Sześć sekund nieskończoności (MRT_Greg)  3.72/5 (29)

20 min. czytania
6-sekund

Ilustracja: MRT_Greg

1.

.

Doskonały.
.
Jest…
.
Doskonały.
.
2.

.
Pierścionek z onyksem.
Obracam w palcach, podziwiając perfekcję stwórcy.
Niemal z nabożną czcią kontempluję białą linię biegnącą w poprzek.
Jest cienka i lekko poszarpana na zgięciu znikającym w srebrnej oprawie.
Niczym jubiler różowy diament oceniam każdy jego szczegół: kształt, fakturę, barwę.
Obraz załamuje się raz po raz, jak gdybym trzymał w dłoniach klucz do nieskończoności, nie zwykły kamień kupiony kiedyś na odpuście.
.
3.

.
Moje spojrzenie przywędrowało z kierunku, skąd do mych uszu dochodziły lekkie skrzypnięcia. Oparta o blat kuchni nerwowo zaciska palce na czerwonym kubku. Aromat z jego wnętrza wypełnia moje nozdrza, podobnie jak każdy zakątek domu. Czarna kawa, taka którą tylko ona pije, stanowi nieodłączny element każdego poranka. Przechyla lekko głowę, jak gdyby zastanawiała się nad jakimś bardzo ważnym problemem, który musiał być właśnie teraz rozwiązany. Średniej długości kasztanowe włosy opadają jej na twarz, tak że nie widzę, czy ma zamknięte oczy, czy może przygląda mi się poprzez zasłonę brązu.
Nie przeszkadza mi to jednak. Przemierzam wzrokiem jej figurę, poczynając od drobnych stóp z pomalowanymi na zielono paznokciami. Zgina i rozprostowuje co chwila duże palce. Wczesne stadium nieuleczalnej choroby nie pozwala jej ani na chwilę zapomnieć o czekającej ją gehennie. Tam, gdzie stopa powoli przechodzi w zgrabną łydkę, zatrzymany przez ostro zarysowaną kostkę zwisa cieniutki srebrny łańcuszek. Dwadzieścia cztery oczka w kształcie muszelek, niegdyś dwukrotnie więcej, symbolizujące niespełnione marzenia, kiedyś ozdabiały jej szyję.

Ma tak szczupłe nogi, że niekiedy boję się ich dotknąć, by nie połamać. Drobne, kanciaste kolano sterczy niczym półka skalna nadmorskiego klifu, zupełnie nie zapowiadając kolejnych widoków. Jej lekko tylko zaczerwienione uda – nie lubi się opalać – kontrastują z grafitową koszulką, jaką założyła na siebie tej nocy. Jedyny ubiór, jaki ma na sobie, zasłaniający jej ciało właśnie w tym momencie, gdy mój wzrok staje się naprawdę pożądliwy. Mogę się tylko domyślać, co znajduje się pod spodem. I mam głęboką nadzieję, że nic więcej nie zasłania tkwiącego tam skarbu. Nim jednak odkryję ponownie jego sekrety, zerknę jeszcze na dwie półkule lekko uwypuklające wąski materiał. Dwa miękkie kształty szczególnie się wyróżniają. Zaraz potem kończy się ta zasłona i znów mogę sycić wzrok jej powabem. Gładką szyję szpeci maleńki pieprzyk tuż pod prawym uchem.

Stoi tak, odkąd położyła przede mną pierścionek na stół, przerywając mi błogą ciszę, gdy po dusznej nocy siedziałem w kuchni pochylony nad kubkiem z zimną herbatą. Z dłońmi wplecionymi we włosy, z palcami wczepionymi w skórę głowy patrzyłem niewidzącym wzrokiem, jak łzy, jedna po drugiej, wypełniają porcelanowe naczynie. Ze ściśniętym gardłem, po płaczu, który nigdy nie nadszedł, czuję, jak otaczający mnie świat coraz bardziej zacieśnia krąg nieuniknionego. Spocony, targany drgawkami, nie mam siły, by powstrzymać cisnące się na usta przekleństwa. Spierzchnięte wargi zwilżone jedynie, gdy przemierzając niemal po omacku korytarz, natrafiłem na kubek z zeszłego wieczoru.
.
4.

.
Jak się tu znalazłem?
Ciemność zalegająca piętro jest całkowicie nieprzenikniona. Jak gdyby nigdy niczego tam nie było. Te wszystkie lata spędzone razem prysły jak bańka mydlana. Zatarły się w pamięci. Nagle i bez ostrzeżenia. Ale przecież pamiętam ten dzień, gdy słońce, przedzierając się przez zasłony twych pięknych włosów, spowijało ci twarz w jasnej aureoli. Wiatr tarmosił nimi, tworząc nieodgadnione formy, których potem rozczesanie zajmowało ci niemal cały wieczór. Niewielkie grzywacze porannego przyboju rozbijały się o nas niczym o słupy starego, drewnianego molo. Plusk fal i twój śmiech. Tak odległy, a tak bliski zarazem.

Ten sam, który rozbrzmiewał w chatce w górach. Byliśmy tam zupełnie sami, a sprośne dowcipy, które ci opowiadałem, miały być wszak tylko preludium do czekającej nas nocy. Twój kształt, lekko tylko zarysowany w migotliwym świetle świeczki, tworzył mi erotyczne fantasmagorie. Nie czekałem wówczas długo. Twój jęk, gdy całowałem szyję, wypełniał mi uszy po brzegi, narastający niczym budzący się do życia wulkan. Gładkość twojego ciała, wijącego się pode mną, miękkość miejsc, którymi nie mogłem nasycić wzroku. Lecz dotyk spełniał tu ważniejszą rolę. Wyczuwałem twoje tętno, serce, które z donośnym “bum, Bum, BUM” wybijało nieskończony takt naszej miłości. Zatopiony w twojej namiętności odkrywałem świat na nowo. Misterną boską konstrukcję zwaną PRZYJEMNOŚĆ.

– Jak ty to robisz? – spytałem, ujrzawszy w bladym świetle księżyca jej rozszczepione palce u nóg.
– Nie wiem – odrzekłaś wtedy zgodnie z prawdą. – Mam tak od jakiegoś czasu.
Próbowałem wtedy zrobić tak samo. Nie udawało się. Nigdy nie miało się udać.
Przytuliłaś się do mnie i, szepcząc do ucha słowa miłości niczym tajemnicze zaklęcia, objęłaś szczupłymi dłońmi mą głowę. Sen. Spokój. Ciepło twojego ciała pochłaniające mnie całego, jak żarłoczna lawa stopiłaś moje serce, niegdyś zimne bezduszne, zmieniłaś w gorejący wulkan. Nie pozwoliłem ci długo spać tej nocy. W fajerwerku nieskończoności witałaś poranek, obejmując mnie swymi udami, żłobiąc w plecach głębokie szramy, bezgłośnie krzyczałaś: JESZCZE! Zduszony jęk, wyrwawszy się z moich ust, ulatywał wysoko ponad dach chatki, wieszcząc kolejny akt spełnienia.
.
– Już nie mogę. – Usłyszałem z tyłu, gdy mozolnie wspinając się pod górę, właśnie usiłowałem złapać równowagę na chyboczącym kamieniu.
Odwróciłem się i, spojrzawszy na ciebie z góry, poczułem, jak serce przyspiesza mi jeszcze bardziej. Przełknąłem głośno ślinę, wyrażając swój zachwyt twoimi piersiami, wyłaniającymi się spod koronkowego staniczka. Zerknęłaś na mnie. Spocona, zmęczona, z trudem oddychałaś, lecz dojrzawszy mój wzrok, potrafiłaś zarumienić się jeszcze bardziej. Chciałem cię wtedy wziąć na tej ścieżce. Mało uczęszczany szlak, więc czemu nie. Jakbyś odczytała moje myśli.
– Wytrzymam. Wytrzymaj. W chatce – rzucałaś pojedynczymi słowami.
Ogień, który we mnie płonął, niemal rozsadzał moje trzewia. W chatce? Wszak to jeszcze pół dnia drogi!
– Co rob…isz? – krzyknęłaś wtedy poirytowana, lecz kilka chwil później mruczałaś już zadowolona, wijąc się wśród polnego kwiecia. Oszałamiająca woń ziół, świeżo skoszonej trawy oraz zapach twojego podniecenia komponowały się w jedyną w swoim rodzaju symfonię oplatających nas aromatów,  tworząc niepowtarzalny metafizyczny kokon.

Pospiesznie zebraliśmy rzeczy i spod ciężkich gałęzi świerka obserwowaliśmy zbliżających się ludzi. Para turystów. Jak my. Lecz oni poszli dalej, nie zwracając uwagi na aurę tego miejsca. Zapatrzeni w odległy horyzont myśleli wyłącznie o dotarciu do celu, zdobyciu nowego szczytu. By pójść dalej. I dalej. Tracąc chwilę, która była niemal na wyciągnięcie ręki.
.
– Jedziemy w Bieszczady! – zawyrokowałaś, rzucając na stół gazetę z informacjami ze świata.
Na pierwszej stronie krzykliwie ubrana kobieta stała na tle ciemnego tłumu. Lecący w jej kierunku plastikowy pojemnik, tak pognieciony, że trudno było ustalić, do czego pierwotnie przeznaczony, fotograf utrwalił w doskonałym momencie. Jak gdyby jakieś ufo zawisło nad głową niczego nie spodziewającej się reporterki.
– Tak po prostu? – spytałem, już przebiegając pamięcią po szafkach. Gdzie się podział mój plecak?
– Yhy – odrzekłaś, zabierając z blatu kawę i, usadowiwszy się obok mnie na skrzypiącym drewnianym krześle, odwróciłaś kilka stron czasopisma. Mruczałaś przy tym zabawnie: – Nie to. Nie to. To też nie. O! Patrz!
Wlepiłem wzrok w fotografię. Drewniana, rozlatująca się chatka stała na skraju lasu. Zdjęcie przedstawiało ją z tyłu, widać było gdzieniegdzie połamane deski elewacji i butwiejący dach. Przed chatką zaś rozpościerała się tęczowa płaszczyzna, feeria kwiatów, aż do załamania zamkniętego szarą ścianą lasu. Ciemnozielony przestwór ciągnął się daleko, aż do znikającej w porannej mgle, niewielkiej miejscowości z dominująca wieżą kościoła. Choć zdjęcie było statyczne, niemal widziałem falowanie lasu, gdy z podmuchem wiatru załamywał się niczym grzywacze oceanu. Słońce, padające gdzieś z boku, rzucało cień masywnego świerka, którego jedną gałąź uchwyciło sprawne oko aparatu. Kilka białych chmurek na lazurowym niebie. Idylliczna kraina.
.
5.

.
Całkiem jak u twoich rodziców. Sad ze starymi jabłoniami, wydający owoce o niedoścignionym smaku. Nigdy wcześniej ani później nie miałem takiego smaku soczystego lata w ustach. Twój ojciec rozprawiał z werwą o swoich uprawach, suchej nitki nie zostawiając na gospodarczych nuworyszach: jakie to mają technologie, nowoczesne urządzenia, genetycznie modyfikowane drzewka, tak by owoce miały ten sam kształt, kolor i smak.
– Tfu! – Spluwał na porośniętą mchem ścieżkę. – Masz. To jest prawdziwe jabłko!
Wgryzałem się zachwycony jego chrupkością. Żułem długo kawałki, wysysając z nich całą soczystość. Prawdziwy raj dla podniebienia. A potem, już sam na sam z tobą, szliśmy tam, gdzie ekspansywne pole przerastało chylące się ku upadkowi ogrodzenie, zbieraliśmy czerwone maliny i całymi garściami wsadzaliśmy je sobie do ust. Oblepieni słodkością, z sokiem spływającym nam po brodach, chowaliśmy się pośród krzaków. Zlizywałem owocowe krople z twoich ust, czasem sięgając głębiej językiem. Otwierałaś się wtedy, pozwalając mi na tę przedziwną penetrację, i dopiero uznawszy, że poznałem już wszystkie zakamarki, parskałaś śmiechem. Nasze chichoty rozchodziły się po całym ogrodzie, tak że w pewnym momencie, przykładając palce do warg, zamieraliśmy w milczeniu, wsłuchując się w otaczający nas świat. Czasem udało nam się uchwycić milknący głos twojego ojca:
– Znowu to robią.
Ostatnie słowo wypowiadane niemal szeptem. I znowu chichotaliśmy jak szaleni.

