Posępny mróz I (Seelenverkoper) Brak ocen

22 min. czytania
Tommaso Galmacci (SOLIDToM), "Elven Adventurers", CC BY-NC-ND 3.0

Tommaso Galmacci (SOLIDToM), „Elven Adventurers”, CC BY-NC-ND 3.0

Za oknami zasłoniętymi okiennicami hulał lodowaty wiatr znad posępnego mrozu i wszyscy wiedzieli, że przyniesie ze sobą gęsty śnieg. Biały puch, który zasypie dziesięć miast na wiele kolejnych miesięcy. Odetnie je od reszty świata ludzi i skaże na śmierć tak wiele spośród znajomych twarzy. Ilu spośród siedzących w Gwiżdżącej Szubienicy nie doczeka wiosny i krótkiego lata? Nie będzie mogło ponownie wypłynąć na błękitne wody Maer Dualdon, by ryzykować życie w pogoni za uśmiechem Tymory oznaczającym bogactwo?

Tylko, że wiatr znad posępnego mrozu oprócz śmierci przynosił także ostatnich spóźnionych gości. Może zresztą nie ma różnicy. Ciężkie sosnowe drzwi otworzyły się do środka, wpuszczając lodowaty podmuch i grupę pięciu grubo ubranych wędrowców. Płatki śniegu zatańczyły przez chwilę w nagrzanym wnętrzu karczmy, po czym znikły.

Każdy z nowoprzybyłych nosił płaszcz z kapturem ze skóry arktycznego Yeti. Dziwnych i agresywnych stworów zamieszkujących tundry faerunu.. Niby nikt się nie ruszył, a jednak wokół nich ział pusty krąg. Mieszkańcy Samotnej Kniei skurczyli się i zgarbili, by wydać się mniejszymi. Nawet potężni mężczyźni, w których żyłach płynęła krew barbarzyńskich plemion Północy, o dłoniach wielkich jak u Verbeegów i owłosionych prawie w tym samym stopniu, przestali się gromko śmiać i w ciszy, pospiesznie siorpali ze swoich kufli.

W Gwiżdżącej Szubienicy słychać było już tylko zawodzenie lutni i cichy śpiew barda, który widocznie niczego nie zauważył: „Czy to nad przestrzenią przestrzeń, czy ku wieczności cwał. Głodzie nasz, ty też nie odchodź jeszcze z naszych warg”.

– Piwa, karczmarzu! – zawołała jedna z niższych i bardziej krępych postaci, zdejmując kaptur. Spod okrycia wyłonił się prostokątny, duży łeb okryty rudymi włosami, podobnymi do krótkiej, psiej sierści. Głowa krasnoluda. Jej właściciel łypał ponuro na szczupłego człowieczka, który wyjrzał właśnie z kuchni. Reszta grupy także powoli odrzucała kaptury, zdejmowała pokryte śniegiem płaszcze i rozglądała uważnie po twarzach zgromadzonych tu mieszkańców Samotnej Kniei.

Po prawicy ryżego krasnoluda stał wysoki mężczyzna, blondyn o nienagannie ogolonej twarzy i bijących dziwnym blaskiem, złotych oczach. Odziany był w grubą, potrójnie pleciona kolczugę, a piersi zdobił mu złoty znak Lathandera, Pana Poranka. Był to okrągły wisior na którym wyryto moment, gdy słońce pojawia się na horyzoncie i pokonuje mrok nocy. W samym środku stanął szczupły, wręcz wiotki maż w długich, powłóczystych szatach. Czarnowłosy, o ostrych rysach twarzy, spiczasto zakończonych uszach i orlim spojrzeniu. Pomimo swej postury, mógł wzbudzać lęk. Symbole wyhaftowane na jego ubraniu lśniły opalizująco w półmroku.

Najniższa z grupy, niziołka o posturze chudego chłopca i długich, brązowych włosach zaplecionych w dwa warkocze, wyglądała prawie jak dziecko, jednak zacięty wyraz twarzy i zużyty łuk na jej plecach sugerował, ze nie jedno już w życiu przeżyła i nie lubi pobłażliwego traktowania.

Jednak i tak wszyscy patrzyli tylko na jedną członkinię tej trupy osobliwości. Była piękna jak śmiech bogini Selune. Ciekawe, czy równie bezczelna. Odrzucając kaptur rozrzuciła w powietrzu swoje błękitne włosy. Cała była zresztą w kolorze nieba. Blade lica jak rozległe pola czystego lodu i bardzo ciemne wargi przypominające kolorem burzowe chmury doskonale współgrały z oczami jak Maer Dualdon. Głębokimi i niebezpiecznymi.

– Oraz pokoje na parę nocy – dodała namiętnie i mrucząco w stronę otumanionego z lekka karczmarza. Jej pełna płytowa zbroja uformowana była w ten sposób, by sugerować wiele ponętnych krągłości. Do tego nie mogła mieć  nie więcej niż szesnaście lat.

– „Słodki zapach klaczy w nozdrza wchłaniać i od jeziora chłód. Pieśń wiecznego miłowania śpiewać i czuć nieustający głód” – śpiewał dalej kompletnie lekceważony bard.

Drużyna nowoprzybyłych usiadła przy nagle opustoszałym, okrągłym stole na samym środku sali. Podzwaniali przy tym ekwipunkiem i pełnymi sakiewkami. Krasnolud klął i charczał, jakby właśnie powąchał goblina. Splunął też w stronę sceny, co wreszcie, razem z toporem, który poleciał w ślad za śliną, skłoniło barda do zamilknięcia. Wkrótce przed każdym z gości stanął sosnowy kufel pełen piwa, a karczmarz wracał właśnie z dziczyzną w sosie żurawinowym.

– Jak się nazywasz, dobry człowieku– zagadnął go silny blondyn, chwytając za przegub, gdy tylko danie znalazło się na stole.

– Kyrian, panie.

– Kyrian jak? – dopytał pozornie bez zainteresowanie mężczyzna ze znakiem Pana Poranka.

– Kyrian Nye – dorzucił po chwili karczmarz. Co dziwne, wcale się nie bał. Wyprostował nawet i spojrzał w oczy blondyna.

– Panie Nye – rozpoczął ciszej niż towarzysz elf w powłóczystych szatach – może to i dobrze, że ta zawierucha uniemożliwiła nam dalszą eskapadę w nieznane, ponieważ, jak się okazuje, ku naszej głębokiej konfuzji, potrzebujemy jednak lokalnego przewodnika.

– Znaczy tropiciela, kolego – podpowiedział krasnolud i donośnie beknął. Kawałek mięsa tundrowego dzika, który wypadł mu z paszczy, zatrzymał się dopiero na twarzy jednego z rybaków. – Człowieka, który zna ten lodowiec jak własne portki, kolego!

–  Dlaczego nie szukaliście w Targos albo Bryn Shander?

–  Szukaliśmy…–  skrzywił się blondyn ze znakiem Lathandera.

–  …ale wszyscy twierdzili, że jedynie samobójca zapuści się zimą na posępny mróz. Tchórze! Ja ci to mówię, kolego – ryknął krasnolud i korzystając z nieuwagi elfa, dobrał się do jego kufla.

