Demetriusz nie pamiętał wiele z drogi powrotnej do ojczyzny. Wyczerpujący marsz przez usiane wzgórzami obszary Górnej Macedonii, zejście na równiny Dolnej – nadmorskiej części kraju. Ubite trakty, nad którymi wiecznie unosił się kurz. Chytre oczy handlarza, który w Pydnie kupił od niego wierzchowca Thano, płacąc zań jedną czwartą uczciwej ceny. Menander, który chciał się targować, lecz widząc apatyczne spojrzenie przyjaciela, poniechał tego. A potem rejs przez Morze Egejskie – kilka dni mocnych fal uderzających w burty, które przewiesiły poetę przez reling i dobyły z jego żołądka ostatnią kroplę żółci.
Przez większość czasu Falerończyk był kompletnie pijany. Codziennie wlewał w siebie mnóstwo wina, by zagłuszyć cierpienie oraz natłok myśli. Kratos, dowódca jego oddziału, przymykał na to oko. Czasem sam dostarczał mu trunku, na modłę macedońską niezmieszanego z wodą. Najczęściej jednak to Menander zdobywał dlań kolejne dzbany.
Demetriusz zasypiał upojony, budził się zaś z suchością w ustach i piorunującym bólem w czaszce. Wkrótce okazało się, że najlepszym lekarstwem jest to, co przynosiło owe dolegliwości. Pił więc praktycznie bez przerwy. Nie rozmawiał z przyjaciółmi, nie miał do tego głowy. Czasem tylko poecie udało się wydobyć z niego kilka słów. Poza tym milczał, pogrążony w żałobie po Raisie i w nienawiści do samego siebie.
Ateńskie transportowce, osłaniane przez nieliczne triremy, płynęły na południe, wzdłuż tesalskiego wybrzeża. Następnie skręciły na południowy zachód, w stronę Eubei. Tu właśnie, u wybrzeży tej wyspy, miało miejsce nieoczekiwane spotkanie.
Menander siedział na pokładzie, tuż obok przysypiającego Demetriusza, walcząc z pragnieniem, by po raz kolejny tego dnia wychylić się za burtę i zwymiotować. W pewnej chwili jego uwagę przyciągnęły niespokojne okrzyki marynarzy dobiegające od dzioba statku. Podniósł się z trudem i chwiejnym krokiem ruszył w tamtym kierunku. Zarówno żeglarze, jak i zaokrętowani hoplici pokazywali rękoma przed siebie. Poeta zmrużył oczy rażone przez słoneczne promienie odbijające się od morskiej tafli i wytężył wzrok. Dostrzegł flotyllę wynurzającą się z przesmyku między kontynentalną Helladą a Eubeą. Kilkadziesiąt wojennych trójrzędowców cięło dziobami fale, z każdą chwilą skracając dystans. Ateńskie triremy rozpoczęły manewry, przygotowując się do odparcia ataku. Popychane naprzód pracą setek żeglarzy, wyprzedziły transportowce i ustawiły się w szyk bojowy. Było ich jednak tylko dziesięć.
Menander starał się rachować wypływające z przesmyku okręty. Oczy go rozbolały, gdy doliczył do trzydziestu. Pojąwszy, co to oznacza, zaczął drżeć na całym ciele. Nie było szans, by ateńska eskorta obroniła transportowce przed atakiem. Ze wszystkich rodzajów śmierci poeta najbardziej lękał się tej, która przytrafiała się na morzu. Idący na dno żeglarze nie mieli szans na uświęcony tradycją pochówek. Nikt nie kładł im oboli na opuszczonych powiekach. A zatem nie mieli szans na wkroczenie do Hadesu. Zgon w morskiej otchłani skazywał dusze na wieczną tułaczkę nad brzegami rzeki Lethe. Do tego dochodziły jeszcze objadające topielców ryby i kraby. W takim zgonie nie było ani heroizmu, ani nawet godności.
Mocno przestraszony wrócił do Demetriusza. Uklęknął przy nim i potrząsnął za ramiona. Falerończyk odpowiedział mu zduszonym przekleństwem. Był pijany, podobnie jak przez ostatnie dni i noce. Poeta nie zamierzał jednak się poddawać. Szarpnął ciałem druha, a gdy ten otworzył oczy i posłał mu niezbyt przytomne spojrzenie, siarczyście go spoliczkował.
– Na bogów, zbudź się!
– Idź do Tartaru i daj mi spokój…
– Za chwilę obaj opuścimy świat żywych!
Menander mówił zduszonym szeptem, by nie wzbudzać paniki na pokładzie. I bez tego marynarze i transportowani żołnierze byli wystarczająco wzburzeni. Wielu z nich bez wyraźnej przyczyny biegało po pokładzie, od burty do burty. Niektórzy przywdziewali już pancerze i sięgali po miecze. Dowódcy przywoływali swoich podkomendnych. Na pozostałych statkach musiało dziać się podobnie.
Demetriusz momentalnie wytrzeźwiał. Przetarł oczy, potrząsnął głową, a następnie dźwignął się z wysiłkiem. Menander pospieszył, by mu pomóc. Razem ruszyli z powrotem na dziób. Do tego czasu sytuacja się zmieniła. Obca eskadra była coraz bliżej. Wciąż jednak nie rozwijała się w szyk bojowy. Trójrzędowce płynęły jednak jeden za drugim, zamiast burta w burtę, by z obydwu stron oskrzydlić nieliczną eskortę. Kiedy wiatr zaczął wiać od strony przesmyku, niektóre z nich podniosły żagle. To również nie było działanie, jakie podejmowano bezpośrednio przed bitwą. Nie zważając na pulsujący ból, który rozsadzał mu skronie, Falerończyk zmrużył powieki i uważnie przyjrzał się nadciągającym okrętom. Na żaglach niektórych z nich wyhaftowany był wizerunek sowy.
– To Ateńczycy! – wykrztusił przez spierzchnięte wargi.
Menander głośno wypuścił powietrze z płuc. Byli uratowani. Wizja śmierci na morzu oddaliła się. Podobnie jak przykra ewentualność bycia pożartym przez ryby i skorupiaki.
* * *
Krenae była nędzną mieściną, zagubioną wśród niewysokich wzgórz i jezior północnej Akarnanii. Ot, kilkadziesiąt lichych domów, dwie drewniane świątynie i zajazd, w którym zatrzymywali się wędrowcy z Epiru, Etolii czy Tesalii – jakimś pechowym zrządzeniem losu zmuszeni do podróży przez te na wpół barbarzyńskie terytoria.
Jednym z owych niefortunnych podróżnych był piękny mężczyzna o smagłej cerze, delikatnych, niemal kobiecych rysach twarzy, ciemnych oczach oraz długich włosach, pozostających teraz w nieładzie. Choć miał na sobie zgrzebną tunikę, sięgającą mu do połowy ud, przez co wyglądała raczej na strój efeba, niż dorosłego męża, jeszcze niedawno nosił pyszne kapłańskie szaty. Wtedy jego spojrzenie było pełne śmiałości oraz zadufania. Dziś patrzył na świat ze znużeniem, zniechęcony, pozbawiony sił, złamany. Od trzech dni nie miał w ustach nic prócz źródlanej wody. Sakiewkę, w której pobrzękiwały brązowe obole – zapłata za konia sprzedanego do rzeźni, gdy okulał na tutejszych bezdrożach – ukradli mu jeszcze w przeklętym etolskim miasteczku zwanym Aegitium. Etolowie to naród rabusiów, nie miał co do tego wątpliwości. Zawsze wystrzegał się tych ludzi, którzy z trudem zasługiwali na miano Hellenów.
Niestety, nie pozostawiono mu wyboru. Uciekając z Delf do Epiru, musiał przejechać przez Tesalię lub Etolię. Pierwsza z tych krain, choć bardziej cywilizowana i poprzecinana cywilizowanymi drogami, nie wchodziła w grę. Panował tam wszak macedoński regent, Antypater. Jego ludzie z pewnością zatrzymaliby pięknego mężczyznę i zawlekli na dwór w Pelli. To zaś oznaczałoby dla niego koniec. Choć w ciągu ostatnich tygodni stracił bardzo wiele: dostojny tytuł pierwszego kapłana, nieprzeliczone bogactwa delfickiego sanktuarium, szacunek pielgrzymów i podszyte lękiem posłuszeństwo niewolników, a wreszcie miejsce, które od dwóch dekad zwał domem, Kritias wciąż był przywiązany do tego, co mu pozostało: do życia.
Dopóki mnie nie pojmali, jest nadzieja, powtarzał sobie, uparcie zdążając na zachód. Wpierw na grzebiecie konia, a gdy jego zabrakło – na własnych nogach, które szybko pokryły się zadrapaniami oraz odciskami. Nie nawykł do długich marszów, dlatego też dziennie nie był w stanie pokonać zbyt dalekiego dystansu. Szacował, że dotrze do granic Epiru najwcześniej za dwa dni, o ile przedtem całkiem nie opadnie z sił. Co do jednego był pewien: musi zdobyć pożywienie. Kupno nie wchodziło w grę, nie dysponował bowiem nawet złamanym obolem. Pusty żołądek bolał go tak bardzo, że z trudem stawiał kolejne kroki.
W grę wchodziła oczywiście kradzież. W taki właśnie sposób zdobył tunikę, którą miał na grzbiecie. Wiedział, że jego kapłańskie szaty ściągają nań uwagę. I bez tego łatwo zapadał w pamięć: urodziwy, smukły, pełen wdzięku. Jakże odmienny od dzikusów zamieszkujących ten obmierzły kraj. Jeśli Antypater wysłał za nim pościg, sam ułatwiał łowcom zadanie. Dlatego pewnego dnia podkradł się do podobnego mu podróżnego, który dla ochłodzenia się zażywał właśnie kąpieli w jeziorze. Kritias zabrał pozostawione na brzegu odzienie i czym prędzej się oddalił. Tunika okazała się słabo dopasowana do jego sylwetki: jej poprzedni właściciel był znacznie niższy, za to szeroki w barach, lecz pierwszy kapłan nie narzekał: wszystko było lepsze od biało-złocistego chitonu, symbolu jego utraconej godności.
Licząc, że i tym razem się uda, skierował swoje kroki do jedynego zajazdu w mieście. Szyld nad otworem wejściowym okazał się tak brudny, że nie sposób było odczytać nazwy tego przybytku. Bez wątpienia jednak była ona równie parszywa, jak i budynek oraz całe Krenae. W środku panował trudny do wytrzymania zaduch. Kritias zajął miejsce na ławie, nieopodal samotnego mężczyzny o wyglądzie kupca, który tęgo pociągał wino z posrebrzanego pucharu. Naczynie musiało być jego własnością – było bowiem zbyt luksusowe, jak na tak biedny lokal. Oprócz kupca na przeciwległym krańcu sali ogólnej było jeszcze dwóch klientów, których kapłan szybko uznał za najemników. Mimo upału mieli na sobie płócienne pancerze, a także spartańskie xiphosy o prostych, dwusiecznych klingach, które położyli na blacie dzielącego ich stołu. Również pili, wymieniając przy tym krótkie, sporadyczne zdania.
Zbrojni niezbyt zajmowali Kritiasa. Było powszechnie wiadome, że najemnik pachnie gotówką tylko dzień, dwa po wypłacie. Potem przepuszcza wszystko na wino, kości i dziwki. Kupiec wydawał się znacznie bardziej interesujący. Kapłan rozsiadł się wygodnie, a gdy przed jego obliczem stanął karczmarz, zawołał z udawaną pewnością siebie:
– Wina, dobry gospodarzu. Najlepszego, jakie masz w swojej piwniczce. Podaj również obiad, bom zgłodniał w podróży.
Wbrew jego nadziejom, właściciel zajadu nie okazał się głupcem. Zmarszczył brwi i nieufnie przyjrzał się przybyszowi. Po czym rzekł:
– Pokażcie wpierw, że macie srebro, panie.
Kritias poczuł, że blednie. Po cichu przeklął się za to, że porzucił swą kapłańską szatę, gdy tylko zdobył nowe ubranie. Gdyby wszedł tu w mieniącym się złotem chitonie, ten prostak nie ośmieliłby się go sprawdzać. Zjadłby za darmo, a następnie ulotnił się, może nawet z sakiewką kupca. Niestety, tunika była prosta i uboga, całkiem pozbawiona ozdób. Od razu wzbudziła podejrzliwość karczmarza. Nikt majętny by jej nie założył.
Kapłan opuścił wzrok i wbił go w swe dłonie ułożone na blacie stołu. Zauważył, że drżą. Od trzech dni nic nie jadł. Jego plan spalił na panewce. Pojął, że i tym razem nie napełni żołądka. Miał ochotę wybuchnąć płaczem. I wtedy los wreszcie się do niego uśmiechnął.
– Nie skąp mu wina ani jadła, gospodarzu – odezwał się kupiec. – Mi również przynieś strawę. Nie obawiaj się, mam czym zapłacić.
Jakby na potwierdzenie tych słów uniósł w dłoni sakiewkę i potrząsnął nią. Rozległ się wielce miły uchu brzęk monet. Karczmarz ukłonił się w pas i wycofał do kuchni. Kritias nie mógł uwierzyć swemu szczęściu.
– Dziękuję ci, drogi panie – rzekł uniżonym tonem.
Mężczyzna był wysoki i tęgi, bardzo niewiele dzieliło go od otyłości. Mógł mieć ponad czterdzieści, może nawet pięćdziesiąt lat. Włosy na czole całkiem mu się przerzedziły, lecz były wciąż gęste po bokach. Nosił się bogato: chiton z barwionego na purpurowo lnu tu i ówdzie wyszywany był złotą nicią. Oczy kupca, duże i łagodne, wpatrywały się w Kritiasa.
– Nie dziękuj – zaprotestował z uśmiechem na pełnych wargach. Gdy uniósł dłoń, kapłan zauważył, że każdy jego z palców zdobią złote lub srebrne pierścienie, niektóre wysadzane kamieniami. – To przyjemność wesprzeć strudzonego wędrowca. W tych stronach rzadko spotyka się kogoś interesującego. Coś mi się jednak widzi, że ty będziesz ciekawym kompanem. Przysiądź się do mnie. Zjemy razem, bawiąc się przy tym rozmową.
Nie wypadało mu odmówić. Kapłan zajął miejsce na ławie tuż obok kupca. Tamten podał mu swój puchar z winem.
– Na imię mi Jobates. A tobie?
– Apollonius – skłamał Kritias i napił się z kielicha. Mimo niespodziewanej łaskawości obcego nie miał zamiaru zbytnio mu ufać.
– Zaiste, wyglądasz jak młody Apollo! – Kupiec ucieszył się tak bardzo, że aż klasnął w wielkie dłonie. Posyłał przy tym Delfijczykowi łapczywe i wiele sugerujące spojrzenia. Ten zaś zaczynał rozumieć, iż nagła odmiana losu nie była wcale tak zaskakująca, jak z początku sądził.
Jedno na świecie pozostawało niezmienne. Żaden obiad nigdy nie był naprawdę darmowy.
* * *
Na równinie pod Maratonem, gdzie przed stu sześćdziesięciu laty rozegrała się wielka bitwa z Persami, rozłożyło się wielkie obozowisko. Pobliską plażę zapełniały wyciągnięte na piach trójrzędowce. Demetriusz i Menander patrzyli, jak ich statek zbliża się do wybrzeża, a następnie rzuca kotwicę. Podobnie jak pozostałe transportowce był zbyt wielki, żeby można go było potraktować jak okręty wojenne. Na szczęście woda w tym miejscu była już płytka. Żołnierze skakali w nią prosto z burty i szli w stronę brzegu.
Wkrótce i oni się tam znaleźli, doszczętnie przemoczeni. Zimna woda całkiem już otrzeźwiła Falerończyka, przyniosła również upragnioną ochłodę po całodziennym skwarze. Cisnął swój dobytek – przezornie zawinięty w jeździecki płaszcz – na pobliski kamień. Uklęknął i rozwinął tobołek. Na szczęście udało mu się uchronić pancerz oraz hełm przed zawilgoceniem. Co do miecza i sztyletu, które miał przypięte u pasa, a także grotów oszczepów niesionych przez Menandra, należało je czym prędzej przetrzeć, by nie zardzewiały. Już mieli się do tego zabrać, gdy zbliżył się do nich Kratos.
– Demetriuszu – rzekł poważnym tonem – musisz natychmiast udać się ze mną.
– Dopiero zeszliśmy na brzeg – stwierdził młodzieniec. – Pozwól nam chociaż osuszyć ubranie…
– Nie ma czasu – odparł dowódca. – Stratedzy Demades i Fokion chcą cię niezwłocznie widzieć.
– Fokion? – zdumiał się poeta. – Myślałem, że dowodzi naszą flotą wojenną na Samos.
– Rozejrzyj się, chłopcze – rzekł zniecierpliwiony Kratos. – To wszystko, co widzisz wokół, to nasza flota wojenna z Samos.
– W porządku, Menandrze. – Falerończyk był zrezygnowany. Poprawił pas i potrząsnął głową, by pozbyć się wilgoci z włosów. Nic więcej zrobić w tej chwili nie mógł. – Dowiem się, o co chodzi.
– A ja zajmę się naszym rynsztunkiem i poszukam miejsca, gdzie możemy spędzić noc. Słońce prawie już zaszło.
– Do zobaczenia!
Demetriusz ruszył w ślad za Kratosem. Próbował go wypytać, o co chodzi i czemu ze wszystkich zgromadzonych tu żołnierzy stratedzy życzą sobie ujrzeć właśnie jego. Dowódca rzekł mu tylko, że dowie się w swoim czasie. Potem zaś konsekwentnie milczał.
W obozowisku pełno było marynarzy i wioślarzy, którzy znacznie przeważali liczebnie nad wojskowymi. Większość nie posiadała namiotów. Niektórzy zbijali sobie prowizoryczne szałasy, inni jedli i spali pod gołym niebem. Dlatego też Falerończyk bez trudu wypatrzył namiot Fokiona. Niczym nie przypominał on polowej siedziby Antypatra, istnego pałacu o płóciennych ścianach. Ten był skromny i pozbawiony ozdób. Wejścia strzegło dwóch zmęczonych upałem hoplitów. Zatrzymali Kratosa i zaprosili młodzieńca do środka.
Wnętrze namiotu było równie ascetyczne, a do tego ciasne. Nie było tu wielkiego stołu z mapami, ani nawet krzeseł. Sędziwy Fokion siedział na skrzyni na ubrania, zaś Demades nerwowym krokiem przemierzał niewielką przestrzeń. Zatrzymał się dopiero na widok Demetriusza.
– Jesteś wreszcie!
– Tak jest, strategu.
– Może zatem wytłumaczysz nam, co takiego wyrabia twój ojciec?!
Falerończyk zwrócił się w stronę Fokiona, mając nadzieję na jakieś wyjaśnienie. Spojrzenie starca było jednak twarde i nieustępliwe.
– Obawiam się, dostojni panowie, że nie jestem w stanie wam pomóc. Od ponad miesiąca nie byłem w Atenach. Nie wiem, co działo się w tym czasie.
– Mamy w to uwierzyć? – warknął Demades. – Mamy zaufać, że nie miałeś pojęcia o zamiarach Dionizjusza? Że nie wtajemniczył cię w swe plany?
– On rzadko kiedy wtajemniczał mnie w cokolwiek. Obawiam się, że macie świeższe wieści niż ja.
– Żebyś wiedział, chłopcze. Żebyś wiedział!
– Daj mu spokój. – Fokion mówił spokojniej niż drugi strateg, ale i w jego słowach czuć było napięcie. – Wierzę Demetriuszowi. Znam go. To dzielny i prawy człowiek. Ocalił mi życie, pamiętasz? Nie wierzę, by dał się wciągnąć w spisek mający na celu obalenie prawowitych rządów w Atenach…
Młodzieniec poczuł, że mimo wieczornego upału robi mu się zimno. Przypomniał sobie słowa ojca, wypowiedziane całe wieki temu na sympozjonie, po którym na długo się poróżnili: „Obecnego ustroju nie da się utrzymać. Nie przy pomocy łagodnych metod… Trzeba nam dziś większej determinacji, stanowczości… a także silnego i sprawiedliwego męża, który weźmie na siebie trudy rządzenia.” Czyżby postanowił przejść od słów do czynów? Demetriusz musiał się dowiedzieć. Dlatego też, nie dając wyrazu swoim przypuszczeniom, zadał pytanie:
– Obalenie prawowitych rządów? O czym ty mówisz, czcigodny strategu?
– Tydzień temu – zaczął Fokion – przywiodłem do Pireusu naszą flotę wojenną z Samos. Zagrożenie piractwem na Morzu Egejskim praktycznie już minęło. Na wyspie została tylko dziesiąta część naszych sił, by strzec porządku. Nie było potrzeby, by oddzielać pozostałych marynarzy od ich rodzin. Muszę jednak wyznać, że nie był to jedyny powód, dla którego wracałem z tak liczną eskortą. Doszły mnie bowiem pogłoski o tym, co działo się pod moją nieobecność w Atenach…
Starzec zawiesił na chwilę głos, a złe przeczucia Demetriusza tylko się pogłębiły.
– Korzystając z faktu, że był ostatnim znaczącym politykiem w Mieście, Dionizjusz sięgnął po pełnię władzy. Sprowadził do Aten cudzoziemskich najemników, opłacanych z państwowego skarbca, lecz lojalnych tylko wobec niego. Aresztował lub zabił niechętnych mu obywateli, zarówno spośród Ludu, jak i arystokracji. Zastraszył Zgromadzenie i archonta, którego zmusił do dymisji, a następnie przejął jego tytuł. Kazał się również mianować arcystrategiem, przełożonym wszystkich pozostałych wodzów. Obydwie funkcje powierzono mu bezterminowo…
Może był to jeszcze skutek winnego upojenia, a może zbyt długiego pozostawania na słońcu – tak czy inaczej, Falerończyk doznał silnego zawrotu głowy. Nogi się pod nim ugięły. Demades doskoczył doń i powstrzymał go przed upadkiem. Fokion zaś mówił dalej:
– Kiedy zbliżyliśmy się do Pireusu, wypłynął nam naprzeciw pojedynczy okręt. Dobił do mojej jednostki flagowej, a potem na nasz pokład wkroczył wysłannik Dionizjusza, Spartanin imieniem Lizander. Oznajmił, że mamy prawo wejść do przystani dopiero po tym, jak złożymy przysięgę posłuszeństwa arcystrategowi. Ostrzegł także, że Pireus został obstawiony przez kilka tysięcy najemników. I że próba samowolnego lądowania zakończy się dla moich marynarzy masakrą. Pozwoliłem Spartaninowi odpłynąć, a następnie wysłałem do portu pięć trójrzędowców na rekonesans. Ich kapitanowie potwierdzili wszystko, co mówił. Choć był już wieczór, natychmiast rozkazałem brać kurs na zachód. Musieliśmy przed nocą znaleźć bezpieczny port i zastanowić się, co czynić dalej. Ostatecznie zacumowaliśmy w jednej z zatok Salaminy. Do świtu rozważałem, co czynić dalej. Próbować szturmu, w którym z pewnością zginą setki Ateńczyków? Miałem ze sobą głównie żeglarzy, lekko uzbrojonych, pozbawionych pancerzy. Dlatego powściągnąłem gniew i postanowiłem szukać sojuszników. Spodziewałem się, że niedługo do Aten będzie wracać korpus wysłany z Macedonii. Byłem zdeterminowany, by przeciąć wam drogę i nie dopuścić, by Dionizjusz dotarł do was pierwszy.
– Nie usłuchalibyśmy jego rozkazów! – oburzył się Demades. – Fokionie, chyba nie podejrzewasz, że przysiągłbym posłuszeństwo tyranowi!?
Starzec westchnął. Milczał przez moment, jakby szukał słów. W końcu rzekł:
– Demadesie, nie wątpię w ciebie. Skąd jednak mogłem mieć pewność, że przeżyłeś wojnę z Dardanami? Może z Macedonii wracał właśnie inny wódz, bardziej skłonny do współpracy z nowym panem Aten? Nie mogłem ryzykować. We flocie służy raptem tysiąc hoplitów. Dopiero w połączeniu z żołnierzami, których prowadzisz, dysponujemy siłą zdolną mierzyć się z najemnikami Dionizjusza.
– A zatem planujesz szturm na Miasto? – zapytał milczący do tej pory Falerończyk. Wciąż był oszołomiony faktem, że jego ojciec przystąpił do realizacji swego szaleńczego planu. Na oczach Demetriusza odwieczny porządek walił się w gruzy. Czuł, że musi zrobić wszystko, co w jego mocy, by powstrzymać katastrofę. – Bez względu na wynik starcia, zginą setki ludzi. Naszych współobywateli!
– Zdaję sobie z tego sprawę. Atak to ostateczność – Fokion długo przyglądał się młodzieńcowi. – Dlatego potrzebujemy twej pomocy, mój dobry chłopcze.
Słysząc te słowa, Demades żachnął się z wyraźną irytacją.
– Syn Dionizjusza lepiej posłużyłby naszej sprawie jako zakładnik. Mając go w ręku, moglibyśmy zmusić tyrana do kapitulacji.
– W jaki sposób? Grożąc zgładzeniem Demetriusza? – Starzec nie zaszczycił drugiego stratega spojrzeniem. – A gdyby tyran odmówił? Musielibyśmy spełnić swoją groźbę. Nie, Demadesie. Mówiliśmy już o tym. Ten młodzieniec ocalił mi życie. Zasłużył na moją wdzięczność, a nie na miecz kata.
– Co więc zamierzasz?
– Chcemy cię prosić, byś pojechał do Aten. – Fokion na powrót zwrócił się do Falerończyka. – Tylko ty możesz przemówić ojcu do rozsądku. Uświadomić, jak słaba jest jego pozycja. Powiedz mu, że dysponujemy zarówno armią, jak i flotą. Możemy zablokować Miasto od lądu i od morza, odcinając wszelkie dostawy. Nie musimy nawet szturmować murów – jego najemnicy sami otworzą nam bramy, gdy zawiśnie nam nimi widmo głodu. Lecz jeśli skapituluje, jesteśmy gotowi okazać łaskę. Przysięgam, że nie zostanie skazany na śmierć, uda się tylko na wygnanie. Jego majątek nie będzie podlegał konfiskacie, lecz trafi w ręce legalnego spadkobiercy, czyli twoje. Mimo zdrady, której się dopuścił, ród Faleronu pozostanie jednym z pierwszych w Attyce. Powiedz mu także, że lepszej oferty nie otrzyma.
– Tak uczynię – skinął głową Demetriusz. – Trzeba przerwać ten obłęd. Za twoim pozwoleniem, strategu, wyruszę jeszcze dziś.
Po raz pierwszy w czasie tej rozmowy Fokion pozwolił sobie na ledwo zauważalny uśmiech.
– Wy, młodzi ludzie… wszystko chcecie robić natychmiast. Już prawie zapadł zmrok. Od Aten dzieli nas ponad dwieście stadionów. Chcesz skończyć jak legendarny Filippides, który przebiegł ten dystans i padł martwy? Spędź noc tutaj, odpocznij po morskiej podróży. Rano otrzymasz wierzchowca. Nie mamy ich w obozowisku, ale w Maratonie jest kilku handlarzy końmi. Wydam stosowne rozkazy.
Demetriusz potrząsnął głową.
– Po tym, co tutaj usłyszałem, i tak nie zmrużę oka. Na pewno rozumiesz, czcigodny strategu, dlaczego chcę jak najprędzej znaleźć się w Atenach. Mój ojciec oszalał. Muszę ocalić go przed samym sobą. Albo przynajmniej spróbować.
– A zatem ruszaj. Namów swojego ojca do poddania Miasta. Powiedz mu, że za dwa dni staniemy pod murami Aten, wraz ze wszystkimi siłami, jakie zgromadziliśmy. Mam nadzieję, że zastaniemy wówczas otwarte bramy.
– Zrobię, co w mojej mocy – odparł młody Falerończyk.
Choć boję się, że to może nie wystarczyć, dodał w myślach.
* * *
Ateny bardzo się zmieniły od czasu, gdy Ismena odwiedzała je po raz ostatni. Dawniej tętniąca życiem metropolia, na której ulicach obywatele spierali się o politykę, na placach zaś wygłaszali płomienne przemowy, tym razem wydała jej się cicha i jakby zastraszona. Ludzie przemykali obok siebie, nie zamieniając nawet słowa, starając się jak najprędzej załatwić własne interesy i wrócić do domów. Wszędzie pełno było butnych najemników w pancerzach z wygotowanej skóry, których dłonie wspierały się na rękojeściach mieczy. Na targowiskach panowała drożyzna, w przystani cumowało bardzo niewiele statków handlowych. Jak dowiedziała się w świątyni Artemidy, świeżo powołany arcystrateg wprowadził szereg nowych podatków i ceł, koniecznych by utrzymać coraz liczniejszą armię cudzoziemskich żołnierzy. To sprawiło, że większość kupców zaczęła szerokim łukiem omijać port w Pireusie. Ci zaś, którzy przybijali do nabrzeża, dyktowali takie ceny towarów, by spokojnie wyjść na swoje. Pomimo faktu, że życie w Atenach stało się bardzo kosztowne, niewielu miało odwagę protestować. Wciąż pamiętano o dwóch ostatnich czystkach, w czasie których ludzie Dionizjusza rozprawili się z demokratyczną i arystokratyczną opozycją. Nikt nie chciał dołączyć do już aresztowanych, w przepastnych lochach pod Akropolem.
Ismena skorzystała z gościny kapłanek z ateńskiego Artemizjonu. Przez pierwsze dni brała udział w ich modłach, złożyła wizytę Dionizjuszowi z Faleronu i podziękowała mu za opiekę, którą otoczył egineckie sanktuarium, odwiedziła również Likejon, by kupić najnowsze rozprawy Arystotelesa i Teofrasta. Miała świadomość, że poza murami świątyni zawsze śledzą ją słudzy arcystratega. Czasem nawet, gdy spoglądała za siebie, udawało jej się dostrzec ich pospolite, szczurze twarze. Aratos ostrzegał ją, że tak będzie. Dlatego starała się uczynić swój pobyt w Atenach możliwie najnudniejszym dla towarzyszących jej wszędzie szpicli. Była pewna, że rutyna jej codziennych czynności wreszcie ich zniechęci. Po dziesięciu dniach była już przekonana, że odpuścili sobie chodzenie po jej śladach. Uznawszy, że nie stanowi zagrożenia, skierowali się do nowych zadań.
Poszła zatem do przełożonej tutejszej świątyni Artemidy i poprosiła ją o zbrojną eskortę. Otrzymawszy dwóch strażników w napierśnikach z wygotowanej skóry i biało-zielonych chlamidach, udała się wreszcie ku prawdziwemu celowi swej wizyty w Mieście: willi Demostenesa.
Już z daleka dostrzegła, że domu strzegą najemnicy Dionizjusza. Sam gmach nie różnił się od innych na tej ulicy. Jako dobry demokrata Demostenes dbał, by nie wywyższać się ponad sąsiadów. Piętrowy budynek z wewnętrznym dziedzińcem, od strony drogi miał tylko kilka niewielkich, wysoko umieszczonych okien. Ismena stanęła przed jego wrotami. Żołnierze arcystratega patrzyli na nią zmieszani.
– Otwórzcie – rozkazała władczym tonem. – Przybyłam, by odwiedzić pana tego domu i jego córkę, do niedawna moją podopieczną.
– Czcigodna pani. – Najemnik mówił z dziwnym, gardłowym akcentem. Musiał pochodzić z odległych stron. – Nie otrzymaliśmy rozkazu, by cię wpuścić. Wszystkie wizyty muszą być zatwierdzone przez polemarchę Lizandra… Natychmiast poślę do niego człowieka.
– Możesz słać ludzi nawet do Tartaru. Nic mnie to nie obchodzi – odparła z irytacją. – Ale nie każesz przecież najwyższej kapłance Boskiej Łowczyni czekać na progu? Co powie Lizander, gdy dowie się o takim barbarzyństwie? Co powie mój drogi przyjaciel, arcystrateg Dionizjusz z Faleronu?
Usłyszawszy drugie imię, mężczyzna zbladł. Podszedł do drzwi i otworzył je szeroko.
– Naturalnie, zapraszam do środka. Służba zadba o wszelkie potrzeby dostojnej pani… Hej, ty! – zawołał do stojącej w przedsionku niewolnicy. – Zaprowadzisz czcigodną kapłankę do gynajkejonu. Niestety, pani, nie możesz na razie mówić z Demostenesem. O tym zdecyduje polemarcha Lizander.
Skinęła głową. Wszak to nie o Demostenesa jej chodziło.
Niewolnica poprowadziła ją przez dom, kierując się w stronę pokoi przeznaczonych dla kobiet. Idąc za radą Aratosa, Ismena rozglądała się uważnie. W korytarzu dostrzegła zbrojnego. Pilnował drzwi, prowadzących zapewne do komnat pana domu. Na dziedzińcu spacerowało dwóch następnych. Kolejny strzegł przejścia do gynajkejonu. Doliczając tych przy wejściu, willi strzegło przynajmniej sześciu najemników.
Żona Demostenesa umarła przed wieloma laty, więc kobieca część domu została oddana w pełne władanie jego córki, Korinny. Dziewczyna siedziała przy oknie wychodzącym na dziedziniec. Z uwagą studiowała jakiś papirus. Gdy niewolnica wprowadziła kapłankę do pokoju, podniosła głowę znad lektury.
– Ismena! – zawołała, zrywając się z zydla. Nie bacząc na należną jej płci stateczność, podbiegła do kobiety i rzuciła jej się na szyję. Tuliły się do siebie mocno, wymieniając pełne czułości i tęsknoty pocałunki. Na dłuższy moment zapomniały nawet o obecności służki. W końcu jednak Korinna odesłała ją niecierpliwym machnięciem ręki. Gdy zostały same, wpiła się wargami w usta kapłanki.
– Tak bardzo mi ciebie brakowało – szepnęła w końcu, drżąc ze wzruszenia. – Bałam się, że nigdy już cię nie zobaczę…
– Wiem, że musiałaś długo czekać – odparła Ismena. – Musisz mi jednak uwierzyć… Przybyłam najszybciej, jak było to możliwe. Moja obecność tutaj wiąże się z ryzykiem. Dla ciebie i dla mnie. Ale nie mogłam pozwolić, byś cierpiała w samotności.
– Wierzę ci, najdroższa…
– To nie wszystko. – Kapłanka położyła na ustach młódki dwa palce. Jej głos zniżył się do szeptu. – Bądź pewna, że ratunek jest w drodze. Aratos również znajduje się w Atenach. Wyleczył się z ran, odzyskał siły… Niedługo będziesz wolna.
Oczy Korinny rozwarły się szeroko.
– A mój ojciec? – wyszeptała po chwili. – Nie mogę zostawić go samego…
– Aratos ocali was oboje – odparła Ismena, choć wcale nie miała co do tego pewności. – Bądźcie gotowi, gdy przyjdzie pora.
– Kiedy?
– Już niedługo. Obiecuję. Potem już żadna siła nas nie rozdzieli.
Dziewczyna znów przywarła do jej warg. Całowały się długo, sycąc w ten sposób potrzebę, która tak długo była niezaspokojona. Kapłanka czuła jednak, że budzi się w niej coraz silniejsza żądza. Wypierała ona radość z ponownego spotkania, ulgę po długiej rozłące, niewinne wzruszenie. Nie chciała już tylko tulić do siebie Korinny. Pragnęła miłosnego zespolenia. Dłoń, jakby prowadzona własną, niezależną wolą, zsunęła się z biodra młódki w zagłębienie między jej udami. Potarcie przez materiał peplosu. Cichy jęk w odpowiedzi.
– Nie mamy wiele czasu – szepnęła. – Wkrótce będzie tu polemarcha Lizander…
– Tyle nam wystarczy – westchnęła Korinna. I pociągnęła ją za sobą, do alkowy.
Gdy tylko tam dotarły, córka Demostenesa zaczęła się rozdziewać. Ismena patrzyła z przyjemnością, jak biały peplos zsuwa się z jej młodego i świeżego ciała. Gdy była już całkiem naga, ułożyła się na posłaniu i wyciągnęła przed siebie rękę.
– Przyjdź do mnie…
Kapłance nie trzeba było dalszej zachęty. Idąc w stronę kochanki, szybko pozbywała się ubrania. Świątynna suknia z szelestem opadła na podłogę. Sandały zrzuciła tuż przy łożu. Wsunęła się na nie i przywarła do dziewczyny. Jej obfite piersi wtuliły się w drobny biust tamtej, zaś usta na powrót złączyły w zachłannym pocałunku.
Rozsmakowując się w pieszczotach, parokroć obróciły się na pościeli. Za którymś razem Korinna znalazła się na górze. Objęła udami biodra Ismeny, chwyciła ją za nadgarstki, unieruchomiła je nad okoloną kruczoczarnymi włosami głową.
– Tak bardzo mi tego brakowało – szepnęła, spoglądając w szaro-błękitne oczy.
– Mi również.
Kapłanka uniosła się prędko, zrzucając z siebie dziewczynę. Czym prędzej wsunęła się na nią i teraz to ona przyciskała kochankę do łoża. Nie zwlekając dłużej, zaczęła obsypywać pocałunkami jej piersi. Gdy tylko poczuła, że sutki Korinny twardnieją, do muśnięć warg i języka dołączyły lekkie ukąszenia. Dobrze wiedziała, że młódka lubi takie pieszczoty, balansujące na granicy między przyjemnością a bólem. W tej kwestii nic się nie zmieniło od czasu ich namiętnych nocy spędzonych na Eginie. Córka Demostenesa drżała z coraz silniejszego podniecenia, jej oddech znacznie przyspieszył. Chwyciła dłoń Ismeny i poprowadziła między swe uda. Kiedy wniknęły w nią jej palce – od razu dwa – westchnęła z ulgą, jakby czekała na to od wielu miesięcy, a może nawet lat.
Alkowę wypełniły przyspieszone oddechy i stłumione jęki. Kapłanka przygryzła brodawkę Korinny, jednocześnie penetrując ją palcami. Rozchyliła je i ugięła, sięgając najwrażliwszych zakamarków jej ciała. Dziewczyna zanurzyła dłonie w czarnych jak bezksiężycowa noc włosach. Przeczesywała je gorączkowo, czasem zdarzało jej się mimowolne szarpnięcie. Ismena ignorowała to, w pełni skupiając się na pieszczotach. Wnętrze kochanki było mokre i śliskie, jej brodawki coraz bardziej nabrzmiałe. Niespieszne, lecz wprawne ruchy ręki prowadziły ją na sam szczyt ekstazy.
Miłosne soki zalewały wnętrze dłoni kapłanki. Jej uszy wypełnił głos Korinny. Wypowiadała jej imię, na przemian z wyznaniami miłości i przeciągłymi jękami. Ciało dziewczyny przeszywały coraz mocniejsze dreszcze. Była blisko. Wystarczyło jeszcze kilka muśnięć, parę pocałunków, jedno czy dwa ukąszenia… Drugą ręką sięgnęła po rozpalone udo młódki, przycisnęła je do swego biodra. Córka Demostenesa krzyknęła raz. Potem, by stłumić to, co rosło w jej piersiach, sięgnęła po poduszkę i zatopiła w niej zęby. Mięśnie kurczowo zaciskały się wokół palców, dłoń szarpnęła za czarne włosy. A potem wszystko ucichło. Kochanka osunęła się na pościel i jakby zwiotczała. Ismena wysunęła się z niej i oblizała własne opuszki. Lubiła ten smak. Smak rozkoszy, którą właśnie dała, smak ofiarowanego spełnienia.
Długo odpoczywały, wtulone mocno w siebie, wymieniając niespieszne pocałunki i gładząc nawzajem swe ciała. Ismena zamknęła oczy. Nie potrzebowała niczego więcej. Jej ukochana nie była jednak egoistką. Odgarnęła kosmyk włosów z jasnego niczym alabaster policzka i szepnęła:
– Ja również mam coś dla ciebie. Jeśli tylko zechcesz…
Uniosła powieki. Odpowiedziała skwapliwym skinieniem. Nie domagała się wzajemności. Nie czekała na swój orgazm. Lecz młódka i tak go jej podaruje. Nie musi nawet o to prosić.
Tym razem to Korinna decydowała o wszystkim. Kazała Ismenie oprzeć się na kolanach i łokciach, wypiąć mocno pupę. Gdy tylko przybrała wskazaną pozycję, jej policzki oblał rumieniec. Zdała sobie sprawę, że musi wyglądać niczym suka w rui. Zaraz jednak zapomniała o wstydzie. Nic, czego życzy sobie ta słodka dziewczyna, nie może być złe. Zaufa jej i będzie posłuszna.
Najpierw poczuła dłonie na swych pośladkach. Rozchyliły je delikatnie na boki. Potem liźnięcie, od łechtaczki w górę, przez cały srom. Choć się tego spodziewała, i tak nie zdołała powstrzymać jęku, który wyrwał się z jej ust. Tym bardziej że po pierwszej pieszczocie nadeszły kolejne. Język Korinny ocierał się o dolne wargi, nawilżał, wślizgiwał się między nie. Ciepły oddech owiewał całe łono. Kapłanka pochyliła głowę, wsparła się czołem o miękką poduszkę. Oddychała szybko, łapczywie zaczerpując powietrza. Palce ugniatały jej pupę, kciuki zsuwały się w zagłębienie między krągłościami, pocierały także wejście do odbytu. To dodatkowo zwielokrotniało rozkoszne doznania.
Młódka nie pozwoliła Ismenie ochłonąć. Przywarła do niej twarzą, docisnęła usta do szparki. Język wniknął w nią najgłębiej, jak było to możliwe. Zaczął poruszać się w górę i w dół, torując sobie drogę w wilgotnej ciasności. Nektar pożądania spływał prosto na niego. Smakowała go i wciąż pragnęła więcej. Biodra kapłanki falowały, westchnienia i jęki stawały się coraz głośniejsze. Korinna przesunęła swe dłonie. Jedną skierowała między uda kochanki i okrężnymi ruchami jęła masować łechtaczkę. Opuszkami palców drugiej pocierała bardzo wrażliwe miejsce między pośladkami. Co pewien czas naciskała nań mocniej, a palec wsuwał się nieco między pulsujące mięśnie.
Pieszczona przez nią niewiasta doznawała zawrotów głowy. Dłonie i język młódki doprowadzały ją do szaleństwa. Jeszcze silniej wypięła się do tyłu, w nadziei, że w ten sposób pogłębi penetrację. Język poruszał się w jej wnętrzu, jakimś cudem odnajdując dokładnie te miejsca, w jakich pragnęła go poczuć. Co rusz musiała tłumić w poduszce krzyk, który cisnął się jej na wargi. Jej ukochana wydawała się niestrudzona. Ismena czuła, że nie może liczyć nawet na chwilę wytchnienia. Zostanie doprowadzona do ekstazy, czy tego chce, czy nie.
A przecież chciała. I to bardzo.
Przyjemność rozlewała się falami po jej ciele, mając swój początek głęboko w podbrzuszu, a docierając aż po koniuszki palców. Kapłanka chwyciła dłońmi wezgłowie łoża i wcisnęła usta w poduszkę. Nabrzmiałe brodawki ocierały się o prześcieradło. Kolejne epicentra rozkoszy. Palec Korinny wsunął się głębiej między pośladki, a język… Silny dreszcz wstrząsnął ciałem czarnowłosej. Wyprężyła się, wciąż pieszczona na tyle sposobów, penetrowana z obu stron, z trudem łapiąca oddech. Dopiero po bardzo długim czasie młódka wysunęła z niej język i cofnęła ręce. Ismena osunęła się na posłanie. Wyczerpana tym, czego doznała. Szczęśliwa i pełna wdzięczności.
Niewielkie, jędrne piersi wtuliły się w jej plecy. Wciąż wilgotne łono przywarło do pośladków. Ramiona otoczyły szyję kapłanki i zamknęły ją w słodkich objęciach. Opuściła powieki i zamruczała niczym kotka, chłonąc bliskość najdroższej osoby na świecie. Bez względu na to, co się wkrótce stanie, nikt nie zdoła im zabrać owej chwili. Będzie na zawsze trwać w ich myślach i pamięci – ulotne mgnienie wydłużone do nieskończoności. To było warte wszelkiego ryzyka.
* * *
W Maratonie nie udało im się kupić wierzchowców. Było zbyt późno i targowisko pod miastem opustoszało. Przyszło im zatem pokonać długą drogę do Aten na własnych nogach. Nawet wtedy determinacja Menandra, by towarzyszyć Demetriuszowi, nie osłabła. Można było wręcz sądzić, iż poeta ucieszył się, że nie będzie musiał znowu wsiadać na koński grzbiet.
Maszerowali zatem przez noc. Z początku rozjaśniali sobie drogę pochodniami, w końcu jednak przekonali się, że jaskrawe płomienie bardziej ich oślepiają, niż ujawniają to, co przed nimi. Szczęśliwie noc była bezchmurna, zaś gwiazdy i księżyc świeciły mocno. Ugasiwszy żagwie, szli dalej, bez trudu trzymając się traktu. Falerończyk przywdział swój płócienny pancerz oraz hełm, cały czas trzymał też dłoń na rękojeści machairy. Menander niósł na ramieniu oszczepy, jeden z nich ściskając w wolnej ręce. Podróżowanie nocą było niebezpieczne, stale trzeba było mieć się na baczności. W Attyce żyło wielu bandytów, trudniących się rabunkiem na gościńcach. Pozostawało mieć nadzieję, że żaden z nich nie odważy się zaatakować dobrze uzbrojonych wędrowców.
Demetriusz narzucał ostre tempo. Poeta starał się trzymać fason, ale po dwóch klepsydrach zaczął zostawać w tyle. W końcu zatrzymali się na krótki popas. Upili nieco wina z bukłaka. Tym razem Menander zatroszczył się, by było mocno rozwodnione.
– Daj mi oszczepy – rzekł Falerończyk. – Zostaw sobie jeden do obrony. Będzie ci łatwiej za mną nadążyć.
– Ty już niesiesz sporo na grzbiecie.
– Ale jestem trochę silniejszy od ciebie. Daj, mówię.
Przez następne półtorej klepsydry szli ramię w ramię. Teraz jednak zmęczenie zaczęło ogarniać Demetriusza. Wreszcie, zirytowany, cisnął oszczepy do przydrożnego rowu.
– W razie czego wystarczy mi machaira.
Księżyc pokonał już większą część drogi na nieboskłonie, gdy gościniec rozjarzył się ogniem pochodni, a zaraz potem zadrżał od kopyt. Młodzieńcy nie próbowali się ukryć. Podążali nadal przed siebie, zastanawiając się, kogo za chwilę spotkają. Jedno było pewne: nie byli to rabusie. Ci rzadko jeździli na koniach. Kawalerzystów było pięciu. Gdy dostrzegli Demetriusza i Menandra, zatrzymali się w szerokim półokręgu, otaczając ich zarówno od frontu, z prawej, jak i z lewej strony. Momentalnie wycelowały w nich groty pięciu włóczni.
– Kim jesteście? – zawołał jeździec pośrodku, najwyraźniej dowódca oddziału. Był wysoki i barczysty. W blasku pochodni można było dostrzec, że ma krzywy, najwyraźniej złamany nos.
– A kto pyta? – rzucił Falerończyk.
Lustrował po kolei każdego z konnych. Ich pancerze nosiły ślady wieloletniego używania, znaczyły je głębokie rysy po ciosach włóczni i mieczy. Twarze były posępne i nawykłe do okrucieństwa. Najemnicy, pomyślał. Nowa armia mojego ojca.
– Nie chcecie odpowiedzieć, sam się domyślę – oznajmił złamany nos. Pochylił się w siodle i zmrużył niewielkie oczy. – Idziecie od strony obozowiska pod Maratonem. Jesteście zatem zwiadowcami Fokiona. Szpiegami.
– Ateńczyk nie może być szpiegiem we własnej ojczyźnie! – zauważył Menander. – Nie idziemy na zwiad, tylko wracamy do Miasta.
– Nieźle jesteście uzbrojeni, jak na zwykłych obywateli.
– Wracamy z wojny, więc niesiemy oręż.
– A, chłopcy od Demadesa – