Kangur (MRT_Greg)  2.89/5 (9)

29 min. czytania

Grafika autorstwa MRT_Grega, publikacja za zgodą Autora

Dlaczego kangury nie mają cycków?

Sterczałem w tej samej pozycji już niemal piętnaście minut. Czułem, jak powoli moje ciało zamarza, mimo to nie mogłem się ruszyć. Z jednej strony byłem sparaliżowany myślą, że może jednak ojciec miał rację, z drugiej buntownicza natura, która do tej pory zaprowadziła mnie naprawdę daleko, kazała olać to wszystko i ruszyć w dół. Mimo to nadal sterczałem, paląc jednego papierosa za drugim. Biały dym tuż po opuszczeniu ust wędrował nieco w górę, by ostro skręcić w prawo. A zaraz potem w lewo. Mocne porywy wiatru dodatkowo zniechęcały mnie do karkołomnego zjazdu. Po raz nie wiadomo który siadłem na śniegu, by jeszcze raz przemyśleć sytuację.

Gdy w piątek rano oświadczyłem, że jadę na snowboard do Białki, ojciec parsknął śmiechem. Siostra popatrzyła na mnie jak na wariata, a brat przyklasnął rozbawiony.

– Brawo! – krzyknął – Jedź od razu karetką. Będziesz miał jak znalazł.

– Możecie się śmiać – burknąłem. – Nie jestem taki jak wy. Jak do tej pory zresztą było wiele okazji i nic mi się nie stało.

– To prawda – przytaknęła matka, za cicho jednak, by stłumić niechęć pozostałych członków rodziny.

– Gówno prawda! – Ojciec nie przebierał w słowach. – Jak pieprzniesz w drzewo, to będą cię składać tygodniami.

Grunt to wiara rodziny. Nie ma to jak wsparcie najbliższych, motywujące raczej do powrotu na obracany skórzany fotel, gdzie jedynym wyzwaniem jest sięgnięcie po kubek z kawą bez rozlania go na dokumenty przed sobą, niż jakakolwiek próba wyzwolenia od korporacyjnego jarzma.

Dlaczego T. nie jeżdżą w góry? Dokładnie z tego samego powodu, z jakiego kangury nie mają cycków. Moja rodzina ze strony ojca to typowe życiowe łamagi, niestety uwarunkowane do tego genetycznie. Coś tam nie do końca dograło w DNA i każdy najmniejszy uraz kończy się poważnym złamaniem.

Siostra w zeszłym roku poślizgnęła się na chodniku przed domem. Efekt? Lewa noga złamana w trzech miejscach, biodro i ręka w nadgarstku. Brat dwa lata wcześniej po ciemku wszedł na otwarte drzwi. Złamana szczęka i pęknięte dwa żebra. Ojciec dla własnego – jak twierdził – bezpieczeństwa, od kilku lat jeździł na wózku. Nie uchroniło go to przed połamaniem wszystkich palców, gdy ręka zsunęła się z oparcia wózka i wplotła między szprychy.

Nietrudno się zatem dziwić ich rozbawieniu, gdy wyjechałem z taką nowinką. Zapewne już robili zakłady, ile kości sobie połamię. Tylko mama wierzyła, że nic mi się nie stanie, bowiem jako jedyny z trójki rodzeństwa miałem wyjątkowo mocne kości. Ba! Rzekłbym, że wręcz za mocne. Ale to było dawno i nieprawda. Teraz byłem dorosły i żadne głupie pomysły nie przychodziły mi do głowy. Do owego dnia.

Wziąłem głęboki oddech, zgniotłem niedopałek w śniegu i niezdarnie wstałem. Snowboardziści twierdzą, że na desce nauczysz się jeździć w ciągu jednego dnia. O ile tylko oczywiście zechcesz. Ja chciałem jak cholera. Zawsze mi się to podobało, tylko jak dotychczas nie było na to czasu. A to nauka, a to praca, a to powinności. Zawsze coś. Tak czy siak, do soboty w południe opanowałem wsiadanie i wysiadanie z krzesełka wyciągu oraz ratrakowanie w dół stoku. Nie wiem czy taka była prawidłowa nazwa tego, co robiłem, ale nie było obok mnie nikogo, kto doradziłby mi, co mam robić. Jasne, jeździło ich koło mnie sporo, żaden jednak nie kwapił się do pomocy. Zresztą, nie ma się im co dziwić. Nieznajomy frajer na stoku, zawalidroga – lepiej omijać z daleka.

A takiego wała! – mruknąłem, nabrawszy animuszu. Choć nogi trzęsły mi się jak galareta, udało mi się prawidłowo ustawić i ruszyłem. Lekko przykucnąwszy, gotowy w każdej chwili klepnąć na ziemię, rozpędzałem się powoli, aż w końcu poczułem pęd przemykającego mi nad głową wiatru. Najdelikatniej, jak potrafiłem, nacisnąłem tył deski, równocześnie odchylając w stronę umykającego za plecami zbocza. Ujrzałem, jak szerokim łukiem pokonuję szerokość stoku. Niemal miałem ochotę wrzeszczeć z radości. Dwa dni zsuwałem się na dół, podczas gdy trzeba było po prostu ruszyć przed siebie. Nogi same się ustawiły.

Skręt w lewo był trudniejszy. Obawiając się, że zaryję noskami butów w śniegu, postanowiłem zrobić to jak najdelikatniej. W zasadzie trudno tu mówić o jakimś skręcie – pokonywałem bowiem stok lekkim trawersem. Zapatrzony tuż przed dechę, obawiając się najmniejszej grudki śniegu, nie przyglądałem się specjalnie temu, co przede mną. A powinienem…

Jechałem coraz szybciej i w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że nigdy nie czułem się tak szczęśliwy. Wzniosłem ręce ku górze.

– Juuu-huuu! – krzyknąłem na całe gardło – Juuu…O kurwa!

Wystający spod ziemi korzeń, mimo sporego naśnieżenia stoku, sprawił, że w oka mgnieniu zwolniłem, równocześnie obracając się twarzą w dół stoku. Poleciałem prosto w twardy jak skała lód na stoku. Grzmotnąłem tak solidnie, że aż mi świeczki stanęły w oczach. Równocześnie niemal ujrzałem śmiejącego się do rozpuku ojca. „A nie mówiłem!” – już słyszałem chrapliwy głos gdzieś w odmętach pamięci.

Gdy tak sunąłem głową w dół, czując, jak szorstki śnieg skalpuje powoli moją twarz, a twarde, zimne igiełki wbijają się coraz głębiej, usłyszałem gromkie „Uwaga!”, po czym dostałem uderzenie w bok. Sekundę później minąłem betonową podporę kolejki krzesełkowej i wpadłem na siatkę chroniącą naśnieżarkę. W tym samym momencie głośny huk dobiegł mnie gdzieś z prawej.

Na moment zapadła cisza.

Zaraz jednak tuż koło mnie z popisowym pióropuszem śniegu zatrzymał się rosły snowboardzista i czym prędzej odpiąwszy się od deski, pobiegł w dół.

Jasne, mną się nie przejmuj. Ja tu sobie poleżę i poodpoczywam – pomyślałem z przekąsem. Wysunąłem język i dotknąłem nim śniegu. Ależ mi się chciało pić. Wessałem twardą grudkę i pozwoliłem jej powoli roztapiać się w ustach. Miała nieco cierpki smak. Jak stare żelazo. Stare zardzewiało żelazo, zagrzebane przez lata w ziemi.

Coś zaszurało koło mnie.

– Hej! Nic ci nie jest?

Rzuciłem spojrzeniem w bok i dostrzegłem baśniową lagunę. Opalizujące niebieskie oczy miały tak intensywny kolor, że wydawało się wręcz niemożliwe, by należały do prawdziwego człowieka. Dostrzegłszy wyrywający się spod kaptura niesforny blond kosmyk, zdałem sobie jednak sprawę, że właścicielka boskich źrenic jest prawdziwa. Jej gardłowy głos brzmiał jak pomruk dzikiego kota.

– W porzo – rzuciłem, jak mi się zdawało, współczesną młodzieżową gwarą, a zaraz potem dodałem w swoim stylu: – Tak sobie leżę i kontempluję przestwór oceanu.

Ujrzałem, jak marszczy brwi, po czym przechyla głowę, jakby się nad czymś zastanawiała.

– Masz okres?

Zaskoczyła mnie tym pytaniem. Czy w tej pozycji wyglądałem na dziewczynę? Niemożliwe, zwłaszcza że kombinezon miał typowo męski wzór. Mimo to odpowiedziałem z przekąsem.

– Dzisiaj nie.

– Aha. No to może rozwaliłeś butelkę keczupu?

