Poławiacz bursztynu (Seelenverkoper)  3.51/5 (27)

18 min. czytania

motylekPaździernik.

Burzliwa jesień. Wysoko płynące, czarne chmury przynosiły nocne nawałnice, które obrywały z drzew resztki pomarańczowych liści i wynosiły na brzeg z głębi morza bursztyn. Nie tylko drobnicę nie większą od grubych kropel deszczu, a całkiem spore kamyki jak ziarna grochu i większe jeszcze, podobne do jaj kukułczych. Dobre gatunki, przejrzyste, niespękane i o barwie przypominającej poranną, świeżo zaparzoną english breakfast. Mocną. Lub te mlecznobiałe z refleksami cytrynowej żółci. Ale na razie trwał jeszcze sztorm, którego moc mogła oznaczać wspaniałe łupy. Ludzie czekali, siedząc w kucki pod ścianą niewielkiego sklepu wiejskiego. Właściciel też dorabiał łowiąc bursztyn, więc późna godzina otwarcia mu nie przeszkadzała. Dochodziła trzecia nad ranem.

Siedzę nad konserwą turystyczną, odkrawam plastry mięsa kozikiem, odrywam brudną dłonią kawałki chleba i pakuję sobie do ust. Czekam. Śniadanie popijam wodą mineralną. Nie jestem stąd, to nie mój rewir. Twarze właścicieli małych kutrów i starych, pozwalnianych pracowników stoczni wyrażają nieufność. Nie dziwię się, bo w końcu mogę ukraść część ich urobku. Część chleba na nadchodzące tygodnie, które odejmę od ust dzieciakom czy żonie. Tylko, że ja też muszę coś jeść, a znam się tylko na bursztynie. Na bursztynie i boksie, ale na tym drugim nie da się zarobić. Stanowi jednak powód, dla którego mnie tolerują. Wyglądam jak góra mięśni mogąca gruchotać dość swobodnie po równo grube sztachety płotu i ich kości. Jeden z mężczyzn, znudzony widocznie napięciem woła mnie:

– Co tak sam siedzisz, do nas chodź. Posłuchamy radia czekając.

Podnoszę się, otrzepuję, zgarniam plecak i lampę, a potem podchodzę do nich. Puszczam w obieg połówkę śliwowicy, by zasłużyć na łaskę. Małe, turystyczne radyjko kupione od „ruskich” kilkanaście lat temu trzeszczy i piszczy przeraźliwie w rękach faceta prawie dorównującego mi wagą i wzrostem. Najpierw łapie stację ojca Rydzyka, ale widać, że duch laicyzacji dotarł też i tu, bo poławiacze bursztynu burczą zgodnie, by szukać dalej.

Po drodze, na falach krótkich, cud radzieckiej techniki odkrywa stacje numeryczną. Wsłuchujemy się w niezrozumiały ciąg cyfr i cierpliwie wysłuchujemy kobiecego głosu kończącego audycję niezrozumiałym słowem po niemiecku.

Potem następuje sukces. Z małego głośniczka popłynęła trzeszcząca muzyka. Zastygliśmy nieruchomo. Niektórzy nucili, mając nadzieję, że wiatr i szum fal skutecznie ich zagłuszy. Trzecia z rzędu piosenka i usłyszałem ją ponownie. Po ponad roku detoksu jaki sobie zafundowałem i który właśnie poszedł w diabły, znów przed oczami stanęła mi roześmiana twarz kobiety. Głęboki, lekko zachrypnięty głos, którym wyśpiewywała wieczną miłość czy inną bzdurę, świdrował moje uszy bardziej niż, nagle, odległe grzmoty i bicie fal o brzeg.

***

Sierpień trzy lata wcześniej.

Są też letnie burze. Nagłe i niespodziewane, znacznie bardziej porywcze i niebezpieczne. Letnie burze przypominały mi zawsze kobiety. Teraz jeszcze bardziej niż wtedy zdaję sobie sprawę z ryzyka, jakie niosło ze sobą siedzenie pod rozłożystym drzewem i wpatrywanie w rzęsisty deszcz. Nocny mrok i zakrywające niebo chmury sprawiły jednak, że pogubiłem się, łażąc po polach i nie umiałem trafić do auta. Nie miałem jednak też ochoty moknąć. Zresztą, mój towarzysz też nie wyrażał typowego psiej rasie zachwytu nad błotem i strugami wody lejącej się z nieba, więc siedzieliśmy razem pod konarami kasztana. Nigdy nie należałem do gadatliwych, bernardyn zresztą też, więc burza upływała nam na milczeniu i podrzemywaniu.

Potem zza kotary deszczu wyszła Róża kichnęła donośnie zamiast powiedzieć „dobry wieczór panom”. Pies uznał jej zachowanie za wyjątkowo niegrzeczne, więc warknął pod nosem, bardziej dla zasady, niż by wzbudzić szacunek czy strach. Dziewczyna jednak zamarła w bezruchu. Włosy jasnego koloru przylepiły się do jej szczupłej, ale nie kościstej twarzy. Była wysoka, o szerokich ramionach, wąskich biodrach i niewielkich piersiach, więc przywodziła na myśl niezbyt ładny i pochlipujący prostokąt.

