerywając ani na chwilę, coraz głośniej i coraz fantazyjniej, na zmianę, komentowali urodę poszczególnych „sikorek”. Sprośne uwagi w uszach wieśniaczek nie były niczym nowym. Parobkowie nie zwykli przebierać w słowach, gdy rzecz szła o babach. O niczym innym nie rozmawiali z takim przejęciem. Zresztą, nie ograniczali się do samego mówienia. Prawie każda z dziewek zmuszonych do tańcowania doświadczyła już obłapywania. Chodziły też słuchy, że ten czy ów młokos albo stary gospodarz wychędożył młódkę obiecawszy ożenek lub przemocą. Na wsi takie horrendum szybko przestaje być tajemnicą. Jednak słowa podpitych szlachciur brzmiały wyjątkowo złowrogo. Dziewicze serca ściskało przerażenie.

Bezwstydowi i impertynencjom nie było końca.

– O, a to ci jabłuszka! – krzyczał rycerz o wygolonej głowie, jeno z kosmykiem włosów zostawionym dla ozdoby, wskazując palcem na przelękłą dziewuszkę, podrygującą bezradnie tuż przed nim.

– Ech, bracie! Ta to ma wymiona! – wtórował mu kompan z wąsem długim na dwa cale, pociesznie zakręconym, krzycząc w niebogłosy i klaszcząc w dłonie.

– A tutaj fasolki! – szyderczym śmiechem odpowiadał inny swawolnik.

Nim ten się uspokoił, Zend przerywał na chwilę podwanie rytmu. Tupnięciem dawał znać, by dziewki przerwały taniec. Nakazywał skłony, by na chwilę wydobyć spod luźnych halek dziewczęce piersi, i zarządzał nowe pląsy:

– Teraz ukłon, sikoreczki: hop! I jeszcze jeden, niżej się zginamy: hop-la! Brawo! I kręcimy się w lewą stronę: hop-la, hop-sa, hop-sa-sa!

– Myszka! – wołał ktoś ponownie, gdy wieśniaczki przetańczyły dwa koła.

– Gdzie?! – odpowiadał głos kompana.

– Tutaj! – tłumaczył poprzedni rycerz i podskoczywszy do dziewki, znienacka zadarł jej wysoko sukienkę.

To był sygnał dla Zenda, by wzbogacić taniec o dodatkową figurę:

– Sikorki… teraz prawe kolano w górę: hop! I jeszcze raz, wyżej! Hop! Hop! – Zend, sam dawał przykład, podskakując na lewej nodze, z prawym kolanem uniesionym wysoko.

– O, o! Piczkę widzę, panie pułkowniku! Piczusia, mości panowie! Dalej w tany, sikoreczki! Hyżo, żwawo, Tra-la-la-la, tra-ta ta-ta, tra-la-la-la! – wołał Zend, kucnąwszy nisko i od dołu przypatrując się wieśniaczkom.

Tak zachęceni przez wodzireja Zenda, pozostali kompani Kmicica też kucali i zaglądali, jakie skarby dziewki skrywają pod kieckami. Tylko pułkownik stał wyprostowany. Nie zniżając się do poziomu podłogi, roześmiany patrzył na swych wiernych druhów i radował się ich zabawą.

Wkrótce i tych podskoków było mało rozochoconym rycerzom.

– Jędruś, ta czarniutka sarenka z warkoczami, ta obok tłustego prosiaka, ta by ci dobrze służyła. Już widzę, jak ją ciągniesz za różki i powalasz na ziemię. A potem jak ryś serduszko wygryzasz. Ha, ha, ha! – począł Zend nowy temat grubiańskiej dyskusji.

– Racja! Serducho akurat ma sarenka przednie. Patrzcie jak cyce falują. Oj, będę zazdrościć, mości panie pułkowniku! He, he, he! – dodał pan Hippocentaurus.

– Jędruś, przyjmiesz pomoc jakby kózka za bardzo skakała? Chętnie ją przytrzymam za rączki. A kiedy z nią skończysz, sam się chętnie nad nią pochylę i zaglądnę w tę jej ciemną grotę.

– Ocapiał żeś, kochany panie Leliwa! Myślisz, Waść, że pan pułkownik takiej sarence rady nie da? Nie w takie łanie nasz Jędruś miecz swój wsuwał – zawołał tęgim basem pan Ranicki, banitą za zabójstwo dwóch szlachty posesjonatów ogłoszony, wywołując wybuch lubieżnego śmiechu z siedmiu męskich gardeł.

– A czemuż wy tacy nieuprzejmi, panowie bracia!? Białogłowy w izbie, a wy ich za stół nie prosicie? – odezwał się Kmicic, pierwszy raz po długiej przerwie, kończąc pląsy.

