Opowieść helleńska: Demetriusz XXXVII (Megas Alexandros)  4.57/5 (83)

32 min. czytania

Luis Ricardo Falero, „Odpoczywająca naga”

Nocą nad Miastem przewaliła się ogromna nawałnica. Przywiał ją niespokojny Kajkias, dmący z północnego wschodu wicher, który niósł zwykle ze sobą płaszcz ciężkich, deszczowych chmur. Pioruny uderzały tak gęsto, że niebo było jasne niczym w środku dnia. Szczególnie chętnie trafiały w najwyższy punkt w okolicy – Wzgórze Wilków – lecz kilka sięgnęło także szczytu Akropolu, gdzie znajdowały się najważniejsze ateńskie świątynie.

Wielu mieszkańców uznało to za zły omen. Skoro sam Zeus, król Olimpu, ciskał świetlistymi pociskami w Akropol, będący wszak symbolem otaczającego go Miasta, należało spodziewać się najgorszego. Tego typu fenomen zwiastować mógł jedynie nadciągające katastrofy: wojnę, zarazę, nieurodzaj, głód. Ateńczycy drżeli zatem z lęku przed tym, co miała przynieść najbliższa przyszłość. Po cichu zaś przeklinali tyrana, który objął władzę nad ich ojczyzną i sprowadził na nią boski gniew.

Niejeden nadzieję na ratunek pokładał w stojącej pod murami armii strategów, Demadesa i Fokiona. Do samego świtu wznoszono modły w intencji wodzów, których coraz częściej nazywano Wyzwolicielami. Pioruny zaś uderzały w szczyt akropolskiego wzgórza, a po jego stromych zboczach osypywały się kamienne lawiny. Nie ulegało wątpliwości, że dzień, który nastanie po tak niezwykłej nocy, musi być brzemienny w wydarzenia i na długo zapisać się w ludzkiej pamięci.

* * *

O świcie oczom żołnierzy pełniących wartę na zachodnich murach Aten ukazał się niecodzienny widok. Z lasów, które porastały brzegi Kefisosu, wynurzały się zbrojne kolumny. Pierwsze promienie słońca błyskały na hełmach, wypolerowanych tarczach oraz grotach włóczni. Poszczególne oddziały zajmowały pozycje w bezpiecznej odległości od miejskich fortyfikacji. Podobnie jak dzień wcześniej – po przybyciu wojsk strategów – teraz także rozpoczęło się przygotowywanie umocnień, szczególnie naprzeciwko bram, z których wypaść mogła zbrojna wycieczka. Wytyczano linie okopów, zbijano prowizoryczne palisady z włóczni i oszczepów, wznoszono namioty i szałasy.

Stojący na murach najemnicy z niepokojem przyglądali się tym nowym wojskom. Domknęły one bowiem oblężenie Aten od strony lądu. O ile wcześniej nadejście zaopatrzenia czy posiłków z zachodu, od strony Istmu Korynckiego, było mało prawdopodobne, teraz okazało się niemożliwym. Blokada uszczelniła się, dusząc zamknięte w niej Miasto. Jedyną drogą ucieczki z potrzasku stawało się morze. Pytanie tylko na jak długo.

Fokion i Hiperejdes spotkali się w połowie drogi między obozowiskami obu armii. Zarówno strateg, jak i demokrata sprowadzili ze sobą tylko kilkuosobową eskortę, co stanowić miało wyraz zaufania do drugiej strony.

– Dotrzymałem słowa! – zawołał na powitanie Przyjaciel Ludu. – Moi żołnierze maszerowali całą noc, by przebyć drogę z Eleuzis do Aten.

– Muszą być zmęczeni – odparł sędziwy wódz.

– Niewola ojczyzny spędza im sen z oczu i nie pozwala myśleć o spoczynku. Jeśli chcesz, możemy nawet w tej chwili przeprowadzić inspekcję wojsk.

Przyboczni Fokiona zaczęli szeptać między sobą. On sam tylko się uśmiechnął. Oto niedawny, zaprzysięgły wróg proponował mu wizytę w swoim obozie. Gdyby planował jakiś podstęp, nieliczna eskorta stratega w niczym by mu nie pomogła. Nie ulegało wątpliwości: to była próba. Czuł, że nie może się przed nią cofnąć. Jeśli mają być aliantami, muszą sobie wzajemnie wierzyć. Poza tym Hiperejdes przybył na wstępne negocjacje całkiem sam, składając swe zdrowie i życie w ręce jego i Demadesa. Należało to docenić. Uniesioną ręką uciszył podwładnych. Następnie rzekł spokojnym tonem:

– Chętnie zobaczę twoich ludzi.

Przyjaciel Ludu wyglądał na zadowolonego. Próba zakończyła się sukcesem.

* * *

Niewolnicy skończyli właśnie ubierać Dionizjusza z Faleronu, gdy na progu jego alkowy stanął Sostenes. Najemnik oszczędnie skłonił się arcystrategowi.

– Sprowadziłem ich – oznajmił. – Czekają na dole.

– Dobrze, załatwmy to szybko. Nie chcę zbyt długo wdychać smrodu rynsztoków.

Zeszli po schodach, a następnie udali się na zalany promieniami porannego słońca dziedziniec rezydencji. Czekało tam na nich dwóch jakże różnych mężczyzn. Mocno zbudowany Ophion, którego twarz pokrywały dzioby po ospie, rządził przestępczym półświatkiem Aten. Rosły i wychudzony Deimos dzierżył władzę nad złoczyńcami w Pireusie, ponadto zaś nosił nieformalny tytuł króla skrytobójców. Obydwaj pochylili głowy przed człowiekiem, któremu zawdzięczali swoją pozycję i wynikające z niej niemałe profity.

– Miałem nadzieję, że nasze poprzednie spotkanie będzie zarazem ostatnim. – Dionizjusz nie silił się na fałszywą uprzejmość. – Powiedziałem wam wtedy, że w przyszłości będziemy się kontaktować za pośrednictwem Lizandra. Niestety, polemarcha ma teraz mnóstwo obowiązków związanych z oblężeniem. A ja pilnie potrzebuję waszych usług.

– Którymi z chęcią cię wspomożemy – odparł cichym tonem Deimos. – Przemów, dostojny panie, a my sprawimy, że twe słowa staną się rzeczywistością.

– Niczego innego się po was nie spodziewam. Chcę, byście znaleźli i ujęli dla mnie dwóch mężczyzn i dziewczynę. Ukrywają się w Atenach lub w Pireusie. Być może spróbują opuścić Miasto. Jeśli będą stawiać opór, zabijcie. Lecz gdyby udało się wziąć ich żywcem, okażę znaczną hojność.

– Kim są ci ludzie? – wychrypiał Dziobaty Ophion.

– Pierwszy jest wam osobiście znany. To Aratos z Hierapytny. Przez pewien czas pośredniczył w kontaktach między nami. Drugiego bez wątpienia znacie z agory – to Demostenes, demokratyczny polityk. Dziewczyną jest jego córka, Korinna.

Obaj hersztowie skinęli głowami.

– Jeśli znajdują się w obrębie Murów, nie zdołają nam uciec – obiecał Deimos.

– A zatem czekam na wieści o waszych sukcesach.

Sostenes dał zbirom znak do odejścia. Kiedy opuścili dziedziniec, zbliżył się do swego dowódcy.

– Wybacz moją ciekawość, panie. Czy wciąż zamierzasz wydać Korinnę za swego syna?

– Od wczoraj nie mam już syna – odparł twardym tonem Dionizjusz.

– Może więc oddasz ją mnie? – zaproponował najemnik. – Przyznam, że ta mała przypadła mi do gustu.

– Po co ci ona? Kiedy zgładzę Demostenesa, a bogowie wiedzą, że nie pozostawił mi innego wyboru, jego córka straci polityczne znaczenie. Przyznam, że jest dość urodziwa, więc pewnie skończy w którymś z burdeli… Będziesz mógł z niej korzystać, ile tylko zapragniesz.

– Wolę dostać ją na własność. W burdelach każą słono dopłacać za… uszkodzenie towaru.

Arcystrateg przypomniał sobie, jak zeszłej nocy, podczas przesłuchania kapłanki, Sostenes sięgnął po nóż do skórowania. W jego oczach zapłonęła wówczas mroczna żądza. Nie ulegało wątpliwości: lubił zadawać ból i słyszeć krzyki torturowanych. Dionizjusz oglądał potem jego dzieło. Wzdrygnął się na to wspomnienie. Czuł jednak, że potrzebuje usług oszpeconego najemnika, który zyskiwał sobie powoli sławę godną Alkajosa. Na szczęście cena, której tamten żądał, nie była zbyt wysoka. Można ją było zapłacić.

– Przyłącz się do polowania – rozkazał. – Jeśli schwytasz Korinnę, możesz ją sobie zachować. A potem uszkadzać do woli. Pod warunkiem, że oszczędzisz mi makabrycznych szczegółów.