A robiliśmy to w snopku siana na łące za ogrodem. Tak jak niegdyś twoi przodkowie. Zagrzebani wśród kłujących źdźbeł, powoli ściągaliśmy z siebie ubrania, poznając sekrety naszych ciał. Mocowałem się wtedy z tobą – byłaś silna, a twoje ciało soczyste i jędrne – usiłując dobrać się do skrytego między zaciśniętymi udami skarbu. Czasem otwierałaś się, nagle ukazując błyszczący srom, gotowy na przyjęcie mojego sztywnego przyjaciela. Najczęściej jednak dopiero posuwiste ruchy mojego języka w zgięciach twojego ciała – na szyi, płatkach uszu i wokół każdego sutka – sprawiały, że lekko rozsuwałaś nogi. Widziałem twoją łzę, która odrywała się od kącika oczu, by wsiąknąć w me usta. Byłem taki niecierpliwy, chciałem za wszelką cenę posiąść cię mocno, szybko i głęboko, myśląc, że tego właśnie pragniesz najbardziej. Czy w ogóle wtedy myślałem?
Ale już niedługo potem to ty przejmowałaś kontrolę, zrzuciwszy mnie z siebie, kazałaś położyć się na plecach i dosiadałaś jak narowistego wierzchowca. Usidlałaś między silnymi udami i atakowałaś raz po raz. Głęboko. Nasze ciała łączyły się w jeden twór, bo zaraz potem, niemal tracąc ze sobą kontakt, ulatywałaś wysoko. Łącząca nas cienka nić prawie pękała, gdy ponownie wracałaś. Miarowy odgłos zderzających się ciał, tłumiony przez siano, ledwie szmerem wydostawał się na zewnątrz. Czasem, gdy pochłonięty uniesieniem, ściskałem twoje nabrzmiałe piersi, szarpiąc za brodawki, słyszałem przechodzących obok ludzi. Czasem głos twojej matki, lekko chropowaty od nieskończonej ilości papierosów, które wypalała codziennie, dobiegał gdzieś z boku. Tak było w każdą niedzielę rano, gdy wraz z twoim ojcem wracała z kościoła. Gdyby wiedzieli, że niespełna kilkanaście metrów dalej ich córeczka ostro bzyka się ze swoim facetem…
.
– Mój facet – krzyknęłaś, zataczając się lekko. Wpadłaś w moje ramiona, uniosłaś głowę i wyszeptałaś, na tyle jednak głośno, by usłyszały nas twoje koleżanki: – Mój ci on!
Sala rozbrzmiewała skoczną muzyką, kolorowy tłum kłębił się niczym strawa w kotle kanibali. Mężczyźni ubrani tylko w krótkie spodenki, dziewczęta – w barwne bikini. Nie wszystkie miały kompletny strój. Zerkałem od czasu do czasu na falujące ciała, lecz zaraz potem wracałem wzrokiem do ciebie. Leżałaś rozanielona na miękkiej sofie, czując, jak alkohol powoli przejmuje nad tobą kontrolę. Bawiłaś się sznureczkiem od stanika, zsuwając co chwila kokieteryjnie cienki materiał. Musiałaś widzieć, jak moje spodenki rozpycha usychający z pożądania potwór. Ty jednak kusiłaś. Całą noc. Tańcząc pod wodospadem, pozwalając, by letnia woda spływała ci po ciele, sprawiając, że strój, w który byłaś ubrana, stawał się przezroczysty. Wtedy wszyscy mogli podziwiać twoje krągłości i kuszący zarys fałdek ściśniętych mokrym materiałem. Obserwowałem cię nieskończenie długo. Właśnie taką cię pamiętałem ze szkoły.
.
– Nie przejmuj się. Spotkamy się za rok. Będę dla ciebie grzać miejsce na sali wykładowej – szepnęłaś pochylona nade mną.
Czterdzieści procent. Tyle zaliczyłem na egzaminie dojrzałości. Na więcej zabrakło… czego? Szczęścia. Można to i tak nazwać. Pomachałaś mi dłonią, wsiadając do autobusu. Znikałaś. Po czterech latach wspólnej edukacji.
Co osiągnąłem w tym czasie? Nauczyłem się ściągać na klasówce, czytać tekst, tak by po kilku stronach uznać, że nie wiem, co czytałem; rzucać liścikiem na drugi koniec klasy, tak by siedzący przy stole nauczyciel nie widział błysku słońca odbijającego się od śliskiego papieru. Nauczyłem się też innych rzeczy. A ty pokazałaś mi tajemnice dziewczęcości. Pulchne kształty skryte za mundurkiem okazały się być boskimi artefaktami, których muskanie, niby przypadkiem, przelotnie, niedostrzegalnie, niczym pocieranie lampy Aladyna dokonywało prawdziwych czarów. Byłem taki dumny z dżina, który wówczas wyskakiwał z mojego rozporka. Zręcznie łapałaś go między dłonie, by po chwili skryć w swoich ustach. A gdy tylko twoje energiczne ruchy finalizowały moje szczęśliwe spełnienie, pokazywałaś mi tamto miejsce, pieszcząc się delikatnie. Kierowałaś i moją dłonią, pokazując sekretne znaki pisane palcem po twoim gorącym ciele. A gdy znów byłem gotowy, pozwalałaś mi, bym zasłonił cię mym ciałem przed światłem księżyca, wpadającym do pokoju schadzek. Tajemne pomieszczenie w schronisku u podnóża Babiej, znane tylko uczniom przebywającym na zielonej szkole.
.
Tylko raz natrafiłem na przeszkodę. Krzyknęłaś, a potem ugryzłaś mnie w ramię. A potem chciałaś tylko więcej.
.
– Ruszaj się, no! – Pulchna dziewczynka stanęła mi na drodze do piłki. Nie dosięgnąłem jej. Przewróciwszy się na nią, pacnąłem twarzą w jej twarz. Nasze usta znalazły się o milimetry od siebie. Jej wielkie oczy, ni to z przerażenia, ni fascynacji, wwiercały się we mnie, sprawiając, że w jednym momencie zapomniałem, gdzie jestem i co robię. Jej ciało było zdecydowanie inne od tych, z jakimi się zderzałem podczas meczu. Miękka i pachnąca kwiatami oszołomiła mnie. Na szyi, na cienkim łańcuszku zawieszony miała mały kamyczek. Połyskiwał czernią, w poprzek biegła mikroskopijna biała linia.
– To onyks – rzekła, patrząc mi nadal w twarz, po tym jak pomogłem jej wstać. – Dostałam go od mamy. Mówiła, że będę go mieć aż do śmierci i z czasem biały pasek stanie się wyraźniejszy. Bo symbolizuje linię życia i jeśli będzie prosty, to będę mieć długie i spokojne życie, a jeśli poszarpany to…
– Pojedziesz jutro z nami nad jezioro? – spytałem ją wtedy, podświadomie czując, że chcę zobaczyć, co skrywa pod tymi dresami.
– Jasne – odpowiedziała, uśmiechając się promiennie.
.
A zobaczyłem ją pierwszy raz, gdy wprowadzała się do domku naprzeciwko. Tuż nim ostatni promień słońca oświetlił równo skoszone trawniki naszego osiedla, odwróciła się i rzuciła mi spojrzenie spod powiek. Cofnąłem się zaskoczony do wnętrza mojego dziecinnego pokoju. Zafalował superman zawieszony do wiatraka sufitowego. Opadłem na łóżko. Zmięta pościel była jedynym świadkiem snu, który zeszłej nocy przeturlał mnie po nim.

Oczy wpatrujące się we mnie. Ciemne. Przecięte ledwie dostrzegalnym błyskiem. Biały. A może czerwony. Niewyraźny w nocnym majaku drga, i rozpływa się, ale i tak widzę, że jest idealny.
.
6.

.
Doskonały.
.
Jest…
.
Doskonały.
.
5.

.
Czerwona szrama przecina czerń kamienia. Przez moment wydaje się całkiem biała, ale już zaraz, niczym szkarłatna struga, spływa po nim, kapiąc widmową posoką na rozlewającą się ciemną kałużę. W jej odbiciu dostrzegam twarz skrzywioną grymasem. Bólu. Nienawiści.

Jebane gliny. Tak fajnie było demolować wnętrze starego domu na końcu ulicy. Odpowiednie kopnięcie w ścianę powodowało opad wiórowego konfetti spod sufitu. Drewniany, niegdyś pewnie wygładzony przez sprawne ręce cieśli, po wyprowadzce ostatniego lokatora, groził zawaleniem. Korniki miały szwedzki stół. Nadpalone deski ganku były niemym świadkiem zdarzeń, które stały się kanwą dla wielu opowiadań wśród miejscowej dzieciarni. Cokolwiek by jednak mówiono, wiedziałem swoje: stary zabił siekierą dwójkę dzieciaków, gdy spały w swoich łóżkach. Stara zdążyła się zbudzić, gdy odcinał jej nogi. W szale złapała za pogrzebacz i wbiła mu go w szyję. Krew tryskała po ścianach, tworząc prawdziwie diabelskie freski. Mimo to dalej ją łupał, a ona go prała, czym się dało. Nie zauważyli, jak spadła lampa przy łóżku. Pod wpływem ciepła zapaliła się pościel, zasłony, meble. Podobno nawet wtedy, gdy płonęli, nadal się dźgali.
No, czyż nie było to zakurwiste miejsce do zabaw? A te psy je zamknęły.

Miesiąc później zobaczyłem palącą się lampkę nad wejściem. Osmolone deski ktoś wymienił na nowe, zdeptany trawnik wypełnił się ponownie zielenią, a koło wjazdu pojawił się różany klomb. Rzygać się chciało od tego widoku. No i ona.
.
– Proszę, oddaj mi go!
Jej błagalny krzyk jeszcze bardziej mnie podjudzał. Trzymałem wysoko nad głową jej staniczek, kręcąc nim młynka. Tęczowy materiał przyzywał ją jak magnes. Jeszcze się opierała. W końcu podjęła decyzję. Uwolniła małe piersiątka, na widok których kąpielówki stały mi się przyciasne, i dwoma zagarnięciami rąk zbliżyła na centymetry do mnie.
– Łapcie! – krzyknąłem do zgromadzonych wokół kolegów, rzucając im stanik. – A teraz pokażesz nam swoją cipkę!
Rzuciłem się na nią. Odskoczyła na tyle, na ile pozwalała jej woda sięgająca pępka. Wierzgnęła. Wysoko. Poczułem, jak coś się przestawia w moim nosie, a potem ból sięgający środka czaszki.
.
– Przeżyje, ale będzie mieć uraz do końca życia – usłyszałem gdzieś nad głową.
Spojrzałem wokół półprzytomnym wzrokiem. Jak przez mgłę dostrzegłem matkę podpisującą jakiś dokument.
– Jest pani pewna?
Lekarz pokręcił głową, po czym odwrócił się do pielęgniarek.
– Pomóżcie mu wstać – rzekł, wskazując na mnie. Patrzył jednak w zupełnie innym kierunku.
Jakieś ręce uniosły mnie z posłania. Przez chwilę myślałem, że nie żyję, a gdy odwrócę się, ujrzę tylko cień. Cień samego siebie, pogrążonego w nieskończonym śnie.
– No, dalej, synu – cierpliwy głos lekarza przerwał szorstki skrzek matki.
– Wstawaj, kurwa mać! Nie mamy całego dnia!
Posłusznie poczłapałem do wyjścia. Ledwo cokolwiek widziałem. Na moment ujrzałem swoje odbicie w lustrze. Zapierdolę tę mała kurwę – pomyślałem sobie, z trudnością rozpoznając siebie samego.
.
Co ja robię? Co ja, kurwa mać, robię? Kto to jest? Kim jest dziewczyna, która… Ach. Dobrze. Cudownie. Dalej, mała, rozłóż szeroko nogi. Wjadę ci w picz, aż będziesz piszczeć.
Zabłąkany w myślach spoglądam na nią półprzytomnym wzrokiem. Odchyla głowę, pojękując cicho. Zagryza zęby na miękkiej poduszce, jakby bała się krzyknąć.
Jeszcze będziesz krzyczeć. Jeszcze… ach… ale jesteś ciasna – myśli cisną się na usta, lecz jedyne, co potrafię wydobyć z siebie, to tylko zduszony pomruk, gdy po raz kolejny wbijam się w nią aż po jądra. Łóżko skrzypi niemiłosiernie.
W dupie to mam. I pierdolonych nauczycieli. Sami się pewnie dupczą po kątach. O ile mają siłę po tej ilości wódki, którą dziś wypili. I dobrze. Mogę rżnąć tę małą dziwkę do woli i nikt mi, kurwa, nie przeszkodzi. O tak, ty zdziro. Rozkładaj dla mnie nogi jeszcze szerzej. Właśnie tak.
Czuję, jak z każdym pchnięciem uderzam ją w podbrzusze. Jęczy coraz głośniej i częściej. Zaraz będzie chyba wyć. Zamykam jej usta dłonią. Rzuca się po pościeli.
No, co jest, kurwa? Przecież sama chciałaś na ostro – myślę sobie, widząc jej błagalne spojrzenie.
Nic jej z tego. Podnoszę się nieco do góry. Ona łapie oddech. Zaraz jednak zaciskam dłonie na jej szyi. Coraz mocniej. I coraz gwałtowniej ją posuwam. Tego mi było potrzeba. Ostrego rżnięcia po całym dniu jakichś pierdolonych wycieczek. Szybkie dupczenie i orgazm jak wypadek samochodowy.

Wierzga cały ciałem, nieomal zrzucając mnie z siebie. Wyczuła moment, gdy nieco poluźniłem uchwyt. Plaśnięcie stłumione przez mikroskopijność pomieszczenia zamiera niemal w tej samej chwili, co się pojawia. Z niedowierzaniem patrzy na mnie. Oddaję spojrzenie. Jej twarz robi się czerwona w miejscu, w które trafiła ją moja dłoń. Podnoszę rękę na wysokość oczu i spoglądam na rozczapierzone palce. Lekko nieostry obraz sprawia, że ręka jakby żyła własnym życiem
– Jebnij ją. – Słyszę stłumiony głos. Przykładam rękę do ucha – Jebnij ją! Jeszcze raz!
Dudniący głos wypełnia mi głowę. Staje się coraz bardziej nieznośny. Odsuwam rękę w pośpiechu. Macham nią na boki.
– Zabierzcie ją ode mnie! – krzyczę. Rzucam się niekontrolowanie, czując, jak kutas powoli wysuwa się z jej cipy. Desperacko próbuję nie dopuścić do całkowitej utraty kontaktu. Opadam na nią z powrotem.
Jest cała mokra. Zlizuję jej pot. Ma dziwnie metaliczny smak. Spoglądam z bliska na zaokrąglony kształt, zakończony sterczącą brodawką. Miedziana strużka płynie, rozszczepiając się na boki w połowie zaokrąglenia. Spływa w dół, do zagłębienia między piersiami, gdzie łączy się z innymi. Unoszę wzrok wyżej. Mrużąc oczy dostrzegam jej twarz. Przerażony wzrok, jak u zwierzęcia złapanego w sidła. Jedno oko już puchnie. Drugie sklejone jakąś ciemną mazią. Jej usta spazmatycznie łapiące powietrze.