Tak się jakoś złożyło, że pies chyba przeprosił, bo siadła obok niego przy pniu i wplotła długie, szczuplutkie palce pianistki w grube kudły łagodnego bydlęcia. Głaskała go przez chwilę, bawiąc się oklapniętymi uszami i łapami wielkości spodków od herbaty.

– Na początku myślałam, że to bardzo smutny człowiek. – Miała spokojny głos. Taki, jakim chciałoby się, aby śpiewano wszystkie kołysanki. Głęboki, głuchy i ciemny. – Pochylony na czworaka z opuszczona, kudłatą głową.

– Z nas dwóch to ja jestem bardzo smutnym człowiekiem – odparłem i zapaliłem papierosa. Ogień rozbłysł jasno, rozpraszając na parę chwil mrok.

– Szkoda, że nie widać gwiazd – powiedziała i lekko przysunęła się do mnie.– Lubię patrzeć w gwiazdy.

– Ja nie – burknąłem cicho i spojrzałem jeszcze raz na moją niespodziewaną towarzyszkę. Jakimś kocim zwyczajem podkuliła nogi po siebie. I tak nie miałem co oglądać, bo nie dość, że założyła dżinsy, to łaziła w ciężkich, czarnych glanach. – Wolę patrzeć na kobiety.

– To była seksistowska uwaga – skrytykowała mnie, nadymając policzki. Ładne  rumieniące się teraz z oburzenia.

– Oczywiście, że seksistowska. – Uśmiechnąłem się. – Jesteś drugą  w kolejności najpiękniejszą kobietą, jaką widziałem.

– Drugą? – spytała z lekkim oburzeniem, nie wynikającym wcale z seksizmu.

– Za piękniejszą uważam jedynie Ingrid Bergman w „Casablance”.

– Głuptas – burknęła lekko obruszona.

Nie pamiętam kiedy powiedziała, że ma na imię Róża i że jest ode mnie starsza i przez to jakoś nie wypada. Nie umiem sobie przypomnieć momentu przedstawienia się jako Agrawain. Opowiedziałem, jak poszukujemy z psem bursztynu. Świecimy ciężką latarką diodową w bruzdy świeżo zaoranych pól, pod lasami znajdujemy odblaski słońca. W piaszczystej ziemi jest go całkiem sporo, ale i często kaleczymy dłonie i łapy o pokruszone butelki od piwa. Czasem przemierzamy też kopalnie piachu i przegrzebujemy ziemię wygarniętą pod fundamenty domków letniskowych ludzi, których stać na działkę w głuszy.

Ona streściła mi historię swoich nieudanych związków i opisała facetów, którzy ją tak czy inaczej skrzywdzili. Chlipiąc i obejmując łeb psa zbliżała się do mnie z każdym słowem, aż ułożyła głowę na moim ramieniu. Usnęła w końcu, nie wiem czy ze zmęczenia, czy odczuwszy spokój.

Całą następną zimę, gdy głęboki śnieg pokrył tereny moich łowów, spędziłem jeżdżąc za nią i zespołem, w którym śpiewała na wszystkie koncerty. Zawsze siadałem lub kucałem gdzieś w kącie, wsłuchując się w jej ciepły, jesienny głos. Najpierw zakochałem się w jego brzmieniu, dopiero potem w jej długich szczupłych nogach okrytych zazwyczaj grubymi rajstopami, spiczastych piersiach i uśmiechu. Na kawałkach instrumentalnych czy długich solówkach, gdy ich gitarzysta szalał po scenie zarzucając włosami, rycząc radośnie i obmacując basistkę,  siadała na krześle gdzieś w kacie i marzyła.

Psu też się podobała. Po każdym koncercie łaziliśmy więc za nimi z opuszczonymi łbami oczekując skarcenia.  Baliśmy się, że odgoni nas, przepędzi na cztery wiatry lub chociażby okrzyczy. Ona zaś tylko zaprosiła nas do swojego małego, studenckiego mieszkania. Zrobiła to tak, jakby się wstydziła. Tak, aby nikt inny nie słyszał.

***

Zima

Turkot kół nieogrzewanych wagonów i obietnice spędzenia z Różą całego, następującego po ten nocy w drodze dnia usypiała nas. Jej obietnica. Nie wymyślona przez nas. Nie sprowadzona przez senną marę, ale właśnie jej. Wypowiadała ją jakby nieśmiało, zawsze pod koniec długiej telefonicznej rozmowy, w której było tak wiele milczenia, wahania, ale też i zrozumienia pomiędzy słowami. Spaliśmy więc, ja i wielki bernardyn, spokojnie do momentu, w którym nie obudzi nas trzeszczący głos zawiadowcy tej ostatniej stacji.

***

W styczniu na drzwiach jej pokoiku w mieszkaniu dzielonym z innymi studentami pojawiły się wielobarwne kwiaty. Sama je namalowała, gdy patrzyłem. Wyglądała pięknie, gdy zagryzała cienkie wargi w skupieniu, z końcówkami włosów przypominającymi tęczę i śladami farby na twarzy.

– Wiesz – zaczęła, nie patrząc w moją stronę i wymachując cienkim pędzelkiem– ostatnio na koncercie w Gdyni, tym na którym nie mogłeś być, bo stałeś w zaspie…

– To pociąg stał w zaspie – sprostowałem. – Ja stałem w korytarzu wagonu.

– …podszedł do mnie taki chłopak. Mężczyzna właściwie. Chryste, ale on był przystojny – mruknęła ciszej, jakby do siebie i uniosła głowę. Miała piękną, cieniutką szyję, którą zawsze chciałem głaskać wierzchem dłoni. Spochmurniałem momentalnie, gdy dotarł do mnie sens jej słów.

– Wiesz, napisał do mnie po paru dniach na fejsbuku – ciągnęła, nie widząc mojej kwaśnej miny. – Powiedział, że założył nawet dla mnie specjalnie konto.

– Pewnie na tym, którego do tej pory używa, zobaczyłabyś zdjęcia z żoną i dzieciakami lub przynajmniej z narzeczoną – wciąłem się złośliwie w jej opowieść.

– Jesteś straszny – ofuknęła mnie. – Nie wszyscy kłamią! Podobno jest modelem– dodała, wpatrując się we mnie. Trochę niebieskiej farby zostało jej na policzku. Podkreślała stalowo-błękitny kolor jej oczu, z niewielkimi, bursztynowymi plamkami. – Ciężko w to wątpić, bo wygląda jak model. Ma takie ostre rysy szczęki, zgrabny nosek i ciało lekkoatlety. Wiesz – uśmiechnęła się i przykucnęła przed moją twarzą ręką sięgając psa, który drzemał pod jej łóżkiem – to strasznie fajny koleś.

– Jasne – zgodziłem się kiwając powoli ciężką głową. – Model i założył nowe konto na fejsbuku.

– A ty dalej tylko o tym.

– Bo mu nie wierzę jak psu – rzuciłem w przypływie odwagi.

Mój pies warknął gniewnie spod łóżka, ewidentnie nie życząc sobie antropomorfizacji w tym konkretnym przypadku.

– Poza tym – zezowałem na swój wielgachny, wielokrotnie pogruchotany nochal – też miałem prosty i śliczny nosek. Kiedyś.

Dzień minął nam jak zwykle. Dużo spacerowaliśmy po mieście, oglądając wąskie mosty przerzucone przez rzekę, stare kamienice i śnieg powoli sypiący się na nas z nieba. Chociaż ja głównie oglądałem Różę. Śledziłem pilnie każdy jej krok, każdą utratę równowagi, by w razie czego schwycić w ramiona. Długo zawieszałem wzrok na pupie w kształcie śliwki, lekko wydłużonej, ale ciągle prężnej, bez grama tłuszczu. Zakładała obcisłe dżinsy co sprawiało, że dostawałem szału i wierzcie mi, rozgrzewało to lepiej niż wszystkie herbaty góralskie, konfitury z malin i setki wódki wypite w bramie osłaniającej od wiatru. Potem, pozwalałem jej odskoczyć na parę metrów i przenosiłem wzrok na długie nogi. Chciałbym móc je gładzić niespiesznie, gdy wrócimy do jej mieszkanka. Ale teraz mogłem jedynie uważać, być czujnym jak mój pies, by nie przegapić chwili w której straci równowagę i uratować ją. Wziąć w ramiona. Całą.

Jednak nigdy nie poślizgnęła się.

– Chcesz, to opowiem ci dowcip o mamutach. Chcesz? – spytała filuternie, zbliżając swoja twarz do mojej i śmiejąc się z własnych myśli. Chciałem.

– Wiesz czemu mamuty wyginęły? – zaczęła i spojrzała na mnie uważnie. Wzruszyłem ramionami. – Bo mamucice mówiły „yym” – tu uroczo wydęła wargi i pokręciła głową rozrzucając burzę złocistych włosów wokół głowy. Kurwa. Scena jak z reklamy na Polsacie wyreżyserowanej przez profesjonalnych amerykańskich speców za grube miliony. Zdziwiłem się nawet, że nie usłyszałem trąb anielskich i lektora zachwalającego nescafe pełnoziarnistą. Odgarnęła parę kosmyków wystających spod czapki z twarzy – były zmoczone przez nieustannie padający śnieg. Potem rozchyliła blade wargi i chyba chciała coś powiedzieć, ale skończyło się na tym, że odwróciła ode mnie wzrok i poprawiła wełniany szalik.

Gdy zmęczyliśmy się łażeniem siedzieliśmy dygocząc, gdzieś na małym, zapomnianym przez resztę ludzi ryneczku i piliśmy gorące napoje w tekturowych kubeczkach.

– Dlaczego wiecznie pijesz herbatę? – spytałem połykając wrzące espresso.

– Nie wiem, czy mogę ci powiedzieć – zawahała się i przygryzła wargę, grając ze mną. Wiedziałem, że przegrałem partię. Poddałem się bez walki już dawno temu. Zrobiłbym wszystko, by mówiła, by zawsze słyszeć jej głos, który sprawiał, że świat był dobrym i szczęśliwym miejscem nawet, jeśli tylko dla mnie.

– Możesz. Tak sądzę – uznałem, a pies podążający za nami pokiwał wielkim łbem, jakby się zgadzał z wydaną opinią. Bernardyn, Sir Roland już od dawna żywił do Róży uczucia podobne moim. Zadurzył się w jej dużych, delikatnych dłoniach drapiących dokładnie tam, gdzie trzeba za uszami i uzależnił od słodkiego zapachu jej skóry przypominającego olejek pomarańczowy dodawany do ciast.

