„Szczęścia nie szukaj daleko, za siódmą gdzieś górą i rzeką,
odnajdziesz je tu, zwyczajne w tym dniu, ukryte w Twoim uśmiechu.” 1
.
Dla Anny
.
Najpierw pociąg i facet w przedziale, co truł o polityce. Próba ucieczki w czytanie gazety i niezwracania na niego uwagi nic nie dała. On dalej swoje. Ubrany w grafitowy garnitur, do tego obrzydliwy żółty krawat na białej koszuli. Trzymając na kolanach czarną walizeczkę, z niezachwianą pewnością siebie krytykował rząd. Jego monolog był receptą, panaceum na wszystkie bolączki tego świata. Jakby dla podkreślenia znaczenia swoich słów nieznajomy co chwilę uderzał w neseser otwartą dłonią. W końcu wysiadł na jednej ze stacji.
Odetchnął z ulgą. Już za moment zdał sobie sprawę, gdy do wagonu wpakowali się młodzi z plecakami, że złudzeniem była nadzieja na spokój. Ich śmiech i sprośne żarty zburzyły tak upragnioną ciszę. Niektóre, pieprzne do bólu, powodowały, że mimo woli odczuwał rozbawienie. Wnieśli do jego podróży powiew beztroski i radości życia. Ich zachowanie, choć uciążliwe, mógł zaakceptować. Pociąg stanął, a oni, głośno chichocząc, wybiegli z przedziału.
W ich miejsce kolejna para pasażerów zajęła siedzenia naprzeciwko. O ile dobrze zrozumiał, przysłuchując się ich rozmowie, należeli do sekty druidów. Ględzili jak najęci, myśląc, że pozjadali wszystkie rozumy. Roztrząsali nowe zasady czy też może raczej nowy rytuał, który zamierzali wprowadzić na następnym spotkaniu, sądząc, że tak podkreślą wagę swojego zgromadzenia. Jego zaskoczone spojrzenie całkowicie zignorowali. Wyszli pogrążeni w rozmowie, gdy pociąg się zatrzymał.
Wreszcie został sam. Czuł, jakby to była nagroda za cierpliwość. Patrzył bezmyślnie przez okno na przesuwający się za szybą bezkres równin. Zieleń zmieszana z pierwszymi kolorami jesieni, choć żółć z brązem zaczynała coraz mocniej dominować na świecie. Szerokie rozłogi traw spojone w dali ciemną smugą boru. Miejscami samotne drzewa lśniące w słońcu rdzawą purpurą liści. Malowniczo rozsiane pagórki ubrane w kwitnące wrzosy, wynurzające się niczym wyspy pośród bezmiaru gasnącej zieleni.
Zastanawiał się, jak go przyjmie Przypomniał sobie szczupłą postać, hebanowe włosy spadające lokami na białe ramiona. Błękitne oczy przysłonięte długimi rzęsami, lśniące blaskiem diamentów, i usta pałające gorącą purpurą ślicznie wyrzeźbionych warg. Mimowolny uśmiech zagościł na jego twarzy. Ile to już lat minęło? – westchnął i wrócił do kontemplowania widoków. W szybie widział odbicie starego człowieka. Podkreślone ciemnymi obwódkami, smutne oczy i zapadnięte policzki, siwe włosy, targane podmuchami z niedomkniętego okna. Wyraz rezygnacji i zmęczenia dopełniał całości portretu.
Poczuł, że pociąg zaczyna zwalniać bieg. Końcowa stacja. Nareszcie — pomyślał.
Zapuszczony budyneczek, z którego okien i drzwi farba opadała płatami. Pędy młodych drzew przebijały się przez zbutwiały, zapadły dach, pokryty szarozielonym mchem. Nawet ceglane mury, kiedyś krwistoczerwone, straciły swoją barwę. Złocisty szal liści otulał fundamenty budowli, drżąc i szeleszcząc w wirującym powietrzu. Widać było, że stacja czasy świetności miała dawno za sobą. Pustka wokoło i tylko powietrze rozedrgane od jesiennego ciepła. Żadnych ludzi, innych zabudowań. Szum, turkot toczącej się butelki, przesuwanej wiatrem po krótkim peronie. Okno co jakiś czas ze zgrzytem otwierane podmuchami. Na zmurszałych drzwiach rdzewiejące kłódki. Kilka samotnych, usychających drzew. Miał wrażenie, jakby dotarł na koniec świata.
Nikt więcej nie opuścił składu. Nie zdziwił go specjalnie ten fakt, przecież parę kilometrów dalej zaczynał się las i tylko las. Jedynie myśliwi i zbieracze owoców runa leśnego mieliby tutaj czego szukać. Rezygnowali jednak. To pierwszy i ostatni pociąg, który docierał do tego zapomnianego przez ludzi miejsca. Wracać można było dopiero nazajutrz, o tej samej porze. Rozejrzał się. Dostrzegł tablicę z nazwą stacji, zniszczoną wiatrem i deszczem tak, że z napisu zostały tylko pojedyncze litery. Próbował odczytać i poskładać je w całość, ale nie pasowały do nazwy, którą pamiętał.
Powietrze było rześkie. Dawało się wyczuć zapach odległego boru. Dochodziło południe, a on miał jeszcze szmat drogi do przebycia.
– Masz przyjść. — Niczym echo powracało wspomnienie wezwania.
Zebrał siły i ruszył lekko zgarbiony najpierw polną drogą, później ścieżką, która znikała w morzu spłowiałych traw. Okolica była pagórkowata, gdzieniegdzie rosły ubrane w jesienną szatę kępy krzewów. Pod nimi rozpościerały się kobierce utkane z wrzośców ciemnofioletowej barwy. Na szczęście znał kierunek, za drogowskazy wystarczyły kamienie oraz samotne, stare drzewa. Słońce przypiekało mocno, jakby na przekór porze roku. Do butów dostał się piasek, uwierał. Zatrzymał się i usiadł na przydrożnym kamieniu. Wytrzepał go i ruszył dalej.
– Czy miała rację? – Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie nawet sobie samemu.
Ubranie lepiło się od potu. Zmęczony przystanął. Dał obolałym nogom chwilę wytchnienia. Dopiero teraz w całej pełni odczuł siłę wiatru na twarzy, usłyszał szum bliskiego lasu, śpiew ptaków. Przycupnął pod drzewem. Przed nim, już w niedużej odległości, piętrzyła się ściana ciemnej zieleni przechodzącej w zacienionych miejscach w głęboką czerń. Z tej odległości wydawała się nieprzenikniona.
Mimo woli wracały wspomnienia. Znów widział ją pełną radości, tańczącą w rytm muzyki kobzy. Rozpromieniona twarz. Suknia wirowała wokoło niczym tęcza, a ona płakała ze śmiechu, długie rzęsy wilgotne były od łez. Usłyszał kiedyś z ust starego żeglarza, że na świecie są trzy ideały piękna: piękna kobieta w tańcu, koń pełnej krwi w galopie i fregata pod pełnymi żaglami. Tak, ona zdecydowanie była piękna… była zachwycająca!
Na myśl, że wkrótce ją zobaczy, uśmiechnął się, jednak naraz twarz mu sposępniała i pobladła. W milczeniu powstał.
Starł rękawem pot z czoła i ruszył dalej. Ten spacer nie był już na jego siły, coraz bardziej, pomimo przerw, odczuwał trudy wędrówki. Dotarł na skraj gęstwiny, która w swoim majestacie wydawała się nieprzebytym murem. Splecione konary drzew stały niczym szereg ludzi trzymających się pod ramię, broniąc wstępu wgłąb. Niewzruszone wiekowe dęby, grube, pękate brzozy, buki, a nawet modrzewie i klony zdawały się mówić: nie wejdziesz. W powietrzu, przesyconym mocnym, żywicznym aromatem, liście niedostrzegalnie poruszały się w rytm wiatru. Pod wpływem podmuchów niektóre odrywały się i, kreśląc bezdźwięczne piruety, lądowały na ziemi. Po chwili wahania zanurzył się w tę ciemność, przedzierał się przez gąszcz traw i paproci. Zagłębiał się w mroczne ostępy zarośnięte nieprzebytymi chaszczami. Gałęzie dotkliwie uderzały twarz i dłonie, a kolce krzewów szarpały materiał ubrania. Z każdym kolejnym krokiem jego oddech przyspieszał.
W splątanej gęstwinie konarów panowała ogromna cisza; tak wielka, że słyszał pulsowanie własnej krwi. Najlżejsze tchnienie ani podmuch nie mąciło bezruchu leśnych głębin. Ponure otoczenie wypełniało upiorne falowanie powietrza i zdawać się mogło, że zło czyha tu na każdym kroku. Spod nieprzeniknionego baldachimu gałęzi bezgłośnie, niczym widmo, spłynął jakiś kształt o ślepiach barwy najczystszego złota. Drgnął zaskoczony, gdy zbliżał się ku niemu, a strach karmiony niedopowiedzeniami zaczął pęcznieć w głowie. W obronnym geście wzniósł ręce i struchlał przerażony. Przemknęła mu myśl, gdy trwał bez ruchu, że zaraz szpony uchwycą go i rozszarpią. Zamknął oczy zrezygnowany i wyczekiwał nieuniknionego, gdy niespodziewanie upiorna zjawa z łopotem ogromnych skrzydeł przemknęła nad jego głową i zniknęła w mroku między gałęziami. Odetchnął z ulgą. Rozejrzał się niepewnie i już bez wahania ruszył dalej, chcąc jak najszybciej opuścić grozą podszyte ostępy.
Drzewa zwolna się przerzedzały i wkrótce promienie słońca przedarły się między listowiem, rozpraszając złowrogą ciemność. Wyszedł na polankę. Nie dostrzegł trawy ni kwiecia. Nic, prócz pokrowca brunatnych igieł i butwiejących liści. Przystanął, łapiąc z trudem powietrze. Zabawił tutaj tylko parę minut. Ułamał gałąź i odarł ją z młodych pędów, zważył w dłoni ciężki, gruby kij. Wsparty na nim, ruszył dalej, śladem tak wąskim i nikłym, że dostrzeganym jedynie przez zwierzęta. Im dłużej szedł i im głębiej wkraczał w ten pogrążony w bezruchu, tajemniczy las, tym wyraźniej jego sylwetka się prostowała. Bruzdy zmarszczek, dotąd tak widoczne, zacierały się i wygładzały, znikł garnitur, a w miejsce to szata z kapturem na plecach, błękitnej, połyskującej barwy postać oblekła. Buty zmieniły się w ciżmy z zawiniętymi noskami. Jego chód, dotąd tak ciężki, też uległ zmianie – przez las szedł teraz człowiek w sile wieku, sprężystym krokiem pokonując odległość do sobie tylko znanego celu. Roślinność, tak utrudniająca marsz na początku, jakby sama się usuwała, nie dotykając szaty. Twarz wędrowiec ten miał poważną, rysy łagodne, oczy bystro rozglądały się wokoło. Siwe włosy barwę czarną przybrały niczym skrzydło kruka.