Byłem coraz bardziej przerażony. Niemal spodziewałem się pytania, czy w drugiej kieszeni nie schowałem musztardy. I zaraz potem wyobraziłem sobie krwawy pas na ziemi udekorowany fragmentami mojego mózgu. Zrobiło mi się słabo i przymknąłem oczy.

– Hej, stary! Nie odjeżdżaj!

Obok anioła pojawiła się nowa twarz. Zdecydowanie męska.

* * *

– To będzie bolało – rzekł toprowiec, nachylając się nade mną.

Razem z kolegą chwycili mnie pod pachy i szarpnęli do góry. Gdyby nie mój zdecydowany sprzeciw, zapewne położyliby mnie na noszach i zwieźli w dół. Nie było takiej potrzeby – oprócz palącego bólu twarzy, nie czułem bowiem oznak jakichkolwiek innych urazów. Dla podkreślenia swoich słów poruszyłem kilkukrotnie rękoma i nogami, usiłowałem nawet podnieść się z ziemi. Jednak trzęsące się wciąż ze strachu ramiona odmówiły posłuszeństwa.

Od czasu mojego niefortunnego upadku minęło zaledwie dziesięć minut. Ratownicy byli w pobliżu, a młodzież znała na pamięć numer alarmowy. Gdy właścicielka niebieskich oczu nie pozwalała mi odpłynąć, jej kolega zadzwonił po pomoc. Toprowcy przeglądnęli nagranie z kamery umieszczonej na kasku dziewczyny, przykleili plaster na jej rozciętym czole i dopiero wtedy pozwolili im odjechać. Spoglądałem w ślad za oddalającymi się, usiłując skupić wzrok na jej postaci. Przechylała się lekko w prawo, co sprawiało, że co chwilę musiała korygować tor jazdy. Czułem, że nie powiedziała wszystkiego ratownikom.

Na dół dotarłem na piechotę. Nie miałem już odwagi zjeżdżać na desce. Ludzie stojący w kolejce do wyciągu przyglądali mi się z niezdrowym zainteresowaniem. Czułem, że nie wyglądam zbyt atrakcyjnie. Ujrzawszy się w wielkim lustrze w pobliżu kas, zrozumiałem ich poruszenie. Mogłem spokojnie ubiegać się o rolę w nowym Frankensteinie albo jako bandzior w kolejnej odsłonie Gangów Nowego Jorku. Pokrywające lewą stronę twarzy plastry oraz szeroki bandaż spowijający połowę głowy aż nazbyt dokładnie upodobnił mnie do filmowego monstrum. Uśmiechnąłem się zawadiacko. No co? Fikasz, koleś? – rzuciłem hardym spojrzeniem w stronę najbliżej stojącego mężczyzny. Zgiął się pod moim spojrzeniem i czym prędzej odwrócił wzrok. Choć bolało jak cholera, zaśmiałem się chropowato. A potem przyszła refleksja. Ojciec chyba spadnie z wózka ze śmiechu, gdy mnie zobaczy. Aaa… pieprzyć go.

Powłócząc nogami, ruszyłem w stronę wypożyczalni, zamierzając oddać sprzęt. Głęboka rysa na spodzie deski zapewne sprawi, że stracę kaucję. Trudno, taka jest cena niezależności.

W pewnym momencie zatrzymałem się nagle, a idący za mną mężczyzna wpadł mi na plecy.

– Ej, kolego… – zaczął, lecz ujrzawszy moją twarz szybko stracił rezon. Oddalił się pospiesznie.

Przez chwilę patrzyłem na siedzące przy drewnianym stole postacie. W milczeniu lustrowaliśmy się nawzajem. Dziewczyna zdjęła już kaptur. Zasłoniwszy twarz szerokim szalikiem, odwracała wzrok w kierunku miasta. Młody, dobrze zbudowany mężczyzna, na oko dwudziestoletni, kiwał głową, co chwila głęboko się zaciągając. W spojrzeniu młodszego, siedzącego naprzeciw pary, czaił się gniew. Nie byłem strachajłą, mimo to wzdrygnąłem się.

– Eee… – zacząłem niepewnie. – Nie wiem za bardzo, co się stało tam na stoku, ale czuję, że gdyby nie wasza pomoc leżałbym teraz w szpitalu, jeśli nie w kostnicy.

Starszy chłopak kiwnął mocniej głową.

– Spoko – burknął i splunął.

– Naprawdę. Nie wiem… może… mogę się jakoś odwdzięczyć.

– Nie ma sprawy, stary.

Nie lubiłem, jak nadużywano w stosunku do mnie tego słowa, przełknąłem jednak gromadzącą się w gardle grudę.

– Okej. Nie chcę przeszkadzać, ale… naprawdę czuję się… zobowiązany i głupio mi tak… odejść bez niczego.

Chłopak westchnął, wydął usta, po czym spojrzał na siedzącego naprzeciw.

– Możesz postawić nam po piwie – rzucił, patrząc gdzieś w bok.

– Jasne – kiwnąłem zniechęcony.

Spojrzałem jeszcze raz na odwróconą do mnie plecami dziewczynę, uniosłem w górę trzy palce, po czym rzuciłem na odchodne: – Smacznego.

– Spoko. – Beznamiętny głos starszego chłopaka jednoznacznie sugerował, że zupełnie nie przywiązywał do niczego uwagi.

Wróciwszy do wynajętego domu, zadzwoniłem w kilka miejsc i odwołałem wszystkie spotkania. Wieczorem siedziałem przed kominkiem, z kieliszkiem wypełnionym bursztynowym płynem i wpatrywałem się w płonące polana. Moją głowę zaprzątało jednak coś innego niż prozaiczna przyjemność z rozchodzącego się po domu ciepła. Nawet hipnotyzująca moc tańczących po drewnie płomyków nie była w stanie równać się z jej oczami. Byłem zaczarowany, byłem tego w pełni świadomy i co najbardziej frapujące, było mi z tym dobrze. Przymknąłem oczy, analizując po raz nie wiadomo który wydarzenia minionego dnia.

Jak się można było spodziewać, obudziłem się koło drugiej w nocy skostniały z zimna i ze zdrętwiałym od niewygodnej pozycji karkiem. Ciężko wstałem i powlokłem się do łóżka. Nim ponownie zasnąłem, przed oczami mignął mi błękitny kalejdoskop.

Kolejne dwa dni upłynęły pod znakiem bezmyślnego snucia się po ulicach Białki. Piekąca twarz nie zachęcała do śnieżnego szaleństwa ani tym bardziej do odwiedzin w termach. Pozostała mi zatem wędrówka po okolicznych szlakach. Tegoroczna zima okazała się najmniej śnieżną w ciągu ostatniej dekady i na górskich ścieżkach można było co najwyżej poślizgnąć się na zamarzniętej ziemi. Do większego gąszczu nie docierał lekki poranny przymrozek.

Wszystko zmieniło się w poniedziałek wieczorem, choć pierwsze minuty spotkania nie były przyjemne. Tego dnia mocny wiatr zrywał czapki z głów i sprawiał, że trzeba było się mocno wysilić, by zrobić krok w przód. W drugą stronę za to można było niemal lecieć. Po kilku takich, niestety nieudanych, próbach postanowiłem że jednak wrócę do domu i rozgrzeję się gorąca herbatą z rumem. Odwróciłem się niezdarnie, ze wzrokiem wbitym w dziurawy chodnik. Poprzez zawodzenie wichury nie słyszałem, jak nadeszli. Gdy zderzyłem się z pierwszym z nich, było już za późno.

– Hej, koleś! Uważaj, jak chodzisz!

Ten chrapliwy głos rozpoznałem momentalnie.

– Przepraszam – podniosłem wzrok, nie ruszyłem się jednak z miejsca.

Do przodu wysunął się młodszy z chłopaków. Nastroszone włosy sterczały mu w każdą stronę. Zdjął fluorescencyjne zielone słuchawki z uszu i warknął:

– Mykaj, dziadek, z chodnika!

Starszy z nich zatrzymał jego zapędy. Spojrzałem na niego spokojnie, ignorując gówniarza.

– Przepraszam – zacząłem bez emocji – ale nadal czuję się zobowiązany do podziękowania za tamtą pomoc.

– Jesteśmy kwita.

Chłopak stojący naprzeciw mnie był ode mnie o pół głowy wyższy, miał dużą klatę i silne nogi. Sportowiec albo zabijaka – pomyślałem, jednak jego sposób wysławiania się sugerował raczej to pierwsze. A nawet więcej. Skłonny byłem przypuszczać, że słownictwo nie wynikało z pozerstwa, lecz było wyuczone.