– No dobrze – powiedziała i zbliżyła usta do mojego ucha. Byłem pewien, że chciała tak zrobić od samego początku spaceru. – Piję herbatę bo po kawie mam zawsze wielką ochotę na seks.

Takie wyznania działają na facetów. Zaproponowałem więc jej mokkę, ale odmówiła. Niepewnie.

Nigdy nie chodzę w czapce. Po powrocie do jej pokoiku musiałem więc wyczesać lód ze swoich włosów i z futra psa. Tak, by nie nabrudzić. Sir Roland śmierdział, ale na to już nic nie mogłem poradzić. Patrzyła na nas, śmiejąc się znad kubka herbaty z konfiturą. Było nam dobrze. Wieczorem oglądaliśmy bajki Disneya. Róża zawsze bardzo je lubiła, a ja lubiłem Różę, więc nawet zbytnio nie oponowałem. Przy kołysance z drugiej części „Króla Lwa”, „my lullaby” usnęła na moim ramieniu. Pomarańczowa koszulka od dwuczęściowej pidżamy podciągnęła się trochę do góry, odkrywając jej brzuch, więc delikatnie pogładziłem go i podrażniłem cienkie włoski rosnące poniżej pępka.

– Przestań – mruknęła i jakby przecząc własnemu rozkazowi wtuliła się we mnie mocniej. Zachłanniej. Okryłem ją delikatnie kocem i podniosłem, by przenieść na łóżko. Gdy ułożyłem już bursztynową główkę na poduszce, usłyszałem jak wymrukuje:

– Materac dmuchany masz w szafce. Zatyczka mi się gdzieś zgubiła – dokończyła i okryła się tak, że spod koca wystawały jedynie jej frotowe skarpety.

– Cóż robić – burknąłem do psa, który w międzyczasie zajął najlepsze miejsce pod grzejnikiem i nie wykazywał tym razem za grosz zrozumienia dla ciężkiej sytuacji, w której się znalazłem. – Trzeba dmuchać. Materac był niewielki, ale podczas gdy męczyłem płuca palacza, by go napełnić minęły dwa kwadranse i położyłem się spać, wyszukawszy najbardziej apetycznie wyglądający kawałek podłogi. Za jakieś dwie godziny, gdy zeszło powietrze, powtórzyłem zabieg. Słyszałem równomierny oddech kobiety, skrzypienie łóżka i obsypujące się z dachu czapy śniegu. Wreszcie usnąłem, ale sen nie przyniósł mi wytchnienia, a jedynie bajania o Róży. Full kolor i detale, jak w filmach Felliniego. Ujeżdżała mnie rytmicznie, podskakując i zagryzając blade wargi. Tylko je widziałem spod włosów okrywających całą twarz. Robiła okrężne ruchy biodrami, by zaraz potem wyrzucić je w nagłym spazmie do przodu. Drobne, stożkowate piersi bujały tuż nad moim nosem. Czułem ich zapach. Zapach olejku pomarańczowego.

Usłyszałem chrapanie. Z materaca znów zeszło całe powietrze, a ja śpiąc właściwie na gołej podłodze buczałem tak, że heglowski Absolut mi świadkiem, sąsiedzi pod nami musieli się obudzić. Usiadłem sfrustrowany i popatrzyłem na Różę. Piękna kobieta śpiąca wygodnie na łóżku przypominającym te meble z disnejowskich bajek, na których skakały do woli młode księżniczki. Spod kołdry wystawały pasiaste, frotowe skarpety. Wstałem, przeciągając się z chrzęstem wszystkich kości i położyłem obok niej wsuwając pod kołdrę.

Próbowałem zadrzemać tuląc ciało do Róży. Kurwa, staraliście się kiedyś usnąć obok pięknej kobiety, którą pragniecie wypieprzyć we wszystkich pozycjach w tym samym czasie? I jeszcze ten zapach pomarańczy, niepozwalający mi nawet zamknąć powiek. Wsunąłem rękę pod bluzkę pidżamy. Tak, by nie przerywać jej snów, bo czy śpiącą da się zbudzić grzecznie? Miała spiczaste piersi, ostro zakończone sutkami. Zdziwiło mnie, że już były twarde. Może to przez materiał, a może wyczuły, że obok leży mężczyzna. Lekko schwyciłem jedną w dłoń, bawiąc się jej ciężarem i gładkością. Nagle pokryła się gęsta gęsią skórką i stwardniała, nabrała innego kształtu. Wzniosła się pod moim dotykiem, jak mleczna wieża niebiańskiego Jeruzalem.

Róża patrzyła na mnie lekko skonsternowana, ale nie krzyczała, nie płakała ani nie próbowała się wyrwać.

– Co ty robisz? – wyszeptała, ale bez cienia wyrzutu w głosie. Szarpnąłem flanelową bluzkę tak, że wokół nas zaszybowały guziki. Miała mlecznobiałe, spiczaste piersi, pokryte gęsia skórką i zwieńczone dużymi, różowymi sutkami.

– Jestem od ciebie starsza.

– Tylko dwa lata – sapnąłem i wtuliłem głowę pomiędzy nowo odkryte skarby. Pachniały pomarańczami.