Dostrzegł pośród wysokich zarośli znajome jezioro. Pogrążoną w bezruchu taflę, połyskującą srebrną barwą, obramowaną bursztynowo zieloną koroną brzóz i jodeł. Spragniony stanął nad brzegiem, pochylił się, i nabrał ręką wody z wypływającego strumyka. Opłukał twarz. Usłyszał plusk, przez mgnienie oka ujrzał nurkującego bobra. Dopiero teraz, podnosząc głowę, zauważył tamę z pni i gałęzi przez te pracowite zwierzęta stworzoną.
– Już niedaleko – szepnął z zadowoleniem. Wyobraził sobie jednak naraz, jak czeka na niego ze spojrzeniem pełnym drwiny i pogardy. Spoważniał i poczuł obawę na myśl o bliskim już spotkaniu.
Idąc dalej, dostrzegał coraz więcej znajomych zakątków. Drzewa masywne i ogromne, w swym majestacie strażnikami tej kniei być się zdawały. Pod nimi dywan z żołędzi i liści do tego, by usiadł i odpoczął, zdawał się zapraszać. Mech zielony, przepiękny, o barwie soczystej, otulał ich pnie, a pnącza w dążeniu do światła wpełzały coraz wyżej. W końcu ujrzał cel wędrówki: krąg kamieni ułożonych na polanie, miejscami zarośnięty trawą wysoką i gęstą. Pośrodku, niczym ołtarz ofiarny, głaz pokryty runami się bielił. Polanę otaczał nieprzenikniony las dębów tak starych, że początki świata, zdawało się, pamiętających. Zatrzymał się i dłoń na symbolach w kamieniu wyrytych położył.
– Witaj, Sagvardzie, przyszedłeś.
Z cienia wyłoniła się kobieta w sukni czerwonej niczym wino. Dumnie sterczące piersi napinały materiał, by w części ukazać ciało bez skazy. Długie, czarne włosy spływały z ramion na plecy. Ubrana w szatę do ziemi zdawała się płynąć w morzu trawy, gdy do niego się zbliżała.
– Witaj. Jesteś piękna jak zawsze. – Skłonił się przed nią z szacunkiem, gdy podchodziła. – Stawiłem się na twe wezwanie, Amando.
Jeden gest dłoni kobiecej, ognia błysk, niedostrzegalne drgnięcie jego palców i oto dwa płomienie, niebieski z czerwonym, podjęły walkę. Nawzajem próbowały się pochłonąć, zdławić, jakby sprawdzianem mocy ich magii były.
– Nic się nie zmieniłeś. – Łagodnie się uśmiechnęła. Im bliżej podchodziła, tym bardziej słabł czerwony płomień, by w końcu przez niebieski pochłoniętym zostać.
– Myślałeś o mnie? – Duże, lazurowe oczy z uwagą wyczekiwały odpowiedzi. – Tęskniłeś? – Spojrzała już niepewnie.
Rysy twarzy dojrzalsze mu się wydały niż przed laty. Cofnął się myślą w przeszłość. Przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie nad jeziorem, gdy stała przed nim naga z kropelkami wody na gładkiej skórze, a malutkie strumyczki, niczym potoki z topniejącego lodu, spływały z mokrych, czarnych włosów, spowalniając bieg na pięknych, sterczących piersiach, by z wahaniem oderwać się od sutków i spaść na ziemię. Podziwiał wówczas oniemiały smukłą sylwetkę, płaski brzuch, a pod nim kobiecość przesłoniętą delikatnymi włoskami… Jedynie oczy, zawsze wesołe i figlarne, teraz pełne powagi się zdały.
Twarz mu złagodniała.
– Zawsze i wszędzie myślałem o tobie, Amando. Któż, jak nie ty, zawładnął moim sercem? – Przez jego twarz, wyniosłą i pogodną, cień goryczy się przewinął.
– I cóż zrozumiałeś, będąc przez wiek cały wśród ludzi? – spytała melodyjnym głosem. – Poznałeś tam kogoś? – Wyczuł wahanie.
Usiadł na kamieniu. Podparł głowę ręką. Zamyślił się.
– Widziałem ludzi szalejących z rozpaczy po stracie ukochanej osoby; patrzyłem jak z drwiną i śmiechem, odtrąca się zakochanego, ale też jak wzajemne zrozumienie i wsparcie dokonuje niemożliwego; co zdziałać mogą rozmiłowani do szaleństwa i do jakich podłości zdolni się posunąć… – Umilkł i potarł w zadumie czoło, chcąc z niego spędzić natrętne myśli. – Obserwowałem, jak drwić można i wykorzystywać czyjeś uczucia – podjął – jak ranią się i jak wybaczają sobie ludzie w imię tych samych wartości; jak życie ucieka z tych, co kochali, po stracie ukochanego; starszych u schyłku życia zakochanych niczym młodzi, szanujących i wspierających się aż do śmierci. – Tu spojrzał na nią i mówić począł z wyraźną nutką tęsknoty. – Dane mi było ujrzeć szczęście tych, co dzielą życie z drugim człowiekiem.
Zamilkł, obawiając się mówić dalej; ważył słowa, wiedział, że każde kłamstwo by odkryła.
