Poniższe opowiadanie jest publikowane powtórnie w ramach cyklu Retrospektywy. Pierwszy raz pojawiło się na portalu Najlepsza Erotyka 29 marca 2013 r.
To już czternaście dni. Za szybą oślepiający blask. Chociaż to może moje przewrażliwione oczy tak reagują, a za oknem w rzeczywistości jest ciemno, bo znowu szaleje zamieć? Sam nie wiem. Powinienem wstać i odchylić rolety, żeby sprawdzić. Ale, w sumie, po co? Co za różnica, jaka jest pogoda na zewnątrz?
A jeśli będę miał pecha i będzie świeciło piękne słońce? I znowu porazi mnie ta przeraźliwa jasność, wzmocniona nieskończoną ilość razy, bo odbita w miliardzie zalegających świat płatków śniegu? Lepiej nie ryzykować. Poleżę jeszcze trochę, zacisnę powieki, może mi przejdzie. Może zasnę? Nie, to niemożliwe.
Dwa wyczerpujące tygodnie i ani chwili wytchnienia. Lekarz tylko dobrodusznie się uśmiechnął – pieprzony konował – i powiedział:
– Dwanaście dni? – Byłem u niego przedwczoraj. Chyba. – To jeszcze nic, panie Szulc. Przyjdzie pan do mnie pod koniec stycznia. Wtedy można powiedzieć, że to poważniejsza sprawa. Dzisiaj proponuję relaks i powinno być dobrze .
Musieli mnie siłą odciągać od tego idioty. We trzech. Dwa tygodnie to nic? Spróbuj sam, palancie. Czternaście nocy bez minuty snu. Spróbuj sam.
Ostatni raz spałem drugiego stycznia. To jest fakt. A stan, w jakim się znajduję, nazywa się bezsenność. Insomnia. Niby drobiazg, prawda? Sen. Czy jest, czy go nie ma, niemal nie zauważamy jego obecności. Każdy z nas czasem zarwie kilka godzin, nawet całą noc. Samotnie lub z kimś. Nad wódką albo przy książce. Nic wielkiego.
Ale po kilku dobach zaczyna się problem. Nie wiesz, co masz ze sobą zrobić. Nie masz siły pójść gdziekolwiek, zanika chęć do wykonania najprostszej czynności. Ja przestałem chodzić do pracy po pięciu dniach. I tak nie miało to sensu – cały czas siedziałem za biurkiem, wpatrując się z potwornym bólem głowy w ekran komputera. Nie byłem w stanie napisać ani jednego maila. Więc zostałem w domu. Po weekendzie zadzwonił szef.
– Stary, co się z tobą dzieje? Nie ma cię w biurze, nie dzwonisz. Chory jesteś?
– Poniekąd. Spać nie mogę.
– Oj, tam. Nie przesadzaj. Walnij sobie dwie wódeczki, zaśniesz od razu. Przychodź jutro do roboty.
Odpowiedziałem po prostu:
– Nie. – I odłożyłem słuchawkę. A później przestałem odbierać telefony. Zresztą, komórkę służbową już tego samego dnia wrzuciłem do toalety. Na wszelki wypadek, żeby mi nie przeszkadzali. A z prywatnego telefonu wyjąłem kartę i włożyłem jakiegoś starego pre-paida. Nie po to, żeby dzwonić – nie mam do kogo. Używam go czasem, aby sobie w sudoku pograć. Zabijam czas.
Przez pierwszy tydzień walczyłem, a jakże. Najpierw – upiłem się jak świnia. I nic! Tylko nieprzespany kac, który na dłuzej oduczył mnie sięgania po alkohol.
Potem były tabletki – mirtazapina, tradozon. Brałem tyle, że czwartego dnia zwróciłem ich chyba ze dwadzieścia. Koniec z pigułami.
Po tych przykrych doświadczeniach podszedłem do sprawy subtelniej. Zająć się czymś. Książki – nic nie pomogły, choćbym złapał „Nad Niemnem” i męczył się do utraty zmysłów. Nie udało mi się zasnąć. Następne były filmy, gry na kompie – ale one tylko rozbudzały umysł na godzinę, może dwie. I znowu zapadałem w ten dziwaczny letarg.