Zend w mig wiedział, co mu czynić było trzeba. Wyciągnął z koła najwyższą dziewuchę, szczupłą i dorodną, o pokaźnym biuście i długich włosach związanych w kucyk, sięgający prawie do pasa.

– Jak cię zwą, maleńka?

– Jadwiga, pro… pro… proszę jaśnie pana… – lękliwie odpowiedziała, z trudem dobywając głos przez dławione strachem gardło.

– Ile masz wiosen, Jadwiżko? – spytał Zend, uśmiechając się szyderczo, chwyciwszy dziewkę za podbródek, by jeszcze dobitniej zaznaczyć, że znalazła się całkowicie w jego władaniu.

– Osiemnaście – wydukała dziewoja.

– Głośniej! Pan Kmicic, dziedzic Lubicza, twój pan, nie dosłyszał! – Słowo „pan” Zend wypowiedział ze zdwojoną siłą.

– Osiemnaście!

– Potańcuj, Jadwiżko, specjalnie dla pana Kmicica. Obertasa umiesz?

– Umiem. – przytaknęła nieśmiało, acz nieco odważniej niż przed chwilą, w nadziei, że na tańcu skończą się jej upokorzenia i że nowy dziedzic sprawiedliwie nagrodzi jej starania, okazując łaskę.

W tym samym czasie, pan Uhlik, Smoleńszczanin, za rozpędzenie trybunału bezecnym ogłoszony i na gardło skazany, wełnianymi derkami zaścielił ławy stojące przy stole i zapędził do nich resztę wieśniaczek.

 Zgwałcenie Maliny.

Jednocześnie, brać rycerska rzuciła się do stołu. Każdy chciał wszak siąść między nadobnymi niewiastami, a jeszcze lepiej posadzić sobie co ładniejszą na kolana. Przez moment w sali panowało więc zamieszanie. Wszystko się przemieszało, tylko Kmicic z Jadwigą stali w miejscu.

Nagle, korzystając z nieuwagi szlachciców, zajętych wyrywaniem sobie nawzajem towarzyszki do wieczerzy, jedna z dziewek rzuciła się do ucieczki. Była to ta sama „sarenka”, o której chwilę wcześniej prawili Zend, Hippocentaurus i pan Leliwa. Wiedziała, że z biesiady nie mogło wyniknąć nic dobrego. Nie chciała tracić wianka trzymana za ręce i nogi przez pijanych zabijaków o twarzach nie ludzkich, a diabelskich. Takich, jakie można zobaczyć w kościele, w kaplicy Krzyża Przenajświętszego, na wielkim malowidle, przedstawiającym czyściec i piekło. Czym prędzej pobiegła do sieni, w nadziei, że zuchwalcy zostawili drzwi niezaryglowane.

Niestety, nie było ratunku dla dzielnej dziewczyny. W sieni czekał już na nią olbrzymi pan Kokosiński, ze straszliwą blizną przez czoło, oko i policzek, z jednym wąsem krótszym, drugim dłuższym, skazany na utratę czci i gardła w Mińsku za porwanie panny, zabójstwo i podpalenie. Rycerz, na przebiegłości kobiecej znający się jak mało kto, słusznie przeczuwał, że jakaś ptaszyna niechybnie spróbuje wymknąć się z pułapki. W lato można by jeszcze skakać przez okno. Zimą, jednak, wszystkie okiennice zawarto na amen i szczelnie utkano wełnianymi gałganami dla utrzymania ciepła w izbie. Jedyna droga ucieczki wiodła więc przez sień właśnie. Tam, między regałami z jadłem i bekami z gorzałką i piwem, Kokosiński rozłożył sobie kilka kożuchów na podłodze i na nich ległszy, z oddali przypatrywał się pląsom w izbie. Dziewka w półmroku nie spostrzegła na czas leżącego szlachcica. Biegnąc, stąpnęła na niego, straciła równowagę i upadła wprost w męskie objęcia.

– A dokąd że to, sarenko? – szeptem spytał olbrzym, zwinnym ruchem przekręcając dziewczynę na plecy i cisnąc jej ramiona do podłogi.

– Ach, panie, daruj! Proszę! – zawołała, starając się unieść tułów. Strach dodał jej siły, a intuicja kazała okazać sprzeciw, choćby symboliczny

Kokosiński lubił narowiste niewiasty. Gdyby dzieweczka rzewnym płaczem spróbowała wyjednać u olbrzyma litość, być może puściłby ją wolno. Gdy tylko jednak pokazała zbójowi siłę ducha, była stracona. Rycerz oblizał się tylko lubieżnie i przesunąwszy dłoń na jej piersi, przycisnął jeszcze mocniej. Aż się dziewucha zakrztusiła.

– Oczywiście, sarenko! Nie oddamy cię panu pułkownikowi.