– Nikogo nie poznałem. – Spuścił wzrok, pokręcił przecząco głową i szeptał z trudem poruszając wargami. – A im dłużej tam byłem, tym lepiej rozumiałem, dlaczego zażądałaś dla mnie takiej kary. Postąpiłem okrutnie, miałaś rację, że nie rozumiałem, co tracę ani czym jest prawdziwe uczucie. Wiara w potęgę magii mnie zaślepiła. Czy jesteś mi w stanie wybaczyć? Nawet nie śmiem pytać… Amando, zrozumiałem, że my, dokładnie tak, jak zwykli ludzie kochamy… wierzymy… ufamy… – Spoglądał teraz niewidzącym wzrokiem, zadumany, na polanę skąpaną w powodzi słonecznych promieni, powoli, z namysłem, wymawiając słowa. – Nasze uczucia są takie same… a to, co magią osiągnięte, zawsze pozostanie iluzją i fałszem. – Głos mu zadrżał, słowa stawały się coraz cichsze. – Tam zrozumiałem, że tęsknię za tobą. – Po jego policzkach spłynęły łzy. – Już wiem, dlaczego zabrano mi moc: po to, bym zrozumiał, że prawdziwe uczucie wcale jej nie potrzebuje.
W milczeniu przypatrywali się sobie. Zrozumiała, że już w następnej chwili dałby wiele, byle cofnąć swe wyznanie.
– Czas na mnie, Amando, do zmroku muszę las opuścić. Żegnaj. – Wstał, gotując się do odejścia. Uciekał spojrzeniem od jej wzroku.
Dopiero teraz zbliżyła się na odległość wyciągniętej ręki, dotknęła jego policzka, na palec łzę wzięła i na kamień pośrodku kręgu upuściła. Po chwili runy na nim zalśniły barwą złotą. Światło z nich w dęby uderzyło, a z dębów niczym duchy w nich uwięzione, magowie wyszli i w kręgu stanęli. Jak on, w szatach z kapturem, lecz białych niczym śnieg. Każdy kostur w ręku dzierżył. Chociaż żadnej twarzy nie dostrzegł, znał każdego. Na kamieniach w trawie ukrytych miejsca zajęli i kostury do środkowego głazu przyłożyli, a wtedy dźwięk jakiś wysoki dobył się z niego i mgła uniosła się nad nim, w obłok zwarty, kulisty się kształtując. Obracać powoli się poczęła, a wewnątrz barwę zmieniać. To złoto, to czerwień, purpura i fiolet oczom wszystkich jęły się ukazywać. Naraz zamarła, skurczona do zaciśniętej pięści podobna, po czym wystrzeliła z nagła, niczym błyskawica, uderzając w pierś Sagvarda. On zgiął się, przyklęknął, opuścił głowę i trwał tak w bezruchu. Kij wypuszczony z dłoni upadł na ziemię.
– Twa kara skończona. Bacz, byś naukę z niej wyciągnął właściwą – głos nie wiadomo skąd się dobywał, zdawać by się mogło, że to głaz przemówił.
Magowie, odchodząc, mijali go bez słowa, a każdy dłoń na jego ramieniu położył.
– Witaj. – To jedyne, co od każdego usłyszał w swej głowie. Tak jak się zjawili, tak i znikli po chwili, a wtedy odwrócił się do niej.
– Czy zasłużyłem? – pytając, powstał.
– Twoje pytanie przynosi ci chlubę. A czy ty wybaczysz mi, Sagvardzie, że takiej kary zażądałam? – Próżno siliła się, by ukryć obawę w drżącym głosie.
Nie odpowiedział, pochwycił ją w ramiona, powietrze zawirowało wokół, znikł las oraz niebo błękitne. W objęciach mlecznobiałej mgły się znaleźli, która świat cały w jednej sekundzie przesłoniła, aby po chwili rozpłynąć się, pozostawiając oboje leżących w łożu. Tym samym, co przed laty, gdy kpił i szydził z wyznania głosem pełnym wiary i nadziei czynionego. Uczucie prawdziwe odrzucił wówczas z drwiną i śmiechem. Teraz patrzył inaczej, nie jak na zdobycz, lecz jak wędrowiec, co po długiej nieobecności dom widzi w oddali, a w sercu tułacza tęsknotę i smutek radość na powitanie ukochanej zastępuje.
Samotny płomyk świecy rozświetlał półmrok, w którym oczy lśniły pełne oddania. Dziś znowu był w tym samym miejscu, czas cofnął się w jednej chwili. Całował namiętnie, ciągle chcąc więcej. Niedostrzegalny ruch dłoni wystarczył, by suknia rozpłynęła się w nicość. Teraz leżała naga jak wtedy. Spoglądał na wybrankę wzrokiem przepełnionym szczególną tkliwością. Włosy połyskujące, czarnej barwy, rozrzucone na śnieżnobiałej pościeli. Widok dręczący go przez lata, powracający w snach, wypełnionych tęsknotą do bólu, miał przed sobą. Piersi sprężyste i kształtne, zwieńczone sutkami w kolorze jesiennego brązu. Płaski brzuch drżący pod nieśmiałym dotykiem męskiej dłoni. Uda niezrównanej urody złączone, źródło życia kryjące. Usta w wargach wytęsknionych zatopił, gdy nagle musnęła dłonią jego strój, nagim go czyniąc. Tulili się do siebie, spragnieni bliskości, oddanie swoje chcąc okazać. Dłonie na sterczących wzgórkach piersi złożył, pieszcząc je i całując. Ten brąz jesienny delikatnie gładził i drażnił, opuszkami palców smakując. Na kształt wodospadu, gdzie woda, spadając w dół, prędkości nabiera, pożądanie w nich narastać poczęło. Palce ich wędrowały po ciałach, jakby czegoś nieuchwytnego szukając. Składał pocałunki na aksamitnej skórze. Całował niczym zwykły człowiek, z każdym dotykiem lepiej rozumiejąc, jaką krzywdę wyrządził oraz co znaczy bliskość ukochanej osoby. Skrywana tęsknota do pełnych intymności chwil uświadomiła mu tu i teraz, czym jest bezgraniczne oddanie i przyzwolenie.