– Zapewne tak to wygląda z waszej strony i może nawet tak jest w rzeczywistości, ja jednak czuję to inaczej.

– Słuchaj no, kurwa… – Młodszy rwał się do bitki.

Usłyszałem lekki zgrzyt za moimi plecami – dokładnie taki, gdy ciężki wojskowy but miażdży drobinki piasku na twardym betonie. Powietrze jakby zastygło w miejscu. Atmosfera wyraźnie zgęstniała. Nie chciałem, żeby tak się zakończył ten wieczór, na szczęście starszy z chłopaków był zupełnie opanowany.

– Zamknij się, Kris!

Nie powiedział nic więcej. Stał, patrząc mi prosto w oczy. Chrzęst dochodzący z tyłu umilkł. Nadal jednak wiatr omijał nas szerokim łukiem, niemal jak w południe przed saloonem. Kto pierwszy chwyci za broń?

Do przodu wysunęła się trzecia postać. Zsunęła kaptur i spojrzała na mnie lekko rozbawionym wzrokiem z wyraźnym oczekiwaniem.

– Chciałbym zaprosić cię na kolację – rzuciłem jednym tchem.

Wiedziałem, że były tylko dwie możliwości: parsknie śmiechem, minie mnie bez słowa i nigdy więcej już jej nie ujrzę albo…

– Dokąd?

– Łomnicka gospoda. – Miałem nadzieję, że mój wybór nie będzie zbyt rzucający się w oczy. To nie była knajpa do której schodziła się wieczorami młodzież, chcąc nachlać się piwa, przygryzając kebabem, ale też nie wykwintna restauracja. Ot, typowy dla tego regionu lokal z aspiracjami do JEDYNEGO W SWYM RODZAJU. – Jutro o dziewiętnastej?

Mogłem oczywiście zapytać ją o adres, by nie musiała cisnąć na piechotę, uznałem jednak, że byłaby to przesada. W końcu zupełnie mnie nie znała, a towarzyszący jej młodzi mężczyźni nie wyglądali na takich, którzy pozwalają dziewczynie wsiąść do auta z nieznajomym.

– Nie spóźnij się – mruknęła, po czym nasunąwszy z powrotem kaptur na głowę, ruszyła przed siebie.

Ustąpiłem jej z drogi. Zaraz za nią podążył gówniarz, rozpychając się beztrosko na chodniku. Musiałem jedną nogą stanąć na jezdni. Starszy jeszcze jakiś czas mierzył mnie wzrokiem, jakby usiłując zapamiętać każdy detal mojej twarzy. Nie było w jego spojrzeniu agresji; rzekłbym raczej ,że jakaś nostalgia. Ale trwało to zaledwie ułamek sekundy. Minął mnie bez słowa i szybko dołączył do oddalającej się pary.

Stałem przez chwilę, głęboko oddychając. Zupełnie wyprany z jakichkolwiek emocji, ze wzrokiem wbitym w pęknięcie na chodniku. Znów zaszurały ciężkie buty. Oddalały się szybkim krokiem, po chwili usłyszałem charakterystyczny jęk otwieranych drzwi od samochodu i ciche pyknięcie, gdy zamknęły się za wsiadającym.

Wiatr znów przybrał na sile i czułem się prawie jak Michael Jackson, pochylony do przodu wbrew jakimkolwiek prawom ciążenia. Machnąłem mijającemu mnie kierowcy samochodu terenowego z wyraźnie wojskowymi emblematami na boku pojazdu, po czym z trudem podjąłem mozolną wędrówkę do domu.

Kolejny dzień minął mi pod znakiem nerwowego chodzenia z kąta w kąt. Przez moją głowę przebiegały setki myśli. Wiedziałem, że nie mam co planować wieczoru. Czułem, że ta dziewczyna jest inna niż wszystkie trzpiotki, jakie dotychczas spotkałem na swej drodze. Obawiałem się tylko, że razem z nią przyjdą jej ochroniarze. Trudno, jakoś to będzie.

Czas dłużył się w nieskończoność, a gdy do spotkania została godzina, nagle ruszył do przodu jak lawina. Do ostatniej chwili wstrzymywałem się z doborem ubrania i teraz w pośpiechu zakładałem niebieskie, lekko sprane dżinsy, mocując się z nie najmłodszym już zamkiem. Przekleństwa popłynęły z moich ust szerokim strumieniem, gdy okazało się, że czerwona flanelowa koszula, która tak idealnie pasuje do spodni, nie ma dwóch górnych guzików. Ze złością cisnąłem ją w kąt, po czym założyłem inną, w kolorze spłowiałego siana. Przejrzałem się w lustrze. Poprawiłem zmierzwiony włos, przylizałem sterczący z tyłu kędziorek, by nie robił się zadziorek i wybiegłem z domu.

Do lokalu dotarłem dziesięć minut przed czasem. Wszedłem do głównej izby i od razu ruszyłem w kierunku przeciwległej ściany. Musiałem przepychać się między stolikami. O tej godzinie wszystkie miejsca były już zajęte, nawet przy kontuarze kłębił się tłum mężczyzn. Skrzywiłem się, słysząc górujący nad innymi język angielski. Choć zostawiali w knajpach górę forsy, nie przepadłem za takimi gośćmi. W większości przypadków byli głośni, zarozumiali i wymagający. Na całe szczęście szybko przenieśli się do sąsiedniej salki, skąd doszedł mnie brzęk tłuczonego szkła. Szkody były wliczone w cenę piwa, które żłopali hektolitrami.

Usiadłem przy stoliku, na którym stała kartka z napisem ZAREZERWOWANE. Szeroki blat z pełnego drewna w rzeczywistości był kawałkiem ściętego po skosie pnia dębu. Stojące przy nim ławy z tego samego materiału umożliwiały parom wygodne siedzenie naprzeciw lub obok siebie. Właśnie przymierzałem się do zajęcia miejsca, gdy dotarł do mnie nieco stłumiony hałasem lokalu gardłowy głos.

– W sumie mogłam się spodziewać, że to dla nas miejsce.

Odwróciłem się gwałtownie. Stała vis-a-vis mnie, lekko przekrzywiając głowę. Na jej twarzy błąkał się ledwo zarysowany uśmiech, gotów byłem jednak przysiąc, że wystarczyłby odpowiedni bodziec, by sięgnął od ucha do ucha.

– A skąd wiesz? Może planowałem siąść przy barze.

– Akurat!

Spojrzała na mnie spod powiek, po czym usadowiła się przodem w stronę sali. W ten sposób mogła kontrolować całe wnętrze, pozostawiając mi jedynie widok na drzwi wejściowe. Nie było to najszczęśliwsze rozwiązanie – możliwość przyglądania się gościom będzie ją rozpraszać, a gdy facet siedzący naprzeciwko okaże się nudnym zrzędą, będzie mogła szybko opuścić lokal. W dodatku nie znosiłem siedzieć tyłem do sali. Nie dałem tego jednak po sobie poznać. Przyglądałem się chwilę, jak kokosi się na swoim miejscu.

Miała na sobie obcisłe dżinsy, podkreślające jej zgrabną sylwetkę i ręcznie szyty szary sweterek. Ażurowy materiał skrywał ciemniejszą bluzę z wysokim kołnierzem, wywiniętym teraz na ramiona. W zagłębieniu jej szyi spoczywał srebrny łańcuszek z oprawionym w cienką ramkę niebieskim kamyczkiem. Nie miała kolczyków. Na jej palcach też nie dostrzegłem żadnych ozdób. Podbudowało mnie to. Brak wyraźnej oznaki innego mężczyzny dodał mi animuszu. Dziewczyna sięgnęła do góry i na rogu jelenia powiesiła ciemną parkę. Z kieszeni wypadły rękawiczki zawinięte w szalik.

– Napatrzyłeś się już – spytała, uśmiechając się szelmowsko.

– Nie – odrzekłem zgodnie z prawdą. – Mógłbym tak stać całą noc.

– Aha. No to może dam ci moje zdjęcie – odrzekła, szukając wzrokiem czapki..

– Nie, nie. Już siadam. Znaczy nie miałbym nic przeciwko twojemu zdjęciu, ale wolę… – Zabrakło mi słów.

– Tak? – przestała gmerać rękoma pod stołem.

– Znaczy… cieszę się, że przyszłaś. Sama – dodałem niepewnie.

– Skąd wiesz?

– Tak mi się wydaje…

– Aha. To dobrze ci się wydaje. Nie boję się ciebie. – Jej głos stał się na moment suchy.

Otworzyłem usta, chcąc zaprotestować, lecz gdy tylko spojrzałem w jej oczy, straciłem rezon. Słowa uciekły mi z głowy. Pustka. Kompletna pustka wypełniona wszechogarniającym błękitem.