* * *

Śniadanie w tawernie „Pierwsza przystań” było obfite, proste i smaczne. W pełni zatem trafiało w gusta macedońskiego ambasadora, obecnie pozostającego w przebraniu, które upodabniało go do portowego robotnika. Meleager pochłonął jadło, obficie spłukując je korkyrejskim winem, a następnie zażądał dokładki. Głowę trzymał nisko, by usługującej mu dziewce nie rzuciła się w oczy blizna przecinająca w poprzek jego oblicze. Mógł się do woli przebierać, udawać, że kuleje czy też rozczochrać włosy, ale najbardziej charakterystyczna cecha jego wyglądu pozostawała niezmienną. Gdyby ktokolwiek ją zauważył i zapamiętał, fałszywa tożsamość Macedończyka zostałaby zagrożona.

Zza swego stołu znajdującego się w najmroczniejszym, najbardziej oddalonym od małych okien kącie Meleager obserwował całą salę. Szczególnie drzwi wejściowe. Jak na porę dnia ruch w tawernie nie był duży. Niewiele statków zawinęło dziś do Pireusu. Ciekawe, jak w tej sytuacji arcystrateg wyobraża sobie zaopatrzenie oblężonego Miasta. Jeśli w ogóle poświęca temu zagadnieniu swą uwagę.

W końcu w otworze wejściowym pojawił się Lizander. Ambasador rozpoznał go od razu po słusznej posturze i wysoko uniesionej głowie. Wprawdzie Spartanin dołożył starań, by przebrać się za zwykłego cywila, ale zdradzały go sposób chodzenia oraz dłoń błądząca w okolicy lewego, mieczowego biodra, przy którym jednak nie było teraz żadnej broni. Mężczyzna rozejrzał się po pomieszczeniu, w końcu ruszył w stronę zajmowanego przez Macedończyka stołu. Usiadł, przywołał dziewkę, złożył zamówienie, a gdy odwróciła się w stronę kuchni, uczcił lokalną tradycję, wymierzając jej klapsa w obfite pośladki. Dziewka również uczciła tradycję, wydając z siebie niezbyt przekonujący pisk, po czym odeszła.

– Wybacz, że musiałeś czekać – rzekł Spartanin. – Z zachodu nadciągnęły nowe posiłki dla strategów. Musiałem obejść posterunki na murach i wydać rozkazy.

– Z zachodu? Przecież drogę do Eleuzis kontroluje Hiperejdes i jego demokraci. Przepuścił posiłki dla swych arystokratycznych wrogów?

– Gorzej. Przybył sam, z jakimś tysiącem żołnierzy. Wygląda na to, że sprzymierzył się z Demadesem i Fokionem. Wspólny wróg łączy.

Meleager utopił cisnący mu się na wargi uśmiech w potężnych hauście wina.

– Jeśli Dionizjusz z Faleronu przejdzie do historii – oznajmił, kiedy już otarł wąsy i brodę z nadmiaru trunku – to jako ten, który zjednoczył przeciw sobie zwolenników ludowładztwa i oligarchii. Dwa odwiecznie skonfliktowane stronnictwa w końcu pojęły, gdzie leży ich interes. Zdradź mi, polemarcho, jak nasz drogi pan i władca zamierza sobie z tym poradzić?

 – Sam chciałbym wiedzieć. Gdyby wczoraj uderzył na wojska strategów, byłoby już po sprawie. Hiperejdes mógłby co najwyżej zbudować stos dla poległych.

– A co może zrobić teraz?

– Walna bitwa nadal wchodzi w grę, ale jest bardziej ryzykowna. Bezpowrotnie straciliśmy przewagę liczebną. Przewaga taktyczna jest po stronie nieprzyjaciół. Zdążą uszykować wojska, nim wyprowadzimy najemników przez bramy. Rozmieszczenie formacji będzie musiało odbywać się w deszczu ich strzał i oszczepów. To z miejsca podetnie morale.

– Zapytam krótko: czy Dionizjusz wygra tę walkę?

Dziewka przyniosła jadło i kolejny dzban wina, więc Spartanin milczał, czekając, aż znów się oddali. W końcu odrzekł:

– Wciąż nie jest pozbawiony szans.

– Mężowie wojują, a bogowie rzucają kośćmi – filozoficznie stwierdził Meleager. – Chcę wiedzieć, na kogo postawiłbyś srebro.

Tym razem odpowiedzią było milczenie. Ambasador uznał je za wystarczająco wymowne.

– A zatem podsumujmy: bitwa jest zbyt ryzykowna, by się na nią ważyć. Ateny nie są przygotowane na długie oblężenie. A ich mieszkańcy szczerze nienawidzą tyrana i życzą mu rychłego upadku. Czy coś pominąłem?

– Zdaję się, że oddałeś wszystko zgodnie z faktami.

– W takim razie, drogi polemarcho, musimy szukać innych rozwiązań kryzysu.

– Co masz na myśli, wasza ekscelencjo?

Meleager pochylił się w stronę Spartanina. A potem zaczął mówić głosem, który ledwie tylko wznosił się ponad szept.

* * *

Świat składał się ze światła i bólu.

Słaniając się, stawiał krok za krokiem. Mięśnie protestowały przy każdym ruchu, lecz łamał ich opór determinacją oraz siłą woli. Blask wznoszącego się słońca oślepiał go za każdym razem, gdy tylko skierował twarz ku wschodnim górom. Z otwierających się na nowo ran spływały krople krwi. Strużka cieknąca z rozcięcia na czole co rusz zalewała mu oko. Poszarpana tunika kleiła się do pleców. A mimo to szedł przed siebie, z uporem i bez chwili wytchnienia. Zostawił za sobą budzącą się do życia agorę, a potem Areopag. Skręcił w stronę wzgórza Pnyks. W końcu ujrzał chaotyczny ogród okalający dom jego przyjaciela. Przyspieszył kroku.

Kiedy się zbliżył, uchyliły się drzwi wejściowe. Menander wyszedł na próg, by – jak miał to w zwyczaju – powitać dzień. Popatrzył ku wschodowi, zmrużył porażone jasnością oczy. Nie od razu dostrzegł nadciągającego druha. Lecz gdy go rozpoznał, natychmiast rzucił się ku niemu.

– Demetriuszu! – zawołał, a w jego głosie zabrzmiała groza.

Falerończyk tak skupił się na poecie, że nie zauważył nierówności gruntu. Potknął się o nią i poleciał do przodu. Upadłby, gdyby nie przyjaciel, który złapał go w ramiona.

– Co się stało, Demetriuszu? – spytał cicho Menander, po czym zawołał w stronę domu: – Hesperosie, Fedonie – do mnie! Potrzebuję was tutaj!

Dwaj młodzieńcy wypadli z otworu wejściowego niczym chyże strzały wystrzelone z łuku Parysa. Schwycili z obu stron na wpół omdlałego Falerończyka. Chciał im wszystkim podziękować, ale w tym właśnie momencie doznał silnego zawrotu głowy. Zgiął się w pół, podtrzymywany przed upadkiem i zwymiotował na ziemię, pod nogi poety.

– Zachowuje się jak pijany, ale nie czuć od niego wina – stwierdził Hesperos.

– To raczej sprawa tego guza na czole – orzekł Menander. – Wnieśmy go do środka. Opatrzymy go i położymy do łóżka. Dużo przeszedł.

– Jest teraz całkiem podobny do ciebie – zauważył Fedon. – Obaj wyglądacie, jakbyście szukali bójki w niewłaściwym miejscu, z niewłaściwymi ludźmi.

– Daruj sobie, co? Właściwie, poradzimy sobie z tym we dwóch. Ty biegnij po medyka. Chciałbym, by ktoś kompetentny zbadał Demetriusza. Może mieć jakieś obrażenia wewnętrzne.

– Dobra, trzymaj go. Obrócę najszybciej, jak się da.

– Tylko wiesz – nikomu ani słowa.

– Nie jestem głupi – obruszył się tamten.

Fedon oddalił się pospiesznym krokiem. Tymczasem Demetriusz uniósł głowę i stanął pewniej na nogach.

– Możecie mnie puścić. Przyszedłem tu o własnych siłach, pokonam te kilka ostatnich kroków.

– Dobrze, ale będziemy cię ubezpieczać.

Zdołał dowlec się do domu poety. Korytarzem udał się do sypialni, którą niegdyś dzielił z Raisą. Był nie tylko obolały, ale i nieludzko zmęczony. Kiedy ujrzał łoże, rzucił się na nie ostatkiem sił.

– Co z nim zrobimy? – spytał Hesperos.

– Czekamy na lekarza. W międzyczasie możemy chociaż przemyć obrażenia. Pomóż mi ściągnąć mu tunikę. Pod nią jest tego więcej.

Demetriusz już tego nie słyszał. Chwilę potem, jak położył się na łóżku, zapadł w głęboki sen. I choć ostatnie godziny obfitowały w tragiczne oraz straszne wydarzenia, litościwy Morfeusz nie zesłał mu utkanego z nich koszmaru.