Głowę miedzy jej uda wsunął i ze źródła życia czerpać zaczął. Sam dawał przyjemność, na skraj zatracenia prowadząc. Jedynie dłonie z coraz większą siłą zaciskające się na łożu oznaką tego, co przeżywa, były. Przerwał, by posiąść ją. Złączeni wspólnymi ruchami, nieść się na szczyt spełnienia dali, jedno nad drugim przewagę chciało uzyskać. Dał jej rozkosz, krzyków i jęków niczym najpiękniejszej muzyki słuchając. Leżeli bez sił, spoglądając na siebie. Nie wymówiła ani słowa. Jedynie z ruchu warg odczytał bezgłośne: chcę jeszcze.
Jego serce skuliło się w bolesnym skurczu radości. Nie potrafił przez te wszystkie lata uświadomić sobie z całą pewnością, czy ją…
– Chodź do mnie – szepnął gorąco. Momentalnie się rozpromieniła. Dotychczasowe udręki w ciągu tych kilku chwil straciły znaczenie. Jakże trudno mu było spoczywać obok i nie trzymać jej w objęciach. Czuł, jak pod wpływem bliskości pękają pęta wszystkich obaw. Pożądał i był pożądany.
Zaczęli od nowa, jakby nadrobić stracone lata tu i teraz chcieli. Tym razem to ona wyraźnie wiodła prym, całowała i ssała, na skraj rozkoszy ukochanego prowadząc. Zdawała się nienasycona. Jak amazonka posiąść go chciała, ujeździć, zamęczyć i zapanować, nieokiełznanemu rumakowi wolę swą narzucić. Policzki płonęły podnieceniem. Niespodziewanie zamarła w bezruchu, zesztywniała, wsłuchana w siebie, nieobecna, przymknęła oczy i usta rozchyliła do krzyku… Szczupłe palce zbielały zaciśnięte na jego ramionach. Spełnienie.
Próbowała ukryć radość niczym ktoś, komu zakazano szczęścia.
Dotykając piersi unoszących się w szybkim, spazmatycznym oddechu, całował delikatne wargi. Pod drżąca dłonią czuł szybko bijące serce. Puls, tak niedawno rozszalały, jął z wolna się uspokajać. Spoczęli zmęczeni obok siebie bez słów, każde czytało w myślach drugiego.
– Kocham i chcę być z tobą, Sagvardzie. – Usłyszał jej myśli. – Czy już wiesz, co to za uczucie?
.
1 Piosenka Violetty Villas „Szczęścia nie szukaj daleko”, słowa: Jerzy Miller, muzyka: Jerzy Wasowski
.
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.
Aby pobrać ebooka z powyższym tekstem w formatach pdf, epub, mobi:
Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.
Komentarze
artimar
2016-07-25 at 20:16
Może trudno w to uwierzyć, ale jestem dużo bardziej zdenerwowana, gdy opublikowany zostaje tekst korygowany przeze mnie, niż mojego autorstwa. Mogę się jedynie domyślać, że powyższe opowiadanie nie wszystkim przypadnie do gustu – część z Czytelników uzna je być może za przesłodzone, może kiczowate.
Lubię czytać Batavię właśnie za pozytywne przesłanie w jego twórczości, za lekkość pisania. Autor opublikował już na naszym portalu kilka tekstów i za każdym razem zaskakuje, pokazując swoją wszechstronność.
Tym razem fantastyka, spisana liryczną prozą. Historia ma dość szczególną budowę, którą dobrze znają teoretycy mitu – jest więc bohater wędrujący, doświadczający prób, przeżywający swoisty rytuał inicjacji przed dostąpieniem łaski pewnego daru. Pierwsze akapity stopniowo przenoszą Czytelnika w inny świat – od zgiełku codzienności do rzeczywistości magicznej; od techniki, przez śmierć przyczółka cywilizacji (stacja) do triumfu natury; współpodróżni przygotowują na ciąg dalszy, budują nastrój, pomagają wyjść z „naszej” przaśności, przez apoteozę płodnej młodości, do motywu magii.
Ciekawym zabiegiem jest zmiana szyku wyrazów od pewnego etapu opisu wędrówki, wyraźnie sygnalizująca odmienną rzeczywistość. Następuje czytelne załamanie „zwykłej” narracji.
Sam styl Batavii jest ciekawy. Autor pisze zawsze do przodu. To, co w tekście wydaje się w pierwszym momencie niezrozumiałe, kilka zdań czy akapitów dalej znajduje wyjaśnienie. Plastyczne opisy zdradzają wrażliwość artysty. Zatrzymałam się też na kilku bardzo ładnych metaforach:
„strach karmiony niedopowiedzeniami zaczął pęcznieć w głowie”
„smakując opuszkami palców”
Co nie zmienia faktu, że trafiają się i pewne niezręczności stylu, ale Autor jest na jak najlepszej drodze do mistrzostwa.