Oparła głowę na dłoniach, spojrzała na mnie maślanym wzrokiem i zatrzepotała powiekami jak podlotek. Szyderczy uśmiech wykrzywił jej twarz.

– Przepraszam… ale twoje oczy są tak… pochłaniające.

– Pochłaniające? Hmm… tego jeszcze nie słyszałam.

Zrobiło mi się głupio. Wyraźnie było widać, że jest ode mnie sporo młodsza. Poczułem się staro i w jednym momencie straciłem wiarę w dalszy ciąg tej znajomości, gdy obok stołu pojawił się maitre, kładąc przed nami menu oraz dwie wysokie szklanice, wypełnione świeżo wyciśniętym sokiem z pomarańczy.

Dziewczyna sięgnęła ku jednej z nich, po czym uniosła w toaście. Powtórzyłem jej gest.

– Twoje zdrowie… – rzekłem, czekając wymownie.

– Karolina… – Zaczekała, aż sam się przedstawię.

– Michał. Miło mi cię poznać.

– Wzajemnie.

Dopiero teraz upiła łyk. Przymknęła oczy, po czym potrząsnęła głową. Przechyliła mocniej naczynie i połknęła naraz prawie połowę zawartości.

– Smakuje? – spytałem rozbawiony

– Jest przepyszny. Chyba nigdy dotąd nie piłam tak niesamowitego soku. Aż wydaje się niemożliwe, że ze zwykłych pomarańczy. – Powąchała sok. – Co jest do niego dodawane?

– Nie mam pojęcia – odrzekłem zgodnie z prawdą.

Pokiwała głową, nie do końca mi wierząc. Spojrzała na kartę, po czym nawet jej nie otwarłszy, spytała:

– To co zamawiamy?

Uniosła do góry głowę, prezentując gładką szyję. Wyglądała jak cudowna nimfa wodna, która wyłoniła się na ten jeden wieczór tylko po to, by oczarować swym wdziękiem siedzącego naprzeciw niej zwykłego człowieka. Jej oczy płonęły błękitnym ogniem, oddychała powoli, jakby delektując się każdym wciąganym w płuca haustem. Ja zaś syciłem się nią, czując, jak zwalnia mi serce. A zaraz potem uderza mocniej. Każda komórka mego ciała wydawała się chłonąć jej obecność. Miałem ochotę zanurzyć się w jej delikatnych ustach, naturalnych, lekko podkreślonych kredką. Pomiędzy rozchylonymi wargami dostrzegłem…

– To ja poproszę kebaba! – wyrwała mnie z zamyślenia.

– O nie! – zaperzyłem się. – Poczekaj, zaraz coś wybiorę.

– Zaczynam być głodna.

– Spokojnie. Niedługo się nasycisz.

Spojrzałem na leżącą przede mną kartę. Okładka przedstawiała górala pasącego stadko owiec na górskiej połoninie. W oddali bieliły się szczyty Tatr. Uniosłem głowę. Maitre pojawił się jakby spod ziemi.

– Pańskie zamówienie?

– Poproszę comber z sarny w miodowym sosie balsamicznym i puree z batatów dla pani – spojrzałem w jej kierunku – a dla mnie pstrąg z grilla polewany sokiem z limonek.

Usłyszałem, jak Karolina przełyka głośno ślinę. O ile na początku nadal uśmiechała się z lekka ironią, o tyle pod koniec zamówienia wyraźnie była onieśmielona.

– Do tego Chartreaux Blanc.

Maitre skłonił się i ruszył w kierunku baru.

Karolina spoglądała na mnie dziwnym wzrokiem. Mimo że wcześniej twierdziła, że się mnie nie boi, teraz wyraźnie była zaniepokojona. Albo speszona. Trudno w zasadzie było określić nieodgadniony grymas na jej twarzy.

– Kim ty jesteś? – spytała cicho.

Spojrzałem na nią uważnie, po czym uciekłem wzrokiem za jej plecy. Doświadczeni śledczy potrafią bezbłędnie i bez wariografu odróżnić, kto kłamie, a kto mówi prawdę. Brak kontaktu wzrokowego skłania do przypuszczenia, że mówiący nie przedstawia stuprocentowej prawdy.

– Facetem, który stara się mieć dobry gust – zacząłem niepewnie

– Wychodzę. – Jej głos znów stał się pozbawiony emocji.

– Poczekaj – złapałem ją za ramię. Struchlała na moment, zaraz jednak potulnie usiadła, wyswobodziwszy się z mojego uchwytu. – Daj mi skończyć. Powiedzmy… że jestem tu częstym gościem.

– Jak częstym?

– Średnio raz na dwa tygodnie.

– Aha. Spotykasz sie tu z panienkami, w ukryciu przed żoną.

– Nie jestem żonaty, jeśli jeszcze nie zauważyłaś.

– Brak obrączki tego nie wyklucza.

– Tak czy siak nie mam i nie miałem żony. A spotykam się tu z ludźmi, dla których organizuję w Białce różne imprezy.

– Jesteś gangsterem? Organizujesz nielegalne polowania?

Zacisnąłem usta z dezaprobatą.

– Nie. Jestem zwykłym biznesmenem, który po prostu dostrzegł potencjał tkwiący w tym miejscu.

– Dużo zarabiasz?

– Nie cierpię biedy.

Widziałem, jak szykuje się do zadania kolejnego pytania, lecz w tym momencie pojawił się maitre, niosąc zamówione dania. Zauważyłem go już wcześniej – jego oraz odwracające się w ślad za nim głowy innych gości. Widziałem, jak wyciągają szyje, by zobaczyć, co jest na talerzach, po czym szybkim gestem przywołują kelnerkę, zamawiając ”to samo co ta para przy tamtym stoliku”.

Dania znalazły się na naszym stole. Karolina wbiła spojrzenie w parującą przed nią potrawę. Równocześnie maitre otworzył przy nas butelkę i wyćwiczonym gestem nalał nieco wina do kieliszka Karoliny. Spojrzała na niego. Kiwnął sugestywnie w kierunku naczynia. Zrobiła wielkie oczy, po czym upiła łyczek. Przez chwilę spoglądała przez kieliszek pod światło, udając, że ocenia barwę, po czym kiwnąwszy z uznaniem głową, podstawiła do dolewki. Przytrzymała rękę mężczyzny, aż napełnił jej kieliszek po brzegi. Skrzywił się lekko, po czym ujął moje naczynie. Rozłożyłem w milczącym geście ręce, gdy chciał je odstawić napełnione do połowy. Uśmiechnął się i chlusnął solidnie. Karolina jęknęła, sądząc, że wino zaraz się przeleje, ten jednak odstawił butelkę na ułamek sekundy przed tym, nim złotawy płyn dotarł do obrzeża kieliszka.

– Znaczy smakuje?

To było pytanie retoryczne. Ale musiałem je zadać. Karolina pochyliła się nad stołem i siorbnęła wina. Gdy już mogła bez obaw podnieść go do ust, zrobiła prawie to samo co z sokiem pomarańczowym. I zaraz tego pożałowała. Odjęła kieliszek od ust, a oczy jej się zaszkliły. Wino było idealnie zmrożone, tak aby podczas degustacji można było poznać jego bogactwo, później zaś napój był zdecydowanie chłodniejszy.

Ledwo się powstrzymałem, by nie parsknąć śmiechem. Szybko pochyliłem się i nim wykonała jakikolwiek gest, przyłożyłem dłoń do jej gardła, ujmując tuż pod brodą. Gorąc na sali sprawiał, że prawie się pociłem. Wykorzystałem to, ogrzewając czym prędzej jej gardło.

Przymknęła oczy i wciągała powietrze lekkimi haustami. Po chwili je otworzyła, lecz wzrok miała przepełniony ciepłem. Dotknęła mojej dłoni. Delikatnie, niemal pieszcząc pokrywające ją włoski.

– Dziękuję – rzekła cicho

– Proszę – odrzekłem rozbawiony

– Nie mogłeś mnie uprzedzić? – szybko odzyskała rezon. Marszczyła brwi w udawanym gniewie. – Prawie mi gardło zamarzło.

– Zrobiłem to specjalnie… żebym mógł go dotknąć.

– Zaraz ci to wyleję na spodnie – rzuciła w szybkiej ripoście, natychmiast uświadamiając sobie nieprzemyślny sens słów. Spłonęła rumieńcem.

– Zimne wino? Tylko byś na tym straciła – kontynuowałem wątek niespeszony.

– Mówisz? – zagryzła lekko wargi – To może… – Udała, że się nad czymś zastanawia – Zaraz!