Całowaliśmy się, długo, czule, robiąc przerwy na zaczerpnięcie oddechu, spojrzenie w oczy czy zdarcie ze mniekoszulki.   Leniwie pieściłem jej cycki, przesuwając szorstkie palce w dolince między nimi, drażniąc drobne włoski, a następnie zataczając okręgi wokół sutków. Potem ściągnąłem jej wzorzyste, flanelowe spodnie od pidżamy, Pomogła mi, rozchylając nogi i podnosząc w górę tyłek.

Realizowanie marzeń jest naprawdę piękne. Gładziłem po kolei dziewczęce kolana. Były tak delikatnie zbudowane, że bałem się, iż każdy niezręczny ruch moich ogromnych dłoni może uczynić ją kaleką. Po chwili przesunąłem rękę wyżej, do źródła ciepła bijącego w okolicach pępka. Była wilgotna, gorąca i owłosiona. Wtuliłem palce w jej pokręcone włoski na łonie. Nie były szorstkie. Raczej delikatne i niesforne. Nieustannie wymykały się mojemu dotykowi. Wturlałem się na nią, mocno przyciskając do materaca. Jęknęła i oplotła mój tors ramionami.

– Już lubię twój ciężar – wyszeptała mi do ucha. Potem wszedłem jednym, pewnym pchnięciem. To nie było trudne, najpierw trzeba nakierować kutasa pod kątem, trochę poniżej otworu i mocno naprzeć. Była taka wilgotna.

– Nie znoszę skarpet w łóżku – wysapałem rytmicznie.

– Zimno-o-o-o mi-i-i-i-i! – odparła.

W końcu ściągnąłem frotowe skarpety stopami. To także nie było takie trudne.

***

Przed zaśnięciem często długo rozmawialiśmy. Lub raczej ona mówiła, a my, znaczy się, ja z Sir Rolandem, słuchaliśmy uważnie, komentując od czasu do czasu. Jednak to zawsze ja miałem ostatnie słowo, bo lubiła jak opowiada się jej bajki na dobranoc, więc robiłem to cierpliwie, snując niekończące się ballady o królu Arturze i jego dzielnych rycerzach podejmujących ryzykowne wyprawy i zawsze wychodzących z nich z jakąś istotną nauką. Albo zadrą w sercu, ale o tym wolałem milczeć.

Kiedy tego dnia robiłem śniadanie, pogwizdując fałszywie jedną z piosenek z Pijanego Anioła Kurosawy, przypaliłem omlet bo nie mogłem się powstrzymać od zaglądania do pokoju i podziwiania nagiego, kobiecego uda wystającego spod zwicholonej kołdry. Było marmurowo białe, prężne i gładkie. Tej nocy ściskała mnie nim i nie mogłem wygonić magicznej wizji spod powiek. Nigdy się już jej nie pozbyłem. Zawsze będę czuł ciepło nóg Róży, ich zachłanność gdy przyciskała mnie do siebie, bym wchodził głębiej. Lubiła czuć dużego, naprężonego do granic, wypełniającego całą pochwę. Nie wysuwała nigdy bioder na spotkanie, nie nabijała się, a właśnie władczo przyciągała. Domagała. Nie umiałem się sprzeciwić, lub też nie chciałem. Wybierzcie sobie. Niegrzecznie nabierałem rozpędu i wbijałem się brutalnie, silnie by usłyszeć jęk z zagryzionych warg.

– Rób tak, by współlokatorzy nie słyszeli – szeptała, a ja robiłem tak, by na pewno usłyszeli. Łóżko skrzypiało niemiłosiernie, a głowa Róży uderzała głucho raz po raz o wezgłowie.

Stuk, stuk, stuk.

Przyzwyczaiłem się do niego jak pies Pawłowa. Zawsze w nocy, w ciemnościach wytężam słuch. Kochając się z inną kobieta nie mogę dojść, jeśli nie wyobrażę sobie tej jednostajnej mantry. To było pierwotne, niczym bicie czarnych plemion w tam tamy. Coś tak od dawien dawna zakorzenionego w duszy, jak monotonne pieśni deszczu lub płodności wymrukiwane na stepach całego świata przez szamanów.

Wcinając pokornie jajeczny węgiel wypełniony serem i szynką, po tym, gdy odkroiłem dla niej zjadliwe kawałki, rozmawialiśmy o przyszłym występie w telewizyjnym talent show. Przeszła już eliminacje i kolejny etap czekał ją za miesiąc w stolicy. Spytała, czy nie chciałbym pojechać, podtrzymać na duchu. Nie chciałem, ale się zgodziłem.

Warszawa to paskudne miasto. I tak okropnym wcale nie uczynili go Stalin do spółki z Hitlerem i Polska Ludową, a sami warszawiacy, zachłanni, rozmiłowani w kiczu, tandecie i zapatrzeni na wielki świat. Jednak skończmy ten temat. Róża razem z zespołem doszła do finału. Po tylu edycjach prowadzonych na wszystkich kanałach telewizyjnych ciężko mówić o jakimś ogromnym prestiżu, ale niezaprzeczalnie byli zjawiskowi. Banda brodatych metali z gołymi, chudymi i zapadniętymi klatami oraz ona. Wyglądała jak dziewczynka narysowana pastelami na pocztówce z innego miasta. Naszkicowana tak, że każdy nieostrożny ruch może ją zetrzeć. Założyła delikatną, kwiecistą sukienkę i gruby pomarańczowy sweter. Nigdy nie przekrzykiwała płaczu elektrycznych gitar i wojskowego warkotu perkusji, a jednak każdy słyszał wyraźnie wyśpiewywane przez nią historie. Historie o Lancelocie i Ginewrze, o gniewie Artura, o jasnym Galahadzie i rycerzach śpiących gdzieś w Kornwalii i czekających, by wreszcie przegonić Anglów i Sasów z własnej wyspy zniszczonej przez Thatcher the milk snatcher oraz islamistów. Każdy widział jej bursztynowe, długie włosy, którym ogromne reflektory w studio dodawały anielskiego blasku. Każdy je podziwiał, a tylko ja mogłem głaskać, brać cienkie kosmyki w dłoń i owijać wokół palców, gdy zbiegała do mnie ze sceny. Opuszkami dotykałem nienaturalnie długie szyi i wywoływałem gęsią skórkę. Lubiłem, gdy tak reagowała.

Kochałem.

Prowadzący podszedł do niej bezceremonialnie i klepnął w tyłek, starając się wyłudzić ją z moich ramion, więc dostał prawy prosty. Ładnie go wyprowadziłem, całym ciężarem ciała tak, że nażelowany goguś nakrył się nogami, a moja pięść zalała się krwią. Nie było afery, więc zdaje mi się, że pojął aluzję zawartą w tej bokserskiej metaforze.

Gdy wracaliśmy cała ekipą busem do domu, milcząca siedziała na moich kolanach i wtulała się w pierś. Nie ruszyła się nawet, gdy reszta zespołu zataczając się wyszła i poznikała w ciemnościach ciepłych wnętrz taksówek

– Musimy porozmawiać – mruknęła pociągając nosem. Jak słyszycie coś takiego z ust kobiety to wiadomo, jest źle. Tragicznie wręcz. Takiego stwierdzenia faceci boja się znacznie bardziej, niż domowej awantury czy cichych dni. To jak wywieszenie żółtej flagi na okręcie na znak zarazy. Milczałem, bo to ona chciała mówić, nie ja. Więc powiedziała, że jest starsza o dwa lata, że musi coś zrobić ze swoim życiem i chyba przewiduje to wielkie „coś” beze mnie albo obok mnie…

„Właściwe planowanie swojej kariery zawodowej obowiązkiem każdego świadomego studenta” – stary radiowy slogan przemknął mi gdzieś w tyle głowy.

Potem płakała. Tusz spływał na moje ramię, tworząc mroczne smugi na wysokości piersi, a ja czułem, że targają nią spazmy. Mówiła coś o pieniądzach, że jej facet musi mieć kasę, bo nie chce wiecznie się tułać. Zawsze zastanawiać się, czy kupić coś dobrego do żarcia, czy jakiś ciuch. Że prawdziwy mężczyzna powinien o to zadbać, o jej spokój.

Potem się rozstaliśmy. Chyba. Tak smakują tylko pocałunki na dowidzenia. Przylgnęła do mnie całym ciałem, jakby ostatni raz chciała się ogrzać, zadarła do góry głowę. Miała zamknięte oczy, więc nie wiem, czy lśniły się od łez. Ustami szukała moich, więc zniżyłem się do pocałunku. Spierzchnięte, słone, kobiece wargi. Szorstkie. Całowała agresywnie, tak jakby to miało nam wystarczyć na długo. Objęła moją głowę, palce wczepiwszy we włosy, cicho mruczała.

To miało wystarczyć na długo.

***

Całą wiosnę łaziłem po polach Małopolski za wielkimi ciągnikami orzącymi piaszczyste ziemie monstrualnymi pługami o dwudziestu łopatach. Sam, bo pies stwierdził, że zostanie i popilnuje Róży. To chyba dobry pomysł, ktoś musi to robić. Nie chodzi o wierność i takie bzdury, a jedynie, by nie siedziała sama. Znosi to znacznie gorzej ode mnie. Do tego skończył dwanaście lat i nie miał zdrowia do łażenia po mokrej, często zimnej jeszcze ziemi. Dokuczał mu reumatyzm, ślepota i słabe krążenie w kudłatych łapskach.

Przeglądałem mokre grudy ziemi także w nocy, niewiele spałem przez te wiosenne miesiące. Łącznie wygrzebałem prawie dziewięć kilo, licząc po pięć tysięcy złotych, to miałem w kieszeni około czterdzieści pięć, może mniej, może więcej, bo nie wiedziałem jak dane gatunki bursztynu w tym roku stoją.

I do tego ta szczególna grudka, którą odkryłem w okolicach Lublina. Była wielkości mojego kciuka, a przypominam, że jestem bokserem i łapska mam jak bochny chleba. Jednak nie to było najważniejsze, bo znajdowałem sztuki porównywalnych rozmiarów, a kolor. Był stalowo błękitny z refleksami brązu, zupełnie jak jej oczy. Nie wierzycie? Niebieskie bursztyny, choć bardzo rzadko spotyka się je u nas, są znacznie pospolitsze u wybrzeży Japonii, na Dominikanie czy na dzikich polach Ukrainy.