Jeśli nie możesz zasnąć przez dłuższy okres, zaczynasz żyć w specyficznym stanie zawieszenia umysłu. Pół sen, pół jawa. Człapiesz po domu bez sensu, a potem nagle otwierasz oczy i jesteś w łazience. Po co tu przyszedłem? Miałem się umyć? Ogolić? Po co? Przecież i tak nie nigdzie się nie wybieram. A potem znów jakiś taki szary okres i BUM! Budzisz się w kuchni, z nożem w dłoni. Tylko gdzie jest chleb? Niestety, nie ma, a to oznacza konieczność wyjścia z domu.
Co z kolei prowadzi do innej dokuczliwej okoliczności. Oczy zaczęły mnie boleć już po kilku dniach. Nie mogłem używać głównych świateł w domu. Zasłoniłem dokładnie wszystkie okna. Najmniejsza szczelina, przepuszczająca nawet odrobinę światła dziennego wywoływała od razu ogromne pieczenie oczu, ból głowy i napady wściekłości. Przestałem wychodzić. Ba, przestałem nawet wyglądać przez okno. Po co? Żeby sprawdzić, czy świat nadal istnieje? Istnieje, czy na niego patrzę, czy nie.
Czasem trzeba jednak gdzieś pójść.
Chleb dowiozą. Pizzę dowiozą. Nawet papier toaletowy dowiozą. Ale śmieci za ciebie nie wyrzucą. A to oznacza konieczność założenia ciepłej kurtki – w końcu mamy styczeń. Do tego czapeczka z daszkiem i najciemniejsze okulary przeciwsłoneczne, jakie znalazłem w domu. Strasznie wieśniackie, model chyba sprzed 10 lat, ale mam to gdzieś.
Ale nawet one nie pomagają. Zima jest, to fakt. Bardzo piękna podobno. Wszędzie leżą olbrzymie zaspy skrzącego się, ogłuszająco białego śniegu. Na niebie ani jednej chmurki, słońce wisi sobie beztrosko i złośliwie wali światłem prosto w oczy. Albo w śnieg pod nogami, a ten, równie złośliwy, jest bieluteńki jak mleko – i razi odbitym, wzmocnionym blaskiem tak, że przestaję racjonalnie myśleć. Przy każdym wyjściu umieram.
Powinienem pojechać do jakiegoś sklepu trekkingowego i kupić porządne, alpinistyczne gogle, z materiałem ochronnym, ściśle przylegającym do twarzy. Ale taka wyprawa jest dla mnie niemożliwa do zrealizowania. Wspomniany sklep znalazłbym zapewne w najbliższym centrum handlowym. Dla mnie, równie dobrze mógłby znajdować się na księżycu.
Nie dam rady wytrzymać fizycznej i psychicznej tortury zalewających mnie fotonów na tyle długo, by wykopać samochód ze śniegu. Napadało tyle, że zasypany jest po lusterka. Przerażające.
Nawet nie chodzi o to, że miałbym machać łopatą. Po prostu nie ma sposobu, abym podjął takie wyzwanie. Nie mogę zmusić się do podjęcia takiego wysiłku.
Umrę od tego wszystkiego.
Już dwa tygodnie i ani minuty snu. Na początku mogłem jeszcze patrzeć w świecący ekran komputera. Znalazłem wtedy informację, że niedługo powinny pojawić się omamy wzrokowe. Pięknie.
Teraz już z niego nie korzystam. Za bardzo boli. Co gorsza, nie wiem, jakie będzie następne stadium, tego nie zdążyłem doczytać.
Cholera, zamówiłbym te cholerne okulary przez allegro. Zaciskam zęby, uruchamiam laptopa, a potem z przekleństwem na ustach trzaskam palcem w wyłącznik. Znowu ten potworny ból głowy, na który żadne tabletki nie pomagają. Do tego piszczące dźwięki, rozsadzające bębenki. Kosmos.
***
Wczoraj wpadli znajomi. Przerazili się, widziałem to w ich oczach. Nie wiem, czy widokiem mieszkania, czy moim. Posiedzieli kwadrans, pogadali – ja tylko zalegałem w fotelu i tarłem powieki – i uciekli. Nie dziwię się, też bym zwiał. Bałagan potworny, wszędzie stosy ciuchów. Pewnie śmierdzi, bo okien nie otwieram już kilka dni. I śmieci też nie wynoszę. Kartony po pizzy plączą się pod nogami, dziś w nocy (rano? A może po południu?), idąc do ubikacji, potknąłem się o jeden z nich i wywinąłem takiego orła, że moja osobista czaszka aż zahuczała, waląc w parkiet. Siedziałem pół godziny i śmiałem się na cały głos, trąc łeb. A potem znów przyszła migrena i ten pisk w uszach. I nie było już tak śmiesznie.
Szesnasty dzień. Przez szczeliny między roletami zagląda słońce, od niedawna mój największy wróg. Nienawidzę go tak bardzo, że chętnie zerwałbym je z nieba i wrzucił do najgłębszego szybu górniczego, jaki kiedykolwiek wykopał człowiek. Ale to bez sensu. Jest za duże, nie zmieściłoby się w sztolni żadnej kopalni, haha.
Muszę posprzątać. Zmobilizować się i przynajmniej wyrzucić śmieci. Ale zanim to zrobię, poproszę o coś przyjemnego, na zachętę. Wspomnienie ostatniego snu, jaki pamiętam. Przytrafił mi się drugiego stycznia. Następnej nocy nie udało mi się już zasnąć. A jednak pamiętam każdą minutę. Był taki piękny.
Idę brzegiem morza. Plaża jest szeroka, wysypana drobniutkim, białym piaskiem, który błyska w słońcu i cichutko skrzypi przy każdym kroku. Idę boso i czuję przyjemny chłód, kiedy stopy zagłębiają się w nim na centymetr, może dwa. Na sobie mam tylko kolorowe plażowe spodenki, długie do kolan.
Po lewej ręce woda, kojąco syczy każda pojedyncza fala, napierająca na ląd. Jest cudownie niebieska, lazurowa. Muszę być gdzieś na Karaibach, albo w południowej Azji. Tylko tam morze ma własny, specyficzny kolor. Niesamowity, unikalny kolor lapisu gdzieś hen, daleko, przechodzi w głębszy błękit, potem w granat. Wiem o tym, ale z brzegu tego nie widzę.
Słyszę szum morza, skrzypienie piasku pod stopami, skrzypią też palmy. Bo po prawej, na skraju plaży rosną palmy. Nie potrafię rozpoznać gatunków, dlatego też nie wiem, gdzie się znalazłem. Ale to nie jest ważne. Ważne, że jestem tu, gdziekolwiek to jest.
Idę po plaży. Wysoko, na bezchmurnym niebie błyszczy słońce. Które dla odmiany nie razi. Wręcz przeciwnie, cieszy mnie jego blask, raduje ciepło promieni słonecznych, ogrzewających moje ciało. Jest gorąco, ale nie za gorąco – upał studzi chłodna bryza znad oceanu. Ale to też nie jest ważne.
Ważna jest ona. Kobieta, która z uśmiechem na ustach idzie obok mnie. Jest przecudowna. Wysoka, prawie dorównuje mi wzrostem. Szczupła, zgrabna. Ma pięknie ukształtowane ciało, widać to po prężących się przy każdym kroku mięśniach ud, po zgrabnych łydkach. Po delikatnie wyrzeźbionych ramionach. Po krągłych biodrach, subtelnie acz zdecydowanie wysmuklających się w wąską talię.
Jej skóra ma słodki kolor karmelu. Kobieta ma delikatną urodę – drobny nosek, migdałowe, czarne oczy i tylko usta są inne – namiętne, erotyczne, karminowe usta, stworzone do całowania. Dziewczyna kroczy obok mnie, co chwila łapie mnie za rękę, idziemy kilka kroków trzymając się za dłonie, jak para zakochanych, a potem ona ze śmiechem wbiega w wodę i, rozbryzgując stopami napływające fale, umyka, zanim pochwycę ją wyciągniętymi ramionami. Moment później podchodzi i przytula się mocno, a jej czarne, kręcone włosy łaskoczą mnie po twarzy. Obejmując ją, czuję gibkie, kobiece ciało. Młodość aż kipi z tej dziewczyny.
Ubrana jest – ale czy to ważne, jak? – ubrana jest więc w delikatną, zwiewną białą sukieneczkę, sięgającą do połowy jej boskich ud. Sukienka jest lekko prześwitująca i widać, że pod spodem ma tylko pomarańczowy strój kąpielowy, wprost bijący intensywnym kolorem po oczach. Jej zgrabna pupa, opięta kolorowymi figami i przez to tak rzucająca się w oczy, jest jednocześnie niewinna i potwornie wprost kusząca, aż zapiera mi dech.
Kiedy ona tak biegnie obok, raz podskakując bardzo blisko, za chwilę wskakując mi do wody, jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Nieważny jest lazur morza, błękit nieba, ani nawet skrzypiący pod stopami piach. Ważna jest tylko ona. Zjawiskowa, piękna, cudownie kobieca i pełna niewinnego wdzięku.