Sięgnęła po menu. Szybko przebiegła wzrokiem kartę win. Zmarszczyła czoło.

– Akurat – mruknęła. – Nie ma tu takiego wina. Chateau… A jest! Co? Kupiłeś wino za 250 złotych? Za te pieniądze to cała moja rodzina mogłaby zjeść porządny obiad!

– Nie wątpię – odrzekłem – nie ma jednak ceny mierzącej się z możliwością przebywania w twoim towarzystwie. A poza tym… jedzenie zaraz wystygnie i będzie niesmaczne.

– Niemożliwe – odrzekła. Mimo to z zapałem zaczęła pałaszować, co jakiś czas ostrożnie popijając winem.

Na deser wziąłem puszysty sernik, lekki i wbrew pozorom mało kaloryczny, domyślając się, że jej figura nie wynika wyłącznie z genetyki. Potem siedzieliśmy jakiś czas, rozmawiając w sporej mierze o potrawach serwowanych przez lokal. Opowiadałem jej o imprezach odbywających się w tym miejscu, podczas których na stół wjeżdżał cały prosiak albo zające i kuropatwy.

– Niczym szlachta – podsumowała na koniec. – Rozpijaczona, zadufana i żyjąca ponad stan.

– Moim zadaniem jest spełniać życzenia gości. A że czasem zachowują się nie po naszej myśli. Cóż… nauczyłem się z czasem przechodzić nad tym do porządku dziennego.

– Chodźmy stąd – rzekła w pewnej chwili.

Zgodziłem się ochoczo. Pomogłem jej założyć płaszcz. Poszedłem przodem, torując drogę przed nami. Gdy spojrzałem w tył, zobaczyłem, jak utyka. Najwyraźniej pomagając mi, sama doznała jakiejś kontuzji. Pomyślałem, że dopytam o to we właściwym czasie.

– Gdzie idziemy? – spytałem, gdy znaleźliśmy się na zewnątrz.

Tego wieczoru niemal w ogóle nie odczuwało się wiatru, dzięki czemu było nadzwyczaj ciepło. Wychodząc z lokalu, spojrzałem na wielki termometr wiszący w sąsiedztwie wejścia. Plus dwa stopnie. Narciarze nie będą zadowoleni, a i góralom mniej dutków wpadnie.

– Mogę wybierać?

– Uhm.

– No dobra. Więc… Pod Strzechę!

No tak. Młodzieżowa knajpka w sąsiedztwie stoku. W sumie mogła wybrać gorzej. W Mordorze co noc dochodziło do awantury, U Krzyśka przeważała klientela spod mostu, a za powstałym w zeszłym roku Kurpiokiem mieścił się słynny Podpitek, w którym kończyli wszyscy niedopici imprezowicze.

Choć nie było chłodno, objąłem ją delikatnie w pasie. Na chwilę zesztywniała, po czym okrążyła mnie i objęła z drugiej strony. Trochę zaskoczyła mnie tym gestem, ale uznałem, że po prostu nie chce iść od strony ulicy. Przez chwilę szliśmy w milczeniu.

– Wyglądamy jak ojciec z córką – zagadnęła, spoglądając na mnie z dołu. Była o dwie głowy niższa i musiała się nieco wysilić, by spojrzeć mi w oczy.

– Tiaaa… – zmarkotniałem nieco.

Nie do końca o to mi chodziło. Już w restauracji zauważyliśmy dzielącą nas różnicę wieku, nie miało to jednak wówczas dla mnie większego znaczenia. Miałem nadzieję, że jej to również nie przeszkadza. Jednak słowa, które padły przed chwilą, nie były budujące.

– Albo laseczka ze sponsorem – dodała, udając wypindrzoną lalę w białych kozaczkach na dziesięciocentymetrowym obcasie.

– Wolę już ojca z córką – rzuciłem od niechcenia.

– Mmm! Ty łobuzie! Co ci się zachciewa?

Zatrzymałem się w miejscu. Zaskoczona okręciła się na pięcie i poślizgnąwszy na chodniku, wpadła na mnie z impetem. Wpatrując się we mnie, odsunęła się delikatnie. Chwiała się lekko. Pochyliłem się szybko i zatopiłem w jej ustach. Ująłem jej głowę w dłonie i przyciągnąłem do siebie. Przez moment była zaskoczona, lecz po chwili oddała pocałunek.

Doznałem prawdziwego szoku. Poczułem, jakbym cofnął się w czasie. Znów miałem piętnaście lat i za murami szkoły całowałem się z siostrą mojego kumpla z ławki. Ta sama obezwładniająca słodycz, to samo drżenie ciał wtulających się w siebie z coraz większą siłą. Z początku delikatne dotknięcia językami, by po chwili miażdżyć się wzajemnie wargami, prawie usiłując połknąć. Z szeroko rozwartymi ustami pochłaniać zapach wzajemnego podniecenia, zlizywać ślinę z kącików ust. Spragniony bliskości kobiety machinalnie sięgnąłem dłońmi w dół. Czułem, jak wtula się we mnie coraz bardziej. Gdy dotknąłem jej pośladków, jęknęła cicho. Chłonąłem jej erotyzm wszystkimi zmysłami, wdychałem zapach jej podniecenia i pragnąłem jej. Potrzebowałem tego tak mocno, że zupełnie zapomniałem, gdzie się znajdujemy. Miętosiłem jej pupę, przyciągając do siebie, aż w końcu poczuła, jaki jestem pobudzony. W tym momencie oderwała się od moich ust i skłoniwszy głowę, wtuliła się we mnie, by po chwili uwolnić się z objęć. Z moich ust wyrwał się jęk zawodu. Ujrzałem grymas na jej twarzy i już wiedziałem, że tego wieczoru nic z tego nie będzie. Jeśli kiedykolwiek w ogóle…

Oparta o drewniany płot oddychała ciężko, usiłując się uspokoić. Po chwili spojrzała na mnie ponownie.

– Muszę wracać do domu – szepnęła.

– W porządku. – Uśmiechnąłem się. – Chodźmy.

Objęła mnie ponownie ramieniem, lecz już do samego końca nie odezwała się ani słowem. Stanęliśmy przed niewielkim budyneczkiem z czerwonej cegły. Typowy postpeerelowski kanciak, który można było spotkać w każdej wsi. Niestety, góry też zostały oszpecone tymi bryłami. Spojrzałem w kierunku ciemnych okien.

– Czy jeśli pocałuję cię na do widzenia, z domu wyskoczą twoi bracia i przeciągną mi siekierą po plecach?

– Domyśliłeś się?

– Jakoś dziwne wydało mi się, że cię tak chronią.

– Spokojnie. – Przez chwilę zbierała myśli. – A… najwyżej wbiją ci widły w tyłek.

– Zaryzykuję – odrzekłem, nachylając się ku niej.

To był całkiem inny pocałunek. Chłodny i bezuczuciowy.

– Zobaczymy się jutro? – Spytałem z nadzieją.

– Mmm… Nie, jutro muszę jechać do Krakowa i wracam najwcześniej za tydzień. A ty pewnie wracasz do pracy…

Miała rację. Nie mogłem sobie pozwolić na kolejne dni urlopu. Praca wzywała, choćbym nie wiem jak się starał.

– Zobaczymy się jeszcze? – spytałem ze słabnąca nadzieją.

Przez chwilę patrzyła mi w oczy, po czym spuściła wzrok, odwróciła się i ruszyła w kierunku domu. Widziałem, jak zapala się światło nad wejściem. Pojedyncza żarówka bez oprawki. Drzwi otworzyły się i zniknęła w ciemnych czeluściach. Przez jakiś czas jeszcze wpatrywałem się w tamto miejsce. Dotknąłem furtki, dokładnie w tym samym miejscu co ona. Przesunąłem po niej dłonią, jakby chcąc zatrzymać dla siebie jej aurę.

* * *

– Kooperacja z MTM nie wchodzi w rachubę. Chyba że przystaną na nasze warunki, ale musieliby być szaleńcami, bo to jednoznacznie pozbawia ich decydowania o przyszłości firmy. Oczywiście można ująć to w delikatniejszy sposób, przekonać, że taka współpraca wiązałaby się z czasowym dostosowaniem do naszych reguł, a gdy wyprowadzimy firmę na giełdę, oddamy im udziały. Oczywiście za odpowiednią – odpowiednio wyższą – kwotę. O ile będzie ich stać.

Spojrzałem na siedzących przy mahoniowym stole. Futurystyczna bryła mebla stojącego na jednej masywnej stalowej nodze idealnie wpasowywała się w pomieszczenia biura firmy. Jako właściciel całego wieżowca mogłem sobie pozwolić na ekstrawagancję.