Gdy się obudził, ujrzał nad sobą stropioną twarz Arystotelesa ze Stagiry.

– Na… nauczycielu… – Słowa z trudem przechodziły przez wyschnięte z pragnienia gardło.

– Witaj, chłopcze. – Stagiryta podał mu kubek z parującym napojem.

Falerończyk na wpół siedział na spiętrzonych poduszkach. Przyjął naczynie z wdzięcznością, lecz nie podnosił go na razie do ust, czekając, aż napój ostygnie.

– Skąd się tu wziąłeś? Likejon leży poza Murami. Myślałem, że oblężenie odcięło cię od Miasta.

– Odcięło mnie, zaiste, ale od Likejonu. Kiedy nadciągnęły wojska strategów, przebywałem akurat w Atenach. A potem bramy zostały na głucho zamknięte i musiałem już tu zostać. Zatrzymałem się u moich dawnych uczniów. A teraz pij, Demetriuszu. Wyjdzie ci to na zdrowie.

Usłuchał. Napar był gorący i pachniał ziołami. Młodzieniec poczuł, jak jego wnętrze wypełnia ciepło, a on sam odzyskuje siły. Kiedy opróżnił kubek, medyk spytał:

– Zdradzisz mi, kto cię tak urządził?

Odpowiedzią było milczenie.

– W takim razie spróbuję zgadnąć. Jako że Atenami niepodzielnie rządzi teraz Dionizjusz z Faleronu, wątpliwym jest, by ktokolwiek ośmielił się podnieść rękę na jego syna… Chyba że zrobił to sam arcystrateg. Czy mam rację? Nie musisz potwierdzać – widzę, że trafiłem. Czym go rozgniewałeś, Demetriuszu?

– Im mniej będziesz wiedział, tym lepiej dla ciebie.

– Ośmielę się nie zgodzić. Zawsze ceniłem sobie wiedzę. Na każdy temat.

– Obiecałem, że dochowam tajemnicy.

Arystoteles skinął głową.

– To muszę uszanować. Jak się czujesz, chłopcze?

– Wszystko mnie boli.

– Nie mogę rzec, bym był tym zdziwiony. Porządnie oberwałeś. Jeśli jednak będziesz stosował się do moich rad i regularnie pił ten napar, powinieneś za kilka dni wrócić do zdrowia.

– Nie mam kilku dni… Muszę być sprawny dzisiaj.

– Wykluczone! Jesteś wciąż bardzo słaby. W dodatku mocno uderzyłeś się w głowę. To stąd te zawroty i nudności. Jeśli zbyt szybko wstaniesz, możesz sobie zrobić poważniejszą krzywdę.

– Złożyłem obietnicę i jej dotrzymam.

– Widzę, że często coś obiecujesz. Może powinieneś ostrożniej szafować swoim słowem? Rzadziej wplątywałbyś się w kłopoty.

– Dziękuję za radę… Obiecuję stosować się do niej w przyszłości. Na razie jednak…

– …musisz dotrzymać obietnicy – dokończył za niego Arystoteles. – Wiem, wiem. No dobrze. Postawię cię na nogi. Skoro tak bardzo rozgniewałeś ojca, twoja sprawa musi być słuszna. Podobnie jak ty, nie znoszę tyranii i jedynowładztwa. To dobre dla półdzikich Macedończyków, ale nie dla cywilizowanych Hellenów. Dlatego też pomogę ci, choć nie do końca wiem w czym.

– Dziękuję, nauczycielu. Za wszystko, co dla mnie zrobiłeś. Lecz przede wszystkim za twe zaufanie.

Stagiryta wstał.

– Zaparzę więcej naparu. W międzyczasie możesz trochę pokonspirować z przyjaciółmi.

Kiedy udał się do kuchni, do sypialni wszedł Menander. Po raz pierwszy tego dnia Demetriusz miał okazję dokładnie przyjrzeć się druhowi. Poeta miał podbite oko i posiniaczoną twarz, a także ramiona. Można się było domyślać, że pod odzieniem nie było lepiej. Stawiał kroki ostrożnie, wyraźnie przenosząc ciężar ciała na lewą nogę.

– Nie wiem, który z nas wygląda teraz gorzej – stwierdził Falerończyk. – Słyszałem, że miałeś nieprzyjemne spotkanie z kochasiem mojego ojca.

– A ja słyszałem, że już pomściłeś moją krzywdę – odparł Menander, siadając na brzegu łóżka. – Dziękuję ci za to. Chętnie odwzajemniłbym się tym samym.

– Musiałbyś zabić kilku najemników arcystratega. I jego samego też.

– Było chociaż warto?

– Nie wiem. Naprawdę, nic już nie wiem.

– Co stało się z tą kapłanką, o którą miałeś się zatroszczyć?

– Torturowali ją. Okrutnie. Chcieli wydobyć informacje o Aratosie i pozostałych. Jedyne, co mogłem zrobić, to pozwolić jej odejść. Z godnością. Na własnych warunkach.

Zapadło milczenie. Obydwaj pogrążyli się w zadumie nad kolejami losu, które doprowadziły ich do tego miejsca i stanu. Nad ludźmi, którzy towarzyszyli im w tej ponurej drodze, by w pewnej chwili odejść w mrok śmierci. W końcu, zaniepokojeni przedłużającą się ciszą, do sypialni zajrzeli Hesperos i Fedon. Demetriusz gestem zaprosił ich do środka.

– Możesz mówić przy nich swobodnie – rzekł poeta. – Wiedzą o wszystkim.

– Czy Aratos zdaje sobie z tego sprawę?

– Kiedy przyszedł do mnie wczoraj, powiedziałem szczerze, że nie dam rady pomóc mu w pojedynkę. Zgodził się, bym dopuścił do naszej tajemnicy najbardziej zaufanych druhów.

– A my jesteśmy zawsze chętni, by wziąć udział w przygodzie – wtrącił szeroko uśmiechnięty Hesperos. – Tym bardziej jeśli przy okazji zagramy na nosie twojemu ojcu.

– Wiecie, że to może być bardzo niebezpieczne? Ryzykujecie gardłem.

– Jak dotąd nie było zbyt groźnie – odparł śmiałym tonem Fedon. – Spodziewaliśmy się raczej większych komplikacji.

– Więc zaczęliście już działać?

– Wczoraj pożyczyłem od znajomego kupca wóz oraz kilka beczek po winie. Teraz i tak nie są mu potrzebne, gdy niemal cały handel zamarł…

– Ukryliśmy Demostenesa, Korinnę i Aratosa w beczkach i tak przerzuciliśmy ich do Pireusu – ciągnął Menander. – Najemnicy zatrzymali nas tylko raz, ale niewielka łapówka wystarczyła, by nie kontrolowali tego, co wieziemy. Są zbyt zaaferowani oblężeniem.

– Gdzie teraz przebywają Aratos i pozostali?

– W opuszczonym składzie zbożowym, sto kroków od nabrzeża. Czekają tam, aż przygotujemy im drogę ucieczki z Aten.

– A kiedy to zrobimy?

– Po południu udam się do portu. Znajdę jakiś statek, który niedługo wychodzi w morze i wykupię miejsce na pokładzie. Ludzie twojego ojca na razie nie zamknęli Pireusu. Mam nadzieję, że poczekają z tym jeszcze jakiś czas.

– Jak mogę pomóc?

– Na razie odpoczywaj, wracaj do zdrowia i zbieraj siły. Przydadzą ci się wieczorem, gdy będziemy przerzucać nasz drogocenny ładunek na pokład. Kto wie, co się wydarzy… Do tego czasu nie wyściubiaj stąd nosa.

– Zgoda. Ale uważaj na siebie. Mój ojciec wszędzie ma szpicli…

– Nie jestem wprawdzie jednym z nich… – rzekł głośno Arystoteles, wkraczając do komnaty. W rękach trzymał kolejny parujący kubek. – Ale jak sam mówiłeś: im mniej wiem, tym lepiej. Zostawcie nas, chłopcy. Demetriusz musi to wypić i zasnąć. Nic nie leczy tak dobrze jak moje mikstury i zdrowy, głęboki sen!

* * *

Przez wąskie okno widać było tylko skrawek ulicy. Ale był to strategiczny jej fragment. Każdy, kto zmierzał w stronę jedynych możliwych do otwarcia drzwi gmachu, musiałby przejść właśnie tędy. Jak dotąd jednak nikomu nie przyszło to do głowy. Wyglądało na to, że póki co jest bezpiecznie.

Budynek nie został wzniesiony dla celów mieszkalnych, więc nie było tu wewnętrznego dziedzińca, na które mogłoby wychodzić więcej okien. Zwyczajowo zaś nie umieszczano ich w ścianach zewnętrznych, by uniemożliwić zaglądanie ciekawskim przechodniom. Na parterze światło dzienne dostawało się do środka, gdy otwierano wielkie wrota magazynu – dziś jednak były one zamknięte na głucho i zastawione potężnym skoblem. Jedyny otwór, przez który można było wyjrzeć, znajdował się na piętrze i przy nim właśnie pełnił wartę Aratos z Hierapytny.

Stał tak, by cień padał mu na twarz i nie było go widać z ulicy. Co jakiś czas ścierał pot z czoła, gdy ten zaczynał już spływać mu do oczu. Choć burza, która zeszłej nocy przeszła nad Atenami, przyniosła ze sobą przelotne ochłodzenie, to teraz, w ciągu dnia, upał stawał się nieznośny. Fechmistrz drgnął, gdy usłyszał za sobą ruch. Obrócił się na pięcie, sięgając dłonią do rękojeści miecza.

– Spokojnie! – zawołał Demostenes, unosząc przed sobą ręce w obronnym geście. – To tylko ja.

– Nie zakradaj się tak – odparł z naciskiem Kreteńczyk. – I mów ciszej. Ktoś z zewnątrz może usłyszeć.

– Przyszedłem cię zmienić. Całą noc byłeś na posterunku. Pora, byś odpoczął.

– Masz chyba rację. Trochę snu dobrze mi zrobi.

Ateński polityk zbliżył się do okna i wyjrzał przez nie ostrożnie. Uspokojony, cofnął się w głąb pomieszczenia. Zaraz jednak rzekł:

– Kolejny magazyn. Już drugi, w którym się ukrywam. W międzyczasie jaskinie pod Akropolem. Dokąd to prowadzi, Aratosie?

– Do wolności. Bezpieczeństwa. Przeżycia.

– Nie zrozum mnie źle… Jestem wdzięczny za uwolnienie mnie i córki z niewoli. Ale kiedy widzę, jak musimy się ukrywać… i słyszę o tym, jak wielu ludzi nas ściga… zaczynam myśleć, że bezpieczniejsi byliśmy jako zakładnicy Dionizjusza.

Fechmistrz westchnął. Prędzej czy później spodziewał się tej rozmowy.

– Może i była to prawda, zanim Ateny zostały oblężone. Ale teraz? On by się wami posłużył. Bez najmniejszych skrupułów i litości. Prędzej czy później stanąłbyś na Murze Temistoklesa z włócznią przystawioną do pleców. Arcystrateg kazałby się wycofać swoim wrogom. A kiedy by się na to nie zgodzili, bo przecież zgodzić się nie mogą, zepchnąłby cię z tego muru i pozwolił, by wilki pożarły twe zwłoki.

Demostenes zbladł wyraźnie. Kreteńczyk zaś mówił dalej:

– Zresztą… początkowo chciałem uwolnić tylko Korinnę. To na niej zależało mnie oraz Ismenie. Ale ona błagała, bym ocalił również ciebie. Lękała się, że jeśli ucieknie sama, Dionizjusz będzie się mścić. Wystarczająco dobrze znam swego byłego pracodawcę, by uznać to za wysoce prawdopodobne.

– Dionizjusz. On… – Polityk zawiesił głos. Po chwili podjął tonem pełnym oburzenia: – Planował wydać Korinnę za swego syna. Bez mojej zgody!

– Możesz mi wierzyć, wymusiłby ją bez większego trudu. Zresztą, ślub z Demetriuszem nie byłby wcale najgorszym losem. To dobry chłopak. Pomaga nam, ryzykując własną skórę. Gdyby nie on, nie dałbym rady wydostać twej córki.

– Korinna nigdy nie zostanie żoną syna oligarchy! To byłoby najgorsze upokorzenie… Nie dopuszczę do tego. Prędzej skonam.

– To wciąż może się ziścić. Jeszcze nie wydostaliśmy się z Aten.

– Czym sobie zasłużyliśmy na takie prześladowanie!? – zawołał cicho Demostenes. Jego głos zabrzmiał teatralnie, jakby przemawiał do tłumu słuchaczy.

Aratos poczuł rosnącą irytację.

– Czym? Raczysz żartować. Wy, demokraci, sami to na siebie ściągnęliście. Spragnieni władzy weszliście w konszachty z Olimpias i jej poplecznikami. Sprowadziliście do Aten potwory w rodzaju Tryfona z Ambrakii i Kritiasa… Ile było skrytobójczych prób, nim ktoś w końcu potraktował was surowo? Zamach na Fokiona, Dionizjusza, na mnie… W końcu przelaliście morze krwi na ulicach. Gdyby nie wasza nieposkromiona ambicja, nigdy nie doszłoby do tyranii arcystratega!

– Nie chodziło nam o władzę dla siebie, a o dobro Aten! – odparł tamten, lecz jakby bez przekonania. – Naszymi działaniami nigdy nie rządził egoizm!

– Zabawne. Podejrzewam, że Dionizjusz myśli podobnie. W gruncie rzeczy jesteście siebie warci. Tyle że on okazał się skuteczniejszy.

Zapadło milczenie. Aratos był zmęczony. Zranione ramię piekło pod bandażem. Mężczyzna ruszył w stronę schodów prowadzących na parter budynku.

– Idę spać. Obudź mnie, gdyby coś się działo.

– Zostań. Możesz spać tutaj. Miejsca jest dosyć – rzucił, nieco zbyt gwałtownie, Demostenes.

Kreteńczyk zatrzymał się w pół kroku. Dobrze wiedział, o co chodzi tamtemu. Na parterze odpoczywała Korinna. Jak każdy ojciec, obsesyjnie troszczył się o cnotę swej córki… Gdyby tylko wiedział, jak bardzo spóźnił się ze swoją troską.

– Do zobaczenia wieczorem. – Ignorując słowa Ateńczyka, Aratos zszedł po schodach.

* * *

Przystań w Pireusie świeciła pustkami. Menander obszedł Nabrzeże Kantharusa, lecz nie znalazł tam ani jednego statku, który miał w najbliższym czasie wyjść w morze. Następnie ruszył ku położonemu po przeciwległej stronie zatoki Nabrzeżu Afrodyty, po drodze mijając twierdzę Munychii. Tu cumowało nieco więcej jednostek. Poeta rozpoczął systematyczne poszukiwania.

W końcu trafił na pokład „Pogromcy Fal”. Wbrew nazwie jednostka nie czyniła imponującego wrażenia. Zwykły, pękaty statek handlowy. Uwagę poety przyciągnęli tragarze wnoszący na pokład wszelkiego rodzaju ładunki. Wszedł więc po trapie i kazał się prowadzić do kapitana. Ten okazał się otyłym i łysiejącym mężczyzną o jowialnym wyrazie twarzy i wesołych oczach. Nosił imię Theognis. Kiedy dowiedział się, z kim ma do czynienia, aż zagwizdał z wrażenia.

– Widziałem twoją sztukę na ostatnich Lenajach! – zawołał. – Tę, za którą otrzymałeś nagrodę. Czekaj, jak ona się nazywała? „Zbroja”? Nie… „Puklerz”? Ach, pamięć mnie zawodzi.

– „Tarcza” – podpowiedział Menander, a policzki pokraśniały mu z dumy. – Podobała ci się ta komedia, dobry kapitanie?

– Świetna, choć po prawdzie niewiele z niej pojąłem – zaśmiał się mężczyzna. – Strasznie zamotałeś tę historię, mistrzu!

Połechtany wszystkimi pochlebstwami młodzieniec nie od razu przypomniał sobie, po co tu przyszedł. Nim to nastąpiło, gospodarz zdążył już zaprosić go do swojej kajuty, postawić na stole amforę wina i rozlać je w dwa kubki. Spełnili toast za wielką sztukę, a potem następny – za powodzenie na morzu. Kiedy kapitan zabierał się, by ponownie napełnić naczynia, Menander zasłonił swoje dłonią. Musiał pozostać trzeźwy.

– Ja właśnie w sprawie morza… Kiedy wyruszasz?

– O świcie. Wraz z ostatnią bryzą od lądu.

– A dokąd się kierujesz?

– Mam w ładowni sporo attyckiej ceramiki. Być może ostatni ładunek, skoro Miasto zostało oblężone, a w dzielnicy garncarzy stoją obce wojska. Mam nadzieję sprzedać ją drogo w cykladzkich portach i na Krecie.

– Czy możliwe jest, byś zboczył nieco z kursu i zatrzymał się na chwilę na Eginie?

Theognis uniósł brwi nieco zdziwiony.

– Jeśli byłoby to dla mnie opłacalne, czemu nie? Na razie jednak nie widzę ku temu powodu. Egina to zapadła dziura. Nikt nie kupi tam kosztownej ceramiki.

– Zamierzam opuścić Ateny. Muszę na jakiś czas odpocząć od Miasta, złapać oddech. Poszukać natchnienia. Mam pieniądze, by opłacić podróż, ale życzyłbym sobie wylądować właśnie na Eginie.

– Nasz klient, nasz pan. Cena za taki rejs wyniosłaby… siedem drachm.

– Drogo, kapitanie. Myślałem, że jesteś miłośnikiem sztuki. Zważ, że pobyt na wyspie może zaowocować następnymi komediami. Gdybyś nie miał okazji zobaczyć ich w Atenach, z przyjemnością wysłałbym ci ich zapis.

