Ruda stażystka (Sturbuck) Brak ocen

25 min. czytania
Źródło: Pixabay

Źródło: Pixabay

Kiedy powiem sobie dość, a ja wiem, ze to już niedługo.

Kiedy odejść zechcę stąd…”

Chylińska wyśpiewała to po mistrzowsku. Perfekcyjny głos, tekst i muzyka, co wydaje się abstrakcyjne, gdy patrzy się na obecne dokonania Skawińskiego i Tkaczyka.

Ilekroć słucham tego utworu, jestem przerażony i sfrustrowany jego spójnością z moim życiem, a w zasadzie obecnym jego etapem. Ponieważ słucham piosenki codziennie, mój nastrój wydaje się być wyrazistszy, a postanowienia – nieodwołalne.

No właśnie. Jak to jest, że piosenki typu Flo Rida „Good Feeling” nie potrafią tak silnie oddziaływać na inne części ciała niż nogi, jak choćby ta wspomniana powyżej?

Maj 2012.

Słoneczny poranek, godzina ósma trzydzieści. W uszach dudni przywołana O.N.A i głośny wydech motocykla, który jak w każdy piątek zawozi mnie w miejsce, przez niektórych nazywane pracą, a przeze mnie tymczasowym miejscem pobierania środków pieniężnych niezbędnych do zaspokajania potrzeb wszelakich. Zamyślenie przerywa dzwonek, który wycisza muzykę spiętą z kaskiem za pomocą jakiegoś tajemniczego, bezprzewodowego systemu przesyłania danych z telefonu.

– Piotr, słucham – odzywam się, próbując przekrzyczeć mijający mnie autobus.

– Jeszcze nic nie powiedziałam, a ty już na mnie krzyczysz – słyszę po drugiej stronie spokojny głos Magdy.

– Witaj, będę za dziesięć minut, coś pilnego? – Rzucam pośpiesznie, próbując skończyć rozmowę i zanurzyć się ponownie w muzyce.

Nic wielkiego, poza tym, że dzisiaj nie zrobię Ci rano kawy. Spóźnię się godzinę. Przeżyjesz to czy mam zostawić w domu zalaną podłogę, a ty w ramach zadośćuczynienia wymienisz mój parkiet na nowy?

W wypowiedzi Magdy, poza sarkazmem, słychać było zdenerwowanie i lekką frustrację.

– Okej. Zamówić Straż Pożarną czy wystarczą ręczniki?

Nawet w takim momencie nie jestem w stanie odmówić sobie uszczypliwości, która rozpocznie codzienną potyczkę. Potyczkę, ponieważ prawdziwa wojna trwa od kilku lat. Wojna bez ofiar, jeżeli nie liczyć uszczerbku na psychice przypadkowych świadków.

Straż Pożarna przyda ci się jak dotrzesz do biura i zobaczysz, co masz na biurku. Nie to, żebyś się zsikał ze śmiechu; raczej w celu schłodzenia wodą Twojej rozpalonej głowy. Do zobaczenia. – W uszach dało się słyszeć pstryknięcie i wracającą muzykę „…odejdę cicho, bo tak chcę…”

Co znowu wymyśliłaś, ty sekutnico złośnica? Kolejna bitwa przegrana. To ja zostałem z szeroko otwartą gębą i myślami krążącymi wokół czekającej na mnie niespodzianki. Kiedyś przez nią spowoduję wypadek – pomyślałem, odkręcając manetkę gazu o kilkanaście stopni w dół. Po kilkudziesięciu metrach licznik pokazał prędkość, przy której małe samoloty odrywają się od ziemi. Jeszcze tylko dwa światła i zjadę do garażu, a stamtąd dokładnie siedemdziesiąt cztery kroki i zaspokoję ciekawość. Rzucę swoje obłe cielsko na sofę lub fotel i zwymyślam powód mojego niezadowolenia lub wyniosę na pomniki moich dobroczyńców. Co by na mnie nie czekało, wiedźma odniosła zwycięstwo – nie po raz pierwszy zresztą.

Zjeżdżając na drugi poziom garaży, postanowiłem zemścić się na kimś niezwiązanym z powodem mojego zdenerwowania. Karol, mój szef. Tak, to wdzięczny obiekt. Zresztą nie po raz pierwszy będzie musiał wracać na górę i błagać, żebym pozwolił mu opuścić Warszawę przed zbliżającymi się piątkowymi korkami. Ponieważ Karol mieszka poza miastem, musi być czujny w każde piątkowe popołudnie i opuszczać biuro przed piętnastą, żeby nie uczestniczyć w drogowych wędrówkach ludów, a dokładniej w wędrówkach za chlebem, w matczyne strony, wszystkich „warszawiaków”. Standardowy numer to parkowanie motocykla w sposób uniemożliwiający wyjazd jego Volvo XC90.

No dobra, już mi lepiej – pomyślałem, wchodząc do windy z kaskiem trzymanym w prawej ręce. No niech się zobaczę w tym lustrze. Czy jestem równie piękny jak w domu, czy może jeszcze ładniejszy? Granatowa marynarka i biała koszula w połączeniu z jasnymi jeansami i brązowymi kowbojkami robiły niezłe wrażenie. Gorzej z odzianą w nie postacią. O Stwórco, dlaczego narażasz innych na dyskomfort oglądania czegoś takiego? Jakie szczęście, że istnieją ubrania i widać mnie prawdziwego tylko od szyi w górę. Jeszcze kilka głupich min i póz przed lustrem, kilka ról odegranych w jego kadrze i jestem pewien, że Dustin Hoffman był słaby w filmie „Rain Man”. Dźwięk oznajmiający dotarcie windy na szesnaste piętro wybrzmiał tuż po tym, jak schowałem język i wytarłem ręką zaśliniony podbródek – efekt wcielenia w rolę Dzwonnika z Notre Dame.

– Cześć, Piotr.

Pierwszego na korytarzu spotkałem Artura, który wychodził z pomieszczenia socjalnego z kubkiem kawy w ręku.

– Cześć. Firma ci zapłaciła, nakarmiła, ubrała i jeszcze napoiła, a ty, niewdzięczniku, snujesz się po korytarzu w poszukiwaniu pomysłu na piątkowy wieczór? – rzucam z uśmiechem, patrząc na wielki kubek z napisem San Francisco.

– No wiesz. Myślę, więc jestem – odpowiedział sentencją brzmiącą dość kuriozalnie w pracy dla korporacji. – Jestem tutaj, bo sądzę, że gdzie indziej nie mógłbym zaznać większej przyjemności niż praca z tobą – dokończył, wywołując uśmiech na mojej twarzy.

Akurat on może sobie pozwolić na wiele w naszej firmie i w relacjach ze mną. To jeden z lepszych audytorów finansowych, jakich znam i na dodatek nie przypomina w niczym typowego księgowego. Wysoki, szczupły, zawsze nienagannie ubrany, a do tego oczytany nie tylko w zakresie wiedzy specjalistycznej, ale przede wszystkim literaturze okresu międzywojennego, którą też bardzo lubię. Jeżeli kiedykolwiek w naszych projektach zgłasza wątpliwości, postępuję zgodnie z jego sugestiami.

Poza niezwykłym profesjonalizmem Artura charakteryzuje też zdrowe podejście do korzystania z uroków życia pozazawodowego. Ten trzydziestosześcioletni facet zna mnóstwo ludzi, a gdy się bawi, czyni to na maksa. Oczyszcza głowę i resetuje się w każdy weekend po to, żeby od poniedziałku, z wielką łatwością, wychwytywać nieścisłości w plątaninie cyfr.

