Siedziałem w kuchni nad kubkiem kawy i spoglądałem w okno. Był piękny, słoneczny poranek. Zapowiadała się kolejna upalna, czerwcowa sobota. Na zegarze dochodziła piąta. Za chwilę zjawią się kumple i pojedziemy na ryby. Sobotnie wypady na wędkowanie stały się naszą wspólną ucieczką od codzienności. Po całym tygodniu męczącej pracy z zadowoleniem zasiadaliśmy nad wodą. Nieważne było dla nas, że pada deszcz, czy – tak jak dzisiaj – będzie piękny słoneczny dzień. Cała nasza czwórka cieszyła się z możliwości spędzenia wspólnie paru godzin.
Ranek i przedpołudnie spędziliśmy nad wodą „mocząc kije”. Czas pomiędzy kolejnymi nieudanymi próbami zapełnienia siatki wypełnialiśmy opowiadaniem anegdot i najświeższych historyjek o wspólnych znajomych.
Mężczyźni wbrew pozorom też lubią poplotkować, szczególnie gdy rozmowy schodzą na tematy dotyczące kobiet. Lubimy te czasami sprośne żarty, powtarzane wiele razy i narzekania na swoje wybranki. To wszystko tak naprawdę było nieistotne. Liczyło się to, że jesteśmy razem i pomimo upływu lat nadal tworzymy zgraną paczkę. Rozumieliśmy się w pół słowa.
Przyszedł moment, gdy wyczerpały się i dowcipy, i nowinki o znanych nam osobach. Teraz to ja stałem się obiektem ich docinków. Wcale mnie to nie zdziwiło. Wątek wracał jak bumerang przy niemal każdym wspólnym spotkaniu.
– Staszek, na nowym osiedlu jest dziś festyn. Przyszedłbyś, może znajdzie się jakaś, co będzie cię chciała… – Śmiali się wszyscy głośno. – Dlaczego masz mieć lepiej od nas? – dorzucił któryś.
No tak. Znowu te same gadki. Uśmiechałem się, ale tak naprawdę do śmiechu wcale mi nie było. Ja jeden ciągle byłem sam, oni już dawno żonaci. Zaobrączkowane ptaszki. Nawet nie zdawali sobie sprawy, jak chwilami im zazdrościłem. Goszcząc w ich domach, odczuwałem zakłopotanie i coś tam wewnątrz mnie wyło z rozpaczy, gdy przytulali swoje dziewczyny. Te pocałunki w przelocie, klepnięcia w tyłek i udawane oburzenie małżonek. Długie pogaduszki do późnych godzin nocnych, po których powrót do pustego mieszkania, uświadamiał boleśnie, czym jest samotność.
Oni tymczasem spoglądali na moje życie przez pryzmat utraconego kawalerstwa. Postrzegali je, jak nie ustającą sielankę. Przy każdej sposobności w którymś momencie rozmów rozpoczynały się te nieszkodliwe złośliwości. Przypomniały mi się komentarze ich żon. Pełne troski i udawanego zrozumienia; Jak to źle być samotnym, jaki to ja jestem „biedny”. Byłem świetnym obiektem do pogaduszek i wyrażania współczucia. Ale oni nie wracali do pustego mieszkania, wypełnionego tylko ciszą.
– O której ten festyn? Może się przejdę – spytałem dla świętego spokoju.
– O czwartej…tylko na pewno! – rzucił któryś i przerwał, widząc, jak spławik skacze po wodzie.
Skupiliśmy uwagę na tym, co działo się na wodzie. Koniec końców, po pierwszej, wspólnie zdecydowaliśmy, że na dziś kończymy. Zwinęliśmy sprzęt. Cały połów, niepisanym zwyczajem, zabierał jeden z nas. Takie wzajemne koleżeńskie porozumienie. Niech doceni go lepsza połowa, w końcu wracał do domu z tarczą.
Powrót do pustego mieszkania był dysonansem po chwilach pełnych śmiechu i rozmów. Cisza nie nastrajała optymistycznie. Jeszcze przed domem ponownie, jednak bez przekonania, obiecywałem że przyjdę. A potem jakby sam przed sobą szukałem wymówki, by zostać. Posprzątałem, wziąłem prysznic. Z lodówki wyciągnąłem wczorajsze mięso, bardziej dla zasady niż z prawdziwej chęci. Wrzuciłem je do mikrofalówki. Ot, sekret kawalerskiej kuchni…
Ach tam, rozmyślałem, sięgając po parującą potrawę. Kobiety… Prawie czterdziestka na karku, która by… ?
Zabrałem się za jedzenie. Chociaż aromat i wygląd nadal miało apetyczny, smak utraciło bezpowrotnie. Pierwszy kęs pozbawił mnie złudzeń. Jedzenie rosło w ustach. Odsunąłem talerz z obrzydzeniem.
– Zjem później – rzuciłem do siebie usprawiedliwiająco i wyciągnąłem papierosa.
Spojrzałem na zegar w kuchni. W pół do piątej… Nawet nie wiem, kiedy minęło.
– A niech tam, przejdę się, co mi… – zdecydowałem – może tam coś zjem.
Jeszcze tylko zawartość talerza wylądowała w koszu na śmieci i już się zbierałem do wyjścia. Spacer w tak piękną słoneczną pogodę sam w sobie był przyjemnością. Z odrobiną zazdrości spoglądałem na idące pary. Roześmiane trzymające się za rękę, czasami objęte wpół. Podobnie jak ja, niespiesznym krokiem zmierzały w kierunku nowego osiedla.
Głośną, jarmarczną muzykę słychać było z daleka. Boisko między blokami zastawione budkami, straganami z jakimś badziewiem i kłębiącym się między tym wszystkim tłumem ludzi. Miejsca, w których odbywały się zawody strzeleckie, rzucanie podkową i inne zabawy, pełne były chętnych do rywalizacji. Przy budkach z lodami stały drugie kolejki. Stoiska z napojami i wszechobecnym piwem przeżywały oblężenie. Na każdym kroku rozbawieni młodzi ludzie z butelkami piwa w ręku. Jakoś nie byłem w stanie tego zaakceptować, zwłaszcza dziewczyn. Zawsze irytował mnie widok kobiety z butelką w ręku, grającej milczący hejnał, jak ochlaptus pod sklepem. Tak jakby obok nie było stołów, przy których można usiąść i wypić normalnie, ze szklanki. Jakie czasy, takie obyczaje – rozmyślałem. Wrażenia totalnego chaosu dopełniała dzieciarnia, biegająca jak oszalała i drąca się wniebogłosy.
Pod płotem, na skraju placu młodzi chłopcy ustawiali stoły. Po przeciwnej stronie, przy samym ogrodzeniu kręciła się karuzela. Wokół niej pełno dzieciaków z rodzicami. Wszechobecny hałas, zapach chmielu i smażonych kiełbasek, chwilami tak intensywny, że aż zbierało się na mdłości. Stanąłem niezdecydowany, rozglądając się wokół.
W pobliżu rozstawiających stoły stało kilku mężczyzn w różnym wieku, a wśród nich młoda, dwudziestoparoletnia kobieta. Towarzystwo rozmawiało z ożywieniem, energicznie gestykulując. Co chwilę wybuchali śmiechem. Nie słyszałem z tej odległości, o czym rozmawiają. Tylko ona zaintrygowała mnie swoim zachowaniem i wyglądem. Z przyjemnością spoglądałem w jej kierunku.
– Cześć – Niespodziewanie, ktoś z tyłu uderzył mnie w ramię – Co u ciebie?
Odwróciłem się zaskoczony. Tuż za mną stał wysoki mężczyzna o gładko wygolonej twarzy i chłodnym, aroganckim spojrzeniu. Znajomy z pracy, z tych znanych jedynie z widzenia. Nie mogłem przypomnieć sobie nawet jego imienia. Odór piwa z niespotykaną siłą uderzył w nozdrza. W ręku trzymał butelkę. Jego stan dobitnie świadczył, że nie pierwszą wypitą dzisiaj.