– Postanowiliśmy więc zajrzeć do Samotnej Kniei, słynącej z odwagi swych mieszkańców oraz pysznych dań z jesiotrów. Macie tu jeszcze tych, no tych z kompanii Gallawaya, bo kiedyś pracował u nich mój kuzyn – skończyła Niziołka.

Barman roześmiał się ile tylko miał sił w płucach, ale rechot ten nie był spowodowany rozbawieniem. Przypominał raczej ponurą groźbę i szyderstwo skierowane do nowoprzybyłych.

– Tutaj także nie znajdziecie żadnego głupca. Nawet pochrzanieni bracia spod lasu nie zgodzą się z wami iść. To rzeczywiście zakrawa na samobójstwo, a tutejsi, jeśli chcą je popełnić, po prostu wychodzą na mróz. Nikt nie idzie na lodowiec. To pustynia, gdzie jest tak zimno, że śnieg nie topi się nawet, gdy włożysz go do ust, a ochrony przed wiatrem dostarczają jedynie zwłoki towarzyszy, co padli chwilę wcześniej.

Zza stołu wstała dziewczyna, dźwięk odsuwanego krzesła zabrzmiał w ciszy karczmy niczym świątynny gong.

– Widzę, że i tu żyją sami abnegaci, niegodni miana mężczyzn – podsumowała cicho. –  Pomyśleć by można, ze zdobywcy dalekiej Północy odznaczają się jednak innymi cechami niż tchórzostwo.

Nagle z cienia wyszedł milczący od czasu miotnięcia toporem bard. Miał szczupłą, bladą twarz pokrytą gęstą gmatwaniną tatuaży i białe włosy, zaplecione w długi warkocz. Ubrany był w kolorową, połataną pelerynę tak charakterystyczną dla każdego wędrownego grajka, półtoraręczny miecz w pochwie u pasa szurał o podłogę, a w ręku trzymał lutnię.

– Ja z nimi pójdę – powiedział jedynie. Zrobił to wcale nie głośniej niż dziewczyna w lśniącej, płytowej zbroi, a w jego głosie brzmiała ta sama kpina i buńczuczność.  – Jednak ostrzegam, ze nikt nie powróci.

Cała nowoprzybyła drużyna powstała i sięgnęła po swoją broń. Krasnolud wyciągnął dwusieczny topór, blondyn młot, Niziołka sięgnęła po łuk, a jej młoda, niebieskowłosa towarzyszka po długi miecz i tarczę. Jedynie elf stał z dłońmi ukrytymi w długich rękawach i nie dobył żadnego żelaza.

– Wiem, gdzie idziecie – dodał smutno bard, kręcąc przy tym głową. – Celem waszej podróży niewątpliwie pozostają tunele wydrążone przez zaginiony klan krasnoludów, który, według pieśni mojego ludu, rzeźbił w lodzie równie sprawnie, jak jego pobratymcy w żelazie i kamieniu. Znam je. Jako mały chłopiec zbłądziłem tam podczas polowania na wielkiego łosia.

– Więc czemu mówisz, że stamtąd nie wrócimy, kolego? – dopytywał usilnie krasnolud, łypiąc groźnie na grajka.

– Ponieważ nie dość, że same czyhające tam niebezpieczeństwa przewyższają wasze umiejętności, to jeszcze lodowiec cały czas wędruje i zmienia pozycję tego starożytnego królestwa. Poza tym, pragniecie wyruszyć na początku zimy.

– Więc czemu chcesz iść z nami? – spytał elf.

– Bo, do kaduka – uśmiechnął się bard – zawsze chciałem tam wrócić. Nazywają mnie Zbłąkanym Psem.

Krasnolud przedstawił się jako Tyggvir Żelaznooki, słynny wojownik z Wielkiej Rozpadliny. Blondwłosy człowiek – jako Ascuddamin ze szlacheckiego rodu de Blacktoriusów. Był kapłanem Lathandera, Pana Poranka. Niziołka, Mewa Bryluen była zaś tropicielką, jednakże na stałe pracowała jako detektyw straży w Waterdeep i dlatego nie chciała ryzykować na tej lodowej pustyni, tak odmiennej od jej domu. Na całe szczęście towarzysze przerwali jej, bo inaczej mogłaby zagadać biednego barda na śmierć. Elf jakby z ociąganiem oznajmił, że zwie się Laisrean i od blisko czterystu lat para się magią wywoływania.

– Nie mam zamiaru opowiadać o sobie każdemu łazędze, którą spotkamy po drodze. – Wydęła wargi młoda dziewczyna i spojrzała z wyższością na nowego przewodnika.
– To Lady Alaizabell Gauloises, paladynka zakonu Gorejącego Serca, ma dopiero szesnaście lat i przełożony postanowił wysłać ją tu na misję… – trajkotała niziołka, która najwyraźniej zaufała już nowemu towarzyszowi podróży.

– Zakon gorejącej dupy, kolego!– ryknął wesoło Tyggvir i wypił kolejny kufel piwa, tym razem należący do Lady Alaizabell.

– …powziął bardzo tajne informacje, że to w tych lodowych labiryntach znajduje się klucz do duszy Księcia Levistusa, dawniej upadłego Devy, obecnie pana Stygii, jednego z piekieł Baator i oj, chyba za dużo powiedziałam! – Mewa zmartwiła się i zasłoniła usteczka dłońmi, rozglądając się po towarzyszach.

– W zasadzie powiedziałaś mu już wszystko – ofuknęła ją Alaizabell.

– Oprócz tego, że Laisrean zgodził ci się towarzyszyć tylko w nadziei na zdobycie potężnej magii, Tyggvir pragnąc skarbów zaginionego klanu swoich braci, a Ascuddamin, bo się w tobie durzy…
Wydawało się przez chwilę, że paladynka udusi mała Mewę, ale po chwili wybuchła ciepłym śmiechem. W oczach miała łzy szczerego rozbawienia.

– Przypomnij mi jeszcze, czemu wzięłam cię ze sobą?

Niziołka wydęła policzki i odpowiedziała:

–  Mnie wzięłaś, bo byłam najlepszym miejskim tropicielem w całym Waterdeep. Poza tym jestem twoją przyjaciółką.

– To prawda, ale masz też najdłuższy język – odparła paladynka z nutką przygany w głosie.
– Ty zaś – zaperzyła się Mewa – nie zawsze się na to uskarżasz.

Przy stole zapadła nagle cisza. Nawet krasnal przestał mlaskać i wpatrywał się z uwagą w obie zwaśnione dziewczęta. Ale jedynie przez chwilę, bo potem wybuchł szczerym śmiechem, niosącym się prawie tak donośnie, jak śnieżna burza za oknem. Wkrótce dołączył do niego Zbłąkany Pies, Laisrean i obie dziewczęta. Tylko kapłan Lathandera pozostał  poważny z nikomu nie znanych powodów.

***

Pokoje na piętrze Gwiżdżącej Szubienicy nie były ani wygodne, ani przestronne. Były jednak w miarę czyste i wolne od gnid oraz wszy, co dla najczęściej zajmujących je kupców stanowiło, obok ceny, największe zalety mieszkania w tej karczmie. Dla usilnie główkujących Laisreana, Zbłąkanego Psa i Tyggvira swoiste pocieszenie stanowiły też cienkie ściany. Siedzieli wszyscy w pokoju sąsiadującym z tym zajętym przez Alaizabell i Mewę, zastanawiając się w jaki sposób mogliby je podglądać tej nocy.
– Może by tak zaklęcie niewidzialności i poprzyglądamy się im gdzieś z kątka ich sypialni? – zaproponował zaaferowany krasnolud.