Cieszę się bardzo na naszą dalszą współpracę. 🙂
MRT_Greg
2016-07-25 at 20:32
Ej no…! A może pozwolisz zapoznać się z tekstem? Bo po takim słodzeniu to najpierw muszę się czegoś napić, a jak się napiję, to mi się literki będą rozjeżdżać przed oczami i już na pewno nie przeczytam…
… a miałem czas…
Batavia
2016-07-26 at 22:42
Zastanawiałem się, co powinienem napisać pod takim komentarzem. Jest w nim dogłębna analiza i cień nadziei, a raczej wiary, że pisać będę jeszcze lepiej. Tej wiary jest, aż za dużo. I chyba MRT Greg ma trochę racji.
Dla czytelnika jest mało istotne, jaki jest wkład pracy innych osób poza autorem. Opowiadanie nieodłącznie czy dobre, czy złe kojarzyć się będzie zawsze z jego twórcą. Prawda jest jednak bardziej złożona i warto chyba wspomnieć o Tych, o których pracy czytelnik nic nie wie. W moim przypadku to kumulacja różnych postaw i nauk. Boober, który wprowadził mnie w świat pisania, nauczał, tłumaczył, wyjaśniał i przekonywał. Ania jako pierwsza pomagająca ubrać tekst „Lekcji” w znośną szatę słów. Artimar … cierpliwość, cierpliwość i wyrozumiałość dla mojego uporu. Swój udział mają również Ci którzy nie szczędzili gorzkich słów krytyki pod innymi opowiadaniami, Barman, Kennafar i inni. Tak naprawdę to wszyscy kształtujecie mój sposób pisania.
Jeżeli opowiadanie jest lepsze od poprzednich, to jest to Wasza zasługa.
Dziękuje Wam wszystkim, a szczególnie Artimar za korektę, dar przekonywania i czas spędzony nad tekstem.
Co do opowiadania. Miało nieść przesłanie o karze, uczuciach i wybaczaniu. Jednym przypadnie do gustu, inni uznają za kiczowate i bez wyrazu. Mogę mieć tylko nadzieje, że czytelnik dotrwa do końca, a na twarzach Autorów NE, chociaż na chwile pojawi się uśmiech po przeczytaniu tej bajki.
Pozdrawiam Batavia.
artimar
2016-07-27 at 22:48
Mojemu komentarzowi daleko od dogłębnej analizy. 🙂
Amanda – imię znaczące, wywodzące się od łacińskiego 'amo amare’ = „kochać”, tu więc „kochająca”. Kobieta, której wyznanie uczucia spotkało się ze wzgardą. Ile kobiet w takiej sytuacji zdobyłoby się na przebaczenie? Owszem, zażądała kary, wierzyła bowiem, że jej ukochany nie jest do gruntu zły. Czekała wiek, aby przekonać się o słuszności decyzji – zaiste, nieludzka cierpliwość, lecz zarazem, w moim przekonaniu, jedna z najbardziej kobiecych cech.
I tak można było by drobiazg po drobiazgu obracać w palcach i snuć myśli. 🙂
Nefer
2016-07-26 at 08:24
Czytałem to już kilka miesięcy temu w nieco odmiennej wersji. Tekst, jak wówczas, uderza nastrojowością i wewnętrznym ciepłem, tchnie optymizmem. To ostatnie znajdujemy zresztą często w opowiadaniach Batavii. Tutaj uwypuklono, o ile mogę dobrze pamiętać, warstwę językową. W miarę wędrówki bohatera postępuje zmiana stylu wypowiedzi, począwszy od elementów żargonu (opis podróży pociągiem) aż po archaizację zwłaszcza składni w scenie nad jeziorem. Pogłębia to wrażenie podróży nie tylko w przestrzeni i towarzyszącej jej przemiany świata ale i zewnętrznej oraz wewnętrznej przemiany bohatera. Opowiadanie zapada w pamięć i pozostawia przejmujące wrażenie. Gratulacje tak dla Autora, jak i korekty.
PS. Aby nie wyjść na pochlebcę, tu i tam można język jeszcze wygładzić.
Batavia
2016-07-27 at 08:06
Neferze, jeżeli odbierasz w taki sposób opowiadanie, to czegóż mogę oczekiwać więcej.
Dziękuję Batavia
MRT_Greg
2016-07-26 at 10:14
Pędy młodych drzew przebijały się przez zbutwiały, zapadły dach, pokryty szarozielonym mchem. Nawet ceglane mury, kiedyś krwistoczerwone, straciły swoją barwę. Złocisty szal liści otulał fundamenty budowli, drżąc i szeleszcząc w wirującym powietrzu.
Posługujesz się równie sprawnie piórem co ołówkiem. Czemu Twoich opowiadań nie zdobią Twoje grafiki? Czytałem i wyobrażałem sobie świat, który malujesz drobnymi pociągnięciami. Niemal nieuchwytny, pełen w rzeczywistości niuansów, które raz po raz odkrywam.
Bohater, który przechodzi przemianę – w pewnym momencie pomyślałem sobie: „On (pisarz) go zaraz uśmierci!” Zląkłem się i… musiałem czytać dalej.
Kara za odtrącenie. Czy gdyby bohater umarł, Amanda byłaby usatysfakcjonowana, że nie zrozumiawszy przesłania, zapłacił najwyższą cenę?
Jaka w rzeczywistości jest ta kobieta. Odkryjesz kiedyś jej sekret? Podzielisz się z nami tajemnicą?