Unoszę się znad jej ciała.
– Co ci się stało? – słyszę swój głos. Jest taki odległy. Zupełnie przeciwnie niż wielka pięść, która nagle pojawia się w zasięgu mojego wzroku. Na krótko. Potem już tylko ciemność.

– Ty skurwysynie. Ty pierdolony, jebany skurwysynie!
Głos. Ten głos. Należy do mnie? Chyba tak. Kto to jest? Czemu leży na podłodze?
– Ej! Ty! Kto ty jesteś?
Kształt podnosi się z klęczek. Zaraz potem niezgrabna piąstka mężczyzny ląduje mi na twarzy. Zdziwiony spoglądam na niego. On płacze. Trzęsie się jak w febrze. No i zlał się. Smród drażni nozdrza, dociera głęboko. Już wiem.
– Ty skurwysynie…! – powtarzam niczym mantrę, wciąż to samo. Trzymanym w ręku kijem okładam kulącego się przede mną mężczyznę. Już wiem. To ten buc, który oblał mnie na maturze. To przez niego muszę siedzieć w tej zasranej budzie kolejny rok, podczas gdy ona będzie się pierdolić z innymi. Nie daruję tego chujowi. Biorę zamach, lecz zamiast widoku popękanej ściany, przed sobą mam ciemny zarys drzewa i stojącej nieopodal kamieniczki. Jest noc. Zimna noc.
.
– Pierdol się! – Mój głos. Taki spokojny. Pełen drwiny.
Jej spojrzenie wyraża nieskończony smutek. Odwraca się i odchodzi ciemną ulicą. Spoglądam na pulchną blondynę obok. Stoi, przebierając nogami. Uśmiecham się i z pijackim wdziękiem łapię ją w pasie.
– Chodź, dziecino. Zróbmy to, co robią dorośli.
Uśmiech wraca jej na usta. Zbliża je do mnie. Puder osypał się jej z twarzy, ukazując włochaty pieprzyk na policzku. Odgryzę go chyba dzisiaj. Jest tak nie na miejscu, że wręcz przysłania mi cały obraz dookoła.
.
– On jest jakiś dziwny.
Głos starca dobiega mnie zza domu. Mrugam oczami, usiłując wyostrzyć obraz. Siedzę na drewnianym zydelku przed sadem. Jabłka na drzewach wyglądają jak dziecięce główki. Oderwane od ciał, zakrwawione, krzyczą:
– To on! Zabij go! To on!
Zaciskam mocno powieki, dłońmi obejmując głowę. Ten ból. Jest tak nieznośny. Na moment ustępuje. Wiem, że to długo nie potrwa, wróci ze wzmożoną siłą i rozdepcze mnie na miazgę. Sięgam po nóż, leżący w trawie. Jest tak ostry, że nawet nie czuję, jak przecinam sobie skórę na dłoni.
.
– Proszę. Proszę, nie rób mi tego…
Ciemna twarz to się oddala to przybliża. Kto to jest? Co się dzieje? Patrzę, jak moja dłoń, w której trzymam nóż, raz po raz zagłębia się w jego ciele. Brzuch, klatka, szyja. On zatacza się, upada…
– Proszęęę… aaaagrh…
.
– Kochanie?
Drgnąłem.
– Przestraszyłam cię?
– Nie – kłamię, upuszczając nóż z powrotem w trawę. – Zamyśliłem się.
.
– Proszę, nie rób… – ten głos błagalny gdzieś z tyłu podświadomości. A może… Odwracam się raptownie.

Jej ojciec. Stoi i gapi się na mnie jak żaba w piorun. Nie uśmiecha się.
– Przeszło ci już? – pyta z udawaną troską.
– Tak. Jasne – nadal kłamię.
.
– Zabij go! To on…
.
4.

.
Myśli i obrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie. Co chwila przed oczami pojawia się jakaś twarz. Grymas albo uśmiech. Chuj wie. Zawsze jednak tak samo łączy je ciemna struga, spływająca od czubka głowy po szyję. Krwawe pręgi, rozchodzą się na boki jak rozjechana cipa prostytutki. To zresztą też się pojawia. Coraz częściej. Wielka, włochata, z wargami rozłożonymi na boki jak wachlarz paproci. Kolejne, jak tarantule, sięgają po mnie zaskorupiałymi odnóżami, by zaraz zmienić się w miękkie ślimaki, oplatające mnie, wciskające się do gardła, zasłaniające rzeczywistość. Wyrywam się z ich objęć, by zaraz opaść na mięciutkie podusie, złożone z tysięcy małych cipek. Pośród nich wyróżnia się jedna. Nie wiem czym, ale wiem, że muszę ją dokładnie poznać. Zbadać. Zaglądam raz po raz w różową czeluść.
– Halo! – Czekam na odzew, a gdy nie nadchodzi, wciskam się w otwór. Wkręcam jak korkociąg, obserwując wnętrze. Pożyłkowane, nierównomierne jak zmięta pościel po nocy pełnej wyuzdania, zaprasza w głąb siebie. Nagle coś pcha mnie z tyłu. Odsuwam się na bok, by przepuścić wielkiego kutasa, który niczym pociąg towarowy przemyka obok mnie, dociskając do ścianki. Czuję zapach nasienia.
O nie! Zaraz wybuchnie. Chcę uciec. Odwracam się, lecz w tym momencie on wraca. Purpurowa żołądź jest tak nabrzmiała, że wygląda jak dynia. I wtedy, gdy tak stoję, wpatrując się w nią jak oczarowany, ona tryska. Skąpany w hektolitrach spermy, dławię się nią, zachłystując raz po raz. Tonę we wnętrzu cipy. Oczy zasnuwa mi lepka mgła.
.
– Byłam w Bieszczadach. Piękna, zielona połonina, a tuż przed lasem mała chatka z bali. Wyobrażałam sobie, że jesteśmy tam razem. Skąpani w blasku słońca odpoczywamy po mozolnej wędrówce. A potem kochamy się niespiesznie, delektując ciepłem naszych ciał. Czułam, jak ocierasz się o mnie, twoje dłonie prześlizgują się po moim ciele, by po chwili zanurzyć między pośladkami, dotykając mnie… tam.
.
Spoglądam na ciebie. Masz takie wielkie oczy. I mówisz tak śmiesznie. Jak z oddali. Hahaha. Dobre! A z boku wyrasta ci taki wielki czułek. Ziiiiłłłłuuujiiii – kręcę potencjometrem. – Ehm. Tu Kielce… Ej, ty, kurwa, ty, kurwa, kurwa, kurwa mać, posłuchaj, chuju jeden, co mówi…
– Co mówisz?
– Nic takiego – ugryzłem się w język, dodając myślach: – …ty kutasie pierdolony.
Roześmiałem się z własnego dowcipu. Śmieszne, nie?
Uśmiechasz się i przykrywasz mnie kołdrą. Nie chce mi się spać. Auuu! Ukłucie. Gdzieś tam. Z tyłu. Jak niespodziewany dotyk strachu. Czemu nie mogę się odwrócić? Jest tak błogo. Uuuaaa… ale jestem śpiący. Do jutra, kochanie, śpij smacznie.
.
– Pamiętasz?
Pytasz, stojąc za mną. Rozglądam się dookoła. Oczywiście, że pamiętam. To w końcu mój dom. Jakżeż miałbym go, kurwa, nie pamiętać! Wejście do saloniku po prawej, a na lewo pokój gościnny. Dalej kuchnia, która łączy się z salonem, a naprzeciwko kibelek. Pamiętam go z dzieciństwa. W końcu spędziłem tam wiele godzin. Rozebrany do naga siedziałem na klozecie, aż wyleciała ze mnie ostatnia kropla i ostatni bobek. I jeszcze, póki nie skończył się mecz, a ojciec nie wypił ostatniego piwa. I gdy dom cały spał już smacznie, wychodziłem cichutko, by nie zbudzić rodziców, i na paluszkach biegłem do swojego pokoju. Zagrzebywałem się głęboko w pościeli, tak że tylko nos mi wystawał spod kołdry. Na boczku zasypiałem spokojnie. Nie na plecach. Tam ciemno-brunatne pręgi jątrzyły się boleśnie, a pojedyncze sińce łączyły w całość, tworząc prawdziwy tęczowy archipelag. Wszystko przez te schody. Że też ciągle musiałem się na nie przewracać.
– Pamiętam.
.
Odwracam się w twoim kierunku. Uśmiech błąka się na twojej twarzy.
– Coś się stało? – pytam, podchodząc bliżej.
Łapię ją za rękę i podnoszę na wysokość moich ust.
– Proszę. To boli. – Marszczy brwi.
Co jest, kurwa?! Czego ona chce? Przecież ledwie ją dotknąłem. No co? Z niedowierzaniem obserwuję, jak leci w kierunku kredensu z zastawą od mamusi. Tylko nie… Kryształowy wazon pęka i rozsypuje się w drobny mak. Ty kurwo! Rozbiłaś… Ty…
.
3.

.
Siedzę przy stole, usiłując uspokoić trzęsące się ręce. Ledwo nad sobą panuję. Kątem oka obserwuję, jak podnosisz się z podłogi, kładziesz coś na stole przede mną, po czym odsuwasz się w stronę kredensu. Zastygasz w miejscu, zagryzając dolną wargę.
– Widzisz, co zrobiłaś?
– Proszę. Musisz zażyć tabletki. Lekarz ci dobrze radził.
– Co mi, kurwa, radził??! – Zrywam się z krzesła. Zupełnie już nie panuję nad sobą. – Pięć lat w psychiatryku! Pięć Pierdolonych Lat! Pośród tych jebanych świrów, pedałów i skurwysynów w białych kitlach, faszerujących codziennie końską dawką uspokajacza. Jebana, kurwa, lekarska kasta, wmawiająca co dzień, że jesteś jakimś, kurwa, schizofrenikiem, wyrosłym z patologii rodzinnej. Ja?! Przecież moja matka była kochaną kobietą…
– Była alkoholiczką. Biła cię co wieczór.
– Nieprawda, ty zazdrosna kurwo! Mój ojciec by na to nie pozwolił.
– Twój ojciec uwiązał cię jak psa do kaloryfera i karmił szczurzymi odchodami…
– Nieee…! Kłamiesz, ty….! Czego tu?! Jebane psy! Wynocha!

Niczym w zwolnionym ujęciu widzę, jak pucułowaty policjant wpada przez siatkowe drzwi i osłania cię własnym ciałem. W przelocie dostrzegam twoją twarz. Jest cała posiniaczona. Kto ci to zrobił, kochanie?
– Wypierdalać stąd! – krzyczę, rzucając się na drugiego funkcjonariusza wchodzącego do domu z takim spokojem, jakby przekraczał progi świątyni.
.
2.

.
Podnoszę rękę. Błysk stalowego ostrza błądzi po ścianach jak dziecinny zajączek podczas zawodów na sali do wuef-u. On wyciąga swoją w moim kierunku. Mruży oko, po czym strzela, krzycząc coś do mnie. A może do swojego partnera? Rumor za moimi plecami świadczy, że chyba faktycznie słowa kieruje nie do mnie. Wpatruję się jak urzeczony w rozbłysk przede mną. Niczym wybuch supernowej, światłość rozchodzi się we wszystkich kierunkach.
A pośrodku mikroskopijny punkcik, powiększający się z każdą nanosekundą.
Już widzę nawet drobne ryski na powierzchni pocisku. Jedna z ich jest szczególna.
Biegnie w poprzek obłego kształtu, spiralnie, od nasady po koniec.
Jest idealnie wkomponowana w błyszczący metal.
Perfekcyjna, mistrzowska robota.
.
1.

.
Doskonała.
.
Jest…
.
Doskonała.
.
2.

.
Jej dłonie.
Gładki dotyk na mojej szorstkiej twarzy.
Jedwabna wstęga na ciemnej, zaniedbanej szczecinie.
Znów się nie ogoliłem, zapomniałem, przepraszam, to już ostatni raz.
Nieskończenie ostatni…

.

Aby pobrać ebooka z powyższym tekstem w formatach pdf, epub, mobi:

Zajrzyj http---chomikuj.pl-Najlepsza_Erotyka2 (2)

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

To nie jest tekst dla każdego.
Gdy zaczyna się lekturę, popatruje się z niedowierzaniem na ilustrację. Nie pasuje przecież do opowiadania. Ta męska czułość aż boli. Jeszcze nie wiemy, co się stało, dlaczego on cierpi. Może to przez chorobę ukochanej. Chce się go pocieszyć. Subtelność i młodzieńczość miłości, liryczność opisów – bardzo mnie ujęły. A potem… Ilustracja nie mogłaby lepiej oddawać treści. Może odrobinę brak rudawej czerwieni.

Znakomity pomysł z numeracją rozdziałów: wzrost, kulminacja, zapadanie się i początek końca. Przemoc – wyrwane kadry, zamazane zbliżenia szczegółu, może bardziej przejmujące niż drobiazgowy opis całego planu. Poszatkowane sceny, przeskoki akcji. I doskonałe oddanie obłędu. Wątek psychoanalityczny, wyparcie – mistrzostwo. Pozostało wrażenie, że obejrzałam film, jakby Autor myślał przede wszystkim obrazem.

Najbardziej wstrząsnęło mną zdanie: „Kto ci to zrobił, kochanie?” Aż coś ściska w gardle.

Za pomoc zaś w dopieszczeniu szczegółów bardzo dziękuję. Dało to możliwość czytania tego tekstu w miarę płynnie, mimo wspomnianego poszatkowania.
Bycie artystą, niezależnym od nikogo, błądzącym na pograniczu normalności i szaleństwa, pozwala kształtować prawdziwie wielkie dzieła. Mi czasem dane jest liznąć tego wariactwa już tylko na ułamek sekundy, gdy zapalenie oskrzeli przykuwa do łóżka pochłaniając zdrowy rozsądek, oddając go we władanie spoconych fantasmagorycznych iluzji lub dnia następnego po wyjątkowo suto zakrapianym spotkaniu z bliskimi. Wtedy rodzą się mroczne światy…

Cała przyjemność po mojej stronie. 🙂

Historia w którą uwierzyłem, choć nie czytało się łatwo.