– A, cześć. Wszystko po staremu. Nie wiesz, co oni kombinują z tymi stołami? – wskazałem w kierunku gdzie kilku nastolatków, stawiało na stołach spore pakunki.
Znajomy rzucił badawcze spojrzenie we wskazaną stronę. Przez chwilę próbował skoncentrować wzrok, z miną wyraźnie wskazującą, jakim jest to dla niego problemem.
– A, tam… Podobno będą w coś grali. Jakieś rozgrywki… czy coś takiego. Nie wiem dokładnie, było w ogłoszeniu. Przecież ty grałeś… kiedyś. Chcesz spróbować? Zapisy przyjmują w tamtym zielonym namiocie – przerwał na chwile, obficie pociągając z butelki. Oderwał ją od ust i wyciągając rękę ze szkłem, wskazał na roześmiane towarzystwo.
– Ta laska co jest z tymi kolesiami, ma grać. Jakaś mistrzyni, czy ktoś taki. – wskazał na kobietę, której się przyglądałem.
– Dzięki. Zobaczę, dawno nie grałem – mówiłem to bez przekonania. Uścisnąłem podaną dłoń i ruszyłem w stronę zielonego namiotu. Przez kilkadziesiąt kroków z trudem przeciskałem się między ludźmi. Wreszcie dotarłem na miejsce. W środku za stolikiem siedziała młoda pannica. Obłożona papierami co chwilę odpowiadała na pytania kolejnych ciekawskich zaglądających do wnętrza.
– Dzień dobry. Podobno są tu zapisy. Szachy, czy warcaby? – Nadal nie wiedziałem, w co będą grali.
Łypnęła na mnie spojrzeniem spod tych czarnych opadających na twarz włosów. Spoglądała na mnie, zdawałoby się bez cienia zainteresowania.
– Tak, szachy. Dzień dobry. Symultanka. Grać będzie pani Agnieszka. Ona jest na trzecim miejscu w rankingu kobiet. – W jej głosie dało się wyczuć jakiś patos, dumę, że grać będzie kobieta. – Nagrodą jest puchar – tu odwróciła się i z widocznym ożywieniem wskazała dłonią na stojącą za jej plecami nagrodę.
Co chwilę ktoś podchodził i podawał swoje dane. Sam tak do końca nie wiedziałem, czy wyjść i szukać przyjaciół, czy też zapisać się na turniej?
– To jak? Zapisuje się pan? Zostały trzy miejsca. – Z rozmyślań wyrwało mnie pytanie nastolatki. Zniecierpliwiona moim milczeniem domagała się podjęcia jednoznacznej decyzji.
– Stanisław – odpowiedziałem, dorzuciłem nazwisko i coś tam jeszcze, o co pytała. Chwile była zajęta skrupulatnym wpisywanie moich danych na listę uczestników.
– Stanowisko dwadzieścia siedem. Proszę, plakietka. Zaczyna się za dziesięć minut. Niech się pan pośpieszy, nie będą czekać. – I już przestałem dla niej istnieć. Rozmowa z kolejną osobą pochłonęła całkowicie jej uwagę.
Wyszedłem na zewnątrz namiotu, kierując się do wyznaczonego numerem stolika. Zdążyłem przejść ledwie kilka kroków i wpadłem wprost w ramiona kolegów z żonami.
– Cześć Staszek. – Roześmiane dziewczyn, jakby na przekór mężom całowały mnie w usta na powitanie. – Przyszedłeś. To chodź z nami… biedaku.
Dwie z nich ujęły mnie pod ramiona, wywołując głośne protesty swoich partnerów. Ostentacyjnie zaczęły tulić się do mnie. Zażenowany takim obrotem sprawy rumieniłem się z zadowolenia.
– Cześć ślicznotki. Zapisałem się na zawody szachowe. – Tłumacząc się, próbowałem delikatnie oswobodzić ręce. – Przyjdę, jak się skończą. Znajdę was. To długo nie potrwa.
Puściły mnie z wyraźnym rozczarowaniem.
– Szkoda. Szukaj nas u wodopoju – z głośnym śmiechem ruszyli całą paczką w kierunku piwiarni. Jeszcze przez chwile spoglądali w moją stronę, o czymś między sobą rozmawiając. Westchnąłem i ruszyłem na swoje miejsce.
Wzdłuż długiego szeregu stołów stali zawodnicy. Młodzież, dorośli, w różnym wieku i różnej płci. Część z widocznymi oznakami zniecierpliwienia. Nastolatki kończyły ustawiać figury na planszach. Starszy nieznany mi mężczyzna stanął przed uczestnikami zawodów. Jego czarny garnitur, biała koszula i krawat nie pasowały do panującej wokół swobodnej atmosfery.
– Przedstawiam państwu, panią Agnieszkę – rozpoczął prezentację, wskazując dłonią na młodą kobietę. – Dla tych, którzy pani Agnieszki nie znają, informuję, że zajmuje trzecie miejsce w ogólnopolskiej klasyfikacji szachowej kobiet – przerwał na chwile pozwalając, by wygasły oklaski uznania. – Była tak uprzejma i zgodziła się zagrać na naszym festynie. Czas na partie godzina. Nagrodą dla zwycięscy jest ten oto puchar – podniósł błyszczące w słońcu trofeum do góry. – Życzę wszystkim powodzenia.
Stojąc przy szachownicy przyglądałem się dziewczynie. Im dłużej, tym bardziej mi się podobała. Emanował z niej jakiś wewnętrzny spokój. Z daleka wyglądała na nastolatkę. Ruszyła w kierunku pierwszego stołu. Za moment znalazła się przy mnie. Przesunęła pionka, d2 na d4, otwarcie królewskie. Klasyka, chciałoby się powiedzieć. Uderzyła energicznie otwartą dłonią w przycisk. Wskazówka sekundnika niespiesznie rozpoczęła swój bieg po tarczy zegara. Zrobiła krok w stronę kolejnego gracza. Odpowiedziałem pionem d7 na d5. Nacisnąłem przycisk, umilkło tykanie. Zegara zamarł w bezruchu. Wskazówka zatrzymała się na drugiej kresce. Przez ułamek sekundy zmierzyła mnie wzrokiem i poszła dalej.
Szachy to pole bitwy. Sześćdziesiąt cztery pola, równe siły i wojna umysłów. Podobno władca, któremu przedstawiono grę, chcąc nagrodzić jej twórcę, obiecał spełnić jedno życzenie. Ten poprosił, żeby na każdym kolejnym polu szachownicy, było dwa razy tyle ziarenek zboża, co na poprzednim. Okazało się, że w całym państwie nie było go tyle. W innych wersjach tej historyjki mówi się o ziarnkach złota, ale to tylko takie opowiastki podkreślające wyjątkowość tej gry.
Każda kolejna wizyta Agnieszki przy mojej szachownicy pozwalał mi dostrzec coraz więcej szczegółów jej zachowania i wyglądu. Kolejni uczestnicy odpadali przy akompaniamencie przewracanego króla. Powoli wyludniały się stanowiska. Przy moim i kilku innych graczy, spędzała coraz więcej czasu. Rozgrywka dobiegała końca i wymagała coraz większej uwagi.
Zegar szachowy wskazywał, że upłynęło ledwie dwadzieścia minut mojego czasu gry. Gdyby nie słońce, coraz niżej chowające się za blokami, nie zdawałbym sobie sprawy, jak późna jest godzina. Zamyślony nad planszą usiłowałem dojść, dlaczego ustawienie figur wydaje mi się takie znajome? Miałem wrażenie, że już to kiedyś widziałem. Tylko kiedy? I gdzie? Była kilka stanowisk dalej, gdy doznałem olśnienia. Już wiedziałem. Moskwa, osiemdziesiąty piąty, pojedynek Karpowa z Kasparowem o tytuł mistrza świata.
