Wszystkie wiersze o miłości nigdy nie zamienią się w miłość – Edward Stachura, Fabula rasa s44.
Zapalam papierosa, ale pierwszy obłok dymu drażni moje płuca i pozostawia na języku smak spalonej płyty głównej. Kiepuję więc, zgniatając niedopałek w metalowych palcach i wytrącając resztkę żaru i tytoniu.
W tym czasie ona próbuje sprawić, by cały świat zaczął się kręcić zgodnie z jej wolą. Oplatać ją, adorować i oddawać boską cześć. Skręca papierosy na półautomatycznej maszynce i robi to tak, jakby odprawiała jakiś pogański rytuał. Prawie słyszę dźwięk bębenków, grzechotek i gardłowe zawodzenie przy wtórze łkającej gitary elektrycznej.
Gdy zagrają cienie, widzę na jej policzkach jaskrawe wzory farb ekologicznych. Potem szczęka maszynka, czar pryska, a ona zwija koniec bibułki tak, by tytoń się nie wysypał. Nigdy nie robi tego samotnie. Zawsze przychodzi z pustą papierośnicą i zaczyna ten rytuał, tę pojebaną, babską magię. Ogniskuje na sobie wzrok innych. Potrzebuje atencji.
Potem wkłada jednego z przygotowanych papierosów do ust, przechyla główkę i uśmiecha się kątem ust. Wie, że zwyciężyła. Wszyscy faceci w okolicy bacznie obserwują jej pierwszego sztacha. Dziewiczy obłok dymu pachnącego wanilią i wiśniami, ulatujący zwartą chmurą z dziewczęcych ust. Rozsiada się jak kotka, wyciąga szczupłe nogi w czarnych rajstopach. Buty już dawno zdążyła ściągnąć. Czasami, tylko jeśli ma iście królewski przypływ życzliwości, kładzie mi stopy na kolanach. Śmieje się. Przygryza filtr, wydyma policzki i ściąga wargi, by po chwili je rozchylić w najbardziej lubieżnym uśmiechu świata. Palcem wskazującym strząsa popiół i ugniata resztkę tytoniu w tlącym się pecie. Czasem odchyla głowę. Wtedy grecki nos rzuca cień na jej twarz, a cienka jak zapałka szyja wydaje się nienaturalnie długa. Umie palić. Bez dwóch zdań. Większość kobiet robi to niedbale, ściubią wargi przy zaciąganiu się, a cygaretę trzyma jak laskę dynamitu. Ostrożnie. Jej włosy, skóra, kurtka i oddech pachną papierosami i benzyną do zapalniczek.
Zastanawiam się czy smakuje wiśnią, wanilią i żarem, czy tylko popiołem. To chyba właśnie na tym polega. Głupio się przywiązałem. Najpierw do palenia i śniadań. Do tych jej rozlicznych kubków, w których robiła sobie kawę. Ciężką i mocną. Z dużą ilością mleka i paroma łyżeczkami cukru. Dziwiła się, że pijam tylko czarną i gorzką. Jedynie ich kaliber kofeinowy był podobny. Prawie tańczyła od blatu do czajnika, w międzyczasie tarmosząc łeb kremowej suki. Gdy parujące kubki czekały na pierwszy łyk, siadaliśmy przy kołyszącym się jak na okręcie stole i jedliśmy kanapki bez masła. Starałem się opuszczać wzrok i wbijać go w kafelki lub zlew, bo naskakiwała na mnie, gdy patrzyłem w jej oczy. Zawsze lśniły. Tak, jakby chciała płakać albo się śmiać. Albo krzyczeć.
Krzyczy, kiedy za wcześnie próbuję pić kawę. Mówi, że jeszcze nie opadła. Fusy dalej pływają. Odczekuję grzecznie i tylko po to, by nie była już zła, bo reszta mi naprawdę nie przeszkadza. Najwyżej dmuchnę parę razy, uważnie obserwując jak znikają na dnie kubka wciągnięte przez smolisty wir.