Sprężystym, jak na swoje możliwości, krokiem dotarłem do sekretariatu, w którym zazwyczaj przebywała Magda. Zazwyczaj, bo otwierając drzwi, spostrzegłem za biurkiem nieco inną postać. Zdecydowanie młodszą, drobniejszą i z innymi włosami, które lekkimi falami opadały na ramiona. Dziewczyna poruszała zwinnie palcami na klawiaturze. Zauważywszy mnie w drzwiach, spojrzała z lekkim zainteresowaniem.

– Dzień dobry – przerwałem milczenie, kładąc kask na małym stoliku przy szafie w kolorze calvados.

– Dzień dobry – odpowiedziała nieco zaskoczona i zerknęła na położony przeze mnie przedmiot. – Pan w sprawie? – kontynuowała, zadając kolejne pytanie.

Aha, myślę, więc jeszcze się nie poznaliśmy. Czyżby to była ta niespodzianka? Zaraz, przecież miałem ją odnaleźć na swoim biurku, a to tutaj siedzi za biurkiem Magdy. Nawet bym się nie obraził, gdybym odnalazł tę postać na swoim biurku i niekoniecznie musiałaby mieć na sobie tę białą bluzkę. Hmm… No dobrze, skoro się nie znamy, to musimy jakoś przełamać pierwsze lody. Nie wiem, czy słowo lody wpadło mi tak mimowolnie, czy jest to wyraz mojej nieskomplikowanej męskiej natury.

– Ja w sprawie pracy – odpowiedziałem, patrząc w błękitne oczy i robiąc krok w kierunku swojego pokoju, którego wnętrze było widoczne przez dużą taflę szkła.

– Yyy… eee, ale dział kadr jest w innej części korytarza. Był pan z kimś umówiony? – Była wyraźnie skonfundowana i coraz bardziej zdenerwowana.

– Można powiedzieć, że ze sobą – odpowiedziałem, starając się ukryć ogarniające mnie rozbawienie.

– Ale… yyy… czy był pan umówiony z panem Skertem? – Dziewczyna poruszyła się nerwowo na fotelu i zaczęła wstawać.

– Umawiam się z nim codziennie. Nie zawsze sprawia mi przyjemność oglądanie jego twarzy, ale muszę jakoś z tym żyć – odpowiedziałem, tłumiąc resztką sił cisnący się na usta uśmiech.

– Słucham? – całkiem wstała i przyglądała mi się przerażona i coraz bardziej zestresowana.

Zdecydowanie nie pomyliłbym jej z Magdą, nawet przy moich niedoskonałościach wzrokowych. Miała około sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, była może nawet trochę zbyt szczupła, z wyraźnym podkreśleniem linii talii oraz niewielkim, jak na pierwszy rzut oka, biustem. Włosy rude, kolor chyba naturalny, twarz delikatna, o jasnej karnacji z kilkoma piegami na policzkach i nosie. Hmm…. ciekawa uroda. Wiek – dwadzieścia trzy, może dwadzieścia pięć lat, ale w dzisiejszych czasach łatwo się pomylić, więc pozostawiłem tę kwestię do ustalenia w późniejszym terminie.

– Nazywam się Piotr Skert, a pani to…?

Wyciągnąłem rękę w jej stronę i zauważyłem, że jej twarz może przybierać rozmaite odcienie. Od lekko zaróżowionego aż po intensywnego, bożonarodzeniowego buraka. Dziewczyna ściskała mi rękę, ale robiła to w sposób nieskoordynowany, pozbawiony jakiejkolwiek pewności i władzy nad drżeniem.

– Yyy… przepraszam, jaaa… eee… jaaa nieee wiedziałam… eee…

Nie byłem w stanie zrozumieć sensu jej wypowiedzi. Musiałem jakoś jej pomóc, bo jeszcze gotowa mi tu zemdleć, a ja mógłbym mieć proces o molestowanie, no bo sztucznego oddychania chyba bym sobie nie odmówił.

– Zacznijmy od początku. Wychodzę i za chwilę wejdę ponownie. Pani się troszkę uspokoi i oswoi z traumatycznym widokiem mojej osoby, a ja nie będę już rzucał kaskiem. – Mówiąc te słowa, sięgnąłem do klamki i po chwili znalazłem się na korytarzu, pozostawiwszy za sobą zaskoczoną i roztrzęsioną postać.

Rudowłosa dziewczyna robiła wrażenie miłej, subtelnej i bardzo nieśmiałej. Zacząłem rozglądać się po korytarzu w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby mi wyjaśnić całą sytuację. Nie będę przecież biegał po pokojach i pytał, kto to jest? Jakby to wyglądało – że nie wiem, co się dzieje w moim biurze. A czy tak naprawdę wiem?

O nie, tak łatwo ze mną nie będzie. Wyjaśnię to samodzielnie. Przecież nie po to bywam na siłowni, żeby uciec teraz przed jakimś wątłym rudzielcem. Z drugiej strony do siłowni chodzę, to fakt, ale z przyrządów nie korzystam. Co najwyżej pławię się w towarzystwie instruktorki, tudzież pani recepcjonistki. Wysiłek w moim wieku może doprowadzić do nieodwracalnych zmian w mózgu. Jeszcze byłbym gotów pomyśleć, że się starzeję albo przeżywam kryzys wieku średniego. Kurwa, jakiego wieku średniego?! W wieku średnim to jest mój pięćdziesięcioletni kuzyn. Swoją drogą, on jest niewiele starszy ode mnie!

Musze tam wrócić. Obiecałem, a ja słowa dotrzymuję. Stres jest, ale co tam. Jak tak dalej pójdzie, to będziemy z rudzielcem leżeli obydwoje na podłodze i bynajmniej nie w celach kopulacyjnych, a z powodu podwójnego zawału serca.

Piotr! Weź się w garść! To nie mysz, której panicznie się boisz. To kobieta, ba! – młoda kobieta, a Ty takie uwielbiasz.

Motywując się i dodając pewności w ruchach, chwyciłem za klamkę i wszedłem z powrotem. Na pierwszy rzut oka pomieszczenie i obecna w nim kobieta wyglądała, jakbym wyszedł stąd kilka sekund wcześniej. Przysiągłbym, że minęła godzina, podczas której rozmyślałem o wszystkim poza teorią względności.

– Dzień dobry, nazywam się Piotr Skert i wydaje mi się, że tu pracuję.

Ton wypowiadanych słów, postawa oraz natarczywe spojrzenie w oczy rudzielca nie miały nic wspólnego z moją chwilową, korytarzową słabością

– Dziieeń… dobry, nazywam się Kamila Ju…Ju…Juckiewicz, jesteeem u Państwa na stażu od wczoraj i poproszono mnie, abym zastąpiła Panią Magdę, ponieważ dotrze do biura nieco później.

Wraz z postępem wypowiedzi rudzielec stawał się coraz bardziej zrozumiały i spokojniejszy. Krwistoczerwony kolor policzków ustępował miejsca naturalnej, jasnej karnacji .

– Aha… – włączyłem się ponownie do dialogu w błyskotliwy i wyszukany sposób.

Bardzo pana przepraszam za nieporozumienie, ale zaskoczył mnie pana strój i ten kask. – Kamila kontynuowała zerkając w stronę stolika, na którym spoczywał wspomniany przedmiot

– Aha… – A ja znowu swoje. No całkowity kretyn, debil, pomieszany z rumuńskim uchodźcą politycznym.

Bardzo przepraszam za nieporozumienie, ale wiem, że pan zrozumie.

Ostatnie słowa prawie wyszeptała, podnosząc kokieteryjnie powieki.

Jest w was kobietach coś niesamowitego. Ze zwykłej rozmowy potraficie wykreować zalążek flirtu, a może to tylko moja kolejna błędna teoria.

Jeżeli jeszcze raz powiem „aha”, to gotowa pomyśleć, że jestem operatorem wózka z kanapkami, a kask jest służbowy i zapomniałem go zostawić na moim czerwonym skuterze przed wejściem. Piotr!!! Skoncentruj się. Nie takie rzeczy rozwalałeś. Ostatnio nawet test gimnazjalisty. Wprawdzie po czasie, ale zawsze.

– Zaraz, zaraz, a co takiego jest w moim stroju, że panią zaskoczył.

– Nie, skądże! Po prostu spodziewałam się kogoś… ech… jakby to powiedzieć… hmmm… w bardziej oficjalnym stroju. – Kończąc, spuściła wzrok jak zawstydzona kilkulatka.

– Myśli pani o garniturze?

Moja diagnoza wprawiła nie tylko ją w osłupienie. Również i ja poczułem się jak Curie-Skłodowska. Niech mnie. Co ja tu robię? Taka błyskotliwość, taki przebiegły i dociekliwy umysł. Jak ja to robię? Idę natychmiast do Karola po podwyżkę. Gdzie tam do Karola. Piszę wiadomość do Williama. Jeśli mnie chcesz zatrzymać, to nie będzie już tak tanio. Geniusze się nie rodzą. Geniusze pracują w Waszej korporacji!!!

– Właśnie o tym pomyślałam.

Uśmiech mógł oznaczać jedno. Sarkazm, ale nie ten w wykonaniu Magdy. Przebiegły, bezpardonowy i okrutny. Ten był delikatny i subtelny. Taki pocisk snajperski, a nie armata.

– Posiadam, używam i nawet nie zakładam na lewą stronę. – Próbowałem wybrnąć już chyba przed samym sobą.

Rudzielec uśmiechnął się i stanął bezradnie jak dziewczynka z zapałkami.

– Poznanie mamy już za sobą. Magda wkrótce dotrze i zajmie się panią lepiej ode mnie, to pewne. Ja w tym czasie oddalę się do swojego pokoju, bo chyba czeka na mnie jakaś ważna wiadomość. Pozwoli pani? – zapytałem z uśmiechem najserdeczniejszym, na jaki było mnie stać albo na jaki pozwalały mi anatomiczne ograniczenia budowy mojej żuchwy.

– Naturalnie. Jeszcze raz przepraszam. Postaram się nie przeszkadzać i nie zaskakiwać już więcej – skwitowała, zajmując miejsce za biurkiem Magdy.

Przez chwilę widziałem jej drugie interesujące oblicze. Nie było już takie zawstydzone jak buzia. Nie było czerwone ani piegowate, a czarne, ponieważ wciśnięte w dopasowane czarne spodnie. Kształtne, ale równie szczupłe jak pozostałe części ciała. Hmmm, chyba nie posunę się do tego, żeby adorować stażystkę w firmie? Nie, na pewno nie!

Przez ogromne okna do mojego pokoju wślizgiwały się poranne promienie słońca. Podszedłem bliżej i jak każdego ranka zerknąłem na korkujące się miasto. Moje miasto. Warszawa obudziła się na dobre. Jana Pawła na skrzyżowaniu ze Świętokrzyską rozkopane, wypełnione robotnikami i maszynami pracującymi przy budowie drugiej linii metra. Korek ciągnący się aż do Hali Mirowskiej. Przechodnie wylewający się falami na przejścia, pasażerowie opuszczający i wsiadający do autobusów. Gwar, zgiełk i powtarzalność. Ja nie słyszałem nic. Widziałem wszystko, ale cisza ruchliwego miasta była przerażająca.

W odbiciu szyby widziałem kobietę w sekretariacie. Siedziała na fotelu Magdy i zupełnie mi tam nie pasowała. Jej ruchy, postura i cichość były czymś nienaturalnym. Czymś burzącym moje przyzwyczajenia. Dziewczyna trzymała ręce nad klawiaturą, jednak nie spoglądała w monitor. Patrzyła na mnie. Obserwowała mnie, nie mając zielonego pojęcia, że ją widziałem. Jak się teraz gwałtownie odwrócę, to gotowa spaść z fotela, a na pewno zrzucić stojącą obok szklankę z wodą. Zrobiłem to spokojnie, żeby jej nie spłoszyć.

Podszedłem do biurka i sięgnąłem po wielką kopertę z moim imieniem i nazwiskiem. Rozerwałem ją, w sobie tylko znany sposób pozostawiając na biurku i podłodze tonę białych skrawków papieru. Jedna koperta, a tyle śmieci. Jak ja to zrobiłem, pomyślałem, patrząc na otaczający mnie bałagan. Patrzyłem tępo na gruby plik zbindowanych kartek formatu A4, a dokładniej na stronę tytułową. SIMCO PROJECT, czas realizacji: sierpień 2012, nadzorujący: Piotr Stert.

– Kkk…uuu…rrr…www…aaa!!! – krzyknąłem, rzucając dokumentacją w szklaną ścianę oddzielającą mnie od sekretariatu

Kamila poderwała się zza biurka i stanęła z przerażoną twarzą na wprost mnie. Sparaliżowana. W tym samym czasie otworzyły się drzwi i do sekretariatu weszła Magda.

Dzień dobry, Piotr. Słyszałam w windzie, że otworzyłeś niespodziankę. Dzień dobry, Kamila. Poznałaś już naszego szefa? Słyszałaś na pewno. Dzwonili z garażu, że słyszeli jakiś hałas, więc i Ty słyszałaś.

Sekutnica patrzy na mnie z politowaniem i rozbawieniem.

– Już robię kawę… – dopowiada, włączając ekspres i nie patrząc w moją stronę, a jedynie uśmiechając się pod nosem.

Wrzesień 2012.

– Czy potwierdzasz spotkanie na dwunastą, z całym zespołem uczestniczącym w SIMCO? – pyta Magda podniesionym głosem, spoglądając na mnie zza swojego biurka.

SIMCO – projekt, który kosztował mnie odwołane wakacje, trochę nieprzespanych nocy, a przede wszystkim obrzydzenie do postaci Prezesa – właściciela już nie jego firmy. Nie jest już właścicielem, a przynajmniej osobą istotną z punktu widzenia zarządzania tym perspektywicznym przedsiębiorstwem. Człowiek o twarzy różowej świnki, z przekrwionymi i pazernymi oczami. W jego postaci twarz jest odzwierciedleniem usposobienia, charakteru i manier, świadczących o przypadkowości w osiągnięciu sukcesu finansowego.

Choć może nie jest to przypadek, że tylko tacy ludzie są w stanie zgromadzić wokół siebie tak wielkie zasoby papieru z wizerunkiem polskich królów? Niechęć do tego typka spowodowała, że nie miałem najmniejszych wyrzutów sumienia, namawiając go do pozbycia się większościowego pakietu akcji, a tym samym możliwości kontroli nad jego własną firmą.

Byłem zmęczony. Niestety nie tylko ja. Nawet Magda straciła chwilowo swój naturalny sarkazm i świdrujący, kąśliwy uśmiech. W naszym biurze od kilku tygodni panowała atmosfera pośpiechu, nerwowości i podniesionego tonu głosu wzmaganego przekleństwami, które stały się integralną częścią naszego słownika. Nikt z czternastu uczestników nie był zadowolony ze swojej obecności przy projekcie, nazwanym w branży SYF, na którym „sparzyło” się kilku naszych konkurentów. No może słowo nikt nie jest precyzyjne, ponieważ dołączyła do nas Kamila-Rudzielec i faktem tym była na początku zachwycona.

Dopiero później dostrzegła różnicę pomiędzy siedzeniem za biurkiem w „korporacji”, a rzeczywistą pracą na jej rzecz.

– Tak, oczywiście. Spotykamy się w Zielonej sali konferencyjnej w samo południe. Dograłaś wszystkie sprawy związane z naszym wyjściem dzisiejszego wieczoru? – Krzyknąłem, wlepiając ślepia w monitor i próbując przypomnieć sobie hasło do nieodwiedzanego od miesięcy portalu internetowego. Właśnie „takiego” portalu, o jakim pomyśleliście.

– Wszystko załatwione – odpowiedziała pospiesznie, ponieważ całą uwagę koncentrowała na monitorze swojego komputera.

– Dziękuję – powiedziałem, rzucając na wielki, błyszczący stół konferencyjny przygotowaną przez Magdę kopię umowy podpisanej z SIMCO. – Dziękuję bardzo! To jedyne, co mogę powiedzieć, a i tak będzie za mało – kontynuowałem, stojąc przed zaskoczonymi uczestnikami spotkania.

Umowa była podpisana trzy dni wcześniej, jednak nikt poza szefem i mną nie wiedział, że takie zdarzenie miało miejsce. Sam byłem trochę zaskoczony po tym, w jakim stylu poprowadziłem ostatnią rozmowę ze „świńskim ryjkiem”. Byliśmy sami, więc pozwoliłem sobie na zejście do poziomu jego argumentacji i słownictwa. Podziałało, jak widać.

Późniejsza rozmowa telefoniczna, z naszym wspólnym znajomym, dała mi obraz sympatii, jaką darzył mnie „świński ryjek”. Uważał, że jestem chujem. Tak po prostu.

– Nie oczekujcie nic w zamian od naszej firmy, poza pieniędzmi oczywiście. Zasłużyliście na sto razy tyle, co ja mówię, na tysiąc razy tyle, ale znacie realia. Jednak ja osobiście dziękuję wam bardzo. Bez was byłbym tym, czym jestem dla naszego ostatniego „klienta”. – Zauważyłem po uśmiechach, że oni też wiedzą, co myśli o mnie „świński ryjek”. – Tylko wielcy ludzie dokonują wielkich rzeczy, ale niemożliwych dokonują ludzie wyjątkowi. – Skończyłem, omiatając wzrokiem uczestników spotkania.

Zapadła cisza przerywana odgłosem przesuwanej po stole kopii umowy. Patrzyli na mnie zmęczeni, szarzy, ale chyba zadowoleni i dumni. Po raz kolejny pokazali, na co ich stać, a sojuszników i sprzymierzeńców w całej firmie wielu nie mieli. To oni byli wybrańcami i to pod nich było ustawione całe biuro przez ostatnie dwa miesiące.

Moją uwagę przykuło szczególnie jedno spojrzenie. Dziwne, intensywne, natarczywe i błyszczące. Kamila patrzyła, nie mrugając praktycznie powiekami. Może granatowy garnitur, biała koszula i granatowy krawat nie pozwalał oderwać ode mnie wzroku. W końcu w ostatnich tygodniach widywałem ją rzadko, a już na pewno nie w tak oficjalnym stroju.

No to, kurwa, „świński ryj” poległ… – Ktoś z zebranych westchnął na tyle głośno, że usłyszeli to wszyscy obecni w sali konferencyjnej, włącznie z Karolem, który siedział w drugim rzędzie tuż przy oknie. Miał facet klasę. Wiedział, że to nasza chwila i że nie on jest dzisiaj głównym aktorem. Obserwował nas z szacunkiem i spokojem.

Głośny wybuch śmiechu zgromadzonych osób był przejawem silnego napięcia, gromadzonego przez ostatni kwartał, a nie wyjątkowo trafnego dowcipu czy tez celnego podsumowania. Pozwoliłem wybrzmieć ostatniemu akordowi.

Lampka szampana niech będzie początkiem miłego wieczoru. – Powiedziałem, spokojnie kierując wzrok w stronę sekretarki i zachęcając gestem do podania tacy z kieliszkami i zroszoną butelką.

– Rozumiem, że zgodnie z informacją rozesłaną przez Magdę, wszyscy zadbaliście o wolne na dzisiejszy wieczór… – Kontynuowałem, spoglądając na słuchaczy, a szczególnie głęboko zerkając w niebieskie ślepia Kamili.

– Nie jest tak jak przypuszczaliście. Ten wieczór jest dla was, a nie dla firmy i jej priorytetów. Po każdego z was będzie wysłana taksówka, na wskazany adres, punktualnie o wpół do siódmej. Jedyne, co macie ze sobą zabrać, to dobre nastroje – zakończyłem, przyjmując od Magdy smukły kieliszek z żółtawą „bąbelkową” zawartością.

– Piotr, mogę? – Karol wstał i chyba dopiero teraz większość spostrzegła obecność prezesa. – Moi drodzy, ja też dziękuję. Tylko tyle i aż tyle. Za was! – zamilkł, podnosząc wysoko kieliszek.

Niby nic nie powiedział, ale zabrzmiało to bardzo prawdziwie. Lekcja dla wszystkich zgromadzonych. Nieważne, jak dużo mówisz. Ważne, żebyś wiedział, co chcesz powiedzieć, w sposób szczery i wiarygodny.

Kolacja w restauracji minęła wesoło, głośno i alkoholowo. Oczywiście nikt nawet nie silił się na wybór win czy innych wyszukanych trunków. Na stole zagościła dobrze zmrożona polska wódka, Glenlivet Single Malt oraz różnego rodzaju nalewki.

Siedziałem pomiędzy Magdą i Arturem, narażony z jednej strony na ciągłe zaczepki i kąśliwość, a z drugiej na wprawną rękę kolegi, która napełniała mój kieliszek z iście kelnerską wprawą. Różnica była jedna. Mój współpracownik nalewał w ilościach „kompotowych”, a kelnerzy zazwyczaj cedzą. Tego wieczora opcja Artura wydała mi się bardziej interesująca.

Zgiełk, hałas, gwar, krzyki, kolejny żart o „świńskim ryjku”, kolejny dowcip opowiadany z improwizacją aktorską w moim wykonaniu. Kolejna salwa śmiechu dająca mi nadzieję, że radość nie wynika z tego, kto podpisuje ich comiesięczne przelewy, a z poczucia humoru. Kolejna opowieść Magdy o codzienności i dofinansowaniu z PFRON, w ramach utrzymania mojego miejsca pracy.

Atmosfera przyjazna i koleżeńska. Wyglądaliśmy trochę jak turyści spożywający ostatnią kolację w miejscu wspaniale spędzonego urlopu.

Magda uprzedzała menadżera, że może być głośno i najlepiej niech posadzą nas samych na górze z dala od cywilizacji. Jednak ten geniusz zarządzania przepływem klientów zaryzykował i posadził niedaleko nas rodzinę z dwójką dzieci, Japończyków w ciemnych garniturach, parę trzymająca się za ręce oraz samotnego starszego pana popijającego herbatę jaśminową. Po godzinie geniusz musiał przesadzić wszystkich usadowionych w pobliżu.

Wszyscy uczestniczyli w przypominaniu zabawnych zdarzeń związanych z historią naszej firmy, przerzucali się opowieściami i slangiem typowym dla naszego małego światka, jednak jedna osoba była całkowicie poza tym. No bo co może zrobić biedna stażystka siedząca przy stole z gromadą rozkrzyczanych „starych” korporacyjnych wyjadaczy. Pewnych siebie, a przynajmniej stwarzających takie pozory, elokwentnych, dobrze ubranych, zadbanych, czerpiących z życia mniejszymi bądź większymi garściami, no i na domiar wszystkiego pijanych. Tak więc trwała z przyklejonym uśmiechem i starała się być miła dla siedzącego obok Janka. Najmłodszego z naszego zespołu, nie licząc Kamili oczywiście, trzydziestotrzyletniego niskiego bruneta. Prawnik z wykształcenia, specjalizujący się w prawie podatkowym. Gdyby był o piętnaście centymetrów wyższy, powiedziałbym: „ku…wa, zwalniam cię!”. Nie z powodu braku kompetencji, ponieważ posiada ich aż nadto, ale z chęci pozbycia się potencjalnej konkurencji z najbliższego otoczenia.

Jak widzicie nie tylko Wy, Drogie Panie, chcecie błyszczeć samodzielnie, bez tła mogącego odwrócić czy – gorzej – rozproszyć uwagę potencjalnego obserwatora.

Siedziała i zerkała coraz częściej w moją stronę. Ubrana w zwiewną sukienkę w kremowym kolorze, w drobne czerwone kwiatuszki. Wrzesień tego roku był bardzo ciepły. Przysiągłbym, że nie miała pod nią biustonosza, jednak z uwagi na niewielki rozmiar biustu nie byłem tego pewien. Cienki, brązowy, rozpinany sweterek zawisł na oparciu krzesła. Włosy jak w dniu, kiedy ją poznałem. Lekkie, puszyste i opadające grubymi falami na szczupłe ramiona. Tak, ten rudy kolor musiał być naturalny. Piegi nieco znikły pod delikatnym makijażem, jednak zerkały na mnie prowokująco i zalotnie.

Nie wiem, czy to mój typ? Jednego jestem pewien. Nie zwróciłaby mojej uwagi, siedząc przy sąsiednim stoliku. Wypity alkohol oraz luźna atmosfera, podsycana coraz odważniejszymi opowieściami, kusiła, by zerkać na nią częściej.

Spojrzałem na zegarek, prosząc kelnera o przygotowanie faktury.

Wieczór dopiero się zaczynał.

Nasze żołądki były wypełnione nie tylko smakowitymi potrawami, ale przede wszystkim alkoholem, który stopniowo uwalniany do krwi, a stamtąd do mózgu, działał zgodnie z instrukcją. Wiadomo, co ten łańcuch następujących po sobie reakcji czyni ze świadomością oraz fizycznością przeciętnego człowieka. Rozwaga ustępowała miejsca odwadze, stonowany głos – krzykliwym skrótom myślowym, właściwy dystans – nieskrępowanej bliskości.

Kolejnym etapem „wędrówki ludów świętujących” było miejsce specyficzne. Nieco zadęte z uwagi na lokalizację, jednak nieskrępowane w atmosferze i serwowanej muzyce „na żywo”. Niezbyt popularne na rozrywkowej mapie Warszawy, ale idealne na takie imprezy i z niezrozumiałych dla mnie powodów unikane przez tzw. cool ludzi.

“Some Place Else” w hotelu Sheraton było idealne choćby z powodu, o którym mowa powyżej.

Magda zadbała o rezerwację również w tym miejscu. Pomimo ograniczonej popularności był piątek w ciepły wrześniowy wieczór, a to gwarantowało właścicielom obrót wszędzie, nawet w barze „Pod Rurą”.

Nasze taksówki dotarły pod hotel w tym samym momencie. Wesoła i hałaśliwa gromadka wtoczyła się do lobby, zwracając uwagę nie tylko odźwiernego, ale przede wszystkim gości popijających latte przy „dolnym barze”.

– Nie tęsknijcie bardzo, ja muszę coś załatwić, za chwilę dołączę – krzyknąłem, oddalając się w odwrotną stronę niż cel naszej podróży.

Skierowałem się w stronę recepcji i miłego młodego człowieka, który mógł mi przekazać plastikową kartę, umożliwiającą wejście do jednego z pokoi na terenie tegoż hotelu. Mój stan, a w zasadzie przewidywany stan oraz ograniczenia w zdolności kojarzenia i pogarszającej się koordynacji ruchowej, pozwalał przypuszczać, że nocleg w bezpiecznym i nieodległym miejscu będzie nieodzownym elementem na zakończenie wieczoru.

– Dobry wieczór. W czym mogę pomóc?

Głos recepcjonisty świadczył o wysokiej kulturze i nienagannych manierach, tudzież wielu odbytych szkoleniach z zakresu obsługi klienta.

– Dobry wieczór. Potrzebuję pokój na dzisiejszą noc – odparłem najkrócej, jak mogłem, starając się zapanować nad szalejącym językiem i leniwymi wargami.

– Jakieś szczególne preferencje? – spytał, obserwując mnie życzliwie.

– Niech pan nie ryzykuje – odparłem, uśmiechając się szczerze.

– Mój zawód obarczony jest ciągłym ryzykiem. – Recepcjonista pokazał karykaturalnie białe zęby.

Koronki – pomyślałem i uśmiechnąłem się jeszcze bardziej

– Łaskawy panie. Łatwy numer! – zakończyłem, podnosząc palec wskazujący do góry.

Pewność siebie recepcjonisty oddaliła się bezpowrotnie. Oczy błyszczały, ale światłem skonfundowania, a może nawet paniki.

– Proszę wybaczyć… Łatwy numer? – zapytał speszonym głosem.

– Tak właśnie. Łatwy numer! – powtórzyłem, wpatrując się intensywnie w oczy rozmówcy. – Macie chyba jakieś pokoje oznaczone numerami 2020, 1212, 3003 i tym podobne?

Moje wyjaśnienie podziałało na niego jak Pavulon. Już zaczynałem podejrzewać zwiotczenie mięśni. Wypuścił z ulgą powietrze, a twarz rozpromieniała .

Naturalnie, już sprawdzam. – Jego głos powrócił z zaświatów i ponownie nabrał profesjonalnej barwy.

– Czy 4400 będzie właściwym, łatwym numerem? – spytał, sięgając po mój dowód osobisty.

– Niech pomyślę… Taaak, będzie okej.

Alkohol w mojej głowie dobijał się do ostatnich wrót trzeźwości.

Otworzyłem drzwi do baru i uderzyła mnie głośna muzyka. Zaskoczony widokiem Artura szalejącego pod małą sceną zatrzymałem się w progu. Natychmiast pomyślałem, że jeżeli tańczę równie atrakcyjne, to kiedyś mnie zamkną i przetrzymają w odosobnieniu przez następne kilka lat.

Ale zaraz, zaraz… Co to jest tamto małe obok Artura? Janek? Nie wierzę! Za chwilę zrobię sobie z nim zdjęcie! Przecież on tańczy pogo albo jakąś odmianę tańca godowego pelikanów. Uwielbiam go! To się nazywa odwaga! Z nim to ja mogę zrobić nawet Project Runway, nie tylko Project SIMCO. Zaimponował mi nasz Jasio. Muszę go wyściskać!

W końcu tłocznej sali dostrzegam machającą do mnie Magdę, siedzącą przy dużym stole z pozostałą częścią towarzystwa. Każdy trzyma coś w ręku. Przekąski póki co nie cieszą się popularnością. Są spragnieni, to pewne.