Wykonałem posunięcie w chwili, gdy stanęła przy mnie. Mogłem się w końcu przyjrzeć się rywalce przez dłuższą chwilę. Podczas gdy zamyślona rozwiązywała problem na szachownicy, z przyjemności dostrzegłem, że jest bardzo ładna. Szare oczy w oprawie długich rzęs. Blond włosy do ramion. Filigranowa, szczupła figura. Ubrana w białą bluzeczkę i czarną plisowaną spódnicę. W skupieniu szukała najlepszego posunięcia. Uśmiechnąłem się do siebie, brakowało tylko białych podkolanówek i tarczy z numerem szkoły na ramieniu, a myślałbym, że gram z uczennicą. W trakcie tych moich rozważań zerknęła na mnie. Wyraz zadowolenia znikł w jednej chwili. Nagle spoważniała, a usta zacisnęły się i wyglądały jak kreska. W pierwszym momencie zdziwiłem się nagłą zmianą wyrazu twarzy. Uświadomiłem sobie po chwili, że mój uśmiech, będący wynikiem zafascynowania jej urodą, mogła odebrać jak drwinę z gry. Wykonała ruch i ruszyła do następnego gracza. Dalsza część gry toczyła się już według dającego się bez trudu przewidzieć scenariusza. Kiedyś bardzo dawno temu analizowałem, z podziwem dla Kasparowa, tę końcówkę. Były tylko dwa logiczne rozwiązania tej kombinacji, ale oba nie dawały jej najmniejszej szansy na zwycięstwo. Rozgrywki sąsiadów dobiegły końca i zostaliśmy sami. Stała naprzeciwko mnie. Pochyliła się nad planszą, oparła dłonie o stolik. Przyglądałem się jak, nieświadomie przygryzała wargę, wahając się jak postąpić. Przegrana była nieunikniona, a jednak coś w zachowaniu dziewczyny…
– Czy pan gra w jakimś klubie? Zbiera pan punkty rankingowe? – odezwała się nagle.
Te pytania zaskoczyły mnie całkowicie. Głos miała lekko chropowaty i pobrzmiewała w nim nutka zaciekawienia. Zastanawiałem się nad odpowiedzią. Z coraz większym podziwem kontemplowałem jej urodę. Podniosła wzrok znad szachownicy i spojrzała z wyczekiwaniem. Szare oczy utkwiły w moich oczach bez cienia wahania. Coś nieuchwytnego, intrygującego było w tym wzroku. Sam nie wiedziałem, skąd mi to przyszło do głowy:
– Nie, nie gram. A czy pozwoli się pani zaprosić na kawę po skończeniu rozgrywek?
Zreflektowałem się natychmiast. Co ja wygaduje? Zbyt obcesowo to zabrzmiało i mogła poczuć się urażona. Przez chwile widziałem, jak się zmieszała, ale szybko odzyskała poprzednią powagę i spokój.
– Dobrze pan gra. To zależy od wyniku.
W zasadzie to dwuznaczność tego stwierdzenia powinna była mnie zaniepokoić. Do tego łobuzerski uśmieszek. Wydawać się mogło, że ułamku sekundy znalazła wyjście z sytuacji, przywracające jej szanse na zwycięstwo. Wokół nas zebrało się kilku przegranych, obserwując przebieg partii. W milczeniu analizowali kolejne posunięcia. Czasami któryś już otwierał usta, by rzucić jakąś uwagę, lecz w końcu zamierał w bezruchu i pozostawał milczący.
– Nie gram dla nagrody. Gram dla przyjemności.
Mówiąc to, zastanawiałem się skąd u niej to nagłe zadowolenie. Przecież przegrana była oczywista. Nawet początkujący adept tej gry zakończyłby tę końcówkę bezbłędnie. A jednak mistrzyni zachowywała się jakby… Coś kalkulowała w skupieniu tak, że mimowolnie po raz nie wiem, który sprawdzałem sytuację na szachownicy.
– Czy w takim razie, remis i kawa będą satysfakcjonującym końcem tej partii?
Postawione tak niespodziewanie pytanie zawierało w sobie całą odpowiedź. A więc o to chodziło… Żeby nie przegrać żadnej partii i dorzucić pełną pulę punktów do klasyfikacji. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że przecież przed momentem wyraziła zgodę na spotkanie.
– Myślę, że wspólna kolacja byłaby tu najlepszą rekompensatą, ale to zależy od pani.
Jak chce remisu, to, już bez skrupułów, mogłem postawić warunki. Spoglądałem na lekko rozchylone, wilgotne usta rywalki.
Milczała. W głębi cieszyłem się z niespodziewanego obrotu sprawy. Niespotykana uroda rywalki, tembr głosu zaczynały mnie fascynować. Lecz początkowa zachłanność wobec przedłużającego się milczenia, nasunęła mi obawę, czy nie zapędziłem się za daleko. Moja pewność siebie uleciała bezpowrotnie i już z obawą zerkałem wyczekując odpowiedzi. Z trudem skrywany cień zadowolenia pojawił się na jej ustach.
– Zgoda. Proponuję remis – zdecydowała już z nieukrywanym zadowoleniem.
– Przyjmuje. Dziękuję za grę. – Moja radość na myśl o wspólnej kolacji, była aż nazbyt widoczna.
– Tu jest mój numer telefonu – wręczyła mi karteczkę wyrwaną z notesu, w którym zapisywała przebieg każdej partii.
Zerknąłem na chaotycznie nabazgrane cyferki. Podaliśmy sobie ręce. Delikatna w dotyku, znacząco uścisnęła moją dłoń. Nie puściłem od razu. Ten dotyk był aż nazbyt miły. Zmrużyła swoje szare oczy i spoważniała. W tej właśnie chwili dostrzegłem w pełni, że jest kobietą. Nie przeciwnikiem, lecz piękną młodą kobietą. Rad byłbym przedłużyć tę chwilę w nieskończoność. Zmieszany wypuściłem tą delikatną dłoń z uchwytu. Jeszcze przez krótką chwilę stała, uważnie spoglądając na mnie. Gdy odwracała się, by odejść, nieśmiały uśmiech wrócił na jej usta.
Wsunąłem kartkę do kieszeni spodni. Koleś stojący obok mnie stuknął mnie w ramię.
– Mógł pan wygrać. Po co remis? Utarłby pan mistrzyni nosa – mówił to z jakimś przekąsem w głosie, przeciągając specjalnie słowo mistrzyni.
– To kobieta, niech ma swoje chwile radości. Ja to wiem i pan, a ona rozumie to najlepiej. – Już się opanowałem i z nie ukrywanym zadowoleniem dodałem: – Przyszliśmy się tu bawić, a nie walczyć o punkty.
Odchodziła od stanowiska i słyszała naszą rozmowę. Odwróciła się tylko po to, by posłać mi niespodziewanie buziaka. Widząc usta złożone jak do pocałunku, poczułem się, jakbym wygrał coś więcej niż puchar. W piersi coś drgnęło i zaczęło bić szybszym rytmem. Jeszcze przez dłuższą chwilę spoglądałem, jak odchodziła.
Gdy chciałem opuścić plac, mężczyzna przedstawiający na początku turnieju Agnieszkę, przytrzymał mnie za ramię.
– Proszę zaczekać. Jest pan zwycięzcą – spoglądał z widocznym zniecierpliwieniem w kierunku zielonego namiotu.
Mistrzyni wyszła z namiotu, niosąc puchar. Organizator złożył mi gratulację. Uścisk dłoni i nasze spojrzenia znowu się skrzyżowały. W tym momencie nie liczył się już dla mnie turniej. Zupełnie niespodziewanie kończąc składanie gratulacji, Agnieszka pocałowała mnie w policzek. Zapach perfum i fiołków. Oklaski i rozbawienie innych zawodników z mojego, aż nazbyt widocznego zakłopotania. Najbardziej utkwiły mi w pamięci.
Nie zabawiłem długo na festynie. Nie znalazłem przyjaciół, szczerze mówiąc, nawet specjalnie ich nie szukałem. Ludzie powoli rozchodzili się do domów. Jedynie zza stołów ustawionych przy punktach z piwem dobiegały podniesione głosy. Tam upływ czasu nie miał znaczenie.
Wróciłem do domu. Pełen obaw spoglądałem na cyferki zapisane na skrawku papieru. Sięgnąłem po słuchawkę telefonu i bez specjalnej wiary, że odbierze, wykręciłem numer. Po którymś z kolei sygnale usłyszałem znajomy głos.