I taki był mój ostatni sen. Nic więcej, żadnego seksu, nawet nie było pocałunku. Tylko zapadający na zawsze w pamięć widok kobiety, biegnącej przez rozbryzgujące się fale w moją stronę. Zwiewna sukienka opina jej ciało, zmoczony morską wodą materiał przykleja się do ciemnych ud, a ona, roześmiana, podchodzi, patrzy mi w oczy i przytula się tak mocno, tak blisko.
Teraz pozostało tylko wspomnienie. I tego ostatniego, i jakiegokolwiek snu w ogóle. Ale kiedy pomyślę o nim, kiedy wyobrażam sobię karmelową piękność, robi mi się odrobinę lepiej. Głowa już tak nie boli, oczy tak nie pieką, nawet brzęczenie w uszach nie przeszkadza tak bardzo. Ale tylko na chwilę. Niestety.
***
Nieubłaganie nadchodzi dwudziesty dzień. Rocznica jakaś. Robi się coraz gorzej. Wczoraj wpadł listonosz, który przyniósł mi następne skrajnie niepotrzebne listy i rachunki. Rozmawialiśmy o zimnym styczniu, o uciążliwym, wciąż padającym śniegu i innych tego typu rzeczach. Dziś znowu przynosi takie same koperty, przez grzeczność pytam o jego bolące kolana, a on jakoś podejrzanie się na mnie patrzy.
– Rozmawialiśmy wczoraj, wspominał pan, że od łażenia po tym śniegu bolą pana nogi – wyjaśniam, ale z każdym wypowiedzianym słowem uchodzi ze mnie wiara w to, co mówię. On patrzy jeszcze dziwniej.
– Dziś jestem pierwszy dzień w pracy – odpowiada. – Na urlopie byłem, czternaście dni w Egipcie. Dwa lata oszczędzałem.
I odchodzi. Ja, jak idiota, stoję w drzwiach z przesyłkami, które wypadają mi z bezwładnej dłoni i czuję, że ten konkretny listonosz więcej się do mnie nie odezwie.
Przerażający moment nadchodzi nieubłaganie, muszę iść na dwór. Stoję przed lustrem i patrzę na swoje odbicie, sprawdzając strój, jakbym co najmniej wychodził w otwartą przestrzeń kosmiczną. Kurtka z kapturem – jest. Czapka – jest. Okulary – są. Szalik – koniecznie taki, którym w razie czego mogę owinąć niemal całą twarz. Cholera, w tym stroju wyglądam, jakbym był niewidzialnym człowiekiem z opowiadania Wellsa. Czuję się tak dziwnie, jak to tylko możliwe. Ale potem, kiedy staję na zaśnieżonym chodniku i jasnozłoty blask uderza w moje biedne oczy, wiem, że żaden z podjętych kroków nie był zbędny. Gotów jestem cofnąć się do domu, by owinąć głowę ręcznikiem, ba – dywanem nawet, jeśli miałoby to jakoś pomóc i ulżyć mi w cierpieniu.
Po powrocie, po dwu godzinach walki z sięgającymi połowy ud zaspami, jestem tak zmęczony, że z miejsca padam na sofę. Czuję nikłą nadzieję, że zmorzy mnie sen. Po trzech kwadransach wiem, że było to marzenie ściętej głowy. Z wysiłkiem wstaję i idę pod prysznic. Powolnymi ruchami szoruję zmęczone ciało i staram się przypomnieć, jak to jest być wyspanym. Co się czuje, otwierając rano oczy, nawet gdy zmusił nas do tego pieprzony budzik. Najważniejsze, to stać się OBUDZONYM. Najważniejsze, to zasnąć. A tego, niestety, nie potrafię.
***
Mijają dwa kolejne dni. Nie za bardzo wiem, czy jest noc czy dzień. Poznaję to jedynie po rodzaju programów, emitowanych w telewizji. Jeśli lecą telenowele i programy o gotowaniu – jest dzień. Jeśli głupkowate seriale detektywistyczne – wieczór. Kiedy większość kanałów jest wyłączona, a na wciąż działających emitowane są telezakupy, oznacza to, że zapadła już noc. Dla mnie to i tak bez znaczenia, ale staram się kontrolować, o jakich porach jadam posiłki. Nie mogę pozwolić sobie na rozregulowanie organizmu.
Najgorsze jest, że prowiant powoli się kończy. Nie chcę kupować wędliny przez telefon, wobec tego trzeciego dnia podejmuję heroiczny wysiłek i wychodzę do sklepu.
