Czarownica I (MRT_Greg)  3.89/5 (12)

19 min. czytania

Czarownica -I-Kolczaste krzaki boleśnie raniły całe jego ciało. Zarośla we dnie, nocą jawiły się jako nieprzebyty gąszcz. Długie witki jeżyn co chwila chwytały go za ramiona, zmuszając do zwolnienia kroku. Nie pamiętał nawet, ile razy zaplątany w ich wiotkie pędy runął na twardą ziemię. Przez gęste korony drzew przebijały się trupioblade smugi światła księżycowego, rzucając wokół upiorne cienie. Ciemne pnie wyrastały co chwila jak spod ziemi, każąc mu raz po raz zmieniać kierunek. Jeszcze kilka chwil wcześniej wiedział, dokąd zmierza, teraz zupełnie się pogubił. Zniknęły znajome kształty, ukryły się w leśnej głuszy, zastąpione wysokimi paprociami sięgającymi mu niemal do piersi. Jak sądził, powinien być już dawno w pobliżu potoku – zatrzymał się nawet na moment, usiłując złowić uchem upragniony dźwięk szemrzącej wody. Nic. Nawet charakterystycznych leśnych trzasków. Jak gdyby ktoś narzucił na las gęsty koc, tłumiący jakiekolwiek odgłosy. Nawet powietrze było jakby cięższe. Para dobywająca się z jego ust była równie gęsta jak mgła, która delikatnie spowijała mu łydki. To go jeszcze bardziej przeraziło. W głowie zaczęły kłębić się straszne myśli, wspomnienie opowieści babci o koszmarnych zjawach i potworach ukrytych we mgle, o zimnokrwistych wampirach, wysysających krew z żył nieostrożnych wędrowców, wilkołakach, polujących stadami na zbłąkanych podróżnych. Teraz już nie był taki pewien, czy ucieczka była dobrym pomysłem.

Drgnął. Szelest za jego plecami pojawił się zadziwiająco blisko. Odwrócił się. Szeroko otwartymi oczami, przerażony usiłował wypatrzyć intruza. Ale dostrzegł tylko ciemność nocy. Szelest się powtórzył. Tym razem bardziej z prawej. A zaraz potem z lewej. Otoczyły go. Po co się zatrzymywał? Wystarczyło kilka chwil, by go dogoniły. Na pewno znały to miejsce lepiej od niego, wielokrotnie zapewne tędy chodziły. Ha! Pewnie też niejednego goniły. Przykucnął i skulił się w sobie. Może go nie zauważą. Może przejdą bokiem, a on wróci częściowo po swoich śladach. Stracą trop. I zapach. Tak. Był tego pewien, że ich zmysły są znacznie bardziej wyczulone niż u przeciętnego człowieka. A woń jego strachu w tym momencie była zdecydowanie silniejsza niż kiedykolwiek. Wydobywała się z każdego zakątka jego ciała i gorącymi strugami spływała pod stopy. Zadrżał, gdy wielki liść łopianu nachylił się w jego kierunku. Była tak blisko. Choć nadal jej nie widział, mógłby przysiąc, że wystarczyłoby wyciągnąć rękę. I choć wiedział, że to najgłupsza rzecz pod słońcem, mimowolnie, jakby kierowany straceńczym odruchem, wyprostował ramię, macając ciemność przed sobą. Drżące palce wychwyciły napięcie jakie panowało wokół. Gdyby był marynarzem i znajdował się na morzu, pewnie ujrzałby na końcówkach palców blade ogniki lub przeskakującą między nimi iskrę. Czas zatrzymał się w miejscu. Szelesty ustały. A może zagłuszało je łomotanie jego serca i dudniąca w skroniach krew? Zaschło mu w ustach, lecz nie miał odwagi przełknąć śliny, żeby nie zabrzmiało to zbyt głośno. Nawet oddychał bardziej płytko.

Prawie wrzasnął, gdy jakiś nocny robaczek dotknął jego łydki. Kruszyna, zapewne pajączek, zaczęła mozolną wspinaczkę po nieznanym sobie terenie. Chłopak drgnął mimowolnie, czując łaskotanie w okolicach pachwiny. Miał ochotę podrapać się tam, lecz uznał, że ten ruch mógłby odsłonić jego pozycję. Tkwił więc dalej nieruchomo, lekko dygocząc. Niemal sobie wyobraził, jak insekt przedziera się przez jego bujną gęstwinę, by dotrzeć do ujścia. Wzdrygnął się z obrzydzenia. Podrażnione ciało każdy krok robaczka odbierało jako kolejną katorgę. Odetchnął bezgłośnie, gdy pajączek wznowił wędrówkę ku górze. Szybko przebiegł po plecach. Zatrzymał się na karku, nieświadomy niebezpieczeństwa. Drobna chłopięca dłoń już zmierzała w jego stronę. Nim jednak dotarła do celu napotkała inny kształt. Tym razem nie mógł już powstrzymać krzyku. Wrzasnął, czując jednocześnie, jak puszczają mu zwieracze. Gęsta śmierdząca struga popłynęła po nogach.
– Mam cię!
Rozpoznał głos z boku. Należał do tej samej, która go tu sprowadziła. Złapanego za kark, jak małego szczeniaka, szybko postawiono do pionu. Drżąc, spojrzał przed siebie. Jej twarz, oświetlona zapaloną przed chwilą pochodnią, była anielsko piękna. Za dnia, gdy ją poznał, była zwyczajną dziewczyną, teraz miał przed sobą boginię. Gładka twarz, bez ani jednej zmarszczki, szerokie mięsiste wargi, w lekkim uśmiechu ukazujące rząd białych jak śnieg zębów, lekko zgarbiony nosek i oczy, tak ciemne i głębokie jak otaczający ich wokół bór. Wąskie brwi i niskie czoło przysłaniała burza miedzianorudych włosów. Lekko kręcone, sięgały niemal do pasa dziewczyny, rozchodząc się na wysokości klatki piersiowej, odsłaniając pełne, bladoróżowe półkule, zakończone równie jasnymi sutkami. Czy to z zimna, czy może z nieopuszczającego jej wciąż podniecenia sterczały nadal dumnie. Zapraszająco. Jak piersi matki przyzywały go do siebie. Nie mógł oderwać od nich wzroku. Zahipnotyzowany zbliżył do nich usta. Prawie czuł już ich smak, gdy lekko zaciskająca się dotąd na jego karku dłoń zwarła się z siłą imadła. Momentalnie oprzytomniał.
– Nie! – wrzasnął – Puśćcie mnie!
Usiłował wyrwać się z trzymających go rąk. Były jednak za silne. I było ich tak wiele. Czuł je prześlizgujące się po jego ciele, docierające tam, gdzie pragnął, odkąd zaczął dojrzewać. Jednak nie teraz. Pacnął niecierpliwą dłoń przesuwającą się w pobliżu jego krocza. Mimo strachu jego członek zdążył się już wyprężyć i jakkolwiek się starał, nie mógł powstrzymać rosnącego w nim ponownie podniecenia. Jęknął, gdy w pewnym momencie stanął na koślawym korzeniu. Noga omsknęła mu się po śliskiej roślinie i wpadła w rozpadlinę. Poczuł chrupnięcie i padł na ściółkę. Ryknął z bólu. Przez moment w jego głowie zaświtała myśl , że może dzięki temu zostawią go tutaj, jednak silne dłonie chwyciły go za ramiona i nogi i uniosły do góry. Powoli zaczął tracić przytomność. Skręcona noga w kostce dyndała niekontrolowanie. Usłyszał jeszcze odległy skrzek sowy i po chwili odpłynął w niebyt.

Ocknął się tylko na moment. Otworzył oczy i ujrzał siedzącą na nim młodą dziewczynę. Całkowicie naga – tak jak zresztą reszta otaczających go przedstawicielek tej samej płci, co zdążył zauważyć kątem oka – kręciła powoli biodrami, czerpiąc powolną przyjemność z tkwiącego w jej wnętrzu członka. Jej łono w przeciwieństwie do wielu innych w pobliżu było całkowicie wygolone, drżącymi z podniecenia palcami rozsuwała fałdki skóry, masując się między nimi energicznie. Co jakiś czas szarpała się w ekstazie i wtedy opadała na jego klatkę piersiową, ciężko dysząc. Lecz zaraz ponawiała wysiłki. Z jej rozbieganego spojrzenia wywnioskował, że orgazm, który się zbliżał, nie był dla niej pierwszym. W chwilę potem poczuł, jak usidla go w swoim wnętrzu. Drżała na całym ciele, wbijając długie paznokcie w jego poranioną krzakami skórę. Zupełnie tego nie czuł. Jedyne co docierało do jego zmysłów to ściskające się coraz słabiej mięśnie jej pochwy. Otworzyła oczy i wpatrzona w niego z epatującą wciąż z nich rozkoszą, powoli podniosła się i zsunęła z jego ciała.

Teraz dopiero dostrzegł pokrywające jego ciało kolorowe wzory, ciągnące się wzdłuż tułowia aż do ud, skąd biało-niebieskimi pasami spływały dalej. Dojrzał palce lewej stopy, każdy paznokieć pomalowany innym kolorem. Lecz… Krew ścięła mu się w żyłach, gdy uświadomił sobie brak drugiej. Przez poszarpany na wysokości kostki kikut sączyła się ciemna posoka, spływając rzeźbionymi w drewnianym podwyższeniu kanalikami wprost do niewielkiego naczynia pod nim. Strach ścisnął mu gardło. Usłyszał szelest nad sobą i spojrzał w górę. Ruda dziewczyna stojąca u jego wezgłowia trzymała coś ponad głową. Mruczała cicho. Wychwycił powtarzające się słowo. Gdy zamilkła i spuściła wzrok na jego twarz dostrzegł w nich tylko zimną nieuchronność. Otworzył usta w przerażeniu. W blasku ogniska dojrzał opadający ostry kształt. Oczy zrobiły mu się wielkie jak spodki. Serce ścisnęło i na moment zatrzymało. A potem, wraz z ostatnim mocnym uderzeniem, poczuł bolesne chrupnięcie i przenikające jego ciało zimno.

***

„Droga ucieka, noga już ciężka jest
Opór decha i z oczu znika sen
Będzie nam najbliższych czasem brak
Spalone mosty to najlepszy w życiu start…”

Śpiewał na cało gardło, mocno ściskając kierownicę sfatygowanego Forda Taunusa. Wielka maszyna kołysała się niebezpiecznie na zakrętach, gdy z rykiem wysłużonego silnika pokonywał je na wysokich obrotach. Umęczone opony piszczały na suchym asfalcie, tył samochodu lekko zarzucał, jednak Adam ani myślał zwolnić. Wręcz przeciwnie – dociskał mocniej pedał gazu, wychodząc z zakrętu poślizgiem. Lekka kontra, po czym wpadał w kolejny łuk, pokonując go bokiem. O włos minął się z nadjeżdżającą z naprzeciwka wielką ciężarówką, mozolnie wspinająca się pod górę. W ułamku sekundy dojrzał wykrzywioną grymasem twarz kierowcy tira i zaciśniętą w złości jego pięść. Zaraz potem minął naczepę i tylko basowy klakson ciągnika ciągnął się za nim jakiś czas. Odcinek drogi do kolejnego niewidocznego zakrętu był niczym upragniona prosta na torze NASCAR. Adam zredukował bieg i wcisnął gaz do oporu. Silnik zawył, osiągając obroty, które w każdym innym współczesnym aucie automatycznie odcięłyby dopływ paliwa. Jednak samochód Adama pochodził z tych czasów, gdy nikt nie patrzył, czy wskazówka poziomu benzyny porusza się w tym samym tempie co obrotów silnika. Gdy otaczający go ludzie zastanawiali się nad każdym centymetrem długości pojazdu, dostosowując go do warunków miejskich, Adam rozpychał się w swoim dwa na pięć metrów monstrum, zajmując trzy miejsca parkingowe przed centrum handlowym. W niedzielnym spokoju poranka, gdy spod kościoła odjeżdżały zupełnie bezgłośnie hybrydowe dziwolągi, Adam przemykał z rykiem dwunastocylindrowego potwora przez główną ulicę miasteczka, wzbudzając popłoch wśród dziobiących okruszki przy kawiarni wróbli. Wykrzywione gniewem twarze mieszkańców wyrażały jednoznacznie to, co zrobiliby i jak głęboko by to było z dziurawą rurą wydechową jego auta, gdyby tylko go dorwali. Tylko młodzi chłopcy i niektórzy spośród mężczyzn rzucali ukradkowe, pełne podziwu spojrzenia, chowając głęboko w sobie marzenia o wolności, którą mu przypisywali.

Dojeżdżając do zakrętu, wcisnął pedał hamulca. Głośne stukanie pojawiło się już jakiś czas temu, jednak do tej pory nie przywiązywał do tego większej uwagi. Tym razem do stukania doszedł głośny zgrzyt, zaraz potem coś chrupnęło, a pedał uciekł do podłogi. Adam przełknął głośno ślinę, gdy poczuł jak pojazd ponownie przyspiesza. Nie zwolnił na tyle, by bezpiecznie pokonać zakręt. Nie wiedząc co go czeka za łukiem, ścisnął mocniej kierownicę. Stężałe ciało skierowało całą energię tylko w jedną stronę. Maksymalnego skupienia i kontroli, którą powoli zaczynał tracić. Normalnie mógłby jeszcze hamować ręcznym, ale z tym pożegnał się już kilkaset kilometrów wcześniej. Ponownie zredukował bieg, mając nadzieję, że silnik wytrzyma kolejną torturę i przygotował się na nieuchronne. Strużka potu spłynęła po jego czole, kącikiem oka, popłynęła wzdłuż policzka, zakręciła i zatrzymała się na gładkim podbródku. Odrywając się od ciała, pofrunęła w lewo, gdy Adam pokonywał zakręt w prawo. Już będąc w połowie wiedział, że tym razem nie opanuje pojazdu. Jednak szczęście w nieszczęściu, ujrzał całkowicie pustą drogę przed sobą. Pozostało tylko nie dopuścić do dachowania. Skontrował, gdy tył samochodu zarzucił, jednak odrobinę za mocno i po chwili poczuł, jak wielka maszyna zaczyna obracać się. Gładka – dzięki ci Panie, mruknął do siebie – nawierzchnia sprawiła, że samochód utrzymał się na kołach. Teraz mógł tylko obserwować przesuwający się przed jego oczami krajobraz, przez moment widział lewe pobocze, drogę za sobą, a zaraz potem prawe pobocze, zbliżający się kolejny zakręt, i znów lewą stronę drogi. Samochód zaczął zwalniać, lecz równocześnie niebezpiecznie zbliżać się do pobocza. Wyuczonym, opanowanym ruchem wbił wsteczny, obrócił kierownicę i przycisnął gaz. Samochód wykonał kolejny obrót i z jękiem sprężyn zatrzymał się w tumanach kurzu na żwirowatej dróżce odchodzącej od głównej drogi.

Adam siedział jakiś czas nieruchomo, po czym odpiął pas, otworzył drzwi i wysiadł z auta. Na drżących nogach odszedł od niego kilka metrów. Łapał głębokimi haustami powietrze, chcąc uspokoić nerwy i zbić wysoki poziom adrenaliny. Każdy w tym momencie pomyślałby o fuksie, że nic się nie stało, jednak jego myśli biegły w zupełnie innym kierunku. Nie chodziło o to, że puściły hamulce, był pewien, że to jakaś drobna usterka, tylko dlaczego stało się to akurat w tym momencie. Wyczulony na odmienną atmosferę, pociągnął nosem. Spojrzał w kierunku, z którego przybył. Wiejący stamtąd lekki wietrzyk niósł dziwną, ledwie wyczuwalną woń. Serce mocniej mu zabiło. Nieodmienny charakterystyczny znak, który zawsze się sprawdzał. Wrócił do samochodu z zamiarem powrotu na górę, jednak szybko zrozumiał, że najpierw musi zająć się pojazdem. Ciemna oleista kałuża wypływająca spod spodu nie wróżyła nic dobrego. Nim wsiadł ponownie, spojrzał jeszcze raz w kierunku zalesionego wzniesienia. Wrażenie umknęło. Zmarszczył brwi. Może tylko mu się zdawało. Ale zaraz potem przypomniał sobie, że intuicja jeszcze nigdy go nie zawiodła.

Wyjechał z powrotem na asfalt. Tym razem postanowił nie szarżować, zwłaszcza że stukanie nie ustawało. Minął drogowskaz z nazwą miejscowości i odległości do niej, a zaraz potem sporych rozmiarów tablicę, charakterystyczną dla oznaczeń architektury drewnianej i innych zabytkowych osobliwości. Z kolejnego wzniesienia ujrzał rozłożoną w kotlinę mieścinę z charakterystyczną kościelną wieżyczką i ceglanym kominem, skąd wydobywał się gęsty słup ciemnego dymu. Ze zdziwieniem skonstatował brak charakterystycznego dla polskich, nawet tych naprawdę niewielkich miejscowości skupiska bloków. Miast nich na pobliskich wzgórzach rozłożyły się domki jednorodzinne z przeważającymi koloru czerwonego dachami, otoczone sadami i niewielką winnicą na południowym skraju osady. Zabudowa centrum, do którego się zbliżał, okazała się pogrążonymi w zieleni dwu– i trzypiętrowymi kamieniczkami z niewielkim ryneczkiem, wokół którego biegła główna droga. Wnętrze z jednej strony otwierało się na park, gdzie wśród niskich, chaotycznie wydawać by się mogło posadzonych brzóz stał sporych rozmiarów ceglasty budynek z szerokim przeszkleniem z jednej strony.

Jego pojawienie się zostało już zauważone. Zresztą nawet gdyby udało mu się ukryć wśród zieleni porastającej każdy skrawek przestrzeni, klekot jego silnika był słyszalny zapewne na długo, nim wjechał do miejscowości. Zaparkował w cieniu rozłożystego klonu, zajmując dwa miejsca i kawałek chodnika. Wysiadł i obszedł samochód. Tył częściowo wystawał na jezdnię, jednak – jak uznał – nie na tyle, by miał sprawić problemy. Rozejrzał się dookoła. Ani żywej duszy, choć mógłby się założyć, że firanka w pobliskim domu zafalowała nieco. Ruszył w kierunku skrytej wśród drzew budowli. Wyłożona kostką alejka prowadziła delikatnymi łukami wprost do przestronnego wejścia, mieszczącego się mniej więcej w dwóch trzecich długości obiektu. Przez znane mu już przeszklenie dojrzał wnętrze kaplicy. Obok wznosiła się charakterystyczna wieżyczka.

Wszedł do cichego wnętrza. Przywitały go chłód wyłożonego kamieniem holu oraz ciekawskie spojrzenia nieskrępowanej młodzieży. Dorośli byli mniej bezpośredni. Ten i ów rzucił okiem. Jednak szmer rozmów, który zapewne jeszcze przed chwilą wypełniał pomieszczenie, został w przeszłości.
Adam spoglądał wokół, idąc spokojnie przed siebie. Jego trampki cicho popiskiwały na wypastowanej podłodze. Choć wiedział, że rzuca się tym zachowaniem w oczy, starał się podążać spokojnym miarowym krokiem, nie wykonując żadnych nagłych ruchów. Wiedział, jak bardzo miejscowi potrafią być wyczuleni na gwałtowne zachowania. Minął przejście do innego pomieszczenia. W przelocie dojrzał półki zastawione książkami i siedzącą w pobliżu, za niewielką ladą recepcji, kobietę o bujnych kasztanowych włosach. Odgarnęła włosy z czoła. Pogrążona w lekturze, nie zauważyła pojawienia się przybysza. Tutejsza biblioteka jednak, w przeciwieństwie do wielu mu znanych, nie była ciemną zamkniętą salą, lecz częścią większego założenia. Spojrzał spod powiek do góry i ujrzał stalową konstrukcję podtrzymującą dach oraz niezdarnie zakamuflowane otwory po wielkich wywietrznikach. Zrozumiał, że budynek, w którym się znalazł, pełnił zapewne niegdyś rolę magazynu lub jakiejś hali produkcyjnej, w którymś momencie zaanektowanej przez miasto i przerobionej na centrum kulturalne. Kawiarnia, zajmująca część holu, przechodziła delikatnie do biblioteki, wychodząc na tyły budynku. Ustawione tam drewniane stoliki i szerokie ławy, otoczone ciemnozielonymi rododendronami, o tej porze mieniącymi się kolorowymi kwiatami na tle ciemnozielonych liści, były co do jednego zajęte przez miejscowych. Za niewielką ladą barową tuż przy wyjściu stał pryszczaty młodzieniec, przecierając ścierką kufel do piwa. Był tak zajęty swoją czynnością, że zareagował dopiero na lekkie chrząknięcie Adama.

Spojrzał na gościa, po czym na ułamek sekundy rzucił spojrzeniem za przybysza. Dostrzegł lekkie skinienie.
Uzyskawszy nieme pozwolenie, uśmiechnął się i odezwał:
– Dzień dobry. W czym mogę służyć? – Głos nieco mu się łamał.
– Dzień dobry – Adam oddał uśmiech. – Dostanę sok pomarańczowy?
– Wyciskany czy z kartonu?
– Jeśli mogę prosić, to wyciskany.
– Sekundkę. – Pryszczaty obrócił się w stronę pomieszczenia za przepierzeniem – Słyszałaś?
Materiał zafalował. Osoba po drugiej stronie pozostała jednak niewidoczna, choć jak mógł się domyślać, przed sekundą przypatrywała mu się przez jakąś dziurkę w kotarze. Usłyszał szum wyciskarki do owoców. Po chwili zamilkła. Adam spuścił wzrok na ladę. Wbrew jakiejś wewnętrznej sile, każącej mu zlustrować wychodzącą zza przepierzenia dziewczynę, udawał, że nie zwraca na nią najmniejszej uwagi.
– Cztery pięćdziesiąt – cicho rzekł barman, stawiając przed nim wysoką szklankę, wypełnioną ożywczym sokiem.
Adam sięgnął do kieszeni i wyciągnął monetę.
– Bez reszty – mruknął, równocześnie chwytając za szklankę i wstając od baru.
Rozejrzał się dookoła. Dostrzegł malutki stolik wciśnięty w kąt, tuż koło kolejnego przejścia do biblioteki. Przechodząc obok starszego mężczyzny z siwą kozią bródką, kiwnął niemal niezauważalnie głową. Starzec uciekł spojrzeniem. Adam usiadł przy stoliku, upił łyk soku i utkwił wzrok w pobliskiej tablicy ogłoszeń.

To była gra. Przechodził ją już wielokrotnie. Za każdym razem, gdy pojawiał się w jakiejś miejscowości, już w ciągu pierwszych minut, wyczuwał atmosferę miejsca. Tylko dzięki temu, jak dotychczas, uniknął jakichkolwiek kłopotów. Osada, do której właśnie przybył, była znanym mu już typem enklawy, której mieszkańcy doskonale znali się nawzajem, a każde pojawienie się obcego docierało do każdego zakątku miejscowości w przeciągu kilku minut. Spokojni, przyjaźnie nastawieni do siebie mieszkańcy stawali się nieufni i zamknięci w sobie na widok przybysza. W takich miejscowościach istniały najwyżej trzy osoby, które miały pełne prawo do zainteresowania przybyłym. Oczywiście prócz wspomnianych były jeszcze dwie inne, najczęściej będące z tamtymi spowinowacone, które wszelkie zasady miały w głębokim poważaniu.
Istniały oczywiście jeszcze inne typy miejscowości. Robotnicze, gdzie nikt się niczym nie interesował, zaś mieszkańcy zamknięci w swoich domostwach, pilnowali tylko swoich własności. Były też takie, zbudowane wokół przydrożnego baru, rozrastające się niekontrolowanie, które oferowały kierowcom tłuste jedzenie, domowy nocleg i gorące ciała miejscowych piękności. Tam już nikt się niczym nie interesował. Ważne było żeby tylko zatrzymać się, zjeść ciepły posiłek i skorzystać ze świadczonych nie tylko nocą usług. W takich miejscach też bywał. Lecz na szczęście było ich coraz mniej. Na szczęście dla nich i ich mieszkańców.