– Tak słucham…
– Dobry wieczór. Czy kolacja nadal aktualna? Jeżeli tak to o dziewiątej zapraszam do „Kaskady” – mówiłem pospiesznie, raczej spodziewając się wymówki niż zgody na spotkanie.
– Będę – rozłączyła się.
Stałem ze słuchawką przy uchu zdezorientowany. Nie spodziewałem się tak szybkiej i jednoznacznej decyzji. Uświadomiłem sobie, że nie mam za wiele czasu.
Szybko się przebrałem i przed umówioną godziną byłem już w restauracji. Wybrałem stolik na uboczu, pod oknem. Uprzedziłem kelnera, że czekam na kogoś. Mijały kolejne minuty oczekiwania. Nerwowo zerkałem na drzwi wejściowe. Było wpół do dziesiątej i nie przychodziła. Bezmyślnie obracałem w dłoni zapalniczkę, stukając nią o stół. Z upływem czasu coraz bardziej byłem zniechęcony.
– Lepiej było jednak wygrać tę partię – mówiłem do siebie przyciszonym tonem. – Zakpiła ze mnie…
To zaczynało stawać się regułą. Kelner stojący pod barem zerkał w moją stronę. Przez chwile miałem wrażenie, że przemknął mu przez twarz szyderczy grymas. Niejednego oczekującego bez skutku frajera miał już okazje widzieć. Odwróciłem głowę z zakłopotaniem. Spoglądałem w okno, bijąc się z myślami. Teraz zgodę na remis postrzegałem jak przegraną. Nie zdawałem sobie sprawy, że ktoś stanął koło stolika.
– Dobry wieczór.
Podniosłem zaskoczony głowę i poderwałem się gwałtownie z krzesła. W ostatniej chwili zdążałem je przytrzymać przed upadkiem.
Och – jęknąłem w duchu, patrząc osłupiały z zachwytu na Agnieszkę. Nie ma co, ładna historia. Z trudem odzyskałem równowagę ducha. Zaniemówiłem z wrażenia.
Stała na wprost mnie, a moje zachowanie chyba wyrażało wszystko. W niczym nie przypominała uczennicy z turnieju. To były dwie różne osoby. Stałem skonsternowany. Jeżeli powiem, że metamorfoza przypomniała, Jekylla i Mr. Hyde, lub przepoczwarzenie się w Kopciuszka na bal, to żadne porównanie… W pełni zdawała sobie sprawę z wrażenia, jakie wywołuje. Gdyby nie te szare oczy iskrzące się z zadowolenia wywołanym efektem…
– Przepraszam za spóźnienie, ale… – zaczęła.
– Proszę, niech pani nic nie tłumaczy. Nie spodziewałem się tak pięknej kobiety. Ten widok wynagrodził mi czekanie – nieskładnie próbowałem zatuszować swoje zaskoczenie. Pewnie zaciskała usta, żeby nie wybuchnąć na mój widok śmiechem.
– Staszek – przedstawiłem się.
– Agnieszka – wyciągnęła rękę na powitanie.
Musnąłem ustami podaną dłoń. Nadal nie mogłem otrząsnąć się z wrażenia. W tym momencie przechodził koło nas mój znajomy. Skłonił się żartowniś, a potem z szerokim uśmiechem na ustach, podniósł zaciśniętą dłoń z kciukiem skierowanym do góry.
– Z czego on się śmiał? Co znaczył ten gest? – dopytywała zaciekawiona.
– Wzbudzasz zachwyt mężczyzn i chyba dlatego się uśmiechnął, a ten gest… to dla mnie – tłumaczyłem lekko zmieszany.
– Ale co on znaczy? – dociekała dalej nieznacznie marszcząc czoło.
– Powodzenia. – Poczułem żal do niego, że tym gestem nieświadomie pogłębił moje zakłopotanie.
Chwile się zastanawiała.
– Ciekawe co tobie ma się udać? – w tym pytaniu zadźwięczała nutka tłumionego rozbawienia.
– Może coś zamówimy – próbowałem niezdarnie zmienić temat.
Kelner dostrzegł, że jestem już z osobą, na którą czekałem i zmierzał do naszego stolika. Zaskakująco szybko uzgodniliśmy, co zamawiamy. Gdy odszedł zapadła niezręczna cisza. Patrzyliśmy na siebie z wahaniem i trochę zmieszani obydwoje. Pierwsza przerwała to milczenie.
– Od dawna grasz w szachy?
Opuściłem oczy i natrafiłem na leżącą na obrusie dłoń Agnieszki. Długie, smukłe palce, jedwabista skóra, piękny kolor opalenizny, czerwone, lśniące paznokcie o kształcie wydłużonych migdałów. Byłem tak pochłonięty myślami o niej, że dopiero po chwili zacząłem odpowiadać.
– Od siódmego roku życia. Mój ojciec grał bardzo dobrze. Siostry, brat, on nas uczył. Chciałem mu dorównać. Potrafił po pracy zagrać ze mną dziesięć partii z rzędu… do nocy.
Pamięć podsunęła wspomnienie tamtych szczęśliwych i radosnych chwil – przez moment milczałem – gdy w kuchni przy stole wśród biegających z krzykiem młodszych sióstr i matki krzątającej przy kuchennej płycie, siedzieliśmy z ojcem pogrążenie w rozmyślaniach nad grą. Jego wyrozumiałość, cierpliwość na zawsze…
– Dla mnie zawsze zostanie niepokonanym – wróciłem do rozmowy. – A potem turnieje, zawody, godziny analiz i zbieranie punktów. Tak się zaangażowałem, że jak podniosłem głowę znad szachownicy, to okazało się, że moi koledzy mają dziewczyny, a niektórzy już rodziny. Część życia, zabaw, rozrywek, poświęciłem w tej rywalizacji. Chciałem dorównać najlepszym, a straciłem bezpowrotnie bardzo dużo. Nawet dziewczyny, które znałem i kochałem, przegrały z moim dążeniem do perfekcji. Dlatego teraz jestem sam. Gram tylko od czasu do czasu… – Zamilkłem znowu. Spoglądałem na nią przelotnie w czasie tego monologu. Słuchała w skupieniu. Uświadomiłem sobie, że zabrzmiało to wszystko jakoś dziwnie. Nie pasowało do sytuacji, tego spotkania, całego wieczoru. Chcąc zatrzeć wrażenie, spytałem:
– A ty, jak znajdujesz się w tej rywalizacji?
Zauważyłem napięcie w jej zachowaniu. Tak jakby nadal było coś, co stanowiło barierę między nami.
– Tam na turnieju śmiałeś się ze mnie, dlaczego? – z poważną miną wyczekiwała, co odpowiem.
Spojrzałem na nią zaskoczony. Nie zdawałem sobie sprawy, że ten zgoła drobny incydent potraktowała tak poważnie.
– Nie, to nie tak. Przyglądałem się i pomyślałem przez chwilę, że gram z uczennicą jakiejś szkoły. Dlatego się uśmiechałem. Wyglądałaś na nastolatkę tamten ubiór… Nie kpiłem nigdy z graczy przy szachownicy, ale rzadko grałem z kobietami. Nie zdawałem sobie sprawy, że jesteś tak… śliczna. Nie lubisz przegrywać – prawda?
Wpatrywała się we mnie bez słowa. Jej wzrok złagodniał.
– Masz racje. Bardzo dużo poświęciłam, żeby osiągnąć to, kim jestem teraz. Rozumiem doskonale, o jakim poświęceniu mówisz… – zawahała się i dodała – Nigdy nie potrafiłam pogodzić się z przegraną.
Dopiero teraz tak naprawdę poweselała. W tych oczkach zapaliły się chochliki tak, jakby miała zamiar…
Kelner zjawił się niezauważony. Bez słowa rozkładał przed nami potrawy. Rozmowa uległa zawieszeniu. Mogłem uważniej przyjrzeć się Agnieszce. Ubrana w żółtą sukienkę na ramiączkach. Odkryte opalone ramiona. W głębokim dekolcie pyszniły się dwie śliczne piersi. Stykając się na krawędzi sukienki, tworzyły coś na kształt wąwozu, do którego teraz zerkałem zaciekawiony. Sutki wyraźnie odznaczały się w materiale sukienki. Ten widok potęgował tylko moje zakłopotanie. Wyglądała tak… budziła we mnie onieśmielenie… strach, że to, co poczułem na jej widok, jest nierealne i niemożliwe do spełnienia.
Na szyi miała zawieszony łańcuszek z błyszczącym znakiem zodiaku. Zbyt małym i wsunięty w ten tajemniczy wąwóz, bym mógł go rozpoznać. Blond włosy uwypuklały łagodne, niemal dziecinne rysy twarzy. Delikatny makijaż, podkreślał hipnotyzujące szare oczy. Całości dopełniały dwa nieduże kolczyki w kształcie laufrów. Niestety, resztę zasłaniał stolik. Z przyjemnością syciłem oczy tym widokiem. Brąz opalenizny przepięknie kontrastowała z kolorem sukienki.
– Co sobie pomyślałaś, jak zaproponowałem ci kawę? – powróciłem do rozmowy, gdy kelner, życząc nam smacznego, odszedł od stolika.
Teraz roześmiała się głośno. W tych szarych oczach zapaliło się jakieś ciepłe lśnienie, a na policzki wypełzło zarzewie rumieńca.
– Lepiej, żebyś nie wiedział. Potem dostrzegłam szansę na remis. To zaskakujące pytanie, czy… – już widocznie zarumieniła się na policzkach. – A ty się zgodziłeś. Ja bym tak nie postąpiła.
– Wierz mi, że sam się przestraszyłem. Spojrzenie, które mi posłałaś… Spodziewałem się odmowy, oburzenia, tak naprawdę sam nie wiem czego. – umilkłem obserwując jak z uwagą słucha – Twoja niespodziewana zgoda. Jeszcze jak siedziałem tutaj, czekając na ciebie, nie wierzyłem, że przyjdziesz… – przerwałem na moment. – Ojciec wiele razy powtarzał, że jak się nie nauczę przegrywać, to nigdy w pełni nie docenię smaku zwycięstwa. Kolacja z tobą, to że przyszłaś, traktuje jak największe zwycięstwo. Nigdy remis nie był dla mnie takim wspaniałym zakończeniem turnieju. – uciekłem na chwilę wzrokiem od spojrzenia tych szarych oczu – Szczerze mówiąc nadal do końca, nie mogę uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.
Milczała dłuższy czas. W głosie wyczułem wahanie, które znikło w miarę, jak mówiła. Uciekała wzrokiem od mojego spojrzenia.
– Tak naprawdę to nie chciałam. Elżbieta z mężem mnie namówili. Zatrzymałam się u nich do poniedziałku. Opowiedziałam o turnieju i o … zerknęła na mnie z zakłopotaniem. – Oni cię znają i trochę rozmawialiśmy o tobie – szybko dodała jak usprawiedliwienie. – Zresztą mówili same dobre rzeczy.
Kelner zebrał talerze i po chwili na stoliku pojawiła się kawa, ciasto i butelka wina. Sięgnęła po kieliszek i dopiero teraz na tej delikatnej dłoni dostrzegłem obrączkę. W zasadzie to, czego mogłem się spodziewać? Taka dziewczyna sama? – poczułem się zawiedziony.
Moje zakłopotanie zauważyła po chwili. Zdała sobie sprawę, gdzie spoglądam i dlaczego zmarkotniałem. Jakiś przelotny półuśmieszek pojawił się na ustach. Nieznacznie odsunęła krzesło i założyła nogę na nogę. Oparta łokciem o stół sączyła wino. Odstawiła kieliszek. Podparła dłonią policzek i przyglądała się z zadowoleniem jak się zmieszałem.
– Zastanawiałam się, jak będziesz próbował mnie poderwać? – Zabrzmiało to jak wyzwanie. – Nie spodziewałam się takiej… normalności.
Tym stwierdzeniem zaszachowała mnie do reszty. Zerkałem na ten symbol przynależności do kogoś i gdzieś tam w środku mnie walczyło poczucie przyzwoitości z chęcią…
– Trudno jest podrywać mężatkę. To byłoby skazane na niepowodzenie. Chyba, jedynie… – szukałem właściwego określenia – gdyby sama tego szukała. Chciałem spędzić wieczór w miłym towarzystwie… – zamilkłem, by dodać już prawie szeptem – Ale to wszystko przerosło moje oczekiwania.
Spojrzała na mnie uważnie. W tych źrenicach zabłysły ogniki przekory. Sięgnęła po kieliszek.
– Żartujesz sobie ze mnie tak, jak przy szachownicy?
– Nie, jestem śmiertelnie poważny. Tam na turnieju wyglądałaś jak podlotek. Tutaj jesteś piękną, mądrą kobietą – pospieszyłem z wyjaśnieniem. – Myślę, że dobrze zdajesz sobie sprawę z wrażenia, jakie wywołujesz. Każdy mężczyzna chciałby mieć taką partnerkę. Wystarczy spojrzeć wokół, jakie wzbudzasz zainteresowanie. To ja przy tobie czuję się niezręcznie.
– Czy ty nie prawisz mi komplementów? – rozpromieniła się.
Poczułem jakby tamta partia szachów nadal trwała. Zmieniła się tylko w rozgrywkę słowną. Niestety tutaj przegrywałem z kretesem. Szachowała każde moje tłumaczenie. W sąsiedniej sali jak co sobotę muzycy zaczynali grać do tańca.
– Miałabym ochotę potańczyć – spoglądała z wyczekiwaniem. Znowu wykonała kolejny ruch.
– W tej dziedzinie niestety, ale nie możesz oczekiwać równorzędnego partnera – rozłożyłem bezradnie ręce wstając od stolika.
Na szczęście po kilku dynamicznych utworach muzycy zaczęli grać coś wolnego, jakby chcąc dać odsapnąć tancerzom albo sobie samym. Gdy weszliśmy do salki, na parkiecie tuliło się kilkanaście par. Dołączyliśmy do nich. Przytuliła się do mnie. Zakłopotany jej zdecydowaniem, próbowałem zachować dystans.
– Ty chyba jednak mówiłeś prawdę, to nie jest twój żywioł – odsunęła się na chwile i popatrzyła na mnie z wyrzutem – nawet nie próbujesz mnie objąć.
– Wiesz Agnieszko, muszę rozglądać się po sali – wodziłem wzrokiem ponad głową partnerki. Tak jakbym kogoś szukał wzrokiem.
– Dlaczego? Kogo szukasz? – spojrzała lekko zdziwiona.
– Gdzie czai się ten gość, co założył ci obrączkę. Gdy cię przytulę i obejmę, wyjdzie i oberwę w zęby – celowo nadal rozglądałem się po sali.
Zaczęła głośno chichotać rozbawiona
– Nie wyjdzie. Dawno temu zrezygnował. Teraz obstawia inną, a to – podniosła dłoń z obrączką – czasami pomaga ostudzić zapał niektórych.
Agnieszka tańczyła świetnie. Zaskoczenie połączone z zadowoleniem – tak najlepiej mogłem określić to, co poczułem w tym momencie. Przytuliłem ją do siebie i mocniej objąłem. Położyłem dłoń na granicy pośladków. Włosy pachniały jak kwiaty. Jakbym wsunął twarz w bukiet fiołków. Ten sam aromat co na turnieju.
– Czy to nie pułapka? – jeszcze próbowałem udawać, że niedowierzam.
Oparła głowę na mojej piersi. Już nie pamiętałem, kiedy byłem tak blisko z kobietą. W ogóle nie potrafiłem sobie przypomnieć, kiedy ostatnio tańczyłem. Boże, jakie to życie jest porąbane. Szukasz kogoś, z kim chciałbyś iść przez życie, a los niespodziewanie… W najmniej spodziewanej… Daje szanse… Nie, to niemożliwe, żeby ona… Uświadomiłem sobie w całej pełni, że gdybym ją spotkał przed kilku laty, poruszyłbym świat cały, by dać jej szczęście.