Dobrze zrobiłem czytając to opowiadanie. Dziękuję autorze 😉
Batavia
2016-07-27 at 07:59
Komentarz jest nazbyt pochlebny.
Moje rysunki… dlaczego? To zupełnie inna pasja. Powód jest prozaiczny. Każdy, kto czyta, sam buduje w swojej wyobraźni postać głównego bohatera, krajobraz, postać Amandy… Moje rysunki byłyby ograniczeniem, a najprawdopodobniej by rozczarowały.
Co z bohaterami dalej? Jacy są naprawdę? Co by się stało, gdyby? Spuśćmy na wcześniejsze i dalsze losy bohaterów zasłonę milczenia. To epizod z ich życia, a reszta… reszta to wyobraźnia czytelnika i magia.
Dziękuję Batavia.
artimar
2016-07-27 at 22:52
Zdecydowanie zgadzam się z Gregiem – Batavia, człowiek o wielu talentach, mógłby sam znakomicie ilustrować własne teksty. 🙂
Micra21
2016-07-26 at 10:24
To jest bezsprzecznie najlepszy tekst Batavii. Podobnie, jak Nefer, czytałem go w pierwotnej wersji. Ta jest o całe niebo lepsza. Podobnie jak Greg, czytałem z zapartym tchem, widząc w głowie rysujące się otoczenie wędrowca, podobnie jak przemianę jego samego.
Pozdrawiam Autora 🙂
Batavia
2016-07-27 at 23:35
Co mam napisać kolego?
Widzisz jaki wkład wnieśli korektorzy.
Mój jest zamysł, bez ich pomocy byłoby takie jak pierwowzór.
Jeżeli sprawiłem Ci frajdę, to…
Pozdrawiam.
Grafal
2016-07-26 at 14:13
Drogi Autorze,
Trudno mi będzie powiedzieć coś odkrywczego po opiniach tuzów NE. Uwielbiam stylizacje językowe i jestem pod ogromnym wrażeniem zręcznego połączenia archaicznego języka z jakże bliskimi mi klimatami fantasy. Bardzo podoba mi się konstrukcja opowiadania i, moim zdaniem, wielce oryginalny zabieg zmiany stylu narracji. To wszystko jest potwierdzeniem Twojej doskonałej techniki i talentu.
Ja jednak, nieuleczalnie zakochany w niemającym najlepszej prasy w NE „Gambicie Agnieszki”, będę się upierał, że największym atutem tego opowiadania jest zmieniający się nastrój. Od trywialnych przemyśleń starszego człowieka, poprzez rozwijającą się atmosferę tajemnicy i niepokoju, aż po delikatnie zarysowany wątek miłosny z subtelną, pełną poezji sceną erotyczną.
Dodając do tego niesamowicie działające na wyobraźnię opisy scenerii tej opowieści, otrzymuje się krótkie z racji formy, acz głęboko zapadające w pamięć Dzieło.
Dziękuję.
Batavia
2016-07-27 at 14:38
Długo się zastanawiałem, co powinienem odpisać. Do tego jeszcze ten nieszczęsny „Gambit…”. Pełen błędów i nieścisłości. Będący czymś na kształt katharsis. Z szacunku do Czytelników powinienem poprosić o jeszcze jedną korektę tekstu. Jednak targają mną wątpliwości. To tak, jakbym miał udawać kogoś, kim nie jestem. Zaprzeczyć komentarzom. Więc niech zostanie w niezmienionym kształcie.
Teraz kolejna pochlebna opinia spod Twego pióra. Wcale nie uważam, że mam technikę i talent, a opowiastkę tę można nazwać „dziełem”. Nie dorównuję innym Autorom NE. To bardzo długa nauka. Coś na kształt wędrówki do Eldorado. Wiesz, że istnieje lecz nie wiesz, jak tam dotrzeć.
Bardzo mnie cieszy, że opowiadanie Ci się podoba. Pochwały, pomimo że mile łechcą moją próżność, uważam za niezasłużone.
Dziękuję Batavia.
MRT_Greg
2016-07-27 at 21:14
Skromność Twa Waszmości zbędna, jako iż opowiadanie zacne i… aaa… Przestań pieprzyć Bat! Niezasłużone… jasne, urwał nać!
Dokładnie! Za to, że nie chcesz napisać z kim się migdaliła Amanda, w trakcie nieobecności Sagvarda, powinienem cofnąć ocenę i dać antylubika… wrrr…
Batavia
2016-07-27 at 21:54
Waszmość, któryś jest truwerem i kpiarzem tego portalu, czyń i głoś to, co sumienie Ci dyktuje.
Tajemnic alkowy Amandy, ja ujawnić nie mogę. Wszak pod zaklęciem zostały ukryte.
Milczeć mi wypada, gniew Twój potęgując.
gruberius
2016-07-28 at 14:03
nie da się mijać kogoś bez słowa mówiąc jednocześnie witaj! tylu korektorów … ale czyta sie szybko – wciaga jak tem magiczny las!
Batavia
2016-07-28 at 19:06
Gruberiusie
Nie znajduje słów uznania dla Twej biegłości w zrozumieniu tekstów, które czytasz.
Batavia
artimar
2016-07-28 at 19:18
Gruberiusie, zastanawiałam się nad tym fragmentem tekstu.
Magowie, odchodząc, mijali go bez słowa, a każdy dłoń na jego ramieniu położył.
– Witaj. – To jedyne, co od każdego usłyszał w swej głowie.
Czy w przypadku telepatii można mówić o słowach czy „słyszeniu” niewypowiedzianych głośno przekazów?