Potem stałem w drzwiach jej mieszkanka, gdzieś na suburbs of the city z dłonią na dzwonku i niezrozumieniem w oczach. Zamiast mojej Róży otworzył mi jakiś świński blondynek w typie herr Flicka z Allo Allo!. Zapadła klata, metr siedemdziesiąt w butach na koturnie i przekonanie o własnej wyższości. Zasapałem wściekle, ale powstrzymałem się od wyprowadzenia sierpowego, mruknąłem cicho i groźnie:

– Zastałem Różę?

Mógł być tylko nowym współlokatorem albo jakimś krewnym. Kuzynem także, tyle, że jakimś brzydkim.

– Przerwałeś nam – odrzekł  i w  kpiarski sposób wypchnął bok policzka językiem.

Więc nie był krewnym, ani współlokatorem. Spojrzałem tępo i zgarbiłem się. Opuściłem barki, a nogom pozwoliłem rozluźnić. Już nie szykowałem się, by dać mu w pysk. Nie miałem planów ani bliższych, ani dalszych. Straciłem wszystko. Jej uśmiech, gdy się budziła. Nigdy nie przebierała się przy mnie, nawet jeśli pieprzyliśmy się cała noc. Zawsze chyłkiem biegła do łazienki  z kupą ciuchów w ramionach, a ja stając na palcach oglądałem przez mętną szybę teatrzyk. Delektowałem się dadaistycznym wyglądem piersi, niewyraźnym obrysem sterczących sutków i wyraźnie ciemniejszym trójkątem ukrywanym skrzętnie raz jedną, raz drugą nogą. Potem, gdy wychodziła i wiedziała, że ją podglądałem i biła mnie dla żartów i wymyślała od skończonych sukinsynów. Lubiłem, jak się tak złościła. Ale tego już nie ma, skończyło się.

– Mam prośby. Dwie – odparłem prawie niesłyszalnym głosem. Głucho, głęboko. W ogóle nie miałem ochoty niczego mówić, raczej zawyć. To tak. – Powiedz Sir Rolandowi, żeby dalej się starał i przekaż to Róży. – Tu pokazałem mu zwisający z palca srebrny łańcuszek z oprawionym w polerowany brąz bursztynem i wcisnąłem w jego drobna, zimną dłoń.

– Jesteś prawnikiem czy lekarzem? – spytałem gdy miał już zamykać drzwi.

– Aplikantem radcowskim – odparł zdziwiony. – A co?

– Właściwie to nic. Trzymaj się, koleś – burknąłem i odwróciłem na pięcie.

Myślałem, że klatka schodowa nie skończy się nigdy. Piętro niżej zacząłem walić pięściami w ścianę jak w worek treningowy. Z całej siły, nie oszczędzałem się. Nie oszczędzałem rąk. Gdy skończyłem wreszcie nie czułem bólu, choć musiałem pogruchotać sobie kości w dłoniach na miał. Znaczy czułem, ale nie w nich. Gdzieś w sercu, opodal mostka miałem dławiącą gulę. Tak jakbym biegł za szybko. Dwa piętra niżej od jej drzwi zapaliłem papierosa i zacząłem szlochać, wycierając nos w poszarpany rękaw kurtki.

Koniec z Różą. Znaczy z moją Różą, bo ta inna, obca, ciągle była i ciągle mógłbym do niej podejść i się przywitać. Tylko po co. Stawała się częścią świata, do którego nie należałem. Uniwersum błyszczących kart kredytowych, pierwszego miliona przed trzydziestką, iPhona i auta z salonu pod domem, a potem picia w trupa w cudownym podmiejskim osiedlu identycznych, wyrzyganych bez projektu pseudodworków.  Wiedziałem, że aplikant radcowski utrzyma ją przy sobie. Jest durny, pozbawiony wyobraźni i ma duży portfel. Po prostu, kurwa, facet idealny dla niej. Załkałem i zszedłem na parter.

Wyszedłem przez duże, oszklone drzwi i uderzyła we mnie fala deszczu. Tak mocno, że musiałem się cofnąć o parę kroków i wejść z powrotem do wnętrza klatki schodowej. Pomyślałem, że przeczekam najgorszą nawałnicę i sięgnąłem po kolejnego papierosa. Nie pamiętałem do której włożyłem je kieszeni, a do tego dłonie miałem trochę odrętwiałe i niezręczne, więc błądziłem chwilę po kurtce, aż palce natknęły się na coś bardzo ruchliwego. Schwytałem to i podniosłem do oczu. Elektryczny motyl. Wtulił się we mnie elektryczny motyl. Drobne, nylonowe skrzydełka rozłożył tak, że mogłem podziwiać wielobarwne wzory przypominające płótna Pollocka, a cienkie, miedziane odnóża lśniły kropelkami wody w żarze papierosa.  Robot zaszeleścił cicho złożonym mechanizmem i odleciał gdzieś w mrok półpiętra. Pewnie do Róży.

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Czytam, czytam, wszystko fajnie, życiowa historia o nieudanym związku poszukiwacza skarbów z artystką, ludzi niedopasowanych i o zupełnie innych oczekiwaniach. Nawet dobrze napisana, do bólu wiarygodna.