Siedzący naprzeciw mnie mężczyźni w wieku między sześćdziesiąt a osiemdziesiąt lat pokiwali z uznaniem głową. Mogłem sobie wymyślać różne projekty, ale zgoda najważniejszych udziałowców dawała mi szansę na kilkuset procentowe zyski. Trudno się zatem dziwić, że – mówiąc biznesowym żargonem – smarowałem, aż niemal się wylewało.

Spojrzeli po sobie.

– Okej. Masz nasze błogosławieństwo.

Mężczyzna w szytym na miarę garniturze za dwanaście tysięcy euro wstał i wyciągnął rękę w moim kierunku. Była pomarszczona i pokryta dziesiątkami żyłek. Uścisnąłem delikatnie jego dłoń, jakby bojąc się, że mógłbym połamać kruche kości starca. Wychodząc, każdy żegnał się kiwnięciem głowy.

Siedziałem jeszcze jakiś czas zapatrzony w rozciągający się za oknem widok Krakowskiego Centrum Biznesowego. Dekonstruktywistyczna bryła mojego biurowca wyraźnie odcinała się na tle innych, straszących dekadencją budynków, pokrytych jednakowymi taflami czarnego szkła. W ich lustrzanym odbiciu dostrzegałem, wydawać by się mogło, bezwładną plątaninę stalowych belek. Ale to właśnie taka forma decydowała o architektonicznym stylu, jakiego trudno było się doszukać w naszym kraju. Projektem zajął się mój znajomy ze studiów, niezłomny w swej wierze, że skończenie określonego kierunku nie pozwala na inne zajęcie. Jego biuro zatrudniało dwie osoby, z czego jedną z nich była jego siostra. Moje zlecenie wywindowało go na szczyt architektów pożądanych przez nowoczesnych deweloperów. Nie zmarnował tej szansy.

Wyszedłem z gmachu już dobrze po zachodzie słońca. Ubrany w lekki płaszcz pobiegłem na przystanek tramwajowy. Ledwo zdążyłem. Gdy dotarłem do celu, byłem cały mokry od potu. Ogrzewanie w pojeździe zacięło się i nie pomagały nawet otwarte na oścież okna. Oczywiście mógłbym jeździć do pracy samochodem – mój kierowca sugerował szarego lincolna z wielostrefową klimatyzacją – ja jednak z zupełnie niewytłumaczalnego powodu wolałem transport miejski. Taki mój fetysz.

Wysiadłem u zbiegu Dietla i jednej z prowadzących do rynku ulic. Kamienica na rogu należała niegdyś do franciszkanów – zresztą, jak niemal połowa budynków w centrum Krakowa. Podobno pozostałe były własnością dominikanów. Nigdy jakoś specjalnie się tym nie interesowałem. Moje obecne lokum w pełni spełniało bowiem moje oczekiwania. Za zgodą konserwatora zabytków, popartą odpowiednią ilością gotówki, wyburzyłem większość ścian narożnych mieszkań. Usunąłem też jeden ze stropów, zostawiając tylko część na potrzeby antresoli, na której mieściła się moja sypialnia. Poza jeszcze dwoma pomieszczeniami – łazienką i garderobą – całą pozostałą powierzchnię zajmował salon z aneksem kuchennym. Przez wysokie na dwa piętra neogotyckie okna wpadało rozproszone światło dnia. Nocą wnętrze wypełniało światło latarni ulicznych, niegdyś pomarańczowe i tworzące prawdziwy płomienisty spektakl, ostatnio chorobliwie białe za sprawą wszechobecnych LED-ów.

Wykąpałem się i właśnie zamierzałem zamówić coś z kuchni chińskiej, gdy zadzwonił telefon. Sięgnąłem po niewielkich rozmiarów komórkę. Wbrew obecnej modzie wolałem niewielkie urządzenie, które służyło mi głównie do wykonywania połączeń telefonicznych i wysyłania esemesów. Telekonferencje prowadziłem wyłącznie przebywając w biurze, maile odbierałem na komputerze. Nie stałem się niewolnikiem telefonu, będącego według wielu nieodłącznym atrybutem prawdziwego biznesu.

– Przyjedź szybko do Rydygiera!

Przepełniony bólem głos brata nie wróżył niczego dobrego. Przyzwyczaiłem się już do powtarzających się złamań mojego rodzeństwa, tym razem musiało być to jednak coś poważniejszego.

Tym razem nie skorzystałem z transportu miejskiego. Łamiąc wszelkie możliwe przepisy, przemknąłem krakowskimi arteriami moim czerwonym jak usta dziwki Lambo, po czym z piskiem opon zatrzymałem się tuż przed wejściem do szpitala. Wyskoczyłem z wozu i popędziłem do budynku. Kilkunastu gapiów pospieszyło w kierunku rzadko widzianej sportowej bryki.

Pobiegłem do góry schodami, wiedząc, że tak będzie znacznie szybciej niż pamiętającą Gierka windą. Część pokojów na szóstym piętrze była przeznaczona wyłącznie dla mojej rodziny. W końcu, można by rzec, byliśmy ich stałymi klientami. Ujrzałem stojącego w drzwiach brata.

– Co jest? – spytałem z przejęciem.

Nic nie mówiąc, wskazał w kierunku szpitalnego łóżka. Moja siostra wyglądała jak egipska mumia. Oparty o szary materiał siedział na drewnianym krzesełku mój ojciec, czule szepcząc do jej ucha. Drgnął, gdy dotknąłem jego ramienia. Uniósł twarz, ukazując czerwone od płaczu oczy. Ścisnąłem go delikatnie, po czym pogłaskałem siostrę po niewielkim skrawku odsłoniętego ciała. Urządzenia monitorujące jej funkcje życiowe cicho popiskiwały. Nieznośne, choć cudowne pikanie rozbrzmiewało w uporządkowanym rytmie.

W drzwiach stanął ordynator oddziału. Razem udaliśmy się do sąsiedniego pokoju. Spojrzałem w kartę siostry i aż siadłem z wrażenia. Ilość złamań była nierzeczywista. Tylu naraz to nie widziałem nawet u wszystkich pacjentów razem wziętych na całym piętrze szpitala. Oparłem głowę na dłoni.

– Jak to wygląda? – spytałem cicho.

– Stan jest poważny, nie ukrywam. W zasadzie nie ma części ciała, która nie zawierałaby jednej czy kilku złamanych kości. Czaszka pękła w dwóch miejscach. Prawej stopy nie uratujemy. Prawdopodobnie również lewej dłoni. Przy zderzeniu z samochodem nawet zwykły człowiek ma małe szanse. Twoja siostra ma jednak zadziwiającą skłonność do szybkiej samoregeneracji i wkrótce zacznie rehabilitację. W tej chwili jeszcze śpi po operacji.

– Zabiję skurwysyna – mruknąłem, nie przejmując się obecnością lekarza.

– Możesz czuć się wyręczony. Owinął się wokół słupa jak spaghetti. Koroner zeskrobywał go szpachelką. Wiem, że to cię nie zadowala, ale teraz możesz skupić się wyłącznie na potrzebach rodziny. Ojciec wyraźnie potrzebuje was bardziej niż kiedykolwiek.

Wstałem, kiwając głową.

– Dzięki – szepnąłem, ściskając go za ramię.

Wyszedłem na korytarz i oparłem się o chłodną ścianę. Zamknąłem oczy, chcąc uspokoić myśli. To były chyba moje setne odwiedziny w szpitalu, więc potrafiłem szybko dojść do siebie. Tym razem jednak trwało to znacznie dłużej. Siadłem na jednym z niewygodnych krzeseł i pochyliwszy głowę, zaciskałem i rozprostowywałem palce. Koło mnie przeszło kilka osób. Patrząc na wysokości ud, dojrzałem wśród nich gładką zgrabną nogę i toporną protezę, zastępującą drugą kończynę.

– Musisz być cierpliwa. Lekarz nie chcą dla ciebie źle – usłyszałem i zmartwiałem w jednej chwili.

Szybko uniosłem wzrok, a po chwili z impetem wstałem, przewracając krzesełko.

To była ona. Dziewczyna o oczach głębokich jak ocean, błękitnych, potęgujących moją miłość nieprzerwanie od dnia spotkania. Nie mogłem powstrzymać cisnących się do oczu łez. Jej lewą nogę w całości tworzyła sztywna proteza, nawet nie udająca zwykłej nogi. Również lewa ręka kończyła się kikutem w połowie przedramienia. Przez twarz przebiegała głęboka blizna. Wtedy jej nie dojrzałem. Miała doskonale maskujący makijaż. Teraz wyglądała jak halloweenowy koszmarek, namalowany niewprawną ręka sześciolatka.