Trudno mi ocenić. Zdecydowałam się nie zwracać na ten passus uwagi Autorowi, dlatego biorę pełną odpowiedzialność za ów – w Twoich oczach – zgrzyt.
Pozdrawiam,
artimar
Karel Godla
2016-07-29 at 15:29
Przypomina mi się jedno z opowiadań Barmana.
Nie wiem, czemu.
Konwencje czy maniery stylistyczne to prawo każdego autora, ale pytanie ile wytrwa czytelnik? Czy do narzuconej maniery przywyknie, jeśli w ogóle ją zaakceptuje. Tu, moim zdaniem, nastąpiło lekkie przegięcie.
Garść cytatów i uwag poniżej.
„Szum, turkot toczącej się butelki, [przesuwanej] wiatrem po krótkim peronie.”[nieoptymalny czasownik]
„Okno co jakiś czas ze zgrzytem otwierane podmuchami.” [szyk słów zgrzyta wobec zdań sąsiednich ale to rzecz gustu. Mój wyłapał zdanie z niesmakiem.]
„…a w miejsce to szata z kapturem na plecach, błękitnej, połyskującej barwy postać oblekła.” [konwencję, czy manierę rozumiem, ale nie powinna się ona eskalować aż do utrudniania czytelnikowi odbioru]
„Twarz wędrowiec [ten] miał poważną, rysy łagodne,”
„Siwe włosy barwę czarną przybrały niczym skrzydło kruka.” [szyk nadto odmienny od przyzwyczajeń ale w tym akurat przykładzie zdanie krótkie – ujdzie.]
„Widziałem ludzi szalejących z rozpaczy po stracie ukochanej osoby; patrzyłem jak z drwiną i śmiechem, odtrąca się zakochanego, ale też jak wzajemne zrozumienie i wsparcie dokonuje niemożliwego; co zdziałać mogą rozmiłowani do szaleństwa i do jakich podłości zdolni się posunąć…” [konstrukcja, która jest nienaturalna w wypowiedzi i utrudnia zrozumienie jej sensu. Moim zdaniem, ewidentna usterka.]
„Na kształt wodospadu, gdzie woda, spadając w dół, prędkości nabiera, pożądanie w nich narastać poczęło.” [ Błąd logiczny. Napisałbym np.: Ich pożądanie zaczęło narastać na podobieństwo wody w wodospadzie, która spadając w dół, pędu nabiera]
A poza tym zgrabne kompozycyjnie, choć treść naiwna do bólu nawet dla fantasy.
Jeśli autor dobrze współpracuje z korektorem/korektorami, to jest na pewnej drodze do rozwoju i sukcesu.
Uśmiechy,
Karel
Batavia
2016-07-29 at 18:49
Karelu
Czytam komentarz z prawdziwy zadowoleniem, pełen szacunku dla Twojej wiedzy i umiejętności. Zawarłeś w nim to, co chciałem osiągnąć — żeby budziło kontrowersje.
Próbujesz pokazać, jak powinny według Ciebie brzmieć zdania.
Czy mógłbym życzyć sobie czegoś więcej?
Piszesz, że jest odmienne od przyzwyczajeń, konstrukcja utrudniająca zrozumienie, ale czy przez to jest gorsze? Jest inne. Naiwne w swym przesłaniu i treści, lecz zmusza do uważnego czytania. Czasami (Sam sugerujesz w podtekście) trzeba się zatrzymać, by dobrze zrozumieć zdanie. Pytasz, czy czytelnik wytrwa i czy zaakceptuje w takim kształcie? Pozostawmy to jego decyzji. Uważasz, że nastąpiło lekki przegięcie? Cóż nikt nie jest doskonały.
Co do pracy z korektorem… jestem ciężkim przypadkiem. Traktuje pisanie jako zabawę i próbę nauczenia się czegoś nowego. Z uznaniem patrzę na Tych Autorów, których pióro płynie po papierze, a nie „drapie” jak moje.
Pozdrawiam Batavia.
Batavia
2016-08-19 at 17:06
Karelu,
Miałeś racje w kilku kwestiach, a ja niesłusznie próbowałem udowodnić swoją rację.
Dziś to już wiem, bo uzyskałem potwierdzenie na innym portalu.
Więc przyjmij moje słowa uznania za trafności Twoich uwag.
To także przesłanka do innych decyzji…
Dziękuje i pozdrawiam.
Batavia
Karel Godla
2016-08-20 at 07:42
Batavio,
Uświadomienie sobie, że krytyka może pomóc, jest kolejnym krokiem w drodze do mistrzostwa.
Pozdrawiam i życzę sukcesów,
Karel
Mark Arturro
2017-07-29 at 02:22
Zacząłem czytać i … zatkało mnie. Brakuje mi tu skali by trafnie dać ocenę. Już sam opis stacyjki jest małym arcydziełem, a opisy przyrodnicze – tchnęły Londonem. Piękne … Boże, jak ja uwielbiam ten styl , który stopniowo przechodzi w inny przenosząc czytelnika łagodnie, jakby w inny wymiar. Jestem zachwycony i ubolewam, że tak daleko mi do takiego poziomu pisania.
Batavia
2017-08-02 at 13:00
Tak naprawdę to nie wiem, co mam napisać/odpowiedzieć.
Z perspektywy czasu i uwag zebranych od Autorów NE, nie jestem zachwycony tym tekstem.
Nie mniej, jeżeli Tobie Mark Arturro sprawiło frajdę jego czytanie, to bardzo się cieszę.
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam.
B.