Wszystko fajnie, aż do momentu gdy pojawia się elektryczny motyl. No i wtedy myślę sobie: o co, kurde, chodzi? Skąd to? Z jakiej przyczyny? Po co? W jakim celu? Jedno jest pewne: klimat opowiadania poległ w ostatnim akapicie. I już się nie podniósł.

Dla mnie tekst kończy się na "załkałem i zszedłem na parter". Tu powinna zostać postawiona kropka. Nie chcę się nawet zastanawiać nad potknięciem, którym jest ostatni akapit:-) Poza tym jest bardzo miło.

Absent absynt

Jeśli pominąć motylka, całkiem klawe opowiadanie! Tylko ciut za mało dowiadujemy się o narratorze i jego profesji, która nadała tytuł całości. Dobra robota.

Witam!

Cóż, ten tekst mnie fascynuje. Czuję, że Autor próbuje nam tu przekazać jakieś nieoczywiste rzeczy, których symbolem jest ów motylek. Chyba pominąć się go tak łatwo nie da, jak chciałby mój przedmówca – w końcu ten mały robot trafił na ilustrację opowiadania. A propos samej ilustracji – mi kojarzy się przede wszystkim z cyklem "Warsaw Cyberpunk", też Seelenverkopera. Stąd jeszcze głębsza moja konfuzja, bo "Poławiacz bursztynu" wydaje się opowieścią z czasów nam współczesnych i pozbawioną – poza wiadomo czym – elementów fantastycznych.

Nie do końca rozumiem, czemu w tytule jest "poławiacz", skoro bohater ani razu nie wskakuje w morską toń, a bursztynu szuka na wybrzeżach, a nawet w głębi lądu. Sama fabuła jest wprost z życia wzięta. On proletariusz o lirycznym usposobieniu, ona artystka, ale po filistersku chciwa. Próbowali, było fajnie, nie wyszło. Proza życia to miłości kat. Czy coś w tym rodzaju.

Prostota tej historii wcale nie przeszkadza w jej odbiorze. No a potem pojawia się motyl. I zagwozdka: co on znaczy? Co symbolizuje? O co, do licha, chodzi? 🙂

Ciekawe jestem, czy Autorowi zechce się do tych pytań ustosunkować, czy też zostawi nas z tymi pytaniami na całą wieczność?

Pozdrawiam
M.A.

Ci ludzie tak się nazywają;] zbieraczami skarbów albo poławiaczami bursztynów nawet jeśli nie widzieli morza. Taka maniera handlarzy tym polskim złotem;]. Opcję drugą wybrałem właśnie przez skojarzenia z nią płynące- ile kobiet marzy o wysportowanym poławiaczu pereł z mórz tropikalnych- a tu własny lokalny patriotyczny;]
Motyl zaś? Motyl po prostu istnieje, a nie zaznaczyłem kiedy dzieje się historia- to jedna z opcji. Tłumaczyłoby też gadającego psa dodajmy;]
p.s proletariusz piękne, antyczne określenie dziś zapomniane przez jego powiązanie z PRLem.. Chwali się Megasie, że przywracasz je językowi, choć nie wiem czy właściwszym słowem nie byłby "prekariusz".
Pozdrawiam.

"Prekariusz" to słowo, które robi dziś oszałamiającą karierę, zgadzam się, że może pasować do bohatera nawet lepiej, niż stary, dobry "proletariusz". Brak płynności finansowej, stabilności zatrudnienia, pewności jutra – wszystko się zgadza. Mimo to bohater bardziej kojarzył mi się z oldschoolowym "człowiekiem pracy", twardym robotnikiem idącym naprzód mimo przeciwności losu, niż ze współczesnym, hipsterem, a tacy przecież tworzą szeregi prekariatu.

Gadającego psa uznałem po prostu za sympatyczny zabieg literacki, który niczego nie mówił o czasach, w których rozgrywa się historia. Motyl mówi i to sporo o stopniu rozwoju miniaturyzacji i/lub nanotechnologii.

Pozdrawiam
M.A.

Mam wrażenie, że ktoś już pisał z podobną manierą, ale to było kilkadziesiąt lat temu. Zresztą nie jestem oczytany. Mam lukę we współczesności. Jak czarną dziurę.
Z manierą trzeba się kiedyś rozstać albo doprowadzić ją do ideału. Nie wiem, co łatwiejsze.

Motyl jak najbardziej na miejscu. Lubię szaleństwo i dziką swobodę. Jeszcze nie wiem, po co ten motyl. Może po nic. Może po coś. Mam o czym myśleć w wolnej chwili. Tak. Motyl jest spoko.

Czytałem z satysfakcją, skończyłem w tym samym nastroju. Już czekam na następny utwór. W tej samej chwili, gdy oderwałem wzrok od ekranu. O wszystkim, o niczym, realny, surrealny, nastrojowy, poetycki, niekoniecznie zmanierowany. A za to ostatnie dzieło lubik ze szczerego serca.

Pozdrowienia dla Czytelników
Karel

Moja przyjaciółka…hm nazwijmy ja Róża zawsze twierdziła, że piszę trochę podobnie do Steda bo bardzo mitologizuję język. Ale to dawno i nieprawda.
I dzięki wielkie za lubik. Naprawdę to doceniam.

Motylek pierwsza klasa 😉

Napisz komentarz