Stałem i patrzyłem na nią, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. I wtedy skojarzyła. Zasłoniła dłonią usta, odwróciła się szybko i na ile pozwalała jej niepełnosprawność, pomknęła w kierunku wind. Starszy z braci podszedł do mnie wolno. Spojrzał mi w twarz, lecz nie odezwał się ani słowem. Myślałem, że mnie uderzy albo zwyzywa. Zamiast tego wcisnął mi w dłoń niewielki zwitek papieru, po czym odwrócił się na pięcie i pobiegł w kierunku klatki schodowej. Usłyszałem, jak zbiega w dół, przeskakując po kilka stopni.

Uniosłem papier do góry, rozprostowałem go i przyjrzałem się uważnie. Łzy płynęły mi szerokim strumieniem. Nie mogłem tego opanować, choć starałem się z całych sił. Siedemnastolatka na zdjęciu pozowała na tle czarnego jak puma BMW z poszerzonymi nadkolami. Przyciemnione szyby zasłaniały wnętrze pojazdu, widać było tylko wychylającą się ze środka wytatuowaną dłoń. Za samochodem rozlewała się szeroka panorama Zalewu Solińskiego. Dziewczyna ubrana w króciutkie szorty i związaną na brzuchu zielonkawą koszulkę uśmiechała się wesoło, patrząc ponad obiektywem. Miała cudownie niebieskie oczy i roześmianą twarz typowej nastolatki.

* * *

– Jej rodzice zginęli w wypadku na A4 koło Chrzanowa. Autostrada była wówczas w przebudowie. Rozpędzony tir… Sam wiesz, nie będę zanudzał Cię szczegółami. Na miejscu zginął też jej najstarszy brat. To on prowadził samochód. Dokładnie to czarne BMW ze zdjęcia. Policja twierdzi, że może uniknęliby katastrofy, gdyby pojazd miał sprawne hamulce, a kierowca – prawo jazdy. Ale w tamtych okolicznościach nawet doświadczony kierowca by tego nie ogarnął.

Ona przeżyła jakimś cudem. Spędziła kilka godzin zaklinowana pod naczepą, zanim wydobyli ją strażacy. Musieli na miejscu odciąć jej nogę, żeby wydostać spod wraku. Przywieźli ją tutaj. Pogrążona w śpiączce przeleżała prawie pół roku. Tylko dzięki ofiarności anonimowych ludzi jej rodzinę stać było na utrzymanie jej pod aparaturą.

Słuchałem Piotra, mojego najlepszego przyjaciela z dzieciństwa, a równocześnie zastępcy w mojej firmie. Słuchałem i nie wierzyłem jego słowom, mimo że widziałem ją taką, jaka była w rzeczywistości. Nie mogłem wydobyć z siebie słowa, z tępym wyrazem twarzy wpatrzony w drewniany parkiet mojego mieszkania.

– Michał! – Przyjaciel złapał mnie za rękę. – Rozmawiałem też z ordynatorem na Rydygiera. Wspominał, że w Stanach jest lekarz, który stosuje niekonwencjonalną metodę łączenia mikrowłókien z układem nerwowym. Jego protezy są niemal jak prawdziwe członki. Reagują na każdy ruch człowieka, potrafią być ciepłe, a nanoroboty przekazują wszelkie bodźce równie szybko, co prawdziwe nerwy. Karolina korzysta wyłącznie z tych refundowanych przez NFZ, a sam wiesz, co to za dziadostwo. Jakby mało jej było niepełnosprawności, to jeszcze zniekształcają jej biodro, przez co coraz bardziej utyka.

Wstał i podał mi niewielki arkusz papieru.

– Masz tu wszystkie dane. I jej adres domowy. Nie czekaj, stary. Nie ma na co.

W jednej chwili podjąłem decyzję. Wóz albo przewóz.

* * *

Otworzyłem siatkową furtkę. Przekroczywszy niewidzialną barierę, nie miałem już odwrotu. Na podwórku młodszy z braci grabił liście. Rzucił tylko spojrzeniem, nie przerywając zajęcia. Nie doskakiwał już do mnie. Ruszyłem w stronę drzwi, lecz Karol wskazał gestem kolejną bramkę prowadzącą do ogrodu na tyłach domu. Rozmawiałem z nim wcześniej, dzięki czemu nie był zaskoczony moim widokiem.

Szedłem powoli, starając się zapanować nad oddechem. Nie było to łatwe, wiedząc, że za chwilę pogrążę się w tych cudownych oczach i żaden, choćby najkoszmarniejszy, mankament jej ciała nie będzie mieć wpływu na moje uczucia do niej. Zbliżyłem się do hamaka rozwieszonego między starymi lipami. Dziewczyna leżąca na nim podniosła wzrok znad książki. W przelocie mignął mi tytuł: „Perska odyseja”. Odłożyła ją na bok i spojrzała na mnie w wyraźnym oczekiwaniu.

– Nazywam się Michał T. – zacząłem cicho i spokojnie. – Jestem właścicielem sieci kilkuset restauracji w całej Europie i poza jej granicami oraz winnicy na południu Francji, gdzie produkuję biało wino do obiadu, znane jeszcze nie tak dawno jako Chartreaux, po sześć tysięcy euro za butelkę. Zajmuję się też meblarstwem i budową maszyn rolniczych. Posiadam własny biurowiec w Krakowie, samolot oraz niewielką wysepkę na Malediwach. Mam słabość do dobrego jedzenia i nalewek mojej babci. Wszystko to jednak pół roku temu straciło dla mnie jakąkolwiek wartość, gdy w wyniku – jak mi się wówczas wydawało – niefortunnego zbiegu okoliczności, doszło do kolizji na stoku. Leżąc na ziemi, zastanawiając się, czy w ogóle uda mi się wstać, ujrzałem cudowne niebieskie oczy, w których zakochałem się bez pamięci. I od tej pory nie mogę spokojnie spać, myśleć, pracować. Zdałem sobie sprawę, że nie mogę bez nich żyć… Dlatego… bardzo chciałbym…

– Zjesz ze mną kolację? – przerwała mi w pół słowa.

– Z największą rozkoszą – odparłem rozradowany.

* * *

– Dlaczego kangury nie mają cycków? – spytałem, patrząc na jej rozwiewane oceaniczną bryzą włosy.

– Co?? – zakrztusiła się daktylem – Kangury…? Cycków…? Nie mam pojęcia.

– Ja też – odrzekłem.

Co rusz usiłowałem rozwiązać absurdalną zagadkę ojca, ale nic mądrego nie przychodziło mi do głowy.

– Masz jeszcze jakieś równie inteligentne pytania?

– Nie.

– No to może… – Popchnęła delikatnie wolant.

Uśmiechnąłem się i docisnąłem go mocniej. Nie cofnęła dłoni. Ciepłej, pokrytej drobnymi żyłkami skrytymi pod sztuczną skórą. Motorówka niemal stanęła dęba, a gęsty pióropusz wody pomknął ponad dachem niewielkiej chałupki z bali. Pomknęliśmy w kierunku horyzontu. Nic nie mogło nas zatrzymać.

Nawet pierdolone kangury bez cycków.

– Mówiłeś, że wino jeszcze nie tak dawno temu nazywało się Chartreaux. A teraz?

– Perle de l`Adriatique.

.

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Aby pobrać ebooka z powyższym tekstem w formatach pdf, epub, mobi:

Zajrzyj http---chomikuj.pl-Najlepsza_Erotyka2 (2)

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Słodkie, ale w dobrym stylu.
Podobało się.

Naprawdę? Uwaga – pąsowieję!

Uu, proszę Pana. Jest opowieść. Interesujące dialogi, zaskoczenia, ciekawość, humor..
Oryginalne.

Dziękuję. Obawiałem się nieco reakcji, czy aby w tym natłoku opowiadań ociekających seksem, słodko-gorzka opowiastka z ledwie zarysowana erotyczną nutką zdobędzie przychylne opinie. Czuję się podbudowany 🙂

Tytuł opowiadania zdecydowanie zachęca do czytania 🙂 a jak już się zacznie, jest tylko lepiej!