Wbrew uspokajającym słowom, nie zamierzał dziewce niczego darować. Zelżył ucisk, ale tylko tyle, by mogła swobodniej oddychać. W zamian za tę łaskawość objął pełną dłonią miękką wypukłość kobiecego ciała. Drugą ręką poluzował pas i zsunął sztany[1].

– Panie, błagam. Nie rób mi tego. – Przerywany głos świadczył niezbicie, że wiary w ocalenie w młodym sercu nie pozostało już wiele.

– Jak cię zwą?

– Malina, jaśnie panie – wydukała.

– Kładź się na te kożuchy. Cieplej ci będzie i wygodniej.

– Panie. Proszę.

Kokosiński, chwyciwszy swą ofiarę za nadgarstek i kostkę u nogi, silnym ruchem pociągnął ją w żądanym kierunku. Malina pisnęła z bólu.

– Słuchaj się mnie, kochaniutka!

Olbrzym, zadarłszy halkę do góry, zdecydowanym ruchem rozepchnął kolana Maliny na boki. Tak przygotowawszy miejsce dla siebie, ułożył się na dziewicy. Przez chwilę sień wypełniły piskliwe krzyki, lecz nikt poza napastnikiem nie mógł ich usłyszeć. Wołanie o pomoc roztopiło się w ogólnym gwarze dochodzącym z izby jak łyżka masła w kotle rozpławionego smalcu. Nieszczęsna zmuszona została zaprzestać wrzasków, kiedy szeroka dłoń zasłoniła jej usta i nozdrza, odcinając dopływ powietrza. Tylko poddając się woli lubieżnika i milknąc, mogła odzyskać oddech.

– Nie wierzgaj się, sarenko! Wszystko będzie dobrze.

Zdusiwszy opór swojej ofiary, szlachcic ułożył się wygodnie. Jego męskość, twarda jak konar starego dębu, uderzyła o obnażone łono. Zsunęła się na bok, potarłszy dziewiczą skórę, by zaraz powrócić w czułe miejsce. Tym razem na dłużej.

– Panie! Jezus-Maria! Ojcze nasz…

Nawet najbardziej pobożne modły nie były juz w stanie zmienić przeznaczenia. Gwałtownik, napawając się zwycięstwem, chwycił za młode kolano i powędrował dłonią do góry, pomału, mocno gniotąc w palcach chude udo. Dotarłszy do celu, rozchylił fałdy skóry chroniące dostępu do miejsca rozkoszy, zroszone kropelką kobiecej wilgoci.

– Teraz, sarenko! – wycedził przez zęby, obiema rękami chwytając Malinę pod pośladki.

– …jak i my odpuszczamy… – Nie dane jej było dokończyć modlitwy.

Kokosiński naparł z całej siły. Jednym ruchem ciała wtargnął w głąb ciała zdrętwiałej dziewicy. W sieni rozległ się już nie krzyk przeraźliwy, a jęk, długie westchnienie.

– Panie! – Malina, czując gruby korzeń, wypełniający ją, zdałoby się całą, tkwiący głęboko, nieruchomo, otworzyła szeroko oczy, ze zdziwienia. Do strachu, nienawiści i promyka nadziei obecnych w jej wzroku – nadzieja nigdy nie umiera całkowicie – dołączyła ciekawość. Co teraz?

Właśnie na to przebudzenie czekał lubieżny rycerz, pogromca cnót niezliczonych dziewek.

– Ha, ha! – Złowrogi śmiech, skierowany prosto do ucha pokonanej dziewuchy, przypominał pomruk głodnego niedźwiedzia.

Zaczęło się chędożenie. Ubijanie masła. Wyciskanie soku ze świeżej maliny. Raz za razem trzon wbijał się w miękki otwór. Za każdym pchnięciem twardy klin odrobinę bardziej rozpychał szczelinę. Coraz szerzej. Coraz głębiej. Coraz mocniej. Kokosiński sapiąc z rozkoszy, patroszył jeszcze jedną sarenkę. Robił to, w czym się najbardziej lubował na wojnie i podczas sąsiedzkich zajazdów. Gwałtem zaspokajał swe zwierzęce żądze.

Dokończywszy dzieła, powiedział łagodnie, jakby nie był oprawcą Maliny, lecz opiekuńczym bratem lub dziadkiem:

– Teraz, złotko, możesz wracać do domu.

– Ojciec mnie zabiją! – wyszlochała Malina.

– Nie zabiją. Jeszcze by się z nim Jędruś porachował. On teraz jest wasz pan i co Jędruś powie, świętość jest w Lubiczu! Zbierz teraz kożuchy z podłogi. Jak nie chcesz iść do domu, legniesz se ze mną w kącie izby. Popatrzymy sobie oboje na to widowisko wesołe. Ha, ha!

 Pohańbienie Jadwigi.

Tymczasem za stołem trwała biesiada. Na ławach siedziały stłoczone dziewczęta. Podano im kielichy po brzegi napełnione winem i bezceremonialnie przymuszono do picia.

– Jeszcze parę kropelek, sikoreczko!

– Łyczek za mamulę, za siostrzyczki, za kawalera, He he he!

– Do dna, dzieweczko! Zdrowie pana pułkownika!

– Za kochanego dziedzica!

Panowie Ranicki, Rekuć-Leliwa, Kulwiec-Hippocentaurus i Zend stanęli za dziewkami, dolewali wina, podawali kielichy, na siłę poili, gdy któraś siorbnięciem próbowała upozorować picie. Siła trunku się wtedy rozlała i wnet biel lub szarość sukienek zbrukały czerwone plamy. Rycerze, w sposób zbójcom bardziej właściwy niż szlachetnym panom, bezwstydnie obejmowali dziewczęta, ściskali w ramionach i macali, gdzie tylko mogli. Żaden pośladek, udo, pierś, ani nawet najbardziej sekretne miejsce, przez wiejską gawiedź piczą albo piczką zwane, nie ustrzegło się dotyku krzepkiej ręki. Halki nie stanowiły żadnej bariery. Swawolnicy wsuwali pod nie ręce od góry, sięgając aż do pępka, a także od dołu, poczesawszy palcami łono, wędrując pod materiałem prawie do szyi.

Kmicic nie pozwolił Jadwidze długo pląsać w rogu. Chwycił ją w pół i usadził pomiędzy siebie, a swego wiernego druha ze Smoleńska. Objął ją i pogłaskał pod ramieniem. Pan Uhlik podał jej kielich wina i tak długo krzyczał – Hop, hop, hop, hop, hop! – aż dziewka wypiła do dna.

– Jędruś, dozwolisz, że oględnę twoją sikoreczkę? – spytał pan Uhlik, wykrzywiwszy usta w lubieżnym uśmiechu. Myśl o oględzinach tak wielką radość mu sprawiła, że aż struga śliny spłynęła po brodzie.

Kmicic w mig pojął zamiar kompana i nie dał się dwa razy prosić. Wspólnym staraniem obrócili dziewoję tak, by siadła okrakiem na ławie, przodem do Uhlika. Rycerz przysunął się do niej tak blisko, że biedna Jadwiga zmuszona była oprzeć się o dziedzica. Pięknego mężczyznę, o którym śnić mogły – i śniły – jedynie szlachcianki, człowieka wyższego stanem. Do strachu przed pochańbieniem dołączyła wiejska pokora i dziewicza nieśmiałość. Paraliżujące połączenie, bo odbierające wolę obrony i ucieczki. Dziewka, ściśnięta między dwoma rycerzami, właśnie poddała się ich nikczemnemu władaniu.

Zamknęła oczy i nawet nie drgnęła, gdy czarnowąsy Uhlik uniósł jej nogi i ułożył sobie na kolanach. Nie zrobiła też nic, by przeszkodzić mu w zadarciu halki. Gdy ciekawski pan, nasyciwszy wzrok widokiem kobiecego łona, zakrył je żelazną ręką, westchnęła tylko głęboko, bezwiednie zacisnąwszy dłonie na rękach Kmicica. Dziedzic, mocno rozbawiony, trzymał ją za boki i opierał plecami o siebie. Prawica Uhlika, szermierza jakich Litwa niewielu widziała, żylasta jak dłoń najsilniejszego kowala w powiecie, jeszcze nigdy nie wypuściła z uchwytu ani szabli, ani piczki, przed końcem walki. Tym razem jednak nie on miał zadać decydujące dźgnięcie. Rolą rycerza było jedynie zranić przeciwnika i przygotować wiktoryję dla Kmicica. Jadwiga, niegłupia wieśniaczka, która dawno już zdążyła wyrosnąć z pacholęctwa, w wieku odpowiednim do wydania za mąż, doskonale zrozumiała swoje położenie. Stopniowo nawet godziła się z przeznaczeniem, gotowa podziękować Bogu, że nie szczerbaty hultaj zaspokoi w niej swe rządze, lecz przystojny pan Kmicic, dziedzic Lubicza we własnej osobie.

– Sucho tu! – krzyknął Uhlik, rubasznie się zaśmiewając. Sarkazm przemawiał z jego ust, bo suchości męska ręka w tym miejscu wcale nie doświadczyła.