– Dobrze, niech stracę! Pięć drachm. To moje ostatnie słowo.

Menander wyjął sakiewkę i odliczył dwadzieścia drachm otrzymanych od Aratosa z Hierapytny.

– Możliwe, że będą mi towarzyszyć jeszcze trzy osoby. Dwóch przyjaciół i dziewczyna. Jest dla mnie szczególnym… natchnieniem. Nie chciałbym się od niej oddalać.

Kapitanowi oczy rozbłysły na widok srebra, zaraz jednak, usłyszawszy o tajemniczych osobach, zmarszczył podejrzliwie brwi.

– Dodatkowi pasażerowie, tak? Mam nadzieję, że nie będzie z tego jakiejś biedy… Nie próbujesz mnie wciągnąć w jakieś kłopoty, co, mistrzu?

Najbardziej przekonująco, jak tylko potrafił, poeta udał zdziwienie.

– Skąd taka myśl, kapitanie?

– Nie jestem ślepy ani głuchy. Słyszę, o czym huczy cały Pireus. Widzę wzmocnione patrole zbrojnych na nabrzeżu. Wiem, że kogoś poszukują. W tej sytuacji z pewnością rozumiesz moją podejrzliwość.

– Ach, o to chodzi. Zapewniam, że moich przyjaciół nikt nie poszukuje. To praworządni obywatele. Równie zmęczeni Atenami jak ja.

– W takim razie w porządku. Kiedy się zaokrętujecie?

– Jak tylko uda mi się pożyczyć wóz, by przewieźć nasze bagaże. Myślę, że dziś po zmroku.

– Po zmroku – powtórzył Theognis, jakby się nad czymś zastanawiał. – Dobrze, mistrzu. Będę na was czekał. Tylko się nie spóźnijcie. Odpływ i wiatr nie czekają na nikogo.

– Bez obaw. Będziemy o czasie – zapewnił Menander.

* * *

– Kłóciliście się. Słyszałam.

Korinna leżała na posłaniu zrobionym z pustych worków po pszenicy, których pełno było na parterze magazynu. Oświetlała ją samotna lampa oliwna, ustawiona na pobliskiej skrzyni. Ręce podłożyła sobie pod głowę. Miała na sobie ten sam peplos, co poprzedniego dnia. Wtedy odarła jego dolny brzeg, by wykonać opatrunek dla Aratosa. Skrócona suknia podsunęła się jeszcze wyżej, odsłaniając łydki i kolana dziewczyny. Jeden rzut oka wystarczył Kreteńczykowi, by zapomniał o zmęczeniu.

– O co poszło? O mnie?

– Między innymi. Twego ojca i mnie dzieli wiele kwestii.

Uśmiechnął się z zakłopotaniem. Podszedł do młódki, przysunął sobie jedną z niedużych skrzyń i usiadł na niej. Przyjrzał się córce Demostenesa w wątłym blasku samotnego płomienia. Choć przez dwa ostatnie dni umykali przed pościgiem, nocując w podejrzanych miejscach i przemieszczając się do kolejnych kryjówek w beczkach po winie, dziewczyna nie straciła nic ze swej rezolutności oraz siły woli. Była trochę wymizerowana, a jej ubranie podarte i mocno przykurzone, poza tym jednak nie wyglądała, jakby miała zaraz upaść na duchu. Uniosła się nieco i wsparła na łokciach.

– Powinien być ci wdzięczny. Uratowałeś nas.

– Nie uprzedzajmy faktów.

– Wiem, że ci się uda. Wierzę w ciebie.

– Chociaż ty… – Kreteńczyk pochylił głowę. – Po zatrzymaniu Ismeny sam zacząłem tracić tę wiarę…

– Boję się o nią. Kiedy pomyślę, że jest w rękach tego okropnego człowieka…

– Demetriusz się o nią troszczy – zapewnił szybko Kreteńczyk. – Nie pozwoli, by stała się jej krzywda.

Zdecydował, że będzie w to wierzył. To była kwestia woli. Czuł, że nie ma innego wyboru. Alternatywą był bowiem szaleńczy lęk o kapłankę.

Korinna dotknęła dłonią posłania w zapraszającym geście.

– Jesteś wykończony. Połóż się tutaj, jest dość miejsca dla nas obojga.

– To dopiero nie spodobałoby się twojemu ojcu.

– Jest na warcie, prawda?

Przewidując, jak to się skończy, podniósł się ze swego siedziska i legł obok dziewczyny, na boku. Obróciła się doń plecami. Objął ją w talii ramieniem i przyciągnął bliżej do siebie. Zamknął oczy, ale w niczym to nie pomogło. Jej woń była równie pociągająca jak widok. Kiedy pośladki Korinny wtuliły się w jego krocze, natychmiast wyczuła, że ma potężną erekcję.

– Wydawało mi się, że jesteś zmęczony – wymruczała.

– To silniejsze ode mnie.

Uniósł powieki i przesunął głowę do przodu, tak że jego usta dotknęły ramienia dziewczyny. Ucałował je tuż nad brzegiem peplosu. Wargi mężczyzny zaczęły się przesuwać w stronę szyi. Dłoń z talii spłynęła między jej uda.

– Właściwie też już nie jestem senna.

Mocniej przywarła pupą do jego podbrzusza. Sięgnęła ręką za siebie, przesunęła palcami po głowie Aratosa. Pod opuszkami poczuła krótką szczecinę, która porastała niedawno wygoloną czaszkę.

– Obiecaj mi jedno… że będziemy bardzo cicho.

– To zależy wyłącznie od ciebie… Ja nie wydam z siebie nawet jęku.

Młódka poruszyła się prędko, obracając ku niemu ciało. W jej oczach błyskały figlarne ogniki. Objęła szyję Kreteńczyka ramieniem, przywarła ustami do jego warg. Całowali się długo, podczas gdy ich dłonie błądziły niżej, wnikając pod ubranie, pieszcząc, gładząc i ściskając. Fechmistrz czuł rosnącą z każdą chwilą żądzę. Podciągnął kochance suknię. W odpowiedzi zarzuciła mu na biodro obnażone udo. Przesunął po nim ręką – było twarde i jędrne. Potem skierował ją między nogi dziewczyny. Gdy jej tam dotknął, na opuszkach palców poczuł wilgoć. Westchnęła.

Oderwali się od siebie tylko po to, by szybko pozbyć się ubrań. Aratos zerknął jeszcze w stronę schodów. Posłanie umoszczone przez Korinnę oddzielał od nich szereg wysokich skrzyń, zapewniających choć odrobinę intymności. Gdyby jednak Demostenesowi przyszła chęć, by zajrzeć na parter, i tak szybko pojąłby, co się tam dzieje. No cóż, trzeba zaryzykować, pomyślał Kreteńczyk. Nic innego im nie pozostaje. Miał tylko nadzieję, że ateński polityk poważnie traktuje swoją wartę.

Dziewczyna klęczała na posłaniu, całkiem już naga. Czym prędzej dołączył do niej, ściągając przez głowę tunikę. W końcu mógł się nasycić widokiem kochanki. W świetle oliwnego płomienia jej skóra zdawała się mienić złotem. Przesunął spojrzeniem po niewielkich piersiach, zwieńczonych spiczastymi sutkami, a potem w dół, po płaskim brzuchu, aż na pokryte kędzierzawymi włoskami łono. Przełknął prędko zbierającą mu się w ustach ślinę. Korinna również mu się przyglądała. Choć wiedział, że nie jest pięknym mężczyzną, wyglądała na usatysfakcjonowaną. Zresztą, mogła nie zwracać tak dużej uwagi na powierzchowność jak on. Domyślał się, że podniecenie niewiast wywoływane było przez inne impulsy niż w przypadku mężów. Młódka patrzyła teraz na jego przyrodzenie. Na jej wargach błądził półuśmiech. Nie zwlekając, sięgnęła ręką i objęła wzwiedzionego penisa. Kiedy zacisnęła palce na jego trzonie, fechmistrz zacisnął zęby, by dotrzymać słowa i stłumić jęk.

Na kolanach przysunęła się bliżej, by móc swobodnie pobudzać męskość Kreteńczyka. Masowała ją powolnymi ruchami, drugą ręką pieszcząc jądra. Niewiele myśląc, Aratos sięgnął do jej biustu. Zamknął nieduże piersi w dłoniach i rozkoszował się ich jędrnością. Tym razem to Korinna była bliska złamania nakazu ciszy. Przygryzła jednak wargi i spojrzała mężczyźnie wyzywająco w oczy.