Pisanie też nastręczyło nieco trudności 😀 Choć bardziej technicznych…

Jestem pod ogromnym wrażeniem!

Miło mi 🙂 Dziękuję.

Opowiadanie jest naprawdę dobre i niewiele brakuje mu do tego, żeby było rewelacyjne, ale zawsze jest jakieś ale 😉
Ostatecznie robię tu za największą marudę nie zamierzającą nikogo poklepywać po pleckach…

Po pierwsze językowo potrzebowałoby jeszcze lekkiego szlifu. Mamy powtórzenia, trochę zbędnych zaimków, kilka zdań o dość nienaturalnej budowie i takie tam. Niemniej przyznam, że autor mile mnie zaskoczył 🙂

Narrator posługuje się raczej niewymyślnym słownictwem dają więc po oczach artefakty i fantasmagorie. Tego pierwszego słowa najprościej w świecie nie lubię, bo choć ma swoje naukowe znaczenie ostatnio nadużywane jest przez graczy…

Trochę szkoda, że pojawiły się takie określenia jak „sztywny przyjaciel” czy „tamto miejsce”, ale przynajmniej nadrabia „dżin”, którego bardzo ładnie udało się autorowi wpleść w opowieść 🙂

Przeskok między drugą a trzecią osobą liczby pojedynczej, jak na przykład w tym fragmencie:
„– Jak ty to robisz? – spytałem, ujrzawszy w bladym świetle księżyca ej rozszczepione palce u nóg.
– Nie wiem – odrzekłaś wtedy zgodnie z prawdą. – Mam tak od jakiegoś czasu.”
wydaje się przypadkowy i nieuzasadniony fabularnie, choć oczywiście może być też przemyślanym zabiegiem…

Co do onyksu pozostałabym cały czas przy pierścionku lub wisiorku, żeby czytelnik nie miał wątpliwości, że cały czas chodzi o ten sam kamień.

Za moich czasów w szkole średniej nie jeździło się na zielone szkoły, wycieczki owszem były, ale raczej krótkie, najwyżej trzy dniowe. Ze względu na realizację programu byłoby to zresztą kłopotliwe.

No i najważniejsze: schizofrenia. Jak dla mnie opowiadanie zyskałoby bardzo wiele, gdyby nie pojawiła się diagnoza. Opisywane objawy znacznie lepiej pasują do rozdwojenia jaźni niż do schizofrenii, a te schorzenia raczej nie występują łącznie. Schizofrenikowi nie urywa się film, owszem może słyszeć głosy, widzieć rzeczy które nie istnieją, ale choć ma problem z realistyczną oceną sytuacji cały czas w niej jest. Jako on. Otoczeniu może być trudno interpretować jego zachowania, nagłe zmiany nastroju mogą sugerować zmianę osobowości, ale sam chory odczuwa ciągłość i zwykle jest w stanie wytłumaczyć co zaszło w jego głowie.
Tym bardziej bez sensu wydają się takie sceny jak ta, gdy bohater najpierw całą noc patrzył na łzy skapujące do filiżanki, a później mówi o płaczu, który nie nadszedł…

Niemniej chcę więcej takich opowiadań! 🙂

Pozdrawiam

A.

Dziękuję za uwagi – na pewno następnym razem przemyślę uważniej celowość publikacji tutaj swoich opowiadań…

Przemyślałem. Będę dalej publikować 😛
Co do uwag:
Przeskoki osobowe są specjalnie – specyfika opowiadania tego wymaga.
Diagnoza zaś nie jest wystawiona przez lekarza lecz bohatera, który na swój sposób odreagowuje pobyt w zakładzie zamkniętym i dla którego najwyraźniej jest obojętne czy jest schizofrenikiem, paranoikiem czy epileptykiem…
Pozostanę przy onyksie. Potem by mi się popierniczyło czy pisałem o pierścionku czy o wisiorku i jeszcze musiałbym roztrząsać kwestie mocowania…
Za moich czasów nikt nie roztrząsał nazewnictwa wyjazdu – ważne było co się zastanie na miejscu i czy z pokoju chłopaków można się dostać do pokoju dziewczyn bez budzenia nauczycieli, pilnujących porządku na korytarzu. O ile akurat nie pili wódki w jednym z wychowawczych pokoi :p

Czy to, że się uspokoiłeś znaczy, że możemy rozmawiać?
Wiesz, do trzech razy sztuka, jeśli tym razem się uniesiesz więcej się nie odezwę pod żadnym Twoim opowiadaniem – będzie miał święty spokój ;p

Zatem po kolei:

Przeskoki osobowe ja-on są jak najbardziej uzasadnione fabularnie i rzeczywiście wyglądają na celowe (swoją drogą świetnie sprawdziły się w tej opowieści), ja natomiast wspomniałam o przeskoku ty-ona, który wydał mi się o tyle nie na miejscu, że w poszczególnych fragmentach trzymałeś się zwykle jednej narracji. Gdyby było ich więcej, pewnie też uznałabym to za przyjętą konwencję…

Co do diagnozy, szczegóły często budują klimat. Zdaję sobie sprawę, że nie widzimy tu karty chorego ani nie spotykamy lekarza, bohater jednak – szczególnie jeśli jak piszesz diagnoza jest mu obojętna – prawdopodobnie sam nie wymyśliłby sobie jednostki chorobowej, znacznie bardziej prawdopodobne jest że powtórzyłby zasłyszaną kiedyś diagnozę.
Sęk w tym, że schizofrenia i rozdwojenie jaźni (zaburzenie dysocjacyjne tożsamości) bardzo często są ze sobą mylone, co niestety tylko pogarsza sytuację chorych. Schizofrenia jest dość rozpowszechnionym schorzeniem (szacuje się, że dotyczy nawet 1% populacji), utrudniającym ale nie uniemożliwiającym normalne funkcjonowanie w społeczeństwie. Owszem, bywają cięższe przypadki i niebezpieczne urojenia, ale zwykle chorzy wydają się po prostu być nieco… ekscentryczni. Przyczyny występowania schizofrenii w zasadzie po dziś dzień nie są znane, choć prawdopodobnie jakieś znaczenie ma tu dziedziczenie (chory w rodzinie jest sporym czynnikiem ryzyka).
Rozdwojenie jaźni – swoją drogą również niekoniecznie niebezpieczne dla otoczenia – diagnozuje się bardzo rzadko i za jego przyczynę uważa się właśnie traumatyczne doświadczenia. Dodatkowa jaźń ma chronić chorego przed koniecznością stawienia czoła brutalnej prawdzie…
Ja po prostu nie cierpię utrwalania krzywdzących stereotypów… Weź pod uwagę, że najprawdopodobniej w Twoim otoczeniu też jest kilku schizofreników.