Oj będzie mieszane, stwierdzam w myślach, zbliżając się do suto zastawionego stołu i widząc trzy butelki tequili, likieru miętowego i Campari. Oj, znowu będę odtwórcą głównej roli w reklamie Danone: „Oddaję tobie, co kryję w sobie”…

* * *

Co jest? – pytam w myślach, otwierając oczy.

Świadomość wraca ociężale.

Leżę…

Tak, na pewno leżę, ale co tu tak cicho?

Ciemno. Przez zasłonięte szczelnie kotary wpada odrobina światła.

Przecież ja nie mam białego płaszcza.

Co jest, kurwa!? – pytam ponownie w myślach, ale chyba koniec tej jakże wyszukanej frazy wypowiadam na głos.

Leżę na białej, wykrochmalonej pościeli i to nie jest płaszcz, ale szlafrok. To nie jest moja sypialnia, a mój szlafrok jest granatowy. Umarłem! Myśli galopują, a ja nie mogę się ruszyć, przerażony.

Zbieram się w sobie, jakbym chciał uciec nadjeżdżającej ciężarówce. Wysiłek jest ogromny. Piłem. Tak, piłem i to sporo, ale nie czuję się zdemolowany alkoholem. Do mózgu dociera sygnał, że pod ręką mam jakiś przedmiot.

Telefon. Podnoszę go na wysokość twarzy i wciskam jedyny przycisk na frontowej, szklanej ściance. Dochodzi druga w nocy, sobota, dwa nieodebrane połączenia i sms od Magdy: „wracasz czy napełniasz termofor?”. Więc żyję. Ona nie może mnie prześladować również po śmierci. To byłoby nieludzkie.

Siadam na dużym miękkim łóżku i zaczynam zbierać myśli. Aha, no tak, „łatwy numer”, więc jestem w hotelowym pokoju, ale jak tu dotarłem i kiedy? Gdzie ja zgubiłem dwie i pół godziny ze swojego życia?

Chyba przestanę pić, bo za dziesiąt lat nie będę pamiętał ćwierci życia. Koniec tego! Ale z drugiej strony nie czuję się pijany, a oszołomiony i pobudzony.

Zapalam lampkę przy łóżku i lustruję otoczenie.

Co robi but na lampie pod sufitem? Aha… Jordan is back. Marynarka powieszona na krześle, koszula na niej, spodnie razem z bielizną rzucone na podłogę pokrytą mięsistą wykładziną. Karty, pieniądze, klucze i … Właśnie, co tam leży na tym stoliku? Wstaję i podchodzę bliżej.

– Ja pierdolę! – mówię już zupełnie głośno, widząc dwie małe torebeczki foliowe, zamykane od góry na szczelny błyskawiczny zamek i pokryte od wewnętrznej strony białym pyłem. Obydwie są puste

– No tak, Artur! – wzdycham i oddalam się do łazienki w celu przedstawienia się swojej imprezowej stronie.

Już wiem, że nie zasnę, więc czas na prysznic i powrót do biesiadników, o ile w ogóle jeszcze są na dole. Mój nos uświadamia mi, że nie byłem tylko świadkiem ignorowania przestróg Marka Kotańskiego. Gipsowe stalaktyty zalegające jego wnętrze utrudniają oddychanie, a przede wszystkim drażnią.

Dzisiaj jest świetnie, w zasadzie prawie świetnie, ale jutro! Oj, jutro będzie zjazd i kolejny dzień wycięty z mojego życiorysu.

Migawki ostatnich dwóch godzin rozbłyskują jak flesze paparazzi na najgorętszej imprezie roku. Trudno to złożyć w całość, ale już wiem dlaczego nie czuję się pijany, a w zasadzie dlaczego jeszcze nie czuję się pijany. Wrzucone do toalety torebki wyjaśniają wszystko. Jeszcze brakuje Red Bulla i dostanę zawału jak w kopalni Jutrzenka.

– Brawo, Piotruś, brawo…– mówię, patrząc na przekrwione oczy w lustrze.

Rozmyślając przed lustrem i patrząc na swoją szorstką twarz, słyszę pukanie do drzwi.

Delikatne, ale w moim stanie percepcji wydaje się być waleniem młotem o framugę.

Pierwsza myśl: CBŚ!

Mamusiu, zgniję w pierdlu z jakimś murzynem o imieniu Bob! Nigdy więcej nie będę już się śmiał z tego kawału. Odkupię wszystkie grzechy, tylko dajcie mi mówić! Proszę o azyl polityczny na Białorusi! Błagam, odpracuję! Wygrabię wszystkie psie kupy z trawników po zimie!

Pukanie się powtarza. Tak samo delikatnie i nienatarczywie.

Recepcjonista? Pomyślał, że jestem gejem? Wolę to niż Boba w jednej celi!

Podchodzę cicho do drzwi, nasłuchując.

Jeżeli usłyszę trzask krótkofalówki, to skaczę przez okno. Przysięgam, żywego mnie nie weźmiecie, a na pewno nie dotknie mnie Bob! A może przystawię włączoną zapalniczkę pod ten czujnik przeciwpożarowy. Wtedy wtopię się w tłum, zawinięty w wykrochmaloną kołdrę.

Tak, jestem genialny. Dawać mi tu rozpuszczalnik. Zaraz Was przypiekę!

Ponowne pukanie.

Nie, to musi być recepcjonista gej. Tylko wypielęgnowane łapki mogą tak stukać.

A propos stukać… Nie mnie i nie dzisiaj, kolego – jestem zbyt pobudzony, żeby sobie jeszcze nie potańczyć.

Kończąc wewnętrzny dialog, łapię za klamkę, otwierając energicznie drzwi. Już chcę mu pokazać zarośnięte kończyny i buzujący testosteron, ale to nie on. Recepcjonista to szatyn, a to tutaj jest rude.

– Cześć, mogę? – Kamila, wykonując ruch w moją stronę, zmusza mnie do szerszego uchylenia drzwi i wpuszczenia jej do środka

– Cześć, co ty tu robisz? – odpowiadam, mówiąc już do szczupłych pleców podążających w głąb pokoju.

– Jestem po prostu. Tańcząc, szepnąłeś mi do ucha kombinację cyfr, a ja po kilku minutach wpadłam, że to numer pokoju. Więc jestem. – Kończy, wzdychając słodko, oparta o stolik naprzeciwko łóżka.

– Gdzie są pozostali? – Moje pytanie było irracjonalne w obecnej sytuacji, ale jedyne, na jakie było mnie stać.

– Jeszcze na dole, ale za chwilę przenoszą się do jakiegoś Platinum czy jakoś tak.

Nie była w ogóle speszona, ale nie była też pijana. Alkohol piła, ale zdecydowanie mniej od nas, przynajmniej do momentu utraty przeze mnie kilku godzin z życia

– Aha… – odpowiadam, wracając do stylu, jaki zaprezentowałem podczas naszego pierwszego spotkania.

– Aha… – powtórzyła, widząc mnie kładącego się przed nią na dużym łóżku.

Podłożyłem pod głowę wysoką poduszkę i wpatrywałem się w jej piegowatą twarz. Cała sytuacja, nadmiar spożytych substancji z różnych regionów świata, w tym te z Kolumbii czy Meksyku, spowodowała u mnie stan, o którym medycy mawiają: erekcja. Mój szlafrok nie był dobrą zasłoną dla takiej reakcji organizmu, co nie uszło uwadze Kamili spoglądającej na okolice świadczące o moim podnieceniu. Patrzyła bezceremonialnie i bezwstydnie. Ten rudzielec zaczynał mnie peszyć

Ale kiedy zrezygnowała z podparcia w postaci stolika i stanęła bliżej łóżka, zrobiło mi się gorąco.