Trwali tak przez dłuższy czas, tocząc ze sobą milczący pojedynek. W końcu fechmistrz nie wytrzymał. Chwycił biodra dziewczyny i przyciągnął energicznie ku sobie. Uniósł ją przy tym nieco w górę. Zarzuciła mu ręce na szyję i powoli opuściła ciało niżej, nabijając się na penisa. Jednocześnie objęła go udami i mocno je zacisnęła. Podtrzymując Korinnę za pośladki, Aratos wchodził w nią mocnymi, głębokimi pchnięciami. Była otwarta szeroko i gościnnie, wpuszczała go do samego końca. Szeptała mu do ucha, jak jest jej dobrze, ale na tyle cicho, że z pewnością nie było jej słychać już po drugiej stronie skrzyń, a co dopiero na piętrze. Kreteńczyk pochylił głowę i całował ją po dekolcie, zarazem silnie pracując biodrami.

Kiedy zmęczyła go ta pozycja, pochylił się do przodu i delikatnie złożył młódkę plecami na posłaniu. Potem na nowo umościł się między jej rozchylonymi szeroko udami. Znowu wniknął w nią aż po nasadę członka. Westchnęła i przyciągnęła głowę Aratosa ku sobie. Wsunął twarz w zagłębienie między jej ramieniem i szyją. Jego pchnięcia stały się nieco płytsze, ale za to przyspieszyły. Członek raz za razem wnikał w ciasne, wilgotne wnętrze. Kreteńczyk całował aksamitną skórę dziewczyny, wsłuchany w jej spazmatyczny oddech. Jedną ręką wspierał się o podłogę, drugą zaś masował i ściskał pierś kochanki. Zamknął oczy, chłonąc doznania pozostałymi zmysłami. Zatęchły magazyn, w którym się znajdowali, całkiem stracił znaczenie. Równie dobrze mogli uprawiać miłość na jedwabnej pościeli w szerokim, krytym baldachimem łożu. Czuł, jak palce Korinny przesuwają się po jego plecach, zaczynają je naciskać i drapać paznokciami. Ten nowy element pobudził go do wzmożenia wysiłków. Seria gwałtownych sztychów wstrząsnęła ciałem młódki. Paznokcie zagłębiły się w ciało.

A potem było już czyste, nieskrępowane szaleństwo. Oboje zatracili się w namiętności i przestali zważać na cokolwiek. Na szczęście usta Aratosa zdusiły rodzący się w piersi Korinny krzyk. Biodra Kreteńczyka poruszały się prędko, a penis docierał do najgłębszych zakamarków jej pochwy. Nie wiedzieli, jak długo trwał ten pęd ku szczytowi. Jedno było pewne: dosięgli go w tej samej chwili. Mężczyzna poczuł, jak uda kochanki z zadziwiającą siłą zaciskają się wokół jego boków. Chwilę później nastąpiła erupcja rozkoszy, która z podbrzusza rozlała się dreszczem na całe ciało. Opadł torsem na piersi dziewczyny i wdarł się w nią ostatnim sztychem. Nie przestawali się całować, dzielić ekstazą, przeżywając ją, jakby ich nerwy były połączone, tworząc jedno, a nie dwa ciała.

Nawet gdy przyjemność już w nich wygasła, niczym węgle dogorywające w palenisku, długo jeszcze leżeli blisko siebie, spleceni w ciasnym uścisku. Pot stygł na ich skórze, oddechy wracały powoli do spokojnego rytmu. Aratos poczuł smutek, jaki często pojawia się po miłosnym spełnieniu. Tym razem był on jednak głębszy i bardziej uzasadniony. Kiedy uniósł się nieco i spojrzał w oczy Korinnie, zrozumiał, że i ona to odczuwa. Bez względu na to, jak potoczą się ich dalsze losy, coś nieubłaganie dobiegało końca. Nawet jeśli uda im się uciec z Miasta, nie mieli przed sobą żadnej wspólnej przyszłości. On był awanturnikiem, poszukiwaczem przygód, rębajłą wynajmującym swój miecz temu, kto więcej zapłacił. Ona – córką możnego polityka, której przeznaczeniem było pieczętujące sojusze ojca małżeństwo. No i pozostawała jeszcze Ismena – niewiasta, którą oboje darzyli miłością. To jednak również musiało się zakończyć. I trzeba się było z tym pogodzić. Kapłanka dziewiczej bogini powróci na Eginę, by dalej pełnić swą posługę. Korinna zostanie zamknięta w domu męża, dzieląc los każdej wysoko urodzonej Atenki. Aratos zaś na zawsze opuści ów kraj, by trzymać się z daleka od obydwu niewiast, by zapomnieć – i pozwolić im na zapomnienie.

– To nasze ostatnie chwile razem – wyszeptał, spoglądając na młódkę. – Wiesz o tym równie dobrze jak ja.

– Więc nie zmarnujmy ich – odparła równie cicho. – Skoro to pożegnanie, musi nam starczyć po kres czasu.

* * *

Trzech jeźdźców, eskortowanych przez dwa tuziny hoplitów, zatrzymało się przed Bramą Dipylońską – na tyle daleko, by nie dosięgły ich strzały wypuszczone z ateńskich murów. Obok strategów na końskim grzbiecie zasiadał również mąż zwany Przyjacielem Ludu. Czekali, czując na sobie spojrzenia kilku tysięcy par oczu. Zarówno tych należących do żołnierzy oblegającej Miasto armii, jak i najemników obserwujących ich z umocnień.

– Dionizjusz nie grzeszy dziś punktualnością – zauważył Demades. – Mieliśmy spotkać się na rozmowy o zachodzie słońca. Rydwan Heliosa już prawie skrył się za górami, zaś arcystratega wciąż nie widać. To jawna zniewaga…

– To oznaka słabości – stwierdził Hiperejdes. – Próbuje nas obrazić swoją zwłoką, bo tylko ten sposób mu pozostał. Wie, że nie pokona nas w otwartej konfrontacji. Pozostają mu więc puste gesty.

– Jego pozycja nie jest wcale słaba – zaprzeczył Fokion. – Skrywa się za murem Aten i za murem żelaza dzierżonego przez jego wojsko. Najgorsze zaś, że wziął dwieście tysięcy zakładników – praktycznie całe Miasto. Kto wie, do czego może się posunąć, jeśli poczuje się naprawdę zagrożony…

– Najwyższa pora, by się tak poczuł. – Młodszy ze strategów zmarszczył brwi. – Znalazł się w pułapce. Potrzebujemy tylko floty, by ją domknąć, blokując porty. Wtedy Dionizjusz będzie musiał skapitulować albo go wygłodzimy.

– Zanim tacy jak on poczują pustkę w żołądku, rynsztoki wypełnią się trupami zagłodzonych obywateli – westchnął Przyjaciel Ludu. – Musimy postępować roztropnie.

Rozmowa urwała się raptownie, bo oto rozwarły się podwoje Bramy Dipylońskiej. Wyjechało z niej dwóch konnych, w ślad za nimi maszerowała piesza obstawa. Jeźdźcami byli, jak się okazało, Dionizjusz z Faleronu i jego polemarcha, Spartanin Lizander. Zbliżyli się do oczekujących ich wodzów.

– Wybaczcie, że musieliście czekać – zawołał już z daleka ateński tyran, ale zaraz okazało się, że nie zamierza usprawiedliwiać ani tłumaczyć swego spóźnienia.

– Na szczęście dzień jest piękny – odparł mu Hiperejdes. – Miło spędzić go pod gołym niebem.

– To prawda. Wczorajsza burza oczyściła powietrze. – Dionizjusz uśmiechnął się tajemniczo. – Nie jest tak duszno jak przez ostatnie miesiące.

– Skoro już omówiliśmy pogodę, przejdźmy do ważniejszych tematów. – Fokion był jak zawsze konkretny i nie dawał wyprowadzić się z równowagi. – Zebraliśmy się tu, by znaleźć możliwie bezkrwawe rozwiązanie tego kryzysu.

– Doprawdy? Sądziłem, że zebraliśmy się, by przyjąć waszą kapitulację.

– Raczysz żartować, Dionizjuszu. – Starzec celowo nie tytułował swego rozmówcy „arcystrategiem”. Chciał w ten sposób podkreślić, że nie uznaje jego nowej godności, którą uzyskał na drodze wymuszenia. – To my oblegamy ciebie, a nie odwrotnie.

– To prawda, oblegacie. I możecie to robić aż po kres czasów. Ateny nigdy jeszcze nie upadły na skutek szturmu od lądu. Długie Mury do Pireusu dają nam okno na świat. Będziemy mogli czerpać stamtąd zaopatrzenie i zbrojne posiłki, podczas gdy wy będziecie tkwić tutaj, w upale i słocie. Wasi żołnierze będą dezerterować, byle tylko wrócić do swych rodzin. Oczywiście wpuszczę każdego z nich, o ile przysięgnie mi wierność. W końcu będzie was tak mało, że bez trudu się z wami rozprawię. Wtedy będzie już za późno, by oczekiwać mojej litości.

– Nie bierzesz czegoś pod uwagę – warknął Demades. – Mamy flotę. Przy jej pomocy możemy łatwo zatrzasnąć twoje „okno na świat”! Zablokować Pireus i cię wygłodzić! Ciekawe, czy twoi najemnicy nadal będą posłuszni, gdy zabraknie im chleba?

Dionizjusz odrzucił głowę do tyłu i zaczął się śmiać.

– Ach, czyż mogłem o tym zapomnieć? Wasza drogocenna flota! No, Lizandrze, powiedz im! Niech zaczerpną najnowszych wieści!

Spartanin przesunął spojrzeniem po nieprzyjacielskich wodzach.

– Burza, która w nocy przeszła nad Atenami, wczoraj szalała nad Cieśniną Eurypusu. Flota płynąca między Attyką i Eubeą wpadła prosto w sztorm. Kilkadziesiąt okrętów poszło na dno, jeszcze więcej zostało ciężko uszkodzonych. Te, którym udało się przetrwać, zawróciły i schroniły się w porcie w Chalkis.

– Macedońskim porcie w Chalkis – podkreślił arcystrateg. – Posłałem już list do namiestnika tamtejszego garnizonu, by zatrzymał okręty oraz internował załogi. Na piśmie tym złożył swą pieczęć macedoński ambasador, Meleager! Obawiam się więc, że nikt nie zablokuje Pireusu. Straciliście swoją jedyną przewagę.

Znać było, że wiadomość zrobiła dużo wrażenie na strategach. Starając się robić dobrą minę do złej gry, Hiperejdes rzucił:

– To niczego nie zmienia. Położymy kres twoim rządom, tyranie.

– Czyżby zaszkodziło ci słońce, przyjacielu? – Dionizjusz nie przestawał się uśmiechać. – Nieważne. Starczy już na dziś tych negocjacji. Zmarnowaliśmy dość czasu. Wyślijcie parlamentariuszy, gdy zechcecie skapitulować. Do tego czasu nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia.

Arcystrateg i polemarcha zawrócili konie i ruszyli w stronę bramy. Najemnicy z eskorty ruszyli w ich ślady. Jeden nieco dłużej został w tyle. Spojrzał znacząco na Fokiona, a potem upuścił w trawę jakieś zawiniątko, bacząc przy tym, by nie dało się tego zauważyć od strony ateńskich murów. Następnie dołączył do pozostałych. Trzech jeźdźców poczekało, aż tamci się oddalą. Fokion posłał jednego z hoplitów po zawiniątko, po czym cały orszak wrócił do obozowiska. Kiedy trzej wodzowie znaleźli się w namiocie należącym do strategów, rozwinęli brunatną tkaninę. W środku znajdowała się drewniana zabawka – stylizowany koń umieszczony na podstawie z deseczki, do której zamontowano cztery koła.

– Co to jest, na Zeusa? – zapytał zdziwiony i poirytowany Demades. Wciąż jeszcze nie doszedł do siebie po ciosie, jakim była wieść o utracie floty. Może dlatego nie dostrzegł tego, co dla pozostałych mężczyzn było oczywiste.

– Koń trojański – odparł spokojnym tonem Hiperejdes. – Wygląda na to, że mamy sojusznika w obrębie murów. Kogoś, kto otworzy nam podwoje Aten, tak jak Odyseusz otworzył Achajom bramy Troi.

– Kim jest ten tajemniczy zdrajca?

Fokion odwrócił zabawkę i przyjrzał się spodniej stronie deseczki. Ktoś przy pomocy noża wydrapał tam dwie kreski, łączące się końcami.

– To lambda, pierwsza litera słowa „Lacedemon”. Spartanie noszą ją niekiedy na tarczach…

– A także pierwsza litera imienia „Lizander” – dokończył Przyjaciel Ludu. – A zatem wszystko jasne. Nie możemy zmarnować takiej okazji. Lepsza się nie przytrafi.

– To może być pułapka – zauważył Demades.

– Jestem gotów zaryzykować! – Hiperejdes zapalił się już do pomysłu. – Wybierzmy stu najlepszych ludzi, połowę z waszych i połowę z moich oddziałów. Ja ich poprowadzę. Odyseusz otworzył bramy Troi po zmroku, więc i my będziemy wtedy gotowi.

– Nie wiemy nawet, którą bramę otworzy…

– Spotkaliśmy się przed Dipylońską. To jedyna wskazówka, jaką mamy.

– Wiele ryzykujesz, Hiperejdesie – rzekł Fokion. – Lecz jeśli ci się uda, wszyscy będziemy twoimi dłużnikami.

– Na to właśnie liczę… przyjacielu.

Po tych słowach sędziwy oligarcha oraz demokrata uścisnęli sobie prawice.

* * *

Położona w porcie tawerna „Pod Czarnym Żaglem” zawsze cieszyła się złą sławą. Spotykali się w niej najtwardsi przemytnicy, ścigani przez prawo mordercy, zbiegli niewolnicy, którzy zgładzili swoich panów. Scytowie ze straży miejskiej rzadko zdobywali się na odwagę, by tu zajrzeć. Ostatni raz stało się to niemal pół roku temu, gdy ścigali Haimona Łysego. Obecnie było to jeszcze mniej prawdopodobne. Gospodę obrał sobie bowiem za siedzibę Deimos Półmartwy, starszy nad skrytobójcami i przestępczy król Pireusu.

O zmierzchu w lokalu było gwarno i tłumnie. Szczególnie w okolicach stołu, przy którym zasiadał Deimos wraz ze swoim gościem, enomotarchą Sostenesem. Najemnik miał obandażowany bok oraz lewą dłoń. Wokół tłoczyli się przyboczni Półmartwego oraz ci, którzy pragnęli nimi zostać: barwna zgraja lizusów, rzezimieszków, drobnych złodziejaszków i donosicieli. Dwaj mężczyźni całkiem ich ignorowali, pogrążeni w rozmowie. Najemnik opróżniał kolejne kubki wina, natomiast jego gospodarz niemal powstrzymywał się od picia.

– Wygląda na to, że będziemy musieli przyzwyczaić się do oblężenia – rzekł Sostenes, odstawiając z hukiem puste naczynie na blat.

Stojąca nad nim niewolnica o wielkim biuście i rozłożystych biodrach natychmiast napełniła je trunkiem z trzymanego oburącz ciężkiego dzbana.

– Arcystrateg nie zamierza stawać do bitwy, a Fokion i pozostali nie zdołają sforsować murów. Czeka nas długa blokada lądowa.

– A więc jedyną drogą zaopatrzenia Miasta będzie Pireus – zauważył cichym tonem Deimos.

– Który ty w pełni kontrolujesz. Oblężenie jest złe dla Aten, ale dobre dla ciebie. Nim się zakończy, będziesz bogaty jak Krezus.

– Zawsze chętnie dzielę się swym majątkiem… zwłaszcza z dobrymi druhami.

Oczy najemnika rozbłysły.

– Co masz na myśli?

Herszt złoczyńców skinął głową. Jego ludzie odepchnęli od stołu interesantów i pochlebców. Wokół dwóch mężczyzn momentalnie zrobiło się bardzo pusto. Półmartwy nachylił się ku Sostenesowi i rzekł:

– W tej chwili przekazuję arcystrategowi jedną drachmę od każdych dziesięciu, które zarobię. To opłata za ochronę i prawo do działania w Mieście. Przyznam jednak, że dość wygórowana. Nie pogardziłbym możliwością uwolnienia od niej części moich dochodów.

– Mów dalej…

– Ateny będą wymagały coraz więcej dostaw drogą morską. Nowe podatki i cła wprowadzone przez Dionizjusza w celu utrzymania najemniczej armii czynią legalny handel nieopłacalnym. Dlatego wzrasta rola kontrabandy. Chętnie wszystko zorganizuję… ale potrzeba mi zapewnienia, że nowe zarobki, które osiągnę, nie zostaną zbytnio uszczuplone. Jestem w stanie za to zapłacić… dziesiątą część tego, co byłem winien arcystrategowi. Drachmę od każdej setki.

– Myślę, że byłbyś gotów zapłacić również trzy drachmy od stu.

– Dwie. To wciąż królewska kwota.

– Zgoda. Niech tak będzie. Zadbam o to, by ani Dionizjusz, ani Lizander nie dowiedzieli się o twoich interesach na boku.

– Wiedziałem, że jesteś człowiekiem interesu – odparł Deimos. – Przysięgam, że nie pożałujesz. Uczynię cię bogaczem.

Chciał chyba powiedzieć coś jeszcze, ale wtedy właśnie wybuchło zamieszanie. Jakiś mężczyzna próbował przecisnąć się między przybocznymi Półmartwego. Ci chwycili go za ramiona i nie puszczali ani na krok w stronę swego herszta.

– Kto to jest? – spytał zaskoczony Sostenes, odwracając się od stołu.

– To jeden z moich informatorów. Mam oczy i uszy w całym Pireusie. No, przepuście go tutaj, chłopcy. Najwyraźniej ma coś ważnego do powiedzenia.

Niski i chudy mężczyzna o twarzy przywodzącej na myśl szczura, zbliżył się do stołu, gdy tylko przyboczni sprawdzili, czy nie ma przy sobie ukrytej broni. Pochylił głowę przed Deimosem i wyrzucił z siebie:

– Wybacz, że cię niepokoję, panie… lecz mam wieści o ludziach, których poszukujesz.