– Odpada. – Skrzywił się czarodziej.

– Czemu?– dopytywał krasnolud.

– Bo ostatnio głośno sapałeś i jak sądzę nie zmieniłeś nawyków – odparł czarodziej, a Tyggvir uśmiechnął się błogo na samo wspomnienie. – Uznałem więc, że z pokazu na żywo zmuszeni jesteśmy zrezygnować – ciągnął mag – ale przygotowałem zaklęcie jasnowidzenia, które rzucę na dzielącą nas ścianę. Powinno wystarczyć. Jeśli umiecie czytać z ruchu warg.

– Tylko których? – spytał ze smutkiem w głosie bard. Pozostał jednak zlekceważony przez maga, który już cicho wymrukiwał zaklęcie i rozrzucał w powietrzu wszystkie niezbędne komponenty materialne. Przez chwilę wyglądał, jakby odtwarzał jakiś skomplikowany, gobliński taniec ludowy oparty w głównej mierze o próbę podpieprzenia sakiewki przechodniowi na tyle głupiemu, by zatrzymać się i podziwiać. Jednak cel został osiągnięty.

***

Trzymała jego dłoń w swoich stalowych rękawicach. Delikatnie. Głowę oparła o ramię mężczyzny i odgarniając kosmyk jasnych włosów szeptała do jego ucha:

– To wszystko nie tak. Ona jest przyjaciółką. Nie tylko nią, musisz to wiedzieć, ale…– tu zawahała się – nie chcę, by w służbie naszemu wspólnemu bogu przeszkadzały nam potem niezabliźnione rany między nami.

Kapłan zerwał się z łóżka i ukląkł przed nią na prawe kolano, przyciskając czoło do jej dłoni. Wyszeptał:

– Nigdy cię nie skrzywdzę.

– Wiem – przerwała mu. – Chodzi o to, że moglibyśmy skrzywdzić się wzajemnie i nie jestem na to gotowa. Jednakże, gdy zdobędziemy klucz do serca upadłego Devy, to…– zawiesiła głos.

– To? – Spytał z nadzieją w głosie. Nie umiał jej ukryć, a może nawet nie chciał.

– To poprosimy naszego Pana Poranka o radę i zastosujemy się do niej. Nie odmówi jej dwójce wiernych sług. – Wczepiła palce okute w stal w jego włosy, nachyliła i pocałowała w czoło. – Jednakże teraz powinieneś już iść. I tak krąży dostatecznie dużo plotek na mój temat.

– Wyrwę język każdemu…– rozpoczął swą obietnicę, ale przerwała mu:

– Wiem, ale na razie potrzebujemy tej grupy szumowin. Teraz naprawdę idź już. – Kapłan z chrzęstem kolczugi podniósł się z klęczek, założył lśniący hełm i wyszedł zamykając za sobą skrzypiące sosnowe drzwi.

Spod łóżka natomiast, prawie w tej samej chwili, wyjrzała główka niziołki.

– To i ja sobie pójdę, skoro masz dosyć plotek – mruknęła i rzeczywiście zaczęła zbierać się do wyjścia. Paladynka złapała ja za rękę i przyciągnęła do siebie, a następnie przykryła jej wargi swoimi. Pocałunek był długi. Jakby wytęskniony.

– Musiałam mu tak powiedzieć – wyjaśniła, gdy całus wreszcie dobiegł końca.– Nie umiem go zranić, odrzucając ostatecznie jego konkury. Jest moim przyjacielem.

– A ja kim jestem? Co? – ofuknęła ją Mewa.

– Ty jesteś miłością mojego życia – powiedziała cicho Alaizabell i zaczęła rozpinać paski swoich stalowych rękawic. – Jednakże, mogłabyś rozważyć przyjęcie także Ascuddamina do naszego łoża – dorzuciła, rozpinając nagolenniki. – Zaręczam ci, że obie mogłybyśmy na tym jedynie zyskać.

Pocałowała swoja towarzyszkę w zagłębienie koło obojczyka i szybko rozsupłała rzemyki koszuli okrywające jej drobne ciało. Niziołka nie miała nic pod nią. Mierzyła prawie dwa łokcie i ważyła góra czterdzieści funtów. Wyglądała jak miniaturka baletnicy lub szwoleżerki. Kształtne cycki, przypominające wielkością mandarynki, czyli wręcz ogromne jak na standardy jej rasy, pokryły się gęsia skórką. Niebieskowłosa najpierw podrażniła czubkiem języka kolejno każdy sutek, a potem włożyła sobie lewą pierś do ust. Całą.

– Uwielbiam, gdy tak robisz – zapiszczała Mewa i mocniej przyciągnęła głowę kochanki do swojego ciała. Kolejne części zbroi płytowej lądowały z łoskotem na podłodze pokoju, aż wreszcie paladynka także została jedynie w spodniach i grubej przeszywanicy, ze śladami po stalowych płytach. Naga niziołka bez trudu wspięła się po ramieniu dziewczyny, prezentując światu swój uroczy tyłek wielkości owocu mango i rozwiązawszy rzemienie z tyłu ubrania zjechała wraz z nimi na podłogę. Gdy także spodnie niebieskowłosej zsunęły się w ślad za nią i Mewa zobaczyła jej ciało w pełnej okazałości,  nastawiła uszy i zamarła.

– Słyszałaś to? – spytała.

– Co? – odparła, masując swoje piersi paladynka. Usiadła powoli na łóżku.

– Jakby dyszenie – skonfundowała się niziołka. – Widocznie, widząc cię, mam też omamy słuchowe – dodała ze śmiechem i wskoczyła na siennik, tuż obok swojej towarzyszki. Ruszała się jak fryga i już po chwili wślizgnęła się pomiędzy zgrabne, długością dorównujące jej całemu wzrostowi, nogi paladynki.

– Włoski ci odrastają – mruknęła zalotnie. – Dziś nie będzie z języczkiem – dodała chichocząc, po czym zatopiła usta w sromie kochanki.

Niebieskowłosa wygięła ciało w łuk i zatkała usta pięścią. Pomimo to w pokoju słychać było przytłumiony, zmysłowy jęk.

– Włóż całą dłoń – stęknęła drapieżnie. To nie była prośba.

– No nie wiem, nie wiem – drażniła się Mewa. – Chyba nie zasłużyłaś na moje pace masujące cię od środka.

– Kocham cię – zagruchała paladynka, a po paru oddechach dodała groźniejszym tonem: A teraz włóż tą pieprzoną dłoń do środka. To naprawdę nie była prośba Przez chwilę otwarte szeroko oczy, nie niebieskie, a w kolorze najpiękniejszego błękitu, jaki można ujrzeć tylko w snach, wpatrywały się nieruchomo w ścianę przed sobą. Tylko przez chwilę.