Szermierz gwałtownie zanurzył środkowy palec w wilgotym otworze, danym przez Boga rodowi ludzkiemu dla rozkoszy i jako narzędzie do pomnażania Owczarni. Swym śmiałym postępkiem wywołał głośne jęknięcie dziewki, zaskoczonej nagłym wtargnięciem intruza w gorące wnętrze. Rycerski palec nie tylko przetarł drogę przez płaty dziewiczego kwiatu. Miast utknąć nieruchomo jak kotwica statku, natychmiast zaczął się kręcić i wierzgać, niczym szczupak pojmany w rzece i żywcem wrzucony do rybarskiej siatki. Upodobał sobie jedno miejsce i tłukł w nie ogonem niemiłosiernie, przyprawiając dziewczę o kołatanie serca, mrok przed oczami i bezdech. Zniewolona i oszołomiona nowym dla niej doznaniem Jadwiga otworzyła usta w niemym okrzyku: „Aaa!” Nawet się nie spostrzegła, że Kmicic, pociągnąwszy za rąbek sukienki do góry, obnażył całkiem brzuch. Dopiero gdy dziedzic głośnym szeptem rozkazał jej unieść ramiona, przypomniała sobie, że była przedmiotem oględzin.

Gdy tylko suknia, pomięta nieprzyzwoicie i splamiona winem, spoczęła na stole między kielichami i misą z mięsiwem, Kmicić złapał dziewkę za obydwie pulchne piersi, a Uhlik, dawszy nura pod stół, przystąpił do dalszej zabawy. Znowu dotykał młodego ciała, lecz tym razem nie ręką, jeno jęzorem. Jadwiga przez osiemnaście lat swojego życia zdążyła się już nasłuchać o chędożeniu. Wiejski naród wszak prosty, nie przywykły do zawijania słów w bawełnę. O zabawach cielesnych żartują chłopi podczas prac w polu i śpiewają baby, kiedy gotują strawę bądź przędą. Nikt nie zawraca sobie głowy zgorszeniem, jakie mogą wywołałać nieprzyzwoite słowa u dziatwy i młodych dziewek. Mimo dużej wiedzy, pieszczota, którą darzył ją kompanion dziedzica, zupełnie nie mieściła się w wyobrażeniach Jadwigi. O lizaniu piczki nie słyszała nigdy. Żadnemu chłopu zresztą nie przyszło by na myśl, by fujarkę zastępować językiem. Taki pomysł zrodzić się mógł wyłącznie w głowie wolnego, szlachetnie urodzonego i bywałego w dalekim świecie pana.

Wąsy Uhlika drapały uda, a jego język, nadspodziewanie twardy, pieścił skarb dziewczęcy. Jednocześnie pan Kmicic uciskał jej piersi, napierając ciałem na plecy Jadwigi. Wieśniaczka, rozejrzawszy się po izbie i uznawszy, że jej los nie był owego wieczora wyjątkowy, całkiem straciła pewność, co do własnych odczuć. Nie wiedziała już, czy bać się obcych rycerzy, czy zapomnieć o wstydzie oraz strachu, podziękować Bogu, że macał ją sam dziedzic i czerpać z tego przyjemność.

Gdy tak biła się z myślami, Uhlik wysunął głowę spod stołu. Pełen zachwytu zawołał:

– A juści, sikoreczko, ty to masz w sobie beczkę miodu! Jędruś, w życiu czegoś takiego nie smakowałem. Toż to raj jest na ziemi w tym twoim Lubiczu!

To powiedziawszy, Uhlik znów zniknął pod stołem, a Kmicic ze swej strony złapał w dłonie poliki dziewczyny i ustawił jej głowę tak, by wygodnie mu było ją pocałować. Od razu zatopił język w ustach Jadwigi.

– Zaiste słodkaś! – krzyknął Kmicic, kiedy po długim pocałunku z głośnym mlasknięciem oderwał usta od buzi młodej wieśniaczki.

Kompanowi zaś zakomunikował, że nadeszła pora na finał.

– Na stół! – rozkazał.

Wnet usadowili Jadwigę na skraju dębowych dyli, z których zbity był stół. Uhlik przezornie chwycił przerażoną dziewkę za ręce, a Kmicic niezbyt silnym pchnięciem polecił jej lec na plecy. Posłuchała z pokorą. Nie miała innego wyjścia.

Zaraz potem ujrzała Kmicica, z obnażonym przyrodzeniem, pomiędzy swoimi kolanami. Krzepko trzymał ją za biodra.

– Maryjo, Józefie! – zdążyła jeszcze krzyknąć pobożnie, po czym zacisnąwszy zęby, wspomniała o Józku, bracie Maliny, za którego niebawem miała zostać wydana za mąż oraz o swej starszej siostrze, obiecanej przez ojca owdowiałemu Janowi z sąsiedniej wioski. „Co teraz będzie?” – spytała samą siebie, spodziewając się, że po nocnych hulankach zrękowiny zostaną zerwane. „Teraz nikt mnie nie weźmie za żonę.”

Na więcej rozmyślań nie starczyło czasu. Przerwał je piekący ból, jaki na krótką chwilę ogarnął jej łono i wzniecił pożogę w całym ciele. Ogień, jak szybko powstał, tak i ugasł nie wiadomo kiedy, niczym płomień trawiący suchą słomę. Nie zostało po nim nawet wspomnienie, w miejsce pieczenia pojawiło się nieznane dziewicy uczucie wypełnienia.