Niezauważalnie powróciły szepty, nadal jednak nieśmiałe. Umilkły na chwilę i zaraz potem nieco wzmogły się, gdy w wejściu do budynku pojawiła się spora postać. Wielebny przeszedł między stolikami, pozdrawiając obecnych. Jawnie i bez skrępowania kierował się w stronę Adama, potwierdzając niejako przypuszczenia mężczyzny co do władzy sprawowanej w mieścinie. Nie wątpił jednak, że w obecnych czasach siła księdza brała się jedynie z wiary w niego starszych mieszkańców. Młodzi coraz częściej woleli powierzyć zaufanie stróżom prawa.
– Pochwalony! – Mimo sporej postury, głos kapłana był zadziwiająco cichy.
– Na wieki wieków – odpowiedział. Na tyle głośno, by usłyszeli go siedzący nawet nieco dalej.
– Mogę się przysiąść?
Adam skinął głową. Zaprzeczenie byłoby niegrzeczne. I niemądre. Zresztą ksiądz nawet nie dopuszczał odmowy, sadowiąc się na niewielkim krzesełku.
– Gorąco dzisiaj – sapnął, kładąc na stoliku kilka dokumentów.
– To prawda…
Zaczęło się od pogody, co Adama podbudowało. Dzięki temu, nim rozmowa doszła do kolejnych nieodzownych pytań, atmosfera stawał się luźniejsza. Gdyby w pierwszym pytaniu pojawiła się kwestia utrudniającego komunikację samochodu, startowałby z pozycji broniącego się, co nierzadko skłaniało go do rychłego opuszczania miejscowości. Chyba że musiałby zostać. Nie lubił tego.
– Podobno ma się jeszcze jakiś czas tak utrzymać – dodał, przypominając sobie usłyszaną w radiu prognozę.
– O tej porze to nic dziwnego – ksiądz uśmiechnął się. On też był zadowolony z przebiegu konwersacji – choć wolałbym, żeby nieco zelżało. Takim jak ja to nie bardzo służy.
Uwaga do własnej wagi mogła być zarówno prowokacją, jak i zwykłą otwartością i tolerancją do własnego jestestwa, charakterystyczną dla prawdziwych kapłanów z powołania. Niemniej Adam nie wyczuł agresji w słowach wielebnego.
– Nikt nie przepada za skrajnościami – odrzekł, rozpinając kołnierzyk koszuli. – Zresztą… chyba lepsze to niż gdyby miało być zimno. O tej porze, rzecz jasna.
– Ma pan rację. Z daleka pan jedzie?

Adam spiął się w sobie. Pytanie nadeszło szybciej niż się spodziewał.
– Trudno powiedzieć – odpowiedział, po czym rzucił przynętę. – Dla jednych z bliska, dla drugich z daleka.
– Ha ha! – ksiądz klepnął się w udo – Dobra odpowiedź…
W tym momencie obok stolika pojawił się barman, stawiając przed księdzem filiżankę wypełnioną aromatyczną kawą. Wielebny na moment stracił kontekst.
– Bóg zapłać – mruknął, grzebiąc pod sutanną.
Wyciągnął garść drobnych monet i mimo oporów wcisnął pryszczatemu do ręki same miedziaki – już dawno w tej kieszeni nie było nic szeleszczącego.
Adam uznał zżymanie się księdza za kolejny żart. Widząc wcześniej wnętrze kaplicy jak i usytuowany w pobliżu niewielki dworek, będący zapewne plebanią domyślił się, że na brak mamony kapłan nie narzekał.
– Szczęśliwy ten dom, w którym Bóg gości – Adam znów zaryzykował.
– Prawda – ksiądz skinął głową. – Widzę, że nieobce panu wartości.
– Staram się być dobrym człowiekiem. – oznajmił, mając nadzieję, że zabrzmiało to wystarczająco przekonująco.
– To bardzo dobrze – uśmiech proboszcza rozpostarł się już na całej jego twarzy. Zadowolony z odpowiedzi powrócił do frapującego go tematu – Muszę przyznać, że dawno nie widziałem takiego samochodu. Czy to jest Ford?
– Dokładnie – prócz wielu mankamentów, pojazd Adama już dawno zgubił znany na całym świecie emblemat, jak i nazwę na tylnej klapie – Zgadł ksiądz.
– O nie – proboszcz upił łyk kawy, po czym delikatnie odłożył filiżankę. – Jako dzieciaka fascynowały mnie amerykańskie samochody. Zawsze marzyłem, że gdy dorosnę, kupię sobie taki i będę się nim rozbijać ulicami miast.
Roześmiał się, a Adam mu zawtórował. Lody zostały przełamane. Wiedział już, że znajdzie tu potrzebną mu pomoc.

– Dokładnie z takiego samego założenia wyszedłem kilkanaście lat temu – kontynuował księżowski wątek – gdy kupowałem wóz. A potrafi ksiądz rozpoznać model?
– Oczywiście – wielebny wyszczerzył zęby w uśmiechu – Taunus, rocznik `77. 1977 oczywiście. Dwanaście cylindrów, pięć i pół litra pojemności, trzysta pięćdziesiąt koni mocy. Fabrycznie. A sądząc po turbinie na masce, sądzę że został kiedyś podrasowany, zwiększając moc do… – zawiesił na chwilę głos, jakby zastanawiając się, po czym rzucił – czterystu pięćdziesięciu koni?
– Pięciuset trzydziestu czterech – odparł Adam z uśmiechem – ale te trzydzieści cztery dzięki sportowym kolektorom i stuningowanemu wydechowi.
– Wow! – Ksiądz chwycił się za głowę – No to ma pan sporo mocy pod pedałem! Może pan niemal fruwać!
– Jak trafi się pagórek, to zdarza się, że koła odrywają się od drogi – Adam z radością korzystał z ulubionego tematu.
– To musi być kapitalne uczucie – proboszcz był wyraźnie zachwycony – gdybym był młodszy poprosiłbym pewnie pana o przejażdżkę.
To nie było stwierdzenie. To było pytanie, na które Adam musiał odpowiedzieć. I musiała to być poprawna odpowiedź
– Obawiam się, że mimo najszczerszych chęci, nie będę w stanie tego dokonać. Sześć kilometrów przed Annopolem miałem awarię i straciłem hamulce. Ledwie udało mi się opanować samochód gdy zjeżdżałem z góry.
– Sześć kilometrów? – Adam wyczuł jak tamten w jednym momencie stężał – Sześć… Szósty zakręt. Jest pan pewien?
– Dokładnie – Adam skinął głową – Czy coś się stało? – próbował wysondować rozmówcę.
– Nie. Nie, nic… takiego – wyraźnie próbował coś ukryć.

Adam jednak wolał nie dopytywać. Jeszcze przyjdzie na to czas. Niemniej był już niemal na sto procent pewien, że zjawisko, które dane było mu poczuć podczas karkołomnego zjazdu było całkowicie realne. Poczuł znajomy dreszcz, krew zaczęła szybciej krążyć w jego żyłach a coraz to bardziej zwariowane domysły pędziły z szybkością ekspresu polarnego. Przebiegł myślami po wszystkich znanych mu przypadkach odtwarzając czytane niegdyś gazety. Dzięki pomocy prasy zawsze udawało mu się znaleźć ukryte przed oczami innych informacje, nieodzownie prowadzące do wszelakich osobliwości. Postanowił tedy odwiedzić w najbliższym czasie miejscową czytelnię. Najpierw jednak trzeba poszukać warsztatu. Musiał mieć sprawny środek transportu, bo zgodnie z zasadą lepiej było mieć i nie skorzystać niż potrzebować i nie mieć.

– Czy może zna ksiądz jakiegoś mechanika? – spytał, bojąc się odpowiedzi – albo kogoś, kto posiada trochę sprawnych narzędzi?
– Chyba… nie… Nie! Tak! Przecież…
Przez chwilę Adam sądził, że przyjdzie mu sprowadzić pomoc z innej większej miejscowości, lecz zaraz nadstawił uszu. Ksiądz na chwilę obrócił się na krześle i kiwną głową w kierunku ubranego we flanelową koszulę mężczyzny z wyraźnymi zakolami. Gdy tamten podniósł się ze swego krzesła, Adam ze zdumieniem zobaczył jaki jest wysoki. Przypominał zawodnika koszykówki, jednak jego ciało nie dorównywało krępym sylwetkom graczy. Był przeraźliwie chudy. Niebieskie jeansy, zwężające się u dołu tylko podkreślały wyraźnie anorektyczką sylwetkę. Podszedł do stolika i płynnym ruchem usiadł między mężczyznami.
– Niech będzie pochwalony – rzekł chropowatym od papierosów głosem
– Na wieki wieków – odpowiedział ksiądz i zaraz przeszedł do tematu – Zbyszku, pan potrzebuje narzędzi do naprawy samochodu. Twój ojciec kiedyś miał chyba warsztat. Nie zostały ci jakieś…
– Co się popsuło? – wpadł mu w słowo zapytany.
– Prawdopodobnie poszły klocki hamulcowe, możliwe też że uszkodziłem przewody, bo wylał się cały płyn. Nie mam pewności też czy przypadkiem nie mam krzywych tarcz, bo przy każdym hamowaniu niemal wyrywało mi kierownicę z ręki.
Zbyszek pokiwał ze zrozumieniem głową. Może nie posiadał wyspecjalizowanych narzędzi, jednak, co Adam miał nadzieję, potrafił za pomocą swoich dokonać odpowiednich napraw.
– Bałem się, że coś z silnikiem. W dzisiejszych czasach raczej trudno o dostanie części do takiego samochodu, a i rzadko kto posiada narzędzia do wykonania zastępczych. Z hamulcami jest mniej problemu, jednak płynu na pewno nie będę mieć. Teraz wszystko jest żelowe.
– Nie znajdzie się nic w magazynie ojca? – dopytywał ksiądz
– Yyy… – Zbyszek pokręcił smętnie głową – dawno temu wywaliłem większość jego zapasów. Rozalia, świeć Panie nad jej duszą, chciała mieć różaną oranżerię.
– Może uda się zastosować te żelowe? – Adam nie tracił nadziei
– Spróbujemy – Zbyszek również nie dawał za wygraną – choć obawiam się że zmusi nas to do wymiany kilku podzespołów. Ale… mój ojciec rządził się zasadą: rzeczy niemożliwe wykonujemy od ręki. Na cud trzeba poczekać!