Gdzieś na bezkresnych połaciach planu astralnego narodziła się nowa bogini, a  może wybuchła gwiazda i jaśniała już jako supernowa? Zaś paladynka odczuła wszystkie te zdarzenia, bo w jej oczach nie mógłby aż tak odbić się zwykły orgazm.  Ciało niebieskookiej wyprężyło się jak struna. Śliczne, długie nogi o wąskich kolanach, ułożyły w jedną linię z drobnymi stopami. Dłonie zacisnęła spazmatycznie na prześcieradle. Tylko niewielkie piersi kołysały się spokojnie w rytm ruchów Mewy.

***

Zbłąkany Pies i Tyggvir opuścili lokum czarodzieja późno w nocy, gdy pogasły wszystkie świece przy ciałach Mewy i Alaizabell i ucichły jęki rozkoszy. Schodzili do swoich pokoi na parterze, idąc noga w nogę, choć  te, krasnalowi się trochę myliły.

– To teraz lewa – podpowiadał sam sobie, lekko sepleniąc. Po paru pierwszych stopniach, które przebył, dość szybko ześlizgnąwszy się z pierwszego, rozsiadł się wygodnie, objął nisko wiszący kinkiet i wybełkotał:

– Mam nadzieję, że zrozumiałeś to, co chciał nam przekazać czarodziej, kolego.

– Czyli? – spytał beznamiętnie bard.

– Nie udawaj głupszego niż jesteś, kolego. – Żachnął się krasnolud, ale po chwili kontynuował.– Chciał nam pokazać, że ta trójka ma nas w dupie i to niestety nie w dosłownym tego słowa znaczeniu. Te świętojebliwe gnoje zostawią nas za sobą, jeśli to tylko będzie dla nich wygodne. Oczywiście żywię ogromną dozę wdzięczności dla Laisreana za przekazanie nam tego w tak przyjemnej formie. Figle tych dwóch dziewcząt śnić mi się będą już po kres dni, a wiedz, że nie jestem jeszcze tak starym krasnoludem, kolego! – Tu przerwał swój monolog, by pierdnąć donośnie i ponownie zachichotać. – Problemem jednakże pozostaje to, że wcale bardziej nie ufam temu smrodliwemu, elfiemu golibrodzie, ani tobie. Właściwie tobie to nie ufam wcale, kolego! – wymruczał groźnie i wskazał paluchem na barda. – Jesteś skurwysyńsko podejrzany, jak na mój nos. Zjawiłeś się w idealnym miejscu. w idealnym czasie i z wiedzą, która akurat jest nam potrzebna. Wcale nie wyglądasz też na członka jednego z tutejszych plemion barbarzyńców, jak starałeś się nam zasugerować.
Bard usiadł obok towarzysza i wyjął fajkę. Milcząc, długo nabijał ją tytoniem, po czym odpalił od świecy w kinkiecie i zaczął pykać. Trzymał ja w zabawny sposób, główką skierowaną w dół.

– Rzeczywiście nie jestem tutaj przypadkiem i choć byłem już w tych tunelach, to dopiero przed dwoma dekadniami. Po prostu uznałem, że samemu nie dam sobie tam rady. Nie wiem, kto rozsiał wiadomość lochach po całym Faerunie, ale szybko zrobi się tu gęsto od drużyn awanturników. Wolę tam pójść z pierwszą, jaka przybyła do Samotnej Kniei i zgarnąć swoją działkę w złocie. Jednak nigdy was nie oszukiwałem, słyszeliście jedynie to, co pragnęliście usłyszeć.

– Na razie mi to wystarczy – odpowiedział dziwnie trzeźwo krasnolud i podniósł się ze stopni. – Ale pamiętaj – rzucił za plecy, będąc już u dołu schodów – jeśli powezmę jakiekolwiek wątpliwości co do żywionych przez cię zamiarów, nie będę miał żadnych skrupułów przed popieszczeniem toporem twoich pleców. Ależ te dziewczyny się jebały! – dorzucił już, wcale nie złowieszczo, znikając w drzwiach swojego pokoju. Zbłąkany Pies usłyszał jeszcze dźwięk przekręcanego w zamku klucza.

***

Po trzech dniach burza śnieżna ustąpiła. Pozostały po niej zaspy sięgające dorosłemu mężczyźnie do pasa i pojedyncze, wirujące w lodowatym powietrzu płatki.  Było też milczenie pomiędzy ludźmi, którzy tak bardzo chcieli zmieniać świat. Cisza znacznie niebezpieczniejsza niż ta za drzwiami domostw zasiewała w sercach kryształowe ziarna zwątpienia, czekające jedynie na uśmiech Auril, by wykiełkować.

Szcześcioosobowa drużyna poszukiwaczy przygód zrobiła ostatnie zapasy i odziana w grube płaszcze z futer Yeti wyruszyła na najdalszą Północ, po sam kraniec świata zwany tu posępnym mrozem. Wysokiego na wiele setek stóp lodowca o pionowych ścianach i wielkich pustyniach, pozbawionych przez północny wiatr nawet śniegu. Jak olbrzymia tafla szkła odbijał to, co w naturze najdziksze i najgroźniejsze.

Mała grupka ludzi żegnała ich, stojąc w drzwiach karczmy Gwiżdżąca Szubienica i spoglądała, jak paru szarych wędrowców znika, by odnaleźć los przeznaczony im przez Tymorę. Albo, jeśli nie dopisało im szczęście, Cyrica. To była krótka chwila ciszy. Niedługo miała nadejść kolejna burza.

***

Ostre igły drobnych kryształków lodu przyniesione wzmagającym się wiatrem, zaczęły kłuć ich przemarznięte i pokryte cienką warstwą lodu twarze. Nadchodziła kolejna burza. Jak okiem sięgnąć, otaczało ich lodowe pustkowie. Gdzieniegdzie naga skała wystawała znacznie nad lód i przygarniała do podnóży parę karłowatych sosen. Jednak wędrowcom nie dałaby zbytniej osłony.
Pierwszego dnia szybkim marszem pokonali samotny las, ostatni zagajnik, ostatnią zieloną oazę na tych niegościnnych ziemiach. Drugiego i trzeciego szli przez zamarznięte bagna, Mijali wąskie, skute lodem strumyki, nierówne wyspy traw i szczątki wielu nieostrożnych istot, które zakończyły tu swój żywot. Ciągle mieli za sobą cień Kopca Kelvina i być może to uspokajało ich skołatane dusze. Pozwalało spać nocami przy wątłym ogniu, pomimo stale grożącego im niebezpieczeństwa.

Gdy mieli opuszczać już bagna, zaskoczyła ich grupka trzech śnieżnych trolli. Bestie musiały od kilku godzin podążać ich śladem. Wielkie, białe, kostropate mordy rozdziawiły w okropnym krzyku, przypominającym trochę rozdzieranie płyt stalowej zbroi. Wyprostowane mogły mierzyć prawie pięć łokci, a ich wielkie ramiona zakończone pazurami podobnymi krótkim mieczom, wcale nie ustępowały im długością. Skórę miały dziwnie suchą, ale to przez jej nienaturalnie biała barwę mogły tak długo śledzić ich niewykryte.
Pierwszy na spotkanie bestii ruszył krasnolud. Wymachując nad głową toporem i zasłaniając twarz ogromną tarczą, wbiegł między nogi pierwszego stworzenia, ewidentnie zaskoczonego takim obrotem sprawy i sprawnie wykastrował przeciwnika. Po chwili bestia mogła jedynie na oślep wymachiwać łapskami. Z oczu sterczały jej dwie lotki strzał Mewy. Paladynka ruszyła na drugiego trolla z okrzykiem „za Lathandera”. Ten jednak uchylił się od ciosu, podcinając zarazem jej nogi. Alaizabel ogłuszona wylądowała w zaspie śnieżnej. Furię kolejnego ciosu napastnika przyjął na siebie, rycząc groźnie i klnąc, jasnowłosy kapłan.
Ostatni troll zainteresował się bezradnym facetem w sukience, który nagle odkrył, że zdrętwiałymi od mrozu palcami bardzo trudno wykonywać gesty potrzebne do rzucenia zaklęcia. Gdy bestia zbliżyła się już na tyle, by rozedrzeć elfa na połcie mięsa, stanęła jak wryta, lub raczej sparaliżowana. Jedynie jej przekrwione oczy poruszały się w wyrazie bydlęcej paniki. Czarodziej szybko sięgnął po różdżkę i wystrzelił w kierunku śnieżnego trolla ognistą strzałę. Stwór palił się jak kukiełka. Nie krzycząc i nie ruszając się, gdy pożerał go ogień.
Krasnolud także radził sobie nieźle. Wyszarpywał właśnie topór z rozłupanej czaszki kastrata. Tylko jedna z bestii walczyła jeszcze. Wyła, a w jej głosie słychać było przerażenie z powodu okrutnej śmierci towarzyszy.

– Trag się poddawać – wyjęczała płaczliwie, gdy została otoczona pierścieniem wojowników. Paladynka, jakby nie słysząc jego prośby, zamachnęła się potężnie mieczem. Ostrze zapikowało w dół i przecięło klatkę piersiową bestii prawie na pół. Troll miał przez parę chwil na ustach krwawą pianę. Był martwy, zanim zwalił się na śnieg.
Potem spalili truchła magicznym ogniem.

To było dwa dni temu. Tuż przed tym, jak weszli w lodową tundrę. Rany, które odniósł Ascuddamin goiły się na nim jak na psie, za to te na ramieniu Tyggvira jątrzyły i ropiały. Trolle miały paskudne, brudne pazury. Ogromny mróz, jakiego ostatnio doświadczyli, jedynie dopełniał mąk krasnoluda. Teraz, gdy wspinali się na  lodowiec, wydawało się, że wojownik zaraz odpadnie od prawie pionowej ściany. Mewa, która szła przodem, zakładając linę dotarła na szczyt i spoglądała na resztę grupy jakby z ptasią ciekawością.

Elf wspinał się niczym górski kozioł i wyprzedził paladynkę oraz kapłana o parę długości ciała. Jednakże oni również prawie osiągnęli cel.

Gdzieś w połowie smętnie zawisł w bezruchu krasnolud. Bard, który szedł przed nim, zatrzymał się i po długim namyśle zszedł parę stóp. Bardzo ciężko jest pomóc komuś na ścianie. Jeśli to w ogóle możliwe. To jak gra w zgadywanie humoru Lodowej Dziewicy, a ta, jak każda niewydupczona porządnie bogini, bywała kurewsko zmienna.

– Rusz dupę, glebozjadzie! – warknął. Odpowiedziało mu milczenie. – Wiesz czemu kazali ci iść na końcu? – Spróbował ponownie. – Bo jesteś skazany na stracenie na tej ścianie. Nie wierzą, że wtaszczysz swój tłusty zad tam, na szczyt.

– Spierdalaj – bardziej jęknął niż krzyknął krasnal.

– Pozwolisz, by wydupczyli tam elfa bez ciebie?

– Nie mam siły, grajku – załkał Tyggvir i spojrzał w górę. – Do tego noga nie daje mi spokoju, odkąd ten brudny troll zajechał mnie po niej pazurem.

Całą brodę i twarz miał pokrytą lodem. Długie sople zwieszały się nawet z wąsów.

– Ten sukinsyn nie zabiegał nawet o pomoc swojego boga dla ciebie i nie liczyłbym, że cię wciągną na szczyt. Jednak teraz musisz zebrać się w garść, bo niedługo zapadnie noc, a to będzie oznaczało, że zostaniemy na tej ścianie już na zawsze.

– Więc zostanę tu już na zawsze – mruknął pogodzony z losem wojownik.

– Bzdura!– krzyknął bard.– W tych tunelach jest dość złota dla nas dwóch. Teraz uważnie mnie posłuchaj – dodał i zaczął nucić pieść. Krasnoludowi wydawało się, że skądś ją zna. Że jest bardzo stara, prawie przedwieczna i narodziła się gdzieś w głębinach pod górą. Miała w sobie coś z uderzeń młotów Dumathoina i pobrzmiewała w niej tajemnica. Ale i siła. Znalazł oparcie dla dłoni i podciągnął się. Pokonał kolejne dziesięć cali ściany. Melodia sprawiała, że nie słyszał już huku wiatru. Nie czuł bólu w zranionej nodze, ani ciężaru zbroi czy zwalistego plecaka. Widział tylko kolejne zaczepy i kawałki lodu, które mogły stanowić oparcie dla nóg.

Słońce prawie skryło się za lodowcem, gdy palce Tyggvira wreszcie namacały szczyt lodowca. Melodia umilkła dopiero, gdy wczołgał się cały i dyszał przeraźliwie, nie mogąc zrobić już ani kroku więcej. Już mu jej brakowało. Prawie ze łzami w oczach i ostatkiem sił jakie mu zostawiła, wziął topór i wyrył nim sobie jamę w lodzie, po czym wpadł do niej.

Zbłąkany Pies zakaszlał. Czuł w płucach lód. Zgarbił się i spojrzał na pozostałych członków drużyny, która wyruszyła, by zdobyć klucz do serca pana piekła.  Okrutnego władcy Stygii, który dawniej był jednym z najznamienitszych sług światłości. Elfi czarodziej rozłożył niski, jednoosobowy namiot i powoli się do niego wczołgiwał. Ascuddamin klęczał, ręce miał złożone do modlitwy, a oczy wbite w znikający krąg słońca, ale nie poruszał wargami. Mewa wtuliła się w ramiona Alaizabell, skulonej, wątłej, przemarzniętej i oszronionej.
Bard pokręcił tylko głową. Wyprawa straceńców. Zapewne zostaną tu wszyscy, jako niewielkie kupki zamarzniętego mięsa i blach. Na tej lodowej pustyni, gdzie jedyną osłoną od wiatru stanowią ciała towarzyszy, co wcześniej padli. Zabawne, nie pamiętał, kto pierwszy wypowiedział te słowa.

***

Elfka pochylona przed nim na czworakach jęczała za każdym razem, gdy wbijał w nią swego wielkiego, owłosionego, krasnoludzkiego penisa. Musiała tylko wysoko wypinać tyłeczek, bo przez różnicę wzrostu nie mógł za nią klęczeć, a musiał stać. Nie było to wcale takie proste. Nawet grube, baryłkowate nogi, przyzwyczajone do alkoholowego oceanu we łbie omdlewały, gdy kutas znajdował się w ciasnym i wilgotnym wnętrzu elfki.