Oczywiście musi być słoneczna, bezwietrzna pogoda. Ludzie łażą tacy jacyś weseli i szczęśliwi, a ja patrzę na nich spode łba i mam ochotę każdą roześmianą osobę wytarzać w walającym się dokoła, oślepiająco białym śniegu. Z trudem powstrzymuję wszelkie agresywne emocje, bo pewnie szybko wylądowałbym u czubków. Chociaż, w sumie, może tam ktoś potrafiłby mi pomóc.
Kupuję wędliny, świeży chleb, masło i inne niezbędne rzeczy. Ekspedientka na odchodnym życzy mi miłego dnia. Z wysiłkiem uśmiecham się zza okularów i wychodzę, przełykając przekleństwo, zanim nieopatrznie wyskoczy mi z gardła. Jeszcze tylko pokonać szerokie przejście dla pieszych, przetrwać kilkaset kroków brodzenia przez rozdeptaną breję i będę z powrotem w moim mrocznym królestwie. W wyobraźni widzę siebie jako władcę nocy, siedzącego na wysokim, czarnym tronie i nakazującego słońcu w końcu zgasnąć. Z tą wizją przed oczami wchodzę na jezdnię, unosząc wysoko nogi, żeby do końca nie przemoczyć spodni w błocie pośniegowym. Na środku czteropasmowej ulicy podnoszę wzrok wyżej, rozglądam się wokoło, przypominając sobie, gdzie jestem i dokąd idę, i zamieram w bezruchu. Patrzę na chodnik po drugiej stronie i widzę ją. Moją karmelową piękność ze snu. Moją pięknoustą Kreolkę. Nie jestem w stanie się poruszyć, a przez głowę przelatuje mi z prędkością światła tysiąc myśli.
Ona spokojnie podchodzi do skrzyżowania, już chce wejść na pasy, ale z wahaniem zatrzymuje się przy krawężniku i cofa o pół kroku.
Ubrana jest – ale czy to ważne, co ma na sobie? – ubrana jest w krótką, białą kurtkę puchową, luźne różowe dresy, wpuszczone w modne australijskie kozaki ze skóry jakiegoś biednego zwierzęcia i białą czapkę z nausznikami, spod której niesfornie wystają czarne loki. Jej twarz jest taka, jaką zapamiętałem z mojego snu – dziewczęca, delikatna, z dużymi czarnymi oczami i pięknymi, pełnymi ustami. Cudowna.
Stoję jak kretyn na środku ulicy, a wokół mnie powstaje zamieszanie. Nie zauważam go z początku, wprost zmrożony jej widokiem. Jak? Skąd? Jak???? Nic logicznego nie jestem w stanie wymyślić, nie odnajduję żadnego wytłumaczenia, żadnej przyczyny. Stoję i gapię się, oddychając ciężko. Serce wali mi jak oszalałe. Nagle głośny klakson samochodowy wyrywa mnie z głębin pędzących myśli. Mrugam oczami i odzyskuję świadomość istnienia. Rozglądam się wokoło, wszędzie stoją samochody z rozwścieczonymi kierowcami w środku, raz po raz trąbiącymi na palanta zamarłego bez ruchu na środku ulicy. Trzeźwieję w ułamku sekundy i zbieram mokre bułki i resztę zakupów z błota, bo siatka oczywiście musiała wypaść mi z rąk. W przepraszającym geście unoszę dłoń i sadzę olbrzymie susy, rozpryskując z głośnym plaśnięciem śnieg przy każdym skoku. Nie odrywam wzroku od pięknej kobiety, z rozbawieniem przypatrującej się jak lawiruje między stojącymi samochodami. Dociera do mnie, że spostrzegła moje zdumione spojrzenie, mój paraliż uliczny, moją martwicę ruchową, bo teraz uśmiecha się lekko, jakby czekając na wyjaśnienie. Nie wiem co mam powiedzieć, jak zacząć rozmowę, podchodzę do dziewczyny i, narażając się na natychmiastową utratę wzroku, zdejmuję z nosa niemodne, wieśniackie okulary.
Język kołowacieje mi ze stresu i zaskoczenia tak bardzo, że na początku bełkoczę coś bez sensu. Jakbym mógł, walnąłbym sam siebie po pysku, żeby otrzeźwieć. Na szczęście dziewczyna – z bliska widzę, ze ma niewiele ponad dwadzieścia lat – oprócz powalającej urody charakteryzuje się anielską wprost cierpliwością i z delikatnym uśmiechem na ustach spokojnie słucha bredzenia nieznajomego szaleńca. W końcu ogarniam się na tyle, iż dostrzegam w jej wzroku, że nie rozumie ani słowa z tego, co do niej mówię i, odetchnąwszy z ulgą (naprawdę, bełkotałem jak obłąkany), przechodzę na angielski. Przepraszam za własne zachowanie, pytam czy jest bardzo, ale to bardzo zajęta, bo właśnie poczułem, że muszę ją zaprosić na kawę. Wiem, wiem, żenująca gadka, ale nie mam pojęcia, jak przekonać ją do spędzenia choćby chwili w moim towarzystwie.
Ku mojemu zdumieniu dziewczyna, posługując się płynną angielszczyzną ze śladami jakiegoś nieznanego mi, śpiewnego akcentu, godzi się pójść ze mną do najbliższej kawiarni. W środku miota mną burza emocji, ale na zewnątrz zachowuję zimną krew. Chyba, bo ona nadal patrzy z rozbawieniem i uspokajającym głosem dodaje:
– Spokojnie, przeżyłeś przejście przez ulicę, więc teraz nie mogę odmówić człowiekowi, powracającemu z zaświatów. Nie miałabym serca, prawda?
Prawda, prawda. Drżącymi dłońmi – ach, to zdradzieckie ciało! – związuję rozerwane uszy mokrej reklamówki i, niezręcznie ujmując ją pod rękę, pokazuję, dokąd mamy iść na wymyśloną przeze mnie naprędce kawę.
***
Latte macchiato jest bardzo dobre, na szczęście od czasu ostatniej wizyty w kafejce nic się nie zmieniło. Siedzimy w rogu maleńkiej sali, moja piękna towarzyszka zdjęła kurtkę i czapkę, rozsypując burzę czarnych loków. Rozmawiamy, a ja nie mogę od niej oderwać oczu. Jest cudowna. Nie tak idealna, jak w moim śnie, ale ledwo widoczne, delikatne niedoskonałości urody tylko ją dopełniają. Ma subtelny, niski głos i taki niesamowity, gardłowy śmiech, gdy rozbawiona jakimś moim zdaniem, odchyla głowę do tyłu i wybucha nagłą radością.
Na imię ma Zoë.
Opowiada o sobie, o studiach w moim mieście, na które mogła wyjechać z rodzinnej Antigui dzięki stypendium za bardzo dobre wyniki w college’u i wzajemnej współpracy między uczelniami. Jest zabawna, inteligentna i taka spokojna, opanowana. Ja z kolei ględzę o swojej pasji, którą niestety musiałem w związku z natłokiem pracy chwilowo zaniedbać. Słucha uważnie o czym mówię, zadając dokładnie te pytania, na jakie czekałem. Jest zbyt idealna, żeby być żywą istotą, jednym z nas, zwykłych, zarozumiałych, zakompleksionych, znerwicowanych ludzi.
W połowie rozmowy zauważam, że wciąż nie mam na nosie okularów. A wpadające przez nieodległą witrynę intensywne światło słoneczne nie razi mnie ani trochę. Zoë zauważa moje spojrzenie i pyta, o co chodzi. Zaczynam jej opowiadać o bezsennych tygodniach. O światłowstręcie, o listonoszu, którego w ogóle nie było. Słucha uważnie, współczująco dotyka mojej dłoni. Ma tak ciepłe palce, że roztapiam się pod ich dotykiem niczym porcja lodów waniliowych, postawionych na słońcu.
Nie mogę oderwać od niej oczu. Jest idealna.
Umawiamy się na kolejne spotkanie.
***
Do domu docieram w mgnieniu oka, uskrzydlony spotkaniem z Zoë. Zakupy idą do śmietnika, tylko do tego się nadają, ale wcale mnie to nie martwi. Włączam głośno muzykę i skaczę po domu jak wariat. Sprzątam cały trzytygodniowy bajzel w dwie godziny. Potem zamawiam pizzę i, zmęczony tytaniczną walką z bałaganem niczym Herkules po wizycie w augiaszowej stajni, zasiadam na sofie przed telewizorem. Filmowe obrazy migają mi przed oczyma, ale nie jestem w stanie się skupić. Cały czas myślę tylko o niej, przypominam sobie każdy jej gest, każdą minę, brzmienie głosu i gardłowy śmiech.
***
Na początku nawet nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje. Wciąż jestem w mieszkaniu, w uszach nadal rozbrzmiewa moja ulubiona piosenka, a ja nie wiem, czemu gwałtownie poderwałem głowę. Kolejny, nagły dzwonek u drzwi zrywa mnie z kanapy. Biegnę do korytarza i patrzę przez judasza, a na korytarzu stoi Zoë. Otwieram drzwi, zdumiony jej widokiem. Skąd wiedziała, że tutaj mieszkam? Dziewczyna kładzie mi palec na ustach i odpycha na bok. Jestem tak zdziwiony, że nie potrafię wydusić z siebie ani słowa. Dziewczyna ściąga czapkę i kurtkę jednym ruchem i mocno sie przytula, kładąc głowę na mojej piersi. Odruchowo obejmuję ją ramionami i cieszę się jej ciepłem. Zoë podnosi wzrok, patrzy mi prosto w oczy i delikatnie całuje w usta. Świat zaczyna wirować dookoła w szaleńczym tańcu, ale tego nie widzę, tak bardzo pochlaniają mnie karminowe usta ciemnoskórej piękności. Ostrożnie, żeby nie zepsuć tej chwili, wsuwam język pomiędzy jej miękkie, pełne wargi. Jest taka gorąca.
Po sekundzie jesteśmy już w salonie. Zoë zręcznym kopniakiem zrzuca ze stóp brązowe buty i nagle lądujemy z głośnym hukiem na podłodze. Dziewczyna z przestrachem patrzy na mnie, bo w pierwszej chwili nie jestem w stanie złapać oddechu od uderzenia, ale potem oboje wybuchamy śmiechem i znów całujemy się mocno i długo.
W gwałtownym uniesieniu zrywamy z siebie ubrania i dopiero, kiedy moja piękna Kreolka ściąga różowe spodnie i widzę jej skąpe majtki w pomarańczowym kolorze, pojmuję, że to sen. Nie wiem, czy czuję rozczarowanie, czy raczej radość, ale w sumie nie ma to żadnego znaczenia. Ważne jest tylko tu i teraz. Jej obecność, dotyk aksamitnej, ciemnej skóry, delikatna pieszczota pełnych ust na moim ciele. Rozkoszuję się każdym muśnięciem, najmniejszą pieszczotą, starając się przedłużyć pojedyncze sekundy w nieskończoność. Czuję ciężar jej zgrabnego ciała, i nie ma pomiędzy nami nawet milimetra wolnej przestrzeni. Całkowicie połączeni, spojeni w jedność, szukamy swoich ust, by kosztować siebie nawzajem.
W głowie narasta jedna, niepokojąca myśl. A może ja cały czas spałem, może cała moja insomnia, piekące oczy, migreny, a potem spotkanie z Zoë, może to wszystko mi się tylko przyśniło? Głupieję na ułamek sekundy, ale gdy dziewczyna ściąga pomarańczowe figi i widzę, że rzeczywiście ma piekielnie zgrabną pupę, porzucam jakiekolwiek wątpliwości. Jeśli to sen, to zahibernujcie mnie, proszę, na wieki. Nie chcę się już nigdy obudzić. Jestem bosko, radośnie, szaleńczo szczęśliwy, całując piękną, karmelową Zoë i tuląc ją mocno do siebie.
A gdy po wszystkim zasypiamy, spleceni gordyjskim węzłem ramion i nóg, pozostaje tylko jedno uczucie. Nadzieja, że to jednak nie był sen, że spotkałem ją naprawdę.
Ale tego nie będę wiedział, dopóki się nie obudzę. Czyli jeszcze nie teraz. A to bardzo, bardzo dobrze.
.
Aby pobrać ebooka z powyższym tekstem w formatach pdf, epub, mobi:
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.
Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.
Komentarze
Karel Godla
2013-03-29 at 17:29
Za inność dzięki. Za wzbudzenie zaciekawienia dzięki.
Zastanowienie – skąd się wzięła insomnia? Co spowodowało depresję? Tego autor nie wyjaśnia (albo pewien czytelnik jest mało spostrzegawczy, że tak łagodnie to określę). Skoro nie wyjaśnia, pytanie pozostaje w głowie.
Pan Szulc i Kreolka. Ładne. Ciekawe czy równie ładnie będzie po przebudzeniu. Z tej czy innej przyczyny 🙂
Megas Alexandros
2013-03-29 at 19:37
Z tym tekstem mam podobny problem jak z Tokamakiem autorstwa Jestem (choć to zupełnie różne tematy i odmienna stylistyka).
Z jednej strony – prawdziwa literatura. Portret psychologiczny człowieka wykończonego bezsennością bardzo wiarygodny (trochę skojarzył mi się z filmem "Insomnia" ze świetnym Alem Pacino) i zapadający w pamięć. Opis snu wprowadza nas z kolei na grząski, ale fascynujący grunt psychoanalizy. Kolejne strony po prostu pochłania się w oczekiwaniu na to, co nastąpi później.
Z drugiej strony – za krótko! Niewielka objętość opowiadania powoduje, że portret psychologiczny jest dość jednostronny. Za mało wiemy o tym człowieku, by zrozumieć istotę jego problemu. Czemu nie śpi? Czemu ostatni sen, który pamięta traktuje o ciemnoskórej Zoe? Kim ona jest dla bohatera? Jakie elementy jego biografii sprawiają, że to właśnie zapadło mu w pamięć?
Psychoanaliza może być interesująca, ale dopiero wtedy, gdy mamy minimalną ilość danych. Tutaj niestety tego brakuje. Chciałoby się, by Seaman pokusił się o dłuższy tekst, powiedział coś więcej o swoim bohaterze i o jego tajemniczej fascynacji. A tutaj dopiero się Czytelnik rozsmakuje – a tu już koniec.
Tak więc "Zoe" jako próbka talentu jest pierwszorzędna. Jako pełnoprawne opowiadanie – cierpi, ściśnięte w zbyt ograniczonych ramach. Na szczęście, jest to tekst dość stary. Od tego czasu Seaman przemógł się i zaczął pisać bardziej obszernie – czego dowodem "Zabawy dużych chłopców" i "Rudowłosa". I z tego właśnie należy się cieszyć!
Pozdrawiam serdecznie
M.A.
Megas Alexandros
2015-08-11 at 20:58
Cóż mogę rzec na ten tekst? Jedynie podtrzymać moje słowa sprzed ponad dwóch lat. Prawdziwa literatura. Zapowiedź późniejszych pereł. Polecam wszystkim, którzy nie mieli jeszcze okazji przeczytać. To właśnie dla Was wydobyliśmy ten tekst z czeluści najdawniejszych annałów Najlepszej Erotyki 🙂
Pozdrawiam
M.A.
jestem
2013-03-31 at 00:49
Fajne. Opis wygląda mi na dokładne odwzorowanie faktów. Albo Seamanie dużo się dokształciłeś albo wiesz jak to jest z doświadczenia. Albo umiesz tak nazmyślać, żeby wiarygodnie wyglądało. Jeśli ostatnia opcja jest prawdziwa to dostajesz dodatkowo +10 do oceny kreatywności 😉
Karelu, a ja chyba wiem skąd się wzięła bezsenność. ("Chyba" to dobre słowo, hehe.) A po przebudzeniu… Eh, sadystyczna względem czytelnika kompozycja otwarta.
Miss.Swiss
2013-04-03 at 14:45
Tekst, na który czekałam z niecierpliwością, pamiętając karmelową Zoe jeszcze z dawnego portalu. Jest w nim coś. Jakaś lekkość i zwiewność, urok…
O ile pamiętam, to jeden z wcześniejszych tekstów Seamana, teraz pisze bardziej rozbudowane i fabularnie złożone opowiadania. W każdym razie – brawo, Autorze, perełka…
artimar
2015-08-13 at 13:28
Nie przypadkiem chyba miano bohatera to Szulc, chociaż pewności nabrałabym pewnie, gdyby Kreolka zapachniała cynamonem.
Owszem, skojrzanie z obrazem filmowym „Insomnia” także przemknęło mi przez głowę, ale razem z tekstem piosenki „A kiedy przyjdzie także po mnie”. W przeciwieństwie do Megasa Alexandrosa nie sądzę, aby Zoe była częścią przeszłości głównego bohatera. Odczytuję ją raczej jako opętanie, wytwór chorego umysłu, który kona.
Kunszt Autora oszałamiający. I w żadnym razie nie brak mi mocno sensualnej erotyki.
Swoją drogą Redakcja dość przewrotnie dokonała wyboru retrospekcji, gdy za oknem piekło, a na ekranie głównie skrzący się w trzaskającym mrozie śnieg 🙂
Pozdrawiam wszystkich wyczerpanych upałem,
artimar
Mademoiselle de Classe
2015-08-20 at 00:23
Nudy na pudy