Nic nie mówiąc, tylko patrząc na moją „maksymalną gotowość”, zdjęła z siebie sweter, rzucając go na podłogę, podniosła sukienkę do góry, chwyciła delikatnie majtki i zsunęła je z siebie, kręcąc biodrami.

Jeszcze chwila i spuszczę się bez żadnego kontaktu – pomyślałem, ale z drugiej strony wiedziałem, że w moim stanie „nasączenia” nie powinno to być aż tak łatwe.

Przyłożyła palec do ust, dając mi wyraźny sygnał, że ostatnia rzecz, jaką chce usłyszeć, to mój głos. Rozwiązała pasek w moim szlafroku i rozchyliła go tak, że było już jasne, jak na mnie działa i na co mam ochotę. Chociaż nawet nie miałem czasu na zastanowienie się, czy naprawdę chcę to zrobić.

Bezceremonialnie i bezwstydnie, jednak z wielką wprawą złapała mnie za sztywnego fiuta, usiadła na mnie okrakiem i wsunęła go w siebie, powoli aczkolwiek stanowczo.

Była mokra, śliska i cudownie ciasna. Jej twarz drgnęła w grymasie lekkiego bólu. Po chwili przymknęła oczy i zaczęła powoli mnie ujeżdżać, oddychając płytko i kurewsko seksownie.

Byłem w szoku. Czułem się, jak nastolatek rozprawiczany przez ciotkę nimfomankę.

Jednak to coś, co na mnie skakało coraz szybciej, było młode, ciepłe, wilgotne, ciche i nieakceptujące sprzeciwu ze strony partnera.

Czułem się świetnie, ale nie reagowałem w żaden sposób. Nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje.

Jeszcze trzy minuty temu stała pod drzwiami mojego pokoju, a teraz używa mnie jak wibratora. Była już w totalnej ekstazie. Jej ciało zespoliło się z moim w konwulsyjnych, wręcz panicznych ruchach.

Złapałem ją za biust. Był mały. Jędrny, ale mały. Trwało to krótko, ponieważ Kamila złapała mnie za ręce i położyła stanowczo na swoich biodrach, nie przerywając galopu.

Jej twarz była rozświetlona przyjemnością.

Gnała już tak, że obawiałem się, czy wyjdę z tej sceny bez uszczerbku na zdrowiu.

Podniecało mnie to bardzo. Co ja mówię bardzo… Kosmicznie!

Jeszcze kilka sekund i dojdę, a w moim przypadku, po alkoholu i innych środkach, mogę się rżnąć, dopóki nie zemdleję.

Tym razem dojdę na pewno i to już, zaraz! Ona też jest blisko. To widać po zaciśniętych zębach i skupionej minie. Jeszcze moment i zwalnia galop, wyginając swoje ciało w łuk i piszcząc jak kotka. To nie był infantylny pisk. To był skowyt przyjemności i spełnienia.

Ale co to? Po moich jądrach i podbrzuszu zaczynają spływać strużki ciepłego i lepkiego płynu. Co to jest? O kurwa, to jest to, o czym słyszałem i czytałem, a nigdy nie doświadczyłem. Female ejaculation czy też squirt. Po prostu kobiecy wytrysk.

Kamila porusza się na mnie coraz wolniej, drżąc, jakby w pokoju temperatura spadła poniżej zera.

Po moim ciele spływają jej soki. Nie jest ich dużo, ale wyraźnie je czuję. Jest ślisko wszędzie. W niej, na moim podbrzuszu i jądrach.

Kurrrwwwa, zaraz dojdę. Kamila kończy, jej ciałem przestają targać konwulsje i wraca do pozycji siedzącej na mnie z prostymi plecami. Patrzy mi w oczy. Uśmiecha się mgliście i narkotycznie.

Schodzi ze mnie. Delikatnie wypina tyłek, przyjmując pozycję na kolanach i zbliża głowę do mojego fiuta. Jej włosy opadają swobodnie na moje podbrzusze, przyklejając się do pozostałości lepkich soków. Całuje go czule, w sam czubek. Zaczyna ssać.

Oj, tak… Robi to wspaniale. Powoli, delikatnie, masując drugą ręką nabrzmiałe i wilgotne jądra. Jest cudownie. Jej język wyprawia harce.

Już wiem, że… Ja pierdolę…

– Hhhmmm… – Daję znać, że właśnie zaczynam dochodzić.

Pierwsze trzy strzały połyka, nadążając za ilością dostarczonej spermy. Jednak jest ich więcej. Kiedy dopada mnie siódmy skurcz zakończony wystrzeleniem solidnej dawki nasienia, zaczynam się martwić, czy się nie odwodnię.

Sperma wypływa z ust Kamili wprost na moje jądra i podbrzusze, mieszając się z jej sokami. Zwinny język dopada najpierw mokrą mosznę. Zlizuje wszystko, pozostawiając tylko smugę naszego spełnienia. Podbrzusze zostaje nietknięte.

Rudzielec raz jeszcze całuje mnie delikatnie w czubek fiuta i wstaje.

Jestem w dalszym ciągu w lekkim szoku. Milczę, patrząc na jej zwinne płynne ruchy.

Nie zdjęła nawet butów na wysokim obcasie – myślę.

Podchodzi w miejsce, w którym zostałem zaatakowany. Schyla się, podnosząc sweter i majtki, które chowa do torebki stojącej na stoliku. Patrzy na mnie zaczerwieniona i chyba jeszcze lekko drżąca.

– Cześć Piotr, odpocznij. – Odchodząc, zostawia mnie z wytrzeszczonymi oczami i lekko rozchyloną buzią.

Słychać klapnięcie samozamykających drzwi.

– Co to było?! – mówię na głos.

Zostałem regularnie wyruchany. Bezceremonialnie, bezpardonowo i ostentacyjnie. Potraktowała mnie jak wibrator. Żywy, ciepły i oddychający, ale wibrator.

Niech mi jeszcze raz ktoś powie, że zerżnął kobietę. To tylko tak się wydaje, że rżniemy. De facto możemy sobie poruszać tyłkiem w niektórych pozycjach. To kobiety ustalają, kto i jaką rolę dostaje w tym serialu. Musiałem przeżyć tyle lat, żeby się o tym dowiedzieć. A może to był sen? Ręka sprawdzająca podbrzusze wysyła sygnał, że nie był. Wilgotna, wręcz mokra skóra w tym miejscu daje świadectwo realności zdarzeń sprzed momentu. Zadziwiające – pomimo alkoholu i prochów czuję, jak powieki same się zamykają. Zasypiam po pięciu minutach.

.

Aby pobrać ebooka z powyższym tekstem w formatach pdf, epub, mobi:

Zajrzyj http---chomikuj.pl-Najlepsza_Erotyka2 (2)

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Witamy serdecznie 42 Autora Najlepszej Erotyki!

Pozdrawiam
M.A.

Dzień dobry!
Z ciekawością zabrałem się za lekturę najnowszego debiutu na NE. Portal przyzwyczaił mnie do wysokiej, bądź bardzo wysokiej jakości nowych opowiadań. „Ruda stażystka” zapowiadała się smakowicie, szczególnie, że została mi bardzo mocno zarekomendowana jeszcze przed premierą.

Niewątpliwym atutem tekstu jest ładny język i sposób narracji. Imprezowa mapa stolicy, nakreślona ledwie w paru zdaniach również pozwala wczuć się w klimat miasta. Myślę, że in plus można zaliczyć całkiem starannie oddaną atmosferę korporacji. Ludzie, o których przyszło mi czytać są energiczni, przepełnieni ambicją i cynizmem. Zasadniczo żaden z bohaterów nie budzi mojej sympatii.

Powiem więcej, główny bohater jawi mi się jako pospolity cham i prostak. Dlatego też mimo sprawności językowej Autora w pewnym momencie zacząłem odczuwać irytację. By udowodnić, że postać jest cynikiem nie trzeba silić się na złośliwość w każdym zdaniu, to uwaga na przyszłość. Niekiedy poziom dowcipu powodował u mnie grymas, bynajmniej nie będący manifestacją wesołości. Nic to, różnice w poczuciu humoru rzecz normalna. 🙂

Co to jest kąśliwy uśmiech? Osobliwe zestawienie, wybaczone prawem debiutu. Najwięcej zastrzeżeń mam do sceny erotycznej, płaska, ledwie zarysowana, pozbawiona szczegółów. Trzymam kciuki, by następnym razem było lepiej, drogi Autorze. Warsztatowo jest ok, ale poza tym zachwytów na ten moment brak. Biorę jednak sporą poprawkę na okoliczność debiutu.
Zostawiam 4, niech będzie motywacją do dalszego pisania na Najlepszej Erotyce.
Kłaniam się,
Foxm

Naprawdę dobre opowiadanie, a już myślałem, że DobraErotyka.pl nie powróci…

Dla mnie świetne:). Zabawne, cyniczne, barwne i wciągające. Nie zrozumiałam wprawdzie całości komentarza Foxm, a do chwili obecnej nie miałam z tym problemu. Chyba, ze Foxm nie zrozumiał tego opowiadania, ale to juz inna para butów. Wciskam 5

Mój komentarz był wydaje mi się dość klarowny, ale gdybym mógł jakoś rozwiać niejasności – służę:)

Podobało się. Cynizm zawsze w cenie.
Lubie ten typ humoru – brak zadęcia i egzaltacji.
Scena consumate mogłaby być dłuższa, ale taka skrótowosc pasuje do tego tekstu.

Bardzo dziękuję za każdy komentarz. Jestem bardzo miło zaskoczony, że ktokolwiek zechciał przeczytać i pozostawić po tym ślad. Wszystkie uwagi zabieram i jeżeli w przyszłości będę coś publikował, na pewno skorzystam ze wskazówek. Dzięki

Tekst niezły, dający wgląd w korporacyjne życie. Lubię poczucie humoru głównego bohatera, a cierpkie wtręty nie zakłócają rytmu opowieści ani nie przeszkadzają.
Zgodzę się natomiast z Foksem odnośnie sceny erotycznej. Jakby Autor trochę od niej uciekał. Sprawia wrażenie mniej dopracowanej.

Sturbucku, jak to „jeżeli w przyszłości będę coś publikował”? Ależ pisz! Szlifuj warsztat. Nie zduś iskry, którą jest to opowiadanie.

Artimar. Dzieki za obecnosc. Od scen erotycznych nie uciekam, wrecz je uwielbiam, ale w opowiadaniu jakbym sie po niej przeslizgal:). Tak, to musi byc prawda skoro kilka osob zwraca na to uwage.

A ja droga Artimar nie przepadam za klimatami korpo, zaś główny bohater wydał się wyjątkowo antypatycznym gnojem ( na miejscy Artura raz i drugi przejechałbym mu ten motocykl). Potem zaś opowiadanie jak wódka – zaczęło wchodzić. Rzeczywiście
głównie dzięki dobremu warsztatowi twórcy.

Seelenverkoper pewnie wielu z nas nie przepada jednak są i one, te korporacje, i ludzie w nich pracujacy. Glowny bohater antypatycznym gnojem? Ja jego nawet lubie:), ale zgadzam sie, ze tak moze byc postrzegany. Dzieki za poswiecony czas na przeczytanie i skomentowanie

Nie twierdzę, że lubię klimaty korpo, natomiast tekst je dobrze naświetla, ponieważ – jak sam zauważyłeś – jest sprawnie napisany. Więc Autorze – do dzieła! Więcej!

Artimar. Skoro uważasz, ze jest sprawnie napisany, to spróbuję jeszcze coś sprawnie napisać. Dzięki raz jeszcze

Co do debiutów, to z doświadczenia wiem, że początkowe głaskanie nie przyczynia się do rozwoju Autora, dlatego pozwolę sobie na kilka słów krytyki.

Koniecznie popracuj z Korektorem nad didaskaliami, panuje w nich bałagan. Podobnie jest z przecinkami. Wyłapałam kilka literówek; nietrafionych sformułowań i uwag. Metafora z wora też się czasami przytrafia. Niektóre zdania obciążone przymiotnikami. Użycie skrótu „etc.” mogłabym zrozumieć, ale już „tzw.” nie powinno znaleźć się w tekście.

W zdaniu:
Nieśmiałe słowo nikt miało podtekst… – słowo „nikt” powinno zostać ujęte w cudzysłów. (Nie pamiętam, w którym to było miejscu, dlatego podaję przykład.)

„… i sms od Magdy: „wracasz…” – „wracasz” powinno być napisane z dużej litery.

„Zamyślenie przerywa dzwonek, który wycisza muzykę spiętą z kaskiem za pomocą jakiegoś tajemniczego, bezprzewodowego systemu przesyłania danych z telefonu.” – należałoby dodać, że ów tajemniczy sposób jest taki dla Piotra, bo sam mechanizm przesyłania danych nie jest czymś niezwykłym.

Ktoś powie, że czepiam się szczegółów. Jednak według mnie tekst dzielimy właśnie na te szczegóły. Owszem, często zastanawiamy się nad ogólnym przesłaniem, patrzymy na fabułę jako spójną całość. Jednak te drobnostki są ważne. I trzeba zwracać na nie uwagę.

Nie zgadzam się z opinią Lisa – nie widzę nic złego w ilości sarkazmu. Poczucie humoru na odpowiednim poziomie. Riposty, nawet do własnych przemyśleń bohatera, całkiem udane. Oprócz tej jednej:
„Kiedy dopada mnie siódmy skurcz zakończony wystrzeleniem solidnej dawki nasienia, zaczynam się martwić, czy się nie odwodnię.”

Do sceny erotycznej również nie mam zamiaru się czepiać. I wcale nie przeszkadza mi jej skrótowość. Zresztą byłabym hipokrytką ośmielając się krytykować małą ilość seksu.

Uważam, że – pomimo wytkniętych błędów – tekst jest napisany sprawnie. Wystarczy wyszlifować warsztat i będzie bardzo dobrze.

Odnośnie końcowej refleksji na temat fabuły – dziękuję bogom, że nie muszę pracować w korporacji; że omija mnie wyścig szczurów, kopanie dołków pod „kolegami” z pracy i ogólnie, ta cała otoczka.

Pozdrawiam,
kenaarf

Bardzo dziękuję za komentarz. Oczywiście wszystkie uwagi przyjmuję ze zrozumieniem

Interesujące opowiadanie w klimatach korporacyjnego wyścigu szczurów. Trochę długi wstęp, właściwie scena erotyczna była smakpwitym deserem, lecz nie było nudno 🙂

Najważniejsze, że nie było nudno, taka opinia to chyba największa nagroda. Dzięki

Napisz komentarz