Naprawdę zachęca? Bo przez ostatni tydzień męczyłem się z dobraniem odpowiedniego, prosząc moich korektorów o pomoc. I gdy miałem zdecydować na którąś z ich propozycji… zasnąłem, przesypiając godzinę publikacji, niemal plując sobie w brodę. A tytuł obecny jest z roboczego tekstu, biorący się z inspiracji pewnym rysunkiem, co do którego nie byłem pewny praw autorskich. W związku z czym musiałem zrobić własny 🙂
Dziękuję za kolejny miły komentarz 😉

Dzięki, Greg
W tym opowiadaniu erotyka funkcjonuje na zupełnie odmiennych zasadach, niż w innych tutejszych tekstach.
Czytałem z przyjemnością, chociaż fabuła ociera się o dobrego Harlequina.
Pewnie napisałeś ten tekst, ot, tak, od niechcenia, w dwa dni albo coś koło tego. Tylko pozazdrościć talentu, pomysłów. Fakt – tekst jest niewycyzelowany, wiele w nim drobnych rys i usterek. Ale co tam. Dla mnie na piątkę.
Czytając te opowiadanie, przypomniał mi się jeden z tekstów kenaarf. Ileż was różni. I dobrze.
Uśmiechy dla Autora i jego Czytelników,
Karel

Grzesiu spieprzyłeś na całej lini. Czytało się bardzo przyjemnie do momentu w którym przeszedłeś do obiadu. Jakie wino białe podaje się zmrożone do jasnej cholery? Dobre z bogatym bukietem najczęściej 8-11 stopni ( różnice w opinii), a im droższe tym cieplejsze aby podkręcić bukiet. Po drugie no bez jaj ja pierdykam, ale białe do dziczyzny?!? Tu trzeba posmaku jeżyny lub tarniny szczególnie do combru z sarny, który zazwyczaj wychodzi paskudnie i ma posmak asfaltu.

Co nie zmienia faktu, że kelnera podającego ZMROŻONE wino zatłukłbym. Krzesłem. Bez litości.

No popatrz. Jak tu na wszystko trzeba uważać. Faktycznie – nie douczyłem się, więc w kwestii załagodzenia Twojej frustracji po moim tekście 😉 :
– można przyjąć, że różnica temperatur między salą restauracji (ok 25-27 stopni – ze względu na tłok i gorącą góralską atmosferę) a sugerowanym schłodzeniem wina (8-11 stopni) może być na tyle spora, by odczuć zimno podczas przełykania.
– przyznaję, iż restauracyjny savoir-vivre nakazuje niemalże podawanie win czerwonych do dziczyzny. Jednak ktoś kto „śpi na forsie” może sobie pozwolić na jakąkolwiek ekstrawagancję i jeśli mu smakuje białe do sarny to możesz go nazwać jeleniem a i tak będzie mieć to tam gdzie słońce nie dochodzi.
Pomijam fakt, że smak posiłku zależy jednak w sporej mierze od kucharza i nawet najsmaczniejsze danie ignorant potrafi na całej linii spieprzyć i odwrotnie; smakosz nawet z mało smacznego produktu potrafi przyrządzić delicję. Nie mam umiejętności ani wiedzy Gordona Ramsaya co nie znaczy, że nie lubię przebywać w kuchni, dokonując własnych „arcydzieł” kulinarnych 😉 I zbuków 🙁

Co nie zmienia faktu, że klienta w ten sposób zachowującego się, nawet gdyby zostało mu podane wino w ten sposób, wyprosiłbym na zewnątrz i czekając na służby mundurowe, w mało delikatny sposób, samemu lub z pomocą osób trzecich, wyjaśnił własne niezadowolenie.

Abstrahując oczywiście od tego, ze kelnera, który nie przedstawił wina, nie otworzył go przy nich, nie nalał go do degustacji(degustuje zawsze zamawiający) i nie wręczył korka w drogiej restauracji wywalono by dalej niż zamożnego klienta. To, że nasz bohater po raz enty jest w tej restauracji nie zwalnia wcale obsługi z takiego zachowani. Co więcej! W dobrych lokalach stali klienci są dodatkowo dopieszczeni podczas otwierania wina często poprzez dodatkowe „fakty” o produkcie czy opowiedzeniu o pogodzie jaka panowała przy dojrzewaniu. To ważny element rytuału picia wina Zlekceważenie go jest traktowane zupełnie jak picie herbaty w torebce zalanej wrzątkiem na obiedzie biznesowym w Japonii.

Temperatury podawania wina wywodzimy bezpośrednio od temperatur panujących w pokojach i piwnicach pałaców arystokratycznych. To też nie jest przypadkowe. Nawet szampana nie podaje się zmrożonego, a jedynie schłodzonego. Nazewnictwo jest istotne. To także element dobrego wychowania.

Widzisz, nie wiem czy tobie smakuje białe do sarny, ale przeprowadź prosty eksperyment. Posyp sobie kotleta schabowego kwaskiem cytrynowym i zrelacjonuj mi wyniki, ok? Widzisz wina białe i czerwone (pominę tu brązowe, różowe, zielone i parę innych) są na przeciwnych szalkach wagi smakowej. Wina białe powinny mieć troszkę uboższy bukiet, często mają wyczuwalny słonawy smak, ale ich charakterystyczną cechą występującą zawsze jest kwaskowatość. W niższych temperaturach (10 stopni) właśnie ona jest podkreślana. Wybacz mi, ale dziczyzna jest słodkawa i ty serwujesz ją w sosie miodowym. To się nie może udać i smakuje potwornie. Co innego w wypadku gospodarza, który zamówił rybkę z sosem cytrynowym właśnie zastępującym to wino.
Tarninowy smak czerwonych win ( jeżynowy bardziej jak dla mnie) zostaje na języku jeśli podajemy je za zimne. Nie zmienia to faktu, że genialnie komponuje się on ze smakiem mięsa czerwonego. Cierpkość współgra z miodem i wyrazistością dziczyzny.

Niestety ignorancja w kwestii win prowadzi do tego, że restauratorzy za genialny pomysł maja przechowywanie butelek w słońcu na półce pośrodku sali lub w chłodni. Oba rozwiązania są równie złe. Grzesiu czy aż tak trudno przyznać ci się do ignorancji w tej kwestii?

Koprze – jeśli uważnie przeczytasz moją odpowiedź zamiast się unosić, to zobaczysz tam oczekiwane prze Ciebie moje przyznanie do błędu. Co do reszty – Karel wytłumaczył to tak, że ja już nie mam co dodawać. Nadmienię tylko, że podchodzisz do tego strasznie emocjonalnie – przyjąłem repry mendę i będę się starał na przyszłość pamiętać o tym, co nie znaczy, że następny mój bohater nie popije golonki ciepłym szampanem. A znając mój złośliwy charakter pewnie tak będzie. Pewnie poirytuję tym i innym też innych.

Oj, tam, oj, tam. Autor nigdy nie był multimiliarderem. Gdyby był, zmieniłby większość realiów opowiadania.
Natomiast picie „swojego” (swojej produkcji) wina w „swojej” knajpie to jest akurat coś bardzo ludzkiego w tej historii. Taka słabostka. A zasady : do czego białe, do czego czerwone są dla tych, którzy chcą ich przestrzegać. Osobiście wolę do ryby czerwone wino. Nie pijam białego. Jest godne delikatnego podniebienia. Ja mam chamskie. Żadne białe mi nie smakuje.
Białe to nie wino – zawsze tak twierdzę, gdy chcę się podroczyć z tymi, dla których zasady są świętsze niż własne gusta. Uśmiechy. Proszę nie traktować moich słów zbyt poważnie.

Ja Cię traktuję bardzo poważnie. Jak już zdecydujesz się mnie odwiedzić zapodam pstrąga w akompaniamencie półsłodkiej wiśniówki. Jak najbardziej własnej 😉

Ciekawe. Słodkie, ale dość strawne. Kilka usterek fabularnych, w tym jedna znaczna. I wcale nie związana z winem.

To, co mi się podoba, to Twa umiejętność poruszania się na różnych płaszczyznach. Potrafisz stworzyć odjechany tekst s-f, oniryczną opowiastkę, psychodeliczny dramat i wiele, wiele innych. Tego Ci zazdroszczę.

Pozdrawiam,
kenaarf

Fabularnych, stylistycznych, powtórzeń… brakuje uwagi. Za dużo emocji. Oniryzmu, psychodeli… może o to chodzi – umysł zaprzątnięty fantasmagoriami zapomina o porządku…
Dziękuję fraanku za Twoją obecność 😉

Ot dlaczego kangury nie mają cycków: http://kwejk.pl/obrazek/2583227/wazny-powod.html
😀

No właśnie 😉

Jest ludzkie.

Czyli nie obce? 😀
Napisz po prostu, że przyzwoite… 😉 … gdy już nie ma co czytać :p

Lekko i przyjemnie.
Dla mnie piątka z plusem 🙂

Pomysłowy tekst. Ociekający erotyką pocałunku. Dużo się dzieje. No i zakończenie przypominające nam o tym, że niektórzy są skłonni, tak na zabój…

Napisz komentarz