– Wiesz, bardzo dawno nie miałam okazji tańczyć, być z kimś w lokalu. Odprężyć się po studiowaniu kombinacji szachowych. Dziękuje, że mnie zaprosiłeś. – Zaczęła mówić burząc moje myśli. – Muszę podziękować Eli, że mnie namówiła. Miała racje co do ciebie.
Niespodziewanie podniosła głowę i pocałował mnie w usta. Gdyby w tym momencie podszedł gość, o którym mówiłem, mniej bym się zdziwił. Odwzajemniłem pocałunek. Skończyli grać i muzycy ogłosili przerwę. Czułem się zawiedziony końcem tańca i tak brutalnie przerwanym pocałunkiem. Wróciliśmy do stolika. Miałem okazje zobaczyć niedopowiedziane. Sukienka kończyła się kawałek za linią pośladów. Zgrabne nogi w jasno brązowych szpileczkach. Pośladki poruszające się w rytm stawianych kroków hipnotyzowały nie mniej, niż szare oczy. Szczupła i pełna uroku. Siadając, spytała niespodziewanie:
– Napatrzyłeś się?
Pytanie było tak niespodziewane i jednoznaczne. Zarumieniłem się zmieszany jak uczniak.
– Obojętnie, jak i z której strony się patrzy, jesteś bardzo ekscytującą osóbką. Jak przytulisz się kolejny raz, to zakocham się w tobie na zabój. Z taką dziewczyną… – Coraz bardziej pożądałem te lśniące w rozmarzeniu oczy.
Chciałem to taksowanie wzrokiem obrócić w żart, a wyszło zbyt poważnie. Dopiero teraz dostrzegłem, z jaką uwagą mnie słucha. Wbrew mojej obawie nie było w spojrzeniu wyrzutu czy oburzenia. Raczej zaskoczenie, choć nie do końca. Tak jakbym powiedział coś oczywistego. Coś, o czym obydwoje już wiemy, tylko boimy się nazwać po imieniu. Nakryła moją dłoń swoją, zawahała się jakby coś chciała powiedzieć. Coś nieuchwytnego jak lekka mgiełka przesunęło się po lśniącej powierzchni jej źrenic.
– Masz ochotę na spacer, czy chcesz potańczyć? Zawsze możemy tu jeszcze wrócić – zaproponowałem lekko zdenerwowany.
– Chętnie się przespaceruje. Jest tak gorąco.– Opanowała emocje i powróciła do rozgrywki słownej. – Czyli jednak mnie podrywasz?
– Tak do końca to nie wiem, kto kogo? Nie chciałbym robić za pionka w twoim gambicie, Agnieszko – zacząłem z desperacką odwagą – Zbyt często grałem tę rolę w życiu.
Po raz pierwszy dzisiaj, twarz dziewczyny wyglądała tak poważnie.
– Nie gram przeciwko tobie. Dobrze się czuję w twoim towarzystwie. Ale nie mam zamiaru niczego obiecywać, ani tworzyć złudzeń. Chodźmy już na ten spacer.
Po chwili milczenia znów się odezwała:
– Zobaczymy, na jakie manowce chcesz mnie sprowadzić? – Już znowu była sobą.
Wyszliśmy z restauracji. Ciemność. Puste ulice. Czasami tylko mijał nas jakiś samotny, spieszący do domowych pieleszy przechodzień. Bardzo powolne kroki, tak jakbyśmy chcieli rozminąć się z czasem. Wydłużyć ten spacer w nieskończoność. W oddali widoczna była podświetlona fontanna w parku. W tym mroku krople wody błyskały jak diamenty. Złapała mnie pod ramię i przytuliła się mocno, może nawet zbyt mocno. Ta bliskość, zaufanie, jej dotyk, chyba to właśnie skłoniło mnie, że pochyliłem się i pocałowałem w policzek. Na skrzyżowaniu ulic zawahałem się chwile. Te błyszczące, mieniące się wszystkimi kolorami strumienie wody były jak latarnia morska nocą. W alejce pośród krzewów i drzew tkwiących w bezruchu podała mi swoje karminowe usta do pocałunku. Słodkie, nasączone aromatem wina. Delikatnymi ruchami języka smakowała moje usta. Coraz bardziej zapominaliśmy się we wzajemnych pieszczotach. Przymknęła oczy, a ja pragnąłem dotykać i całować każdy centymetr tego ciała. Przerwała pocałunek i położyła mi głowę na piersi.
– Jesteś… – nie znajdowałem słów, gładziłem lekkimi dotknięciami ręki jej włosy.
Milczeliśmy obydwoje, jakbyśmy bali się zniszczenia tej chwili. Utraty emocji, atmosfery, która nas otaczała przesiąkniętej jakimś fluidem erotyzmu i narastającego w nas podniecenia.
Przeszliśmy kilka kroków i usiedliśmy na ławeczce w parku. Znów podała mi usta i po chwili zapomnieliśmy, że istnieje cokolwiek poza nami. Dotykałem piersi, tak cudownie miękkich, zwieńczonych nabrzmiałymi sutkami. Zsunąłem ramiączko i objąłem ustami sutki, ssąc i przygryzając delikatnie. Obejmowałem biodra, pieściłem uda, w dotyku gładkie i delikatne niczym jedwab. Włożyłem dłoń pod sukienkę i muskałem palcami majteczki skrywające łono. Wsuwałem pod materiał palce i zagłębiałem pieszcząc wnętrze kobiecości spływające wilgocią. Zachłannie całowałem w usta. Jej dłoń spoczęła na moich spodniach, potęgując podniecenie. Byliśmy obydwoje jak odurzeni, nikt i nic się dla nas teraz nie liczyło.
– Staszek, daleko stąd mieszkasz? – szepnęła mi do ucha drżącym głosem.
W pierwszej chwili chciałem ją porwać w ramiona i nieść. Naraz zatrzymałem się w tym natłoku myśli
– Nie to nie tak… – drżąc z emocji, zacząłem mówić przeciw sobie, przeciw temu wszystkiemu, co wydawało się oczywistym spełnieniem tej chwili. – Agnieszko przepraszam, ale ja już nie chce tylko chwili zapomnienia. Już nie potrafię, nie chcę tak żyć. Czy mnie rozumiesz? – z trudem się hamowałem ogarnięty podnieceniem.
– Rozumiem… ale ja nie mogę obiecać ci więcej – głos brzmiał inaczej, drżał i zdawał się wibrować jak napięta struna.
– Nie zaprosiłem cię na kolacje, żeby podrywać, zaliczyć, czy jak to nazwać. Jesteś piękną i mądrą kobietą. W takiej kobiecie jak ty mógłbym się… – tłumaczyłem się, rwąc słowa, nieskładnie i chaotycznie. – Wzbudzasz we mnie uczucia, o których już zapomniałem. Nie myślałem, że mogę jeszcze kiedykolwiek coś takiego poczuć. Wiem, to głupie co mówię… Nie chcę jednorazowej przygody, jesteś… Nie z tobą. Proszę, nie gniewaj się na mnie. Chyba lepiej będzie, jak cię odprowadzę.
Pocałowała mnie w usta. Przytuliłem ją na chwile. – Przepraszam – szepnąłem do ucha, zanim wstała z ławeczki.
– Rozumiem. – Szepnęła by dodać po chwili – Zrobiło się chłodno.
Zdjąłem marynarkę i otuliłem to drżące ciało. Szliśmy w milczeniu objęci i przytuleni. Jak pary, które widziałem idąc na festyn. Całowałem jej włosy przesączone aromatem fiołków. Z każdym kolejnym krokiem uświadamiałem sobie coraz bardziej, że nigdy już więcej się nie zobaczymy. Zatrzymaliśmy się przed domem znajomych. Noc, która nas połączyła, teraz miała nas rozdzielić. Zarzuciła mi ręce na szyje i całował tak jak w parku, do utraty tchu.
– Dziękuje ci za wszystko. Dobranoc. – Odwróciła się i pobiegła do domu. Stałem i nie mogłem wydusić z siebie słowa. Przez chwile wydawało mi się, że te piękne szare oczy były wilgotne.