Je ocierając kąciki cieniutkich warg, na których zatrzymały się resztki serka czy nasionka pomidora. Ociera usta i sądzi, że nic nie dostrzegłem. Widzę wszystko, ale idę się na kompromis i udaję ślepotę. Oficjalnie nie zwracam najmniejszej uwagi na to, jak macha malutką stopą. Jestem pewien, że zamknąłbym ją w swoich dłoniach. Wiem, że mam rację. Tak, jak miałem ją, gdy nie wierzyła, że palcem środkowym i kciukiem obejmę jej kostkę. Piszczała wtedy, bo otarłem delikatną jak cienki papier skórę. Jak skórka wiśni. Kandyzowanej. Może trochę ze zdziwienia. Taka gra. Wie, że mam racje, ale w to nie wierzy. Nie ufa mi, choć nigdy jej nie okłamałem. Może właśnie dlatego. Pewnie tu leży problem. Łatwiej jest zaufać kłamstwom. Ładnym i gładkim. Potwierdzającym to wszystko, z czego powinien składać się świat, ludzie i uczucia.
Kiedy kończy jeść wstaje i przez chwilę pozwala mi popatrzeć na swój świetny i kształtny tyłek. Oraz na cienkie nogi, dziwnie nieproporcjonalne do reszty ciała. Ma patyczkowate łydki i tak samo wąskie uda. Kremowobiałe. Bez piegów i skaz. Kręci głową, bo wie czym się zachwycam. Nie pochwala tego. Nie umie zaakceptować. Nie kocha mnie. Godzi się jednak, by męski wzrok błądził przez parę chwil po jej dolnych partiach ciała. Kolejny kompromis. Tym cenniejszy, że nie zbudowany kłamstwem czy drobnymi fałszerstwami rzeczywistości.
Idę obok, a wtedy opuszcza głowę. Nie ma makijażu i chyba wygląda lepiej. Nie, nigdy nie nosi tapety ani nic takiego, ale lubię jej płowe brwi, małe nierówności na fakturze policzków i lekko czerwony nos. Wygląda wtedy słodko. Prawdziwie. Tak jak powinna o poranku. Wieczorem. Zawsze. Niewielkie, blade usta podkreślają całokształt. Najlepsze muśnięcie pędzla Van Gogha. Ostatnie cięcie jego noża. Lubię ją tak opisywać. Myśleć w ten sposób. Płynąć z nurtem tego, co mogę o niej powiedzieć. Nigdy do niej.
– To tak nie działa. – Uśmiecha się, nie patrząc na mnie i wiem, że ma bardziej rację. Ja tu się bawię każdą chwilą, każdą nutą, a cenne sekundy mijają i znów nie będę wiedział, co powiedzieć i gdzie zniknąć. Ani się obejrzę i zniknie ona. Za drzwiami, za setką obowiązków, za znajomymi, przyjaciółmi i nowym chłopakiem, który i tak nie będzie tym jedynym. Więc w tych paru sekundach pomieścić muszę jak najwięcej. Wszystko. I może jeszcze trochę.
– Bzdura – odparowuję i dalej patrzę z wilka, po wilczemu może raczej, na jej profil. Chciałbym wziąć jej buzię w swoje łapska. Skryć ostry podbródek w zagłębieniu dłoni, palcami opleść policzek, kciukiem pogłaskać płatek ucha. Ciekawe, czy jest większy od paznokcia. Wiem za to, że tnie go parę kolczyków. Jeden zdobył nawet pozycję wyżej, w małżowinie.
Kiedy skończymy pić wreszcie kawę i zajmować się innymi głupotami, wychodzimy do zony. Nie, nie takiej postapokalitycznej i atomowej. Do pustego miasta, z którego wszyscy wyjechali. Tylko elektryczne psy są wszędzie. Kiedyś należało do mnie. Znałem jego rytm, kontrolowałem tętno i słyszałem bicie serca w rytm aparatów basowych. Dziś już nie. Wymknęło się, sam nie wiem kiedy. Stoimy i przeczekujemy deszcz w jednej z bram. Jest niewiele miejsca. Patrzę na krople rozbijające się o chodniki i asfalt. Toksyczny jad nieba. Ukradkiem zerkam też na jej bluzkę o szerokim dekolcie. Kiedy się nachyla, by wyjrzeć za róg, delektuję się niewielkimi piersiami falującymi w rytmie oddechu. Są naprawdę małe. Zmieściłbym je w ustach. Sutki stoją na baczność. Chciałbym, by bluzka była mokra i przykleiła się do nich i do brzucha. Ciekawe, jak wyglądałaby jej buźka oblepiona kosmykami włosów. Tylko, że boi się biegać po deszczu. Może po prostu nie lubi. Jeden z psów zamiera. Widzę kłąb dymu dobywający się z baryłkowatego korpusu. Oczy powoli gasną, skrząc się snopami iskier tuż przed śmiercią.
Kiedy deszcz przechodzi i z nieba spadają już tylko pojedyncze krople, przemykamy się dalej. W dłoni trzyma jakiś gówniany, plastikowy gnat jednokrotnego użytku. Nie wiem czy byłaby w stanie wpakować pocisk w twarz jakiegoś skurla. Nie umiem sobie tego wyobrazić. Gdy mijamy róg ulicy, spogląda jeszcze raz na szczątki elektrycznego zwierzaka. Lubi je. Ja nienawidzę.
Wreszcie docieramy do klubu nocnego. Jest dopiero popołudnie, a ja tu przyszedłem robić interesy. Ona powspominać. Fasada jak fasada. Jeden wielki neon, szklane drzwi na tle podrapanej ściany i dwa goryle. Stan się zgadza. Lokal zieje pustką. Zmęczone szare i kompletnie aseksualne kelnerki w mini zbierają resztki rozbitego nad ranem szkła, a znudzeni barmani wgapiają się w ich nogi i zgrabne tyłki. Rzucam chlebak na najbliższy kontuar i czekam na właściciela. Ona krąży po pustym parkiecie, przypatrując się martwym automatom basowym i światłom halogenowym wiszącym u sufitu, niczym zrezygnowany pijak. Kiedy zjawia się wreszcie mój kontrahent, ciągnąc za sobą jeszcze pijaną szesnastkę, dostrzega mój wzrok. Zanim jeszcze wyciągnie z kieszeni plik euro, niczym czarodziej wykonuje niewielki gest, po którym barmani zrywają się i ożywiają wnętrzności klubu. Budzą bestię.
Najpierw nic nie słyszę i odczuwam jedynie dudnienie. Gdzieś w trzewiach. W kutasie. Automaty zaczynają wybijać rytm. Elektro, dance czy inny gatunek hałasu luźno powiązany z muzyką. Pierwotny. Nowoczesny. Ponowoczesny. Potem oślepiająco płoną reflektory i dopasowują częstotliwość błysków do rytmu.
Zaczyna tańczyć, a mi z drżących palców wypada papieros. Kiedy po paru sekundach uporczywego zamykania powiek trafiam kolejnym do ust, zdaję sobie sprawę, że nie odpalę go. Nie jestem w stanie sobie przypomnieć, w której kieszeni leży zapalniczka. W końcu podnoszę z oporem wzrok. Od razu dostrzegam zbyt duży tyłek mojej towarzyszki. Tylko, że nie ma to znaczenia. Kołysze się na ugiętych, lekko rozstawionych nogach. Wypina pupę w stronę najprzystojniejszego barmana, ale nie kręci nią. Jedynie lekko unosi i opuszcza. Tak, jakby się nadziewała na stojącego z tyłu partnera. Odsłania płaski brzuch, wyciąga w górę ręce, splatając je nad głową. Przytula twarz do ramienia i rozchyla usta. Ma zamknięte powieki. Porusza się w zgodzie z wybijanym kolejnymi basowymi uderzeniami rytmem. Cały czas zachowuje się tak, jakby kogoś dosiadała. Wyobrażam sobie, jak jej niewielkie cycki podskakują nad moją twarzą. Napięłą między łopatkami skórę, którą mogę gładzić i wyczuwać brzegi łopatek i szczyty kręgów. W końcu spina pośladki, staje na palcach, a jej cichy jęk dogasa razem z automatami. Właściciel klubu podaje mi ogień.
– Nie jest dla ciebie, Zbłąkany Psie – mówi cicho, tak by reszta nie słyszała. Sam przegląda towar na miniaturowym deku oprawionym w steampunkową miedź, kość słoniową i półszlachetne kamienie. Zmodyfikowane wszczepy biokoherencji, które wytwarzam, są najwyższej jakości. Spalają się jak podkręcone procesory, ale świetnie nakładają na osobowość i nie zostawiają śladów. Widocznych.
– Wiem – sarkam i patrzę, jak łasi się do barmana wyglądającego jak nordyk wycięty z mangi. Fryzura na Hitlerjugend, broda zapleciona w warkoczyki i tandetna kurtka z ekoskóry. Brakuje mu tylko lanserskiego toporzyska.
– Pomimo to, chyba się w niej zakochałeś – mruczy i zgarnia towar do torby trzymając dłoń na kolanie dziewczyny, którą za sobą przywlókł. – Pamiętam, jak przychodziła tu jeszcze parę miesięcy temu. Szukała samej siebie. Tańczyła wtedy tak samo. Każdego poranka wychodziła z innym.
– Nie zakochałem się. – Kręcę głową bardzo zdecydowanie. – Zresztą to już sobie z nią wyjaśniłem. Nigdy się w niej nie zakocham. To jakby włożyć głowę w maszynkę do mielenia mięsa i jeszcze ją własnoręcznie odpalić. Po prostu głupie.
– Bardzo.
– Mam zwyczajnie ochotę ją zerżnąć. Tyle, że potworną. Dawno mi nie stał tak bardzo jak wtedy, gdy tańczy czy leży obok.
– Dla mnie to miłość. – Uśmiechnął się mój rozmówca i pogłaskał ledwo przytomną nastolatkę, siedzącą na krześle obok i chowającą głowę w dłoniach.
– Dla niej niestety nie – wzdycham gorzko i od razu zdaję sobie sprawę, że popełniłem błąd. Nie powinienem się przyznawać, że mnie to boli. Zmieniam więc temat. – Sam wiesz, że kiedyś każdy z nas marzy o takiej kobiecie…
– Dziewczynie – poprawia mnie.
– …dziewczynie. Żywej, energicznej, zwariowanej, pięknej. Młodej. Naiwnej. Hmm… może raczej pełnej wiary i idealizmu.
Spogląda przez chwilę na mnie. Gładzi policzki i wyraźnie zarysowaną szczękę. Drugą dłoń przesuwa w górę nóg swojej towarzyszki, aż w końcu skrywa ją pod króciutką spódniczką. Nastolatka jest dalej ledwo przytomna i nie reaguje. Nie rozkłada ani nie zaciska ud.
– Napalonej licealistce, która nie ma ani moralności, ani zahamowań, posiadającej za to głębokie gardełko, długie nogi i ożywiającej nas własną młodością. Siłą, chęcią życia i zachłannością. Tacy jak ja czy ty nie mają szans u kobiet tego pokroju – kontynuuje za mnie.
– Tak – odparłem.
– Ale wiesz, że ona… – zaczął i wskazał głową dziewczynę, która już zdążyła usadowić się na kolanach blondwłosego frajera.
– Wiem.
I wiedziałem, bo co ten facet mógł mi jeszcze powiedzieć? Zaleca się do każdego mijanego dupka. Ogląda za każdym skurlem, który wygląda trochę lepiej od psiego gówna i potrafi złożyć kilka słów w zdanie. Przy czym toleruje błędy składniowe. Jest obojętna tylko wobec mnie, czym doprowadza zainteresowanego do wrzenia. Właściciel tej speluny ma rację, takie laleczki nie interesują się facetami naszego pokroju. Nawet w tak porąbanym świecie. W pobliżu zony. Nie mamy u nich żadnych szans. Patrzę, jak się zalotnie uśmiecha, jak potrząsa głową, pochyla i przewraca oczami.
Kiedy wreszcie skończy z tym gnojem mam nadzieję, że pójdziemy do niej. Słuchać jazzu, muzyki klezmerskiej czy obejrzeć jakiś film. Do tej pory nie wiem, jakie lubi. Ona chyba też nie. Nigdy nie deklaruje się za jakimś gatunkiem sztuki filmowej. W ogóle za niczym. Boi się podejmować decyzje, nawet jeśli nic nie znaczą. Jest tak neutralna jak Szwajcaria i tak samo jak helweckiej, za grosz nie wierzę jej postawie. Tyle, że w przeciwieństwie do tego mokrego snu bankierów, ją chcę posiąść. I zerżnąć.
Właściciel baru patrzy na mnie, kiedy po raz dziesiąty i coraz wolniej przeliczam plik banknotów. Chciałbym, by wzdychała, gdy raz po raz nadziewa się na mnie. Widzieć jej przymknięte oczy. Pragnę ją chociaż pocałować. Delektować się smakiem papierosów w ślinie, ruchliwym językiem, waniliowymi wargami. Głupstwo. Tak naprawdę wystarczyłoby mi, gdyby chociaż mógł pogładzić drobne nogi. Nawet gdyby nie pozwoliła posunąć się wyżej niż linia kolan, między gładkie, wonne uda. Zamknąć w uścisku jej stopy. Obsypać je pocałunkami. Od najmniejszego palca, przez podbicie aż po kostki. Tyle by wystarczyło. Gdybym pisał swoją biografię, mogłaby być ciekawym rozdziałem. Nawet treścią całej książki. Morałem.