Onyks. Sęk w tym, że właśnie piszesz raz o pierścionku, raz o wisiorku (o ile to ciągle ten sam kamień). Owszem zdarza się, że biżuterię się przerabia, szczególnie jeśli jakiś jej element ma dla nas sentymentalne znaczenie i właśnie to wydaje się jedynym sensownym wytłumaczeniem 😉

Zielona szkoła. Cóż, pisząc chyba musisz wierzyć w siłę słów. Ta siła bierze się ze znaczenia, a nie z samych znaków. Konstruując opowiadanie tworzysz coś z niczego. Jeśli jeden klocek nie pasuje budowla może łatwo runąć…

Hmm… czegoś nie rozumiem. Sprawiasz wrażenie osoby znającej gramatykę i podstawy języka Polskiego a jednocześnie jak się czyta Twoje opowiadania to tego w ogóle nie widać. A może nie Redagujesz swoich utworów bo Uważasz że dla nas nie warto ? Że nie odróżnilibyśby corridy od baletu ? Jednocześnie Piszesz z tak wysokim mniemaniem o sobie Jakbyś prowadziła „Wielką Grę” albo chociaż „Kropkę nad i”. Nie ogarniam.

Podstawy znam, ale reszty nie ogarniam 😉

A tak całkiem poważnie Mick, jeśli dostrzegasz w moich tekstach błędy językowe, gramatyczne, logiczne czy konstrukcyjne to najprościej w świecie mi je wskaż. Może dzięki temu się czegoś nauczę 🙂

Masz na myśli to ostatnie ? To co sprawdziła Ci artimar ?

Wszystkie Mick, wszystkie.
Nic mi nie wiadomo, żeby Artimar sprawdzała którekolwiek moje opowiadanie czy miniaturkę, choć nie wątpię że jest dobrą korektorką.

🙂 rozumiem.

Za to ja nie rozumiem co Ty rozumiesz ;D

Luz. Nie zawsze piszę coś z podtekstem.

Nie znam Was. Lubię NE. Ale gdy czytam uwagi nt.posługiwania się językiem polskim ze strony osoby nieumiejącej napisać komentarza bez błędów (Mick, Twoje. I nie chodzi o przypadkowe wielkie litery, tylko o interpunkcję z brudney d..y), to coś się we mnie burzy. Pozdrówka.

Anka, przestań.

Ten spór niczemu nie służy.
Opowiadanie robi wrażenie, to prawda.
Wymaga od czytelnika skupienia.
Proszę więcej. ;D
Pozdrawiam.

Robiłoby dobre wrażenie, gdyby nie przepychanki pod nim. Zazwyczaj zaczynam opowiadania od komentarzy – im więcej jest dyskusji na temat fabuły tym większą mam ochotę na czytanie opowiadania. Im więcej jest „wymądrzania się” na temat gramatyki, ortografii, czy jak w tym przypadku opisów choroby (Aniu – doczytałem do drugiego zdania, reszta była równie ciekawa i wciągająca jak książka telefoniczna), tym mniejszą mam ochotę na czytanie opo.
Jeśli mimo wszystko znalazł się (prócz mojej korektorki oraz NNN) ktoś kto jednak przeczytał opowiadanie i zwrócił uwagę na jego strukturę, zauważając coś ciekawego, co sprawi, że być może siądzie i pomyśli co się na tym świecie dzieje, to będzie to dla mnie wystarczającą motywacją, by dzielić się dalej swoją twórczością.
Pozdrawiam
MRT

Mnie to nawet trochę wciągnęło ale zastanawiam się na ile Ania jest specjalistką od takich rzeczy. Niektóre rzeczy może się fajnie czytać ale niekoniecznie musi być w nich prawda. Jeśli chodzi o takie zaburzenia jak te które opisała to ja znam przypadek wystąpienia czegoś takiego po wyjątkowo silnym stresie. Zachowania maniakalno-depresyjne, napady paniki do utraty przytomności włącznie, omamy. I przypadek schizofrenii który mam w rodzinie. Objawy są podobne choć nie takie same. Schizofrenia objawiła się nagle i niezapowiedzianie. Taki atak na biedne, dojrzewające dziecko.

Rozbijanie wszystkiego na czynniki pierwsze, to moim zdaniem, jakieś skrzywienie z okresu liceum, gdy na temat 4-ro wersowego wiersza trzeba było napisać epopeję, tłumacząc co autor miał na myśli a jeśli ja uważam inaczej to dlaczego mia na myśli czego nie mógł mieć bo gdyby miał na myśli to o czym myślę i analizuję to czy moja analiza wynika z błędnego przesłania wynikłego z niezdrowych myśli autora, który nie przeanalizował swoich przemyśleń…

No cóż – ja nie mam zamiaru tłumaczyć się z każdego zdania i użytego sformułowania. Nie będę tłumaczyć dlaczego w młodości miała wisiorek a w dorosłym życiu pierścionek (jakby przez ten czas nie kupił jej na odpuście). Dlaczego człowiek chory psychicznie nazwał siebie schizofrenikiem, używając niepoprawnego (z medycznego punktu widzenia) sformułowania wobec swojej przypadłości. Dlaczego czasem klnie a czasem jest pizdusiowatym lalusiem. I dlaczego napisane opo jest fantastyką, mimo iż przykłady z fragmentów można znaleźć w realu na całym świecie.

Mick – poznałem niemal wszystko o czym piszesz. No może prócz utraty przytomności – do tego wystarczy, bym poszedł na pobranie krwi :p Ale jakie wtedy (podczas depresji) się tworzy utwory! Hoho! Fakt, że potem samemu trudno je zrozumieć – jak pijaka – ale wystarczy przez moment spróbować choć wczuć się w taką psychikę, by poskładać fragmenty do sensownej kupy. No… tylko trzeba to przeżyć, by wiedzieć w co się wczuć 😉

Nie próbowałem rozbijać i analizować. Moja dygresja nie poszła w tym kierunku. Nie było by mi zręcznie tego czynić bo załapałem że może to nie być zwykłe, wyssane z palca, opowiadanie. Wybacz zatem post w zasadzie nie w temacie utworu.

Nie doświadczyłem nigdy tak skrajnych emocji. Tym bardziej było mi przykro że nie umiałem im pomóc. Nie wliczam w to eksperymrntów z narkotykami i psychotropami, bo to nie są trwałe stany. Choroba to jednak coś innego.

Nie chodziło i o Twój wpis, Mick 😉

Jako „zwykły” człowiek trudno pomóc chorym – do tego są terapeuci. Leki i psychotropy uzależniają. Odpowiednia terapia, która zachęci do dalszej egzystencji związanej z aktywnością (społeczną, fizyczną, duchową), pozwala ludziom odbić się od dna. Potem w sporej mierze od nich zależy czy kontynuując terapię będą chcieli wrócić do normalności.

Niezrozumiałem. Przyznaję bez bicia. Z tropu zbijały mnie głównie nie stany mentalne głównego bohatera….a nagłe i zaskakujące zmiany kobiet, które nie zawsze wychwytywałem.

W zasadzie to jest głównie jedna kobieta – reszta to taki… dodatek 😛

Napisz komentarz