Jadwiga znów otworzyła oczy. Tym razem odważniej przyjrzała się kochankowi. Usta Kmicica wykrzywione były w grymasie zadowolenia. Żuchwa wyraźnie przesunięta w prawo; dolna warga przygryziona z lewej strony dwoma króliczymi zębami wystającymi spod bujnego wąsa. Oczy Kmicica śmiały się jak brązowe ślepia cielaka, szczęśliwie brykającego po łące, po tym jak zaspokoił głód, possawszy wymię matki. Czoło ozdobiły krople potu, lśniące w blasku świec. Znak, że mężczyzna nie poskąpił wysiłku.

„Teraz chyba jestem równa panience Aleksandrze. Ciekawe, czy z nią panu dziedzicowi też będzie tak dobrze, jak teraz. A może pułkownik weźmie mnie do siebie na służbę?” – Jadwiga, widząc i czując w sobie zadowolenie Kmicica, przestała postrzegać przyszłość jedynie w czarnych barwach. W jej sercu zawitała nadzieja, a rozkosz zalewająca jej ciało i ogłupiająca umysł, mająca swe źródło w głębi łona, kazała jej wypychać biodra do góry, po każdym pchnięciu mężczyzny.

Przez kwadrans albo dłużej wszystkie oczy bandyckiej kompanii oraz dziesięciu dziewcząt skupione były na stole i zmaganiach pana pułkownika z piękną Jadwigą. W końcu Kmicic zawył jak tur w kniei, zastygł w bezruchu i pozwolił, by życiodajny płyn napełnił przeznaczony dla niego kielich.

Rozochoceni triumfem ukochanego wodza, członkowie zgrai wznowili pląsy z młodymi wieśniaczkami. W trakcie zabawy, kilku jeszcze rębajłów – ci, którzy nie przesadzili z gorzałką – posiadło piczki dziewiczych „sikoreczek”. Pan Sekuła, zawdzięczjący przezwisko frazie „in saecula saeculorum”[2], której używał nadzwyczaj często, zawsze gdy chciał podkreślić ważkość wypowiedzi, zdołał poskromić nawet dwie dzieweczki.

– In saecula saeculorum! – zapiał wniebogłosy, leżąc na najgrubszej z dziewuch.

– In saecula saeculorum! – ziewnął, kończąc pląsy między nogami jej siostry.

– Amen! – odpowiedziały mu basem dwa senne głosy.

Pozostali rycerze, pijani, poprzestali na macaniu dziewek. Dopuszczali się przy tym jednak takich niecności, jakie żadnemu parobkowi, żadnemu podrostkowi z sąsiedztwa, ani nawet księdzu dobrodziejowi, obeznanemu w grzechach jak nikt inny, w najśmielszym śnie nie przyszłyby na myśl.

Pląsy skończyły się późno w nocy. Rycerze udali się do izb spalnych, biorąc sobie po jednej lub dwie dziewki do towarzystwa.

 Epilog.

Nazajutrz Kmicic wydzielił ojcu każdej z dziewek po dziesięć złotych monet, a na przyszłość obiecał mieć w ojcowskiej pieczy dwór i ochraniać wszystkich swoich ludzi przed niesprawiedliwością. W niedzielę zaś, w kościółku przy pobliskim klasztorze odbyła się msza za dusze Kmicica i jego dzielnej, choć występnej, drużyny. Po uroczystości, w tajnej homilii, księża oraz przełożona zakonu podziękowali Panu za łaskawe pokierowanie czynami rycerzy, które przysporzyły wspólnocie aż jedenaście nowicjuszek, całym sercem oddanych Panu Bogu. Józek – niedoszły mąż pięknej Jadwigi i brat długonogiej Maliny, podobnie jak kilku innych chłopskich synów z Lubicza, zaciągnął się na wojenną służbę w oddziale Kmicica, by wiernie służyć u boku mości pana chorążego księciu Bogusławowi, przyszłemu królowi Litwy.

[1] Sztany – spodnie bojarów ruskich, szerokie od góry, a zwężane u dołu.

[2] In saecula saeculorum – (łac.) na wieki wieków.

.

Aby pobrać ebooka z powyższym tekstem w formatach pdf, epub, mobi:

Zajrzyj http---chomikuj.pl-Najlepsza_Erotyka2 (2)

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Jestem zaskoczona, że nikt jeszcze nie skomentował tej zabawnej interpretacji fragmentu, gdy kompani Kmicica „pociągnęli do izby dziewki z czeladnej”. Ja się ubawiłam. Nie pierwszy to raz, gdy ktoś sięga po utwór innego autorstwa, by wyrazić swój pogląd na wątek, bądź scenę (nasuwa się słynna XIII księga, przypisywana Fredrze).
Zauważyłam, że autorzy NE oczekują jednak wnikliwszej analizy, więc pozwolę sobie na takową.
Język zabawnie naśladuje Sienkiewicza, ale nie pasuje mi tu zwrot „Nie rób mi tego panie”. Dziewczyna jest ubogą chłopką, bo służy w czeladnej. Powinna więc powiedzieć raczej: „Nie czyńcie tego panie”. Forma w liczbie mnogiej była oznaką szacunku, a poza tym bojąc się stojącego wyżej w hierarchii „kompana” nie odważyłaby się zwracać do niego wprost, jak do równego sobie.
Kolejna sprawa to obawy, że utrata dziewictwa przeszkodzi jej w zawarciu małżeństwa. Mamy do czynienia z chłopstwem kresowym, które żyjąc na pograniczu, często „przechodziło” z rąk do rąk, więc gdyby mężczyźni chcieli koniecznie za żony dziewice, to mieliby z tym nie lada problem. Pamiętajmy też, że w tamtych czasach obowiązywało tzw „prawo pierwszej nocy”, więc pan młody często nie był pierwszym, chyba, że pan nie miał ochoty, albo też przyszły mąż konsumował związek przed ślubem. Zresztą wielu historyków uważa, że „wianek” w tamtych czasach często gubił się gdzieś w stogu siana. Miał znaczenie wśród szlachty, gdzie chodziło o dziedziczenie majątku przez potomstwo, ale nie wśród chłopów, którzy stanowili po prostu majątek pana. Oburzenie budziło więc nie tyle to, że dziewki z czeladnej pociągnięto do izby, ale to, że uczynili to „kompani”. Póki odbywało się to wśród „swoich”, nikt z tego sprawy nie robił.
I na koniec jeszcze drobiazg. Do klasztorów przyjmowano szlachcianki. Także te ze szlachty zaściankowej, więc biednej, szaraczkowej, ale jednak nie chłopki. Oczywiście najwięcej warta była panna ze stosownym posagiem, bo klasztor musiał się z czegoś utrzymywać. Wieśniaczki pracowały w klasztorach, ale nie jako mniszki. Czasem należały do klasztoru dokładnie tak, jak należały do pana, jeśli wieś była własnością kościelną.
Tyle w kwestii obyczajowej, a poza tym, była to miła rozrywka.
Pozdrawiam.

Imponujące :). Rzeczywiście „Nie czyńcie tego Panie” wydaje się tu najwłaściwszą opcją. Ale może nie pouczajmy autora.

Sprawiłeś się Zuchu tym opowiadaniem. Przyznaję że w przeszłości bardzo często podobnie fantazjowałem w klimatach Sienkiewicza, może nawet o tej scenie.

Świntuszenie w klimacie Fredry w ogóle mi nie pasuje. Za dużo wulgaryzmów.

Jeszcze kwestia Fredry. W szkole średniej miałem polonistę którego mogę nazwać wybitnym, pamiętam jak kiedyś po jakimś konkursie recytatorskim odprowadziliśmy go do domu i padł ten temat: udział Fredry w 13 księdze. Nasz polonista spędził miesiące na analizie tego tekstu. Wniosek był taki, że poprzez porównanie z tym co na pewno napisał Fredro, trzynastej księgi raczej nie napisał.

Właśnie dlatego napisałam „przypisywana Fredrze”. Sama szczerze wątpię, by on był autorem.

„Dziewczyna jest ubogą chłopką, bo służy w czeladnej. Powinna więc powiedzieć raczej: „Nie czyńcie tego panie”. Forma w liczbie mnogiej była oznaką szacunku, a poza tym bojąc się stojącego wyżej w hierarchii „kompana” nie odważyłaby się zwracać do niego wprost, jak do równego sobie.”
Cóż, pewnie masz rację, Roksano. Pamiętaj jednak o tym, że w emocjach nie takie gafy ludziom się zdarzają. Więc, moim zdaniem, zarzut chybiony. Inna sprawa, że tychże emocji w opowiadaniu na lekarstwo. Ale skoro to miała być poniekąd humoreska, to rzecz usprawiedliwiona.
Co do wianków, zgoda. Autor jednak wolał przyjąć konwencję, że strata cnoty jest wartością, aby przydać wymowy wydarzeniom. Na temat klasztorów nie wypowiem się, bo nie mam wiedzy historycznej, ale to, co piszesz, brzmi wiarygodnie.
Na koniec chcę pogratulować Autorowi debiutu i starań, aby dokonać stylizacji wystarczająco dobrej dla nas laików. Znawcy historii i staropolskiego zawsze będą kwękać.
Tak trzymać, Panie Hyde, albo jeszcze lepiej.