– Wiesz, kim byli chasydzi? – pytam i nie czekając na odpowiedź kontynuuję: – To taka grupka wyznawców judaizmu. Podczas Holokaustu tańczyli na ulicach gett. Coś jak franciszkanie w średniowieczu. Nieważne. Istotnym za to jest fakt, że ich mistrzowie, pośrednicy pomiędzy wiernymi, a Bogiem, nauczali w formie przypowieści. Grób jednego z nich jest nawet niedaleko. W zonie.
– Do czego zmierzasz?
Przerwałem mu ruchem dłoni, a potem schowałem gotówkę do kieszeni.
– Mądrości, nauki i przestrogi przekazywali w formie przypowieści. Zupełnie jak Jezus. Pewnej nocy do domu rabbiego zakradli się złodzieje i pozabierali, co tylko im wpadło w ręce. Widział ich ze swej izby i w niczym im nie przeszkadzał. Na koniec, już wychodząc, zabrali wraz z innymi naczyniami dzbanek, z którego wieczorem dano pić komuś choremu. Rabbi pobiegł za nimi. „Dobrzy ludzie – zawołał – co znaleźliście u mnie, uważajcie za mój podarunek, ale miejcie się na baczności z tym dzbankiem, bo został może na nim ślad oddechu chorego, który mógłby was zarazić”.
– Chyba nie rozumiem.
Wyjmuję z kabury bezłuskowca i z delikatnym stukiem kładę na blacie. Spoglądam jeszcze raz w jej stronę. Całuje tego blondyna i chyba jest szczęśliwa w jego ramionach. Wie, że jest do mnie podobna. Próbuje w to nie wierzyć, oszukiwać samą siebie i łgać mnie przy każdej okazji. Ale widziałem to w jej oczach, już bardzo dawno temu i dostrzegłem dziś rano. Kiedyś to nawet przyznała i od tamtej chwili ucieka.
– Zastanawiam się, czy postąpić zgodnie z naukami rabbiego – zawieszam głos – czy po chrześcijańsku otworzyć ogień. Tylko, że boję się sam wracać przez zonę.
.
Aby pobrać ebooka z powyższym tekstem w formatach pdf, epub, mobi:
.
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.–
Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.
Komentarze
Barman Raven
2015-05-22 at 20:28
Smakowite.
Skąd znam to uczucie? Strachu przed powrotem przez zonę.
Seelenverkoper
2015-05-23 at 12:19
Zapewne z pikniku na skraju drogi =]
Anonimowy
2015-05-23 at 07:30
Doskonałe opowiadanie.
Wciąga, jak powinien wciągać cyberpunk.
max
Seelenverkoper
2015-05-23 at 12:18
Dzięki za pozytywną opinię max=] rzeczywiście cyberpunk wciąga jak ciąg 😀 takze podczas pisania.
Anonimowy
2015-05-23 at 16:30
Mnie ciekawi co ostatecznie zrobił narrator. Czy bał się wracać sam przez zone jak Barman, czyli nie odstrzelił nikogo, czy zabił blondyna, dziewczynę, a może oboje? Może popełnił samobójstwo?
Exupery
Barman Raven
2015-05-23 at 20:21
Tak o! Kawa na ławę? Bez sensu.
To zawieszenie jest intencjonalne i doskonale użyte. Tak ma być.
Anonimowy
2015-06-04 at 18:04
Fajny tekst, z delikatnie zarysowanym motywem cyberpunkowym. A kiedy kontynuacja cyklu w tym stylu? Warszawa czeka!
Absent absynt
starski
2015-07-11 at 21:06
Starałem się napisać ci priva, ale nie zdołałem. na pokatnych już cie nie ma więc nie wiem jak. jak możesz i jeśli sekta nie zabrania to napisz do mnie na jakiesnumerki@gmail.com,
mam sprawkę. joł
Boober
2015-08-31 at 19:05
Ciągnie się za tym tekstem odór Ciągu, oj ciągnie… Bardzo fajnie i klimatycznie.
I jest to, co w cyberpunku lubię najbardziej. Świat, w którym nic nie jest taki, jakim się wydaje, w którym żadne zasady i prawa nie są ostateczne, a pewne jest tylko jedno: wszyscy umrzemy, a reszta jest niepewnością.