Wszyscy troje wybuchnęli śmiechem.
– Super – Adam był wyraźnie zadowolony – Kiedy mógłby pan zacząć?
– Dziś już nie. Jutro jest niedziela, więc też odpada.
– Zatem w poniedziałek – bardziej stwierdził niż spytał Adam.
– Taaak – odparł przeciągle Zbyszek. Ale jeśli chcesz to mogę dziś jeszcze zaglądnąć do niego, żebyśmy wiedzieli czy masz po co zostawać – tu na moment zająknął się – na weekend.
– Ależ oczywiście, że zostanie – wpadł mu w słowo wielebny. – Prawda, Adamie? Zostaniesz?

Skinął głową. Już jakiś czas temu poczuł otaczająca księdza aurę. I on również wyczuł, że Adam nie jest zwykłym przybyszem. W jakiś niewytłumaczalny sposób uznali, że wkrótce staną oko w oko z problemem, który niczym rak toczył wydawać by się mogło spokojną osadę. To niczym niepotwierdzone wrażenie było niezwykle silne i tylko wrażliwe psychicznie osoby potrafiły wyczuć zmieniającą się atmosferę.
Wśród nich była też dziewczyna, która przygotowała sok dla Adama. Siedziała za przepierzeniem, czując spowijającą jej ciało siłę, która niczym wełniany koc dawała nadzieję i ukojenie zmęczonej psychice.
W mieszczącej się na skraju miasta drewnianej chałupce odsypiający obiad stulatek nagle otworzył niewidzące oczy. Koszmar, jaki drążył jego sny, sprawiał, że starzec nie panował nad pęcherzem. Prześcieradło pod nim, mimo częstych prań, było w wielu miejscach pożółkłe. Przesunął dłonią w powietrzu. Niewidzialna moc spłynęła mu na ramiona. Zamrugał powiekami. Dostrzegł drewniane belki powały. Przez jedną z nich przebiegało szerokie rozcięcie.
– Przybył – mruknął do siebie. Zamknął powieki i na powrót zasnął. Tym razem jednak nic mu się nie śniło.

Była jeszcze jedna postać, która poczuła moc przybysza. Jednak w przeciwieństwie do pozostałych nie zdradzała się ze swoimi odczuciami. Bowiem, jako jedyną, przybyły napawał niepohamowanym strachem. Wyprostowała pogięte artretyzmem starcze palce. Na pomalowanych na niebiesko paznokciach tkwiły niewielkie symbole, wśród których przeważał obraz księżyca.

.

Przejdź do kolejnego odcinka – Czarownica II

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Aby pobrać ebooka z powyższym tekstem w formatach pdf, epub, mobi:

Zajrzyj http---chomikuj.pl-Najlepsza_Erotyka2 (2)

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

To czekam niecierpliwie na ciąg dalszy.

„no to se jeszcze poczeka(sz)…” :p
No dobra – zapewne pojawi się wcześniej niż kolejna odsłona erotyki helleńskiej 😉

Miałam skręcone obie kostki, ale żadna nie dyndała. Na szczęście :-]
Adam, to jakiś łowca z parapsychicznymi zdolnościami?
Forda sobie wygooglowałam. Taki kanciasty. Nie znam się na samochodach :-]
Zapowiada się ciekawie.

Tu dyndała. Lubię jak dynda 😀
Uch… trzeba się uzbroić w cierpliwość – wkrótce może odsłoni swą prawdziwą twarz 😉
I tak właśnie jest ten Ford 🙂

Zepsuty samochód, mała miejscowość – zamknięta enklawa, mieszkańcy, którzy wszystko o wszystkich wiedzą, knajpka/kawiarnia, atmosfera tajemnicy i obcy, który z jakiegoś powodu zjawia się właśnie tu i teraz. Skojarzyłam to z „Tysiącem” Andryki. 🙂
Podobała mi się pierwsza, baśniowo-fantastyczna część. Kolumny mroku, bo las w strachu i nocą rośnie, złowroga cisza, bogini jak rudowłosa słowiańska Artemida i do tego ta, ledwie wspomniana, erotyczna, ale jakże sugestywna scena: zastęp, jak w transie, w jednym rytmie poruszających się kobiet i ta, która je karmi przyjemnością.
Ciekawa jestem dalszej części.

Z pozdrowieniami
NNN

Mrrr… już wiem do kogo będę się zgłaszał, gdy będę potrzebował promocji książki 😀 Póki co jednak trzeba popracować nad dalszym losem zamkniętej tajemniczej enklawy i równie tajemniczego przybysza 🙂

Bardzo dobre opowiadanie! Czekam na dokładkę 🙂

Zaczyna się jak klasyczny horror – wprowadzająca w nastrój migawka i tajemniczy, samotny wilk odwiedzający podejrzane miasteczko, trącający z miejsca tyle nici pajęczyny.
Duży plus za prawdziwy samochód, nie jakieś współczesne autko, pierdzące na pachnąco.
Dyndająca kostka nie kłóciła mi się ze skręceniem – narracja wskazuje, iż to uciekinierowi wydawało się, że tylko ją zwichnął 🙂 Nie zauważyłam natomiast momentu, w którym przyjezdny się przedstawia, aby potem ksiądz mógł się zwrócić do niego po imieniu…
Cykl na pewno będę śledzić.

Napisz komentarz