Przede wszystkim dziękuję za komentarz. Już się wypowiedzieli inni pod spodem, ale pozwól, że i ja się zamądrzę. Wg Sienkiewicza Lubicz leżał na Żmudzi. Nie ryzykowałbym nazwania tego regionu kresami Rzeczpospolitej w połowie XVII wieku. Na zachód i północ od Żmudzi leżały Prusy i Inflanty – lenna koronne, a granica z Moskwą była daleko na wschodzie. Zgoda jednak, że bezpiecznie wcale nie było. Sienkiewicz o tym chyba nie wspomina, a Polacy, wychowani na „Potopie”, zwłaszcza PiSowi, nie kojarzą, jakie było tło „potopu”. Że w przeddzień wejścia Szwedów padło Wilno – nie kresowe miasto a stolica! Co do „nie czyńcie Panie” – biorę krytykę na klatę. Nie dlatego, że „nie rób” jest w liczbie pojedynczej. Do dziś na wsi usłyczeć można „słuchaj pan”, które jest formą grzecznościową. Przyznaję, że wariant „robić”, lechicki i czeski, nawet nie pachnie ruską Litwą. Inna rzecz, że stylizowanie żmudzkich chłopów na Staropolaków jest w ogóle grzechem bardziej niż śmiertelnym. Ale to nie ja zacząłem. 🙂 „wianki” i klasztory – przyjmijmy, że przekłamania były celowe. Jako naród mamy bogate doświadczenie w tym zakresie. :)))))

„Nie czyńcie tego panie…” – to się stało modne, więc również się odniosę. Nie sądzę by dziewka tak mówiąc poczyniła gafę. Na co dzień mówiło się właśnie w ten sposób do „Panów” i pewnie inaczej by się nie odezwała, cokolwiek by się z nią działo. To było powszechne. Jednak w myślę, że gdy ją brano ją gwałtem, zdobyłaby się na głośne „nie”, które powtórzyła by wielokrotnie i tyle. No ale oczywiście to jest już czepianie się. Opowiadanie z pomysłem, choć za wiele nie wnosi. Jak już brać się za takie chłodne dzieło, to warto by w jakimś jeszcze wznioślejszym celu. No ale cóż… sikorki są (nawet ich trochę za dużo… tych zwrotów z początku) zabawa jest, mini puenta – klasztorna jest. Nie ma co wydziwiać. Opowiadanie dobre.

Roksano, jesteś pewna, że prawo pierwszej nocy dotarło tak daleko na wschód? Mnie się ono kojarzy z kulturą zachodnią, łacińską, rzymsko-katolicką, a nie z kalwińsko-luterańskimi antychrystami i wschodnimi schizmatykami, niegdyś nadającymi ton tu i ówdzie. Možliwe, że to błędne wyobrażenie. 🙂

Trudno to opowiadanie traktować poważnie. Zresztą, jak słusznie zauważył Karel, miało prawdopodobnie być humoreską. Stylizacja na Siekiewicza całkiem udana, czytało się nawet przyjemnie, ale mimo wszystko nie moje klimaty… Powoli NE staje się potęgą jeśli chodzi o historyczne/pseudo-historyczne tematy 😉

Pomijam wszystkie dywagacje poprzedników.
Mogę tylko powtórzyć za Karelem – Tak trzymać panie MrHyde. ;-))

Brawo za odwagę sięnięcia po temat wprost od klasyka i zręczne dopełnienie jego dzieła. Zapewne Sienkiewicz mógłby to opisać inaczej, zapewne uczyniłby to lepiej, ale ostatecznie zostawił pole dla wyobraźni czytelnika. Udana parodia-humoreska. I ciekawe zdanie końcowe. Czyżby te zabawy miały w konsekwencji zmienić przebieg wypadków i otworzyć równoległą rzeczywistość, niczym ruch skrzydeł motyla wywołujący burzę na przeciwległym krańcu swiata?

Wielką mi radość Waszeci uczyniłeś tą krotochwilą.
Opisanie historyji zgrabne i z humorem.
W Wodoktach do ówczesnych czasów starcy opowiadają o orgij jaką wówczas towarzystwo imić pułkownika odprawowało w Lubiczu. Syn jednej ze służek ponoć pytał Wojciecha czemu piać jak kogut umie, na co Wojciech mu rzekł „ciesz się ,że nie szczekasz taka imprezyja była” 🙂

Pax towarzystwo !
Czyz nie powaznie sie traktuje Dekameron ,Boya , hrabiego Fredre ?.
Czyż autorzy pisarze w mozole nie trudza sie aby dac nam radość z czytania ?

lupus

Neferze, przyłapałeś mnie na błędzie! Oczywiście latem 1655 Janusz był jeszcze żywy. To on, nie Bogusław, mógł śnić o koronie.

Napisz komentarz