Nawet nie wiedząc, kiedy, wróciłem do domu i stanąłem z kluczem w ręku u drzwi mieszkania. Wszedłem do środka. Rzeczywistość okazała się jeszcze gorsza od najgorszych przewidywań. Cisza tu panująca wręcz do bólu uświadamiała mi, co utraciłem. Usiadłem przy stole w kuchni i z goryczą rozmyślałem o dzisiejszym dniu. Gdzieś tam w głowie kołatała się ta prosta myśl. Ty idioto, trzeba było korzystać! Czułem się tak, jakbym stracił bezpowrotnie kogoś bliskiego. Wyciągnąłem z barku kwadratową butelkę wędrowniczka i nalałem do szklanki, tak jakby alkohol miał stłumić to niespodziewanie rozbudzone uczucie. Upiłem łyk. Płyn rozlewał się żywym ogniem po wszystkich żyłach. Tak, tę partię jednak przegrałem. Łzy same cisnęły się do oczu. Światła reflektorów przejeżdżającego ulicą samochodu odbiły się od stojącego na stole pucharu. Uchwyciłem go i ze złością rzuciłem w kąt. Z głośnym brzdękiem uderzył o ścianę. Jeszcze przez chwile turlał się po podłodze, nim zamarł w bezruchu. Oparłem łokcie o stół i podparłem głowę dłońmi.
– Szach-Mat! Przegrałeś idioto – mówiłem głośno, a słowa zabrzmiały jak wyrok w ciszy mieszkania. Opróżniłem szklankę do dna.
Sięgnąłem po butelkę, chcąc nalać ponownie, gdy zadzwonił dzwonek u drzwi. Wstałem od stołu wściekły i otworzyłem. Elżbieta, żona kolegi stała przede mną. Długą chwilę mierzyła mnie wzrokiem. Zatrzymała spojrzenie na trzymanej w ręku butelce i dostrzegła leżący puchar. W oczach błysnęło coś jakby współczucie.
– Cześć Staszek. Może byś zszedł na dół i zabrał swoją marynarkę… – zamilkła. A potem niespodziewanie dodała – Razem z tą, co w niej siedzi i ryczy?
Butelka z hukiem uderzyła o podłogę.
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.
Aby pobrać ebooka z powyższym tekstem w formatach pdf, epub, mobi:
Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.
Komentarze
Barman Raven
2016-04-29 at 23:47
Kolejny tekst Batavii ujmuje swoją niespieszną narracją. To cecha rozpoznawalna ciekawego i rzadkiego już stylu Batavii.
Ładnie grają emocje, bohaterowie są żywi, wiarygodni i nawet łącząca ich pasja nie wydaje się – w końcu to szachy – nudna. Bardzo zgrabna pionta, ale tylko dla tych, którzy dotarli do końca opowieści niezrażeni błędami.
Niestety sporo tu powtórzeń, niepotrzebnie (nieumiejętnie?) wprowadzanych elementów fabularnych, ot choćby opis ohydnego znajomego z pracy, czy skupianie się na wyglądzie mężczyny w garniturze (jeśli wiesza się strzelbę na scenie, to ona powinna w którymś momencie wypalić) oraz błędów interpunkcyjnych i niestety ortograficznych.
Czy ten tekst przeszedł korektę? Kolejny raz przyjemność czytania opowiadania Batavii zakłócana jest prostymi błędami.
Jakkolwiek by nie było – za ostateczną formę odpowiada autor – taki tekst jest dobrą podstawą, ale w takiej formie to niestety ledwo średniak.
Szkoda.
Barman Raven
2016-04-30 at 00:02
I frapuje mnie tytuł.
Oczekiwałem jakiegoś … sensu w tym, że opowiadanie zatytuowane jest tak a nie inaczej. Oprócz wzmianki o rozpoczęciu gry tytuł nie ma żadnego odniesienia do treści. Gdyby wyciąć jedno zdanie…
Batavia
2016-04-30 at 10:59
Barmanie
Pozwolę sobie w kilku słowach ustosunkować się do Twoich komentarzy.
Błędy:
Masz absolutną rację to słabość, nad którą nie umiem zapanować. Może gdybym więcej czasu poświęcał na korektę, niż na jałowe spory na pewnym forum efekt byłby lepszy.
Jednak jest tak, jak jest i pozostaje mi prosić czytelników o wybaczenie.
Co do „strzelby” – wydarzenie, opis tego jednego dnia jest w całej rozciągłości prawdziwy. Dialogi z uwagi na upływ czasu brzmieć mogą inaczej lecz sens pozostał ten sam. Ludzie, sytuacje, chociaż wydają się anachroniczne i niepasujące do tekstu są prawdziwe.
Co do tytułu, no cóż, sam zauważyłeś to jedno zdanie. To taki moment, w którym wszystko zostaje postawione jasno i wprost.
Nie ma w tym opowiadaniu super facetów i super dziewczyn. Wytrysków i orgazmów itp. Jest proza życia i takie ono miało być z założenia.
Nie mniej dziękuje, że zwróciłeś uwagę na szereg niedoskonałości zarówno jako ekspert, jak i też jako czytelnik. Tak mniemam.
Pozdrawiam Batavia.
Barman Raven
2016-04-30 at 15:57
Dobra, To był miły Barman-Raven.
A teraz powiem wprost.
Wypuszczenie opowiadania z pełną świadomością błędów – to brak szacunku dla czytelnika. Takiej postawy nie rozumiem. I nie akceptuję. Po to właśnie funkcjonuje na NE korekta, żeby ich nie było. Bo zasadą naczelną Najlepszej jest poszanowanie oczu i wyrozumiałości czytelników.
Kwestia „strzelby” – nie napisałeś o odcieniu zieloności trawy, nie opisałeś koloru budynków, nie zaznaczyłeś czy w oknach były firanki czy żaluzje, nie opisałeś bielizny głównego bohatera – dlaczego? bo nie miało znaczenia dla czytelnika.
Ale przedstawiłeś faceta w garniturze – dlaczego właśnie jemu poświęciłeś uwagę? Przecież jego postać i ubiór nie miały żadnego znaczenia – ani dla opowieści, ani dla rzeczywistych (jak twierdzisz) wydarzeń.
Staram się pokazać podstawowy błąd początkującego „pisacza” – nie czytasz swojego tekstu oczami czytelnika.
To, że ówcześnie, jak twierdzisz, zwróciłeś uwagę na jakiegoś gościa ma się nijak do fabuły opowiadania i nie powinno się poświęcać tak dużej uwagi temu – w gruncie rzeczy zbędnemu – elementowi.
Jeśli coś tak starannie opisujesz – to musi mieć jakieś znaczenie.
Brakuje Ci dyscypliny myślowej i dyscypliny słowa. Rozmywasz przez to narrację. W części może to owocować spokojnie płynącą rzeką narracji, ale potykasz się gdy trafiasz na zbędne meandry.
Druga sprawa – nie jesteśmy na blogu wspomnieniowym Batavii – jesteśmy na portalu z opowiadaniami erotycznymi. Nie jest ważne skąd czerpiesz inspirację, mógłbyś równie dobrze wyssać całość z palca. To nie ma znaczenia.
Twój główny bohater nie jest Tobą – autorem. Powinieneś również mieć świadomość tego, że to nie Ty jesteś narratorem. To byty autonomiczne wględem Ciebie. I są to podstawy warsztatu, którego, jak sam przyznajesz, powołując się na zgodność z rzeczywistymi wydarzeniami, Ci brakuje.
Jeśli by było inaczej, to opis gwałtu, czy morderstwa w 1 os. l. poj. powinien automatycznie powodować zgłoszenie na policję.
Cznia mnie i bimba jak rzeczywiście wyglądało spotkanie Stanisława i Agnieszki. Interesuje mnie spotkanie bohaterów literackich – ich czyny, myśli i emocje.
Koniec wykładu ;]
PS
Ja również popełniam część tych błędów i na pewno popełniałem wszystkie wymienione w początkach swojego pisania.
Batavia
2016-04-30 at 17:57
Barmanie
Dla mnie każdy komentarz pod tekstem jakiegokolwiek opowiadania jest właśnie „wprost”.
Nie, nie jest to blog wspomnieniowy. Nie to było moją myślą.
Stwierdzenie, że to wydarzenia prawdziwe było uzasadnieniem skąd tych dwóch facetów.
Nic ponadto. Czy słusznie tak uszczegółowionych? Myślę że masz rację. Niepotrzebnie.
Wiem to jednak teraz gdy poznałem Twoje zdanie.
Stawiasz mi zarzut świadomego nieposzanowania czytelnika, tak nie jest.
Jasno wynika z tego, że potrzebuję więcej czasu na dopracowanie tekstu.
Jak sobie dobrze przypominam, oferowałeś w tym zakresie pomoc.
Jeżeli Twoja oferta jest nadal aktualna, to chętnie skorzystam.
Pozdrawiam Batavia
Barman Raven
2016-05-02 at 23:28
Batavio, treści można przekazywać w różny sposób. Pracuję nad tym, by nie mieszać z błotem i nie skakać buciorami krytyki po głowie autora. A przyznaję zdarzało się takie przypadki ;]
Wiesz, że musisz więcej uwagi poświęcić na korektę. Może czas na „odleżenie się” tekstu powinien być dłuższy, może Twój korektor powinien mieć więcej czasu na pracę nad tekstem… Sam musisz znaleźć swój sposób.
Jak widać nikt nie odmawia Tobie mocy twórczych – wystarczy je tylko oszlifować.
Trzymam kciuki.
Batavia
2016-05-06 at 20:31
Barmanie
Nie byłbym tym kim jestem, gdybym nie okazywał szacunku ludziom postawionym przez los wyżej ode mnie albo tym, którzy stojąc niżej ode mnie, nie mogą mi się odpłacić za jego brak. Odbieram Twoje komentarze jako słuszne uwagi i spostrzeżenia.
Batavia
Grafal
2016-05-01 at 08:50
Kłaniam się nisko przed autorytetem Barona Ravena i niewątpliwą celnością Jego uwag technicznych. W tekście są błędy oraz niekonsekwencje i nie da się tego nie zauważyć.
Muszę jednak powiedzieć, że klimat stworzony przez Autora jest wyjątkowy – subtelny i trafiający mocno gdzieś głęboko. Może moja opinia wynika z tego, że sam też poświęciłem kilkanaście lat swojego życia na bardzo poważny związek z królewską grą, może z mojego melancholijnego nastroju. Wiem jedno – po wielu miesiącach regularnego czytania opowiadań na NE, właśnie to opowiadanie skłoniło mnie do napisania pierwszego postu. Jestem pod dużym wrażeniem i będę do tego opowiadania wracał.
Batavia
2016-05-06 at 20:28
Grafal
„Jestem pod dużym wrażeniem i będę do tego opowiadania wracał.”
Nie znajduję odpowiednich słów…
Dziękuję – to chyba najwyższe wyróżnienie dla autora.
NoNickName
2016-05-01 at 08:52
Dla mnie, w tym tekście, na plan pierwszy wysuwa się samotność. I cisza. Cisza, która wszystko wyostrza: własne myśli, dźwięk mikrofali w pustym mieszkaniu, uderzajacych o dno kosza resztek niedojedzonego obiadu. Sam bohater jawi się jakby pogodzony z tym stanem, ale jednak marzący o zmianie, żyjący w przeświadczeniu, że swój moment szczęścia przegapił, a próby poszukiwań są skazane na porażkę i nic dobrego go już nie spotka. Ciągłe wahanie, poczucie przyzwoitości, zasady czy postępowanie w imię jakiegoś wyższego dobra nie pozwalają mu sięgać po to, czego chce. Nie ma carpe diem, a tym bardziej carpe noctem. Myśli o przyszłości, a najpierw jest tu i teraz. Strateg na szachownicy, lecz nie w życiu?
Mamy jednak „happy end” (?) obwieszczony hukiem uderzającej o podłogę butelki.
Pominę pisanie o błędach (ortograficznych głównie), bo o tym wspomniał już poprzednik.
Z pozdrowieniami
NNN
Batavia
2016-05-06 at 20:24
NNN
Nieliczni tutaj piszą równie cyzelowanymi zdaniami komentarze.
Dziękuję
Batavia
Ania
2016-05-02 at 11:45
Przyznam, że zasiadłam do lektury z zamiarem wynotowania po kolei błędów i uwag, żeby zafundować autorowi publiczną chłostę – ostatecznie sam mnie do tego prowokował – i cóż, zabrakło mi cierpliwości. Za dużo literówek i niezręczności językowych. Już wiele razy pisałam o konieczności przeprowadzanie na NE uważniejszej korekty. Niby racja, że ostatecznie za efekt końcowy odpowiada autor, ale ile czasu nie spędzilibyśmy nad tekstem, zwykle nie dostrzegamy własnym błędów, tak już jest. Korekta to po prostu konieczność, sama popełniam niewyobrażalną ilość błędów, więc coś o tym wiem 🙂
Krytyka Barmana jest w dużej mierze uzasadniona, ale z jednym się nie zgodzę – ze strzelbą 😉 Lubię czasem poboczne, nieprowadzące donikąd wątki i być może spodobałby mi się opis bielizny bohatera i koloru trawy. Sęk w tym, że podobne elementy trzeba wprowadzać ze swoistą gracją. Twój tekst Batavia w wielu miejscach wydaje mi się zbyt suchy, jakbyś starał się oddać rzeczywistość obiektywnie, a wybierając narrację pierwszoosobową, mógłbyś bardziej skupić się na odczuciach, na tej wyostrzającej wszystko ciszy, o której tak ładnie pisze NNN…
I poważnie, znowu wędkowanie? Niewiele tu wnosi 😉
Na koniec jeszcze kilka uszczypliwości:
– Nie mogło się obejść bez śliczności, co?
– „Nie spodziewałem się tak pięknej kobiety” – nie no, cudne, aż dziw, że bohaterka wytrwała do końca kolacji… mam nadzieję, że na co dzień oszczędzasz podobnych tekstów swoim ofiarom, bo jeśli tak silnie identyfikujesz się z bohaterem, to aż strach pomyśleć czym grozi randka z Tobą ;p
– „Zaskakująco szybko uzgodniliśmy, co zamawiamy.” – od kiedy to idąc do restauracji trzeba uzgadniać zamówienie, może jeszcze Twoi bohaterowie przeprowadzili tam małe negocjacje; to kolejny element pachnący seksizmem… bo na dodatek „zaskakująco szybko”, zaskakująco, bo przecież kto spodziewałby się po kobiecie, że potrafi podjąć decyzję zanim umrze z głodu 😉
– „Zsunąłem ramiączko i objąłem ustami sutki” – oba jednocześnie? 😉
TQ
2016-05-02 at 23:54
Przeczytałem opowiadanie i… bardzo się wzruszyłem.
Dziekuję autorce.
Dysputę językoznawczą pomijam.
DOBRAnoc 🙂
Batavia
2016-05-06 at 20:21
Dziękuję za tak zaskakujący komentarz.
Batavia
Karel Godla
2016-05-03 at 09:33
Skonstruowane raczej poprawnie, romantyczno-harlequinowe, kobietom prędzej się spodoba niźli facetom – to na pewno nie jest typowa męska proza i to nie jest zarzut, w dialogu( również wewnętrznym) występują góry i upadki. Ale w sumie ok. Za parę lat albo wcześniej autor sam zauważy słabizny, niedoróbki i naiwności. Korekta oczywiście by nie zaszkodziła, ale tekst na tyle zgrabny, że moje oko przemykało po usterkach i niezgrabnościach łaskawie.
Uśmiechy,
Karel
Batavia
2016-05-06 at 20:19
Karelu
Dziękuję za wyrozumiałość i szczyptę nadziei.
Batavia
Szalony Koń
2016-05-30 at 17:45
Mała uwaga techniczna. Otwarcie d2-d4 to nie otwarcie królewskie, a debiut pionkiem hetmańskim. Otwarcia, jak Ty to nazywasz królewskie, powstają po e2-e4.