– O kurwa!– mruknął krasnolud i chwycił ją za włosy. Wplótł palce w złote loki i poderwał głowę do góry. Otworzyła nagle zielone oczy oraz idealne, bladoróżowe usteczka, by zajęczeć z rozkoszy.

– Ooooooooooo-o-o-o-o!

Powoli przestawała się ruszać pod nim, widocznie nie miała już sił i musiał przejąć inicjatywę. Wyrzucił biodra przed siebie, ale uciekła mu. Zabrała swój tyłek o parę cali do przodu. Puścił jej włosy i położył dłonie na biodrach. Przyciągnął je do siebie i równocześnie pchnął. Znów usłyszał jęk elfki, tak bardzo przypominający teraz zawodzenie północnego wiatru.

Obudził się i podniósł. Zatarł ręce i rozejrzał się wokół. Reszta drużyny była ledwo widoczna w śnieżnej zadymce. Wiatr rzeczywiście jęczał rozpaczliwie, niosąc ze sobą drobne igiełki lodu, ale noga bolała już słabiej. Poza tym ten sen… sen dodał mu całkiem sporo sił i przyprawił o szybko zamarzającą plamę na portkach.

***

Sny potrafiły także przynosić smutek. Jak ten o halsowaniu pod wielkimi, białymi żaglami podniebnego okrętu, gdzieś na Ametystowym Morzu, pośrodku planu astralnego. Całymi dniami. Wiatr, który był chłodny, ale nie lodowaty, wilgotny, a nie potwornie suchy i w uszach wyszeptywał zachętę do dalekiej podróży, a nie  pogrzebową mantrę. Oczy mogły się cieszyć prostym widokiem bezkresu. Po wieczność.


Sny potrafią nieść wspomnienia rozrywające na strzępy duszę. Wszystko w życiu się skończyło, a tylko plan Astralny końca tego nie posiada. Był obietnicą, której ani bogowie, ani świat nie potrafił spełnić. Ich truchła, jak rozbite, monstrualne posągi z dawnych epok dryfowały gdzieś w nieskończoność. Świat dawno o nich zapomniał. Ich imiona zatarły się na progach wszystkich ruin, a tu pozostały jedynie kamienne zwłoki. Albowiem bogowie też umierają.

Sny budzą gniew, jeśli przypominają stratę.

***

Ten lodowy płaskowyż ciągnął się w nieskończoność i co dzień było nam trochę bardziej zimno. Skonsumowaliśmy prawie połowę racji żywnościowych, ale to i tak nie powstrzymywało Tyggvira przed nocnym obżarstwem. Do tego im głębiej szliśmy na północ, tym na dłużej znikała twarz Lathandera. Słońce wstawało coraz później i zachodziło wcześniej. Długie noce stanowiły dla mnie katorgę.

Prawie taką sama jak widok Mewy nie odstępującej Alaizabel nawet o krok. Mojej Alaizabel. Drugiej nocy, której jeszcze długo po zmroku wędrowaliśmy, nie miała już sił i moja ukochana wzięła ją na ramiona.

To nie było sprawiedliwe, bo to ja, a nie niziołka przyjąłem cios tamtego trolla. To moje ciało przeorał pazurami, a nie jej. To ja powinienem teraz prowadzić moją Alaizabel. Wspierać ją i dzielić się ciepłem.

Zastanawiam się, czy Zbłąkany Pies wie, dokąd prowadzi. Czy rzeczywiście był w tych krasnoludzkich tunelach. Może to jedynie szpieg demona i będzie wlókł nas po tym bezkresnym, lodowym płaskowyżu, aż wszyscy nie zamarzniemy. Nie uśniemy pod grubą, lodową kołdrą po wieki. Ciekawe, czy stąd nasze dusze też odnajdą ścieżkę do krainy bogów. Może po wieczność wyć będą, razem z północnym wiatrem. Włóczyć się nad tą krainą, zapomniawszy kim były i powtarzając jedynie mantrę zimy i samotności.

Alaizabel idzie niedaleko, mógłbym dotknąć jej ramienia, ale jestem tu sam. Nie mogę jej objąć, choć tak bardzo tego pragnę. Pies zatrzymuje się, odchyla kaptur i przyjmuje podmuch zimy prosto w twarz. Wygląda, jakby węszył. Przymyka oczy i kieruje twarz… nie wiem, czy na północ, czy południe. Straciłem orientację. Wydaje mi się, że jego tatuaże poruszają się, że żyją. Reagują na mój wzrok, kryją się przed nim pod futrzanym kołnierzem płaszcza.

Mewa znów na mnie patrzy. Wiercą mnie te jej złośliwe, małe oczka. Musi w duchu śmiać się ze mnie. Dworować sobie z głupca zakochanego w kobiecie, którą pieprzy. A co jeśli… co jeśli śmieją się ze mnie razem?

Niedługo nadejdzie zmrok. Lathanderze, Panie Poranka, zmiłuj się nade mną!

***

Drużyna znów szła po zapadnięciu nocy. Nie dało się inaczej, dzień był za krótki. Śnieg odbijał światło gwiazd i dało się iść. Rytmu dodawała smutna pieśń śpiewana przez barda:

„Frændir teir á skógin ríða

Við so góðum treysti

Sóu brenna heitan eld

Og hartil fagrar kostir

Vítt um vegir gyltnir hjálmar syngja

Stíga á sínar hestar teir springa

Hoyrast kundi langen veg sum teirra sporar ringja

Vítt um vegir gyltnir hjálmar syngja“

Żadne z nich nie znał tego języka, ale brzmiał jak barbarzyńska mowa ludzi Północy. Może to był dialekt ludu, który opuścił bard. Może ta pieśń to kołysanka, jaką śpiewała mu matka, albo mantra pogrzebowa, którą należało zanucić nad grobem bliskich, gdy zostawiano ich kości w kamiennym kopcu pośrodku tundry. Nie wiedzieli tego. Może w końcu sam śpiewak nie znał znaczenia słów, bo usłyszał je gdzieś w odległych krainach, gdy wędrował. Jednak teraz ta melodia wyznaczała tępo kroków. Stała się pieśnią ich udręki, poszukiwania i nadziei.
Mewa znów siedziała na plecach Alaizabel, a krasnolud ciągle utykając, wlókł się na końcu. Jednak starał się utrzymywać rytm.

–  Og hartil fagrar kostir! – mruczał uparcie na zmianę ze: te skarby czekają na mnie.

Jedynie czarodziej wydawał się nieporuszony, jak zawsze. Szedł powoli, w stałym tempie i też coś mruczał pod nosem, jednakże nikt nie słyszał jego szeptu.

Piątego dnia , grupka przemarzniętych wędrowców, zapadających się coraz głębiej w śniegu i własnej wewnętrznej ciemności, dotarła do ruin. O mało co ich nie minęła. Dopiero po paru chwilach zauważyli wygładzone przez nieustający w swym uporze wiatr niskie resztki murów i starożytnych kolumn. Bard rozejrzał się uważnie, przecierając i mrużąc oczy.

– To tutaj – potwierdził, gdy reszta drużyny zgromadziła się wokół niego.

– Gdzie jest wejście w głębiny? – spytał rzeczowo czarodziej.

– Nie wiem – pokręcił głową Zbłąkany Pies. Jedynie fakt, że broń towarzyszy przymarzła do pochew uratował go zapewne od straty głowy. – Jak mówiłem, lód wędruje – zastrzegł i odsunął się. – Wejścia odkrywają się, a potem wędrujący śnieg je zasypuje! – prawie krzyknął na widok furii malującej się na bladej twarzy paladynki.

Postąpiła krok w jego stronę i w tym momencie lód pod nią zaczął pękać z suchym trzaskiem. Wszyscy, jak na komendę próbowali rozbiec się, ale nagły ruch jedynie pogorszył sytuację.

W jednej chwili wszystko uspokoiło się. W kolejnej, lecieli już z wrzaskiem w dół, ku lochom skrywającym klucz do serca władcy Stygii.

.

Przejdź do kolejnej części – Posępny mróz II

.

Aby pobrać ebooka z powyższym tekstem w formatach pdf, epub, mobi:

Zajrzyj http---chomikuj.pl-Najlepsza_Erotyka2 (2)

.

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione..

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Opowiadanie równie komiksowe jak obrazek do niego załączony. Przypomina też mocno zapis partii rpg. Chyba jednak dla miłośników gatunku – ja jednak jestem zdolny docenić takie nietypowe dzieło 🙂

Absent absynt

Bo najważniejsze Absynt to mieć dystans- także do słowa pisanego 😀 cieszę sie, ze go posiadasz.

Witam,

Seelenverkoper znany dotychczas raczej z opowiadań o wszechogarniającym kryzysie męskości i problemach z tym związanych (nie tylko z erekcją) tym razem uraczył nas czymś zupełnie innym. Postanowił bowiem spróbować swoich szans w fantasy, co więcej, lokując akcję swej opowieści w jednym z najbardziej klasycznych światów z AD&D, czyli Forgotten Realms. Oczywiście u tego Autora nic nigdy nie jest zbyt oczywiste. Dostajemy więc pastisz klasycznej opowieści fantasy (nawet członków drużyny jest sześciu, zupełnie jak w "Baldur's Gate" albo "Icewind Dale") którą czytamy przez cały czas mając wrażenie, że ktoś tu się świetnie bawił w trakcie tworzenia tej przygody.

A to dopiero pierwsza część. Aż strach pomyśleć, co znajdzie się w następnej!

Pozdrawiam
M.A.

Ile to jest dwa łokcie w opisywanym przez Ciebie, Autorze, świecie, do cholery? Na naszym padole łokieć potrafi mieć 37 cm albo 62.
Pozdrawiam,
Karel

Powiedzmy, że sumeryjski. 51,2 czy 51,4 cm;]

Dzięki, Koperku
To już mam pogląd na wygląd niziołkowej rozpustnicy. Seks z tąj bohaterką można uznać kryptopedofilią.
Ciekawe, co się będzie działo, jak zabierze się za męskie towarzystwo. Mandarynki z mango – ależ sałatkowy melanż!!!!!
Ukłony dla Czytelników,
Karel

Drogi Karelu,

jaka znowu kryptopedofilia? Czy jeśli ktoś uprawia seks z pełnoletnią osobą dotkniętą karłowatością, to też dopuszcza się pedofilii (krypto- tudzież niekrypto)? Przecież to jakieś fundamentalne niezrozumienie słowa. Pedofilia jest wtedy, gdy człowiek dopuszcza się stosunku seksualnego z dzieckiem, a nie z osobą dorosłą, ale niezbyt wyrośniętą.

Pozdrawiam
M.A.

Drogi Megasie,
Jeden z naszych skoczków namalował sobie na nartach napis "luz w dupie". Zbyt serio traktujesz mój komentarz. Tedy życzę Ci, abyś brał przykład z narciarza i zachował więcej luzu.

N.B. Pierwsze słyszę, aby niziołki były karłami. Niech Ci będzie. Dla mnie to nie to samo. Ale nie dyskutuję, znikam i już..

Karelu Ciebie to bawi, ale naprawdę nie chcę dostać dwa w zawiasach na trzy, więc ja średnio uradowany jestem twoimi porównaniami w tej konkretnie kwestii;]

Co do karłów i niziołków to sam doskonale wiesz skąd wzięła sie ta rasa w sf. Nie bądźmy w tej kwestii ignorantami jak Ziemkiewicz;] w awanturze o obrazę Franciszka;]

Jeśli czepisz się proporcjonalności to mamy doniesienia z V i VI wieku o proporcjonalnych karlicach robiących biznes jako aktorki. W tych czasach nota bene nawet cesarzowa mogła być k*rwą;]

Dobry wieczór!
Mam kilka uwag raczej ogólnych i adresowanych w sumie do wszystkich miłośników fantasy ze słabością do średniowiecznego uzbrojenia itp. 🙂
Zaznaczam, że znam się na tym mało, ale jakoś.
W zbrojach płytowych czy jakichkolwiek innych nie poruszano się, ani nie przebywano stale – jest to po prostu za ciężkie i zbyt niewygodne, dlatego zakłada się to tylko do walki.
Toż samo się tyczy zbroi ukształtowanej jak jakieś lateksowe wdzianko dla panienki. Pewnie się da, ale raczej na jakieś "medieval party", a nie do walki.
Nie sądzę, żeby w zwykłej karczmie goście dostawali osobne pokoje, w dodatku zamykane na klucz. Już raczej maksymalnie dwie izby – dla mężczyzn i dla kobiet, z jakimś skoblem czy zasuwą.
Rzucanie toporem w podest dla grajka, a zaraz potem wyjmowanie tegoż topora zza pasa chyba nie jest możliwe. Choć to raczej zdanie do poprawki i tyle.
Do karczem bardziej pasują długie, a nie okrągłe stoły ze stojącymi przy nich ławami, nie – krzesłami.
W rejonach subpolarnych, gdzie rozgrywa się akcja nie da się chodzić w pełnym rynsztunku i co chwilę machać bronią. W bardzo niskich temperaturach po dotknięciu żelaza traci się spory fragment skóry, o ile nie jeszcze głębsze tkanki.
Poza tym nikt normalny nie podróżuje tam pieszo – zaprzęg z psów czy reniferów to podstawa.
Dziwi mnie też, dlaczego bohaterowie nie rozbijają obozu, tylko każdy śpi, gdzie popadnie. Jeszcze bardziej mnie dziwi, że taki nocleg ktokolwiek przeżył. 🙂
O wątpliwościach co do miejscowej rozmiarówki już napisano wyżej – niziołka ma dwa łokcie wzrostu i równa jest długości uda dziewczyny, a krasnolud ma pięć łokci wzrostu.
Proszę autora mimo to, by dość szybko napisał dalszy ciąg – za bardzo mi się sprzykrzyło już czekanie np. na opowiadania p. Rity, żeby kolejna, całkiem poczciwa i sympatyczna historia kończyła się w pół zdania.
Proszę także nie zrażać się powyższymi uwagami, pisze je bowiem człowiek ze wszech miar zgryźliwy i pozbawiony wyczucia, który w dodatku już dawno stracił serce do fantasy, uznał ją za ułudę i oszustwo, a prawdziwej przyjemności dostarcza mu poznawanie historii, która jest niewyczerpawną skarbnicą pomysłów dla literatury. :;
Pozdrawiam

Szerksznas

Doskonale o tym wiem. Jednakże! To, że zbroje płytowe są ciężkie i niewygodne to mit. Były zazwyczaj na tyle dopasowane i lekkie, że rycerze dawali radę siedzieć w nich długie godziny( bo wiadomo jak powalczyli 5 min bez odpoczynku to padali)
Wygląd karczmy- Pod Gwiżdżącą Szubienicą wziąłem z dodatku Heart od the Winter- smaczek dla wielbicieli FR. I stąd tak wiele nieścisłości czy wręcz absurdów. Opisuję taki a nie inny świat i jego wyobrażenie dlatego też trzymam sie jego realiów. Lub kanonów- o to bardziej trafne.

Poza tym jak zauważył Megas opowiadanie to swoisty pastisz. Ot aby zabawić czytelników i autora;]

Pastisz pastiszem, ale mi już wiele lat temu zarzucano, że jestem zbyt poważny. 🙂
Gier komputerowych nie znam, więc nie jestem przyzwyczajony do ich "wystroju".
Jednak, co do zbroi, pozostanę przy swoim zdaniu. Noszenie takiej ilości żelastwa to musi być kwestia odpowiedniego treningu. Obecnie też, o ile się nie mylę, oporządzenie żołnierza waży ze 20 czy więcej kg, więc niekażdy jest w stanie coś takiego nosić.
Pozdrawiam

Szerksznas

Oporządzenie "zwykłego" policjanta, tak zwanego chodnikowego, to około osiemnastu kilogramów. I przyznaję, noszenie takiego ciężaru to nie byle co. Dźwigałam ciężar przez blisko pół godziny i miałam dosyć, przy czym nie wykonywałam karkołomnych ćwiczeń, po prostu się przechadzałam.
Jako ciekawostka: antyterroryści dźwigają około trzydziestu kilogramów (oczywiście mowa również o mundurze, rękawiczkach, hełmie, butach, etc.) A już o żołnierzach nie wspomnę, bywa, że i sześćdziesiąt kilo tachają.
A jakie są kanony odnośnie wagi zbroi, nie mam bladego pojęcia, więc w zasadzie powyższy komentarz i uwagi są do dupy 😉

kenaarf

Sztampa. Zieeew. Choć sprawnie napisane.
BR

@ Szerksznas:

Masz rację, chodzenie w takiej ilości żelastwa wymaga niezłego treningu. Właściwie logiczne byłoby, gdyby drużyna szła ubrana w futra a pancerze wiozła na saniach zaprzęgniętych w psy lub inne zwierzęta pociągowe… ale wygląda na to, że ten lodowiec jest niebezpieczny i w każdej chwili można wpaść na lodowego trolla. A wtedy lepiej mieć zbroję na karku, zamiast w jukach. Tak wiec potrafię zrozumieć noszenie na sobie blach (odpowiednio izolowanych od ciała – by nie zostawiać na nich przymarzniętej skóry i ciała).

@ kenaarf:

Amerykańscy marines (ponad 30 kg obciążenia, mniej więcej tyle samo, co starożytni hoplici) robią zdaje się symulacje różnych wydarzeń historycznych, by sprawdzić, czy mogły przebiegać tak, jak zostały opisane. Np. w pełnym wyposażeniu maszerują po kilkadziesiąt km dziennie, albo pędzą kilometr by sprawdzić, czy po takiej przebieżce człowiek może jeszcze walczyć – to ostatnie to była symulacja bitwy pod Maratonem, w trakcie której Ateńczycy przebiegli ok. kilometr dzielący ich od Persów (musieli się spieszyć nim Persowie rozwiną kawalerię, a potem pędzili by pozwolić łucznikom na jak najmniej salw). A potem i tak roznieśli ich na włóczniach i hoplonach.C

Co do zbroi, to w zależności od okresu historycznego ważyły one od kilkunastu do kilkudziesięciu kilogramów. Najcięższe były renesansowe zbroje płytowe dla kawalerzystów. Rycerz był w nich w stanie jeździć na koniu, ale raczej nie biegać po polu bitwy (a w razie wywrócenia miał spore problemy z podniesieniem się z ziemi).

Pozdrawiam
M.A.

Megasie, masz rację, pisząc, że standardowe obciążenie, zgodne z przepisami, to 30 kilogramów. Ale mówisz tylko o obciążeniu, a przecież waga całego uposażenia to również np. dodatkowy magazynek, broń, inne (często lepsze, a lepsze równa się większa szansa na przeżycie) odzienie, noże,kamizelki, wszelkie gadżety typu gogle, hełmy; camel wypełniony wodą, to wszystko dodatkowe kilogramy. Często papierkowe wytyczne nie pokrywają się z realiami.

Co do zbroi, zaznaczyłam, że moja wiedza na ten temat jest zerowa, nie odnoszę się do tekstu (a powinnam).
Za lekcję historii, dziękuję; masz wiedzę i lubisz się nią dzielić.

kenaarf

Tzn. jakiś goretex pod kolczugą? 🙂 W porządku. :;
Nie wiedziałem, że marinesi na szkoleniu uprawiają rekonstrukcje historyczne. Jakiś jeden plus nawet im przysługuje. 🙂
Aha, wydaje mi się, że sama kolczuga mogła ważyć ok. 20 kg, ale jest elastyczna, więc łatwo się w niej poruszać.
Pozdrawiam

Szerksznas

Szerksznasie:

pod zbroją (kolczugą też) noszono raczej skórzane kaftany, głównie po to, by uniknąć otarć od kontaktu ciała z metalem. Jeśli już coś ciepłego, to raczej płaszcz lub futro narzucone na kolczugę – w razie potrzeby można je łatwo zrzucić, zyskując przy tym większą swobodę ruchu.

Co do marines i w ogóle armii USA – w akademiach wojskowych obok klasyków amerykańskiej wojskowości studiuje się tam również "Wojnę Peloponeską" Tukidydesa. Więc nie dziwmy się fascynacji starożytnością tamtejszych oficerów. To, co robią marines to nie tyle rekonstrukcja (nie ubierają się wszak w zbroje wzorowane na epoce) co symulacja historyczna – w celu sprawdzenia, czy pewne wydarzenia opisane przez antycznych kronikarzy naprawdę mogły się tak potoczyć. Bardzo to pożyteczna nauka 🙂

Co do kolczugi -zgadzam się z Koprem, że jest mniej elastyczna, niż mogłoby się wydawać. Choć oczywiście kolczuga kolczudze nierówna – wiele zależy pewnie od wielkości kolczych pierścieni.

Pozdrawiam
M.A.

Kolczugi nie są wcale elastyczne.Przynajmniej według teoretyków;] mogę odesłać do źródeł stawiających zbroję płytową czy segmentową znacznie wyżej.

Przyznałem nigdy w życiu na grzbiecie żelaza nie miałem. Wierzę jednak autorytetom od historii bo nie fanom rpegów (w tym gronie ja) i domorosłych specjalistów od wszystkiego;]

Z pozdrowieniami Koper.

Napisz komentarz