– Mów dokładniej! Nie wiem, o kogo chodzi.

– O Demostenesa, panie. O jego córkę. I Kreteńczyka…

Sostenes podniósł się od stołu, sięgnął zdrową dłonią, chwycił mężczyznę za przód tuniki i szarpnięciem przyciągnął ku sobie.

– Mów wszystko, co wiesz. Teraz!

Donosiciel przełknął prędko ślinę.

– Dziś w nocy spróbują się dostać na pokład „Pogromcy Fal”, który o świcie wychodzi z portu… Miejsce na statku wykupił im poeta Menander… Wiem to z pewnego źródła, panie…

– Oby tak było. Jeśli się mylisz, znajdę cię i pokroję na kawałki.

Odepchnął szczurowatego i pochylił się w stronę Deimosa.

– Proponuję, byśmy przypieczętowali naszą współpracę… Pochwycimy ich razem i podzielimy się nagrodą.

– W jaki sposób? – spytał Półmartwy.

– Ty weźmiesz pieniądze. Ja zadowolę się córką Demostenesa.

– Uczciwy podział. – Herszt złoczyńców odpiął od pasa sakiewkę i cisnął ją donosicielowi, nie sprawdzając nawet, ile było w środku.

– Użycz mi swoich ludzi. Aratos potrafi walczyć. A ja, jak widzisz, nie jestem w najlepszej formie.

– Dostaniesz ich. Ty natomiast upewnij się, by żadni Scytowie ani najemnicy nie patrolowali dziś portu. Nie chcę dzielić się z nimi zarobkiem.

– Możesz być tego pewien, Deimosie. Żaden z psów arcystratega nie wejdzie nam tej nocy w drogę.

Przejdź do kolejnej części – Opowieść helleńska: Demetriusz XXXVIII

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

 

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Aż trudno uwierzyć, że ten cykl naprawdę zbliża się do końca:(
Zaniepokoiła mnie ta część. Drżę o moich ulubieńców, Autorze, mam nadzieję, że nie okażesz się zbyt okrutny, mimo wszystko…
A dłuższą recenzję napiszę po ostatniej części… Na razie 5 gwiazdek za trzymanie w napięciu, pomysłowość i, jak zwykle, piękny język.

Dobry wieczór,

mam przyjemność zaprezentować dziś kolejny rozdział przygód Demetriusza z Faleronu. Jest to rozdział przedostatni. Ostatni pojawi się w przyszłym tygodniu, najprawdopodobniej w poniedziałek. A potem już tylko Epilog – prawdopodobnie na początku stycznia (mimo najlepszych chęci raczej nie uda mi się skończyć w tym roku!). Mam nadzieję, że powyższy rozdział spodoba się Czytelniczkom i Czytelnikom NE i zachęci ich do lektury następnego.

Tradycyjnie już, wielkie podziękowania należą się Atenie, która dokonała korekty tekstu.

A ponieważ Miss.Swiss ubiegła mnie dziś w komentarzach, skorzystam z okazji i odpowiem tutaj: Miss, właśnie o to chodzi, by w ostatnich odcinkach wywołać lęk o bohaterów! Poczucie niepewności to efekt, który zdecydowanie zamierzałem wywołać 🙂 Czekam na tą długą recenzję i zabieram się do kończenia ostatniego rozdziału.

Pozdrawiam
M.A.

Ostatnio unikam tematów przemocy. Rzeź wśród bohaterów czy antybohaterów zniechęca mnie do czytania. Czekam, aż Autor zmieni zainteresowania i zaproponuje pogodną opowieść.
Tę brutalną sagę przeczytam może kiedyś do końca jednym ciurem, często "zamykając" oczy przed okropieństwami czasów antycznych.

Zgadzam się z Karelem. Też lubię pogodne opowieści, które nie powodują negatywnych uczuć.
Życie pełne jest trosk i zmartwień i chciałoby się na tych stronach czytać o tym co poprawia nastrój.
A swoją drogą, może ktoś pokusił by się na napisanie, np o tym jak wyglądało życie erotyczne w neolicie, a nie w czasach starożytnych, o których historia dużo wie.
2andreas

Karelu, Andreasie:

Zgadzam się, że Opowieść helleńska jest brutalna, krwawa, a trup pada gęsto. Z drugiej strony, nigdy nie było inaczej – zawsze podkreślałem, że historie, które piszę, rozgrywają się w czasach okrutnych i z naszej perspektywy – silnie amoralnych. Tak więc byliście ostrzeżeni 🙂

Pisanie opowiadań "ku pokrzepieniu strapionych serc" nigdy nie było moim zamiarem ani ambicją. Fabuły nadmiernie optymistyczne mnie osobiście nużą. Brak realizmu (a historie pisane dla poprawy nastroju Czytelników często nim grzeszą) uważam za jedną z większych fabularnych wad. Robię tu wyjątek wyłącznie dla opowiadań z zamierzenia komicznych, podczas których chętnie "zawieszam niewiarę". Reasumując: nie zamierzam pisać historii, których sam nie chciałbym czytać…

Co do neolitu, mam zbyt mało informacji na temat tego okresu, zaś nadmiernej gdybologii nie lubię. Podejrzewam jednak, że estetyka i higiena neolitycznych uniesień mogłaby okazać się dość odrzucająca dla dzisiejszych Czytelników 😀

Pozdrawiam
M.A.

Co do neolitu pewnie byłoby tak samo brutalnie jak w starożytności tyle, że nie wiadomo jakich wymówek by używali. Z drugiej strony jak widać Meleager uznał, że Dionizjusz jest przegraną kartą. I teraz ciekawostka a może spiskowa wersja historii czyżby Macedończycy celowo pozwoli na zgubę Dionizjusza licząc, że będą mieli okazję na kolejną wojnę z Atenami biorąc pod uwagę, że do władzy mogli dojść Demostenes i Hiperejdos? A może liczyli, że Fokion i Demades przejmą władzę.

Witaj, Anonimie!

O ludziach neolitu możemy tylko spekulować. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że rozmyślne okrucieństwo to cecha wybitnie ludzka i wymagająca pewnego zaawansowania intelektualnego, możemy założyć, że starożytni bili neolitycznych na głowę, przynajmniej pod tym względem. To w starożytności zaczęto przecież tworzyć wymyślne narzędzia tortur. Wcześniej wystarczyło przebić wroga dzidą, ewentualnie wybić mu maczugą mózg przez uszy 🙂

Co zaś się tyczy strategii Meleagra i Macedończyków – myślę, że ich podstawowym celem na południu Hellady jest święty spokój. Imperium potrzebuje tego, skoro jest zaangażowane w wojnę z Persją. Z perspektywy Antypatra nie jest istotne, kto zapewni spokój – demokracja, oligarchia czy tyrania. Skoro tyran Dionizjusz tego nie potrafił – to może warto było spróbować innych dróg? Więcej na ten temat w Epilogu.

Pozdrawiam
M.A.

P.S. To prawda, że na NE nie mamy żadnych opowiadań "neolitycznych". Ale mamy jedno z okresu jeszcze starszego! Życzę miłej lektury: http://najlepszaerotyka.blogspot.com/2013/09/studium-dominacji.html I tak, zdaję sobie sprawę, że zdradziłem puentę – inaczej niestety nie dało się polecić tego tekstu!

Autorzy NE
Zdowych i wesołych Świąt dla wszystkich Autorów NE.
A w Nowym 2015 Roku, niech nam dostarczają takich samych, a może jeszcze lepszych emocji.
Pozdrawiam
2andreas

Dołączam się

I ja też!

Absent absynt

Dobry wieczór,

dziękując za życzenia również się odwzajemnię: wesołych świąt dla wszystkich Czytelniczek i Czytelników Najlepszej Erotyki! A rok 2015 niech będzie lepszy od tego, który właśnie się kończy!

Pozdrawiam
M.A.

Ponieważ przerwałeś w tak ekscytującym momencie, nie tracąc czasu ruszam dalej. Nasunęło się tylko jedno pytanie. Arystoteles niepochlebnie wypowiada się tutaj o Macedonii oraz jej ustroju. Czyni to po tym, gdy przez kilka lat był uprzednio wychowawcą młodego Aleksandra, następcy tronu. Hipokryzja ze strony tytana myśli?

Witaj, Neferze!

Mimo wszystkich swoich uwikłań, Arystoteles pozostaje jednak Grekiem i to takim, który wiele lat spędził w sercu tego świata, Atenach. Nie ma wiele sympatii dla jedynowładztwa, ani dla ludności nie-greckiej. A przecież uznanie Macedończyków za Hellenów było dość świeżym osiągnięciem króla Filipa. Zresztą, większość i tak uważała, że tylko rodzina królewska i otaczające ją elity były helleńskie, a resztę Macedonii zamieszkiwała ludność na poły barbarzyńska. Stąd zapewne ta uwaga.

Pozdrawiam i życzę miłej dalszej lektury!
M.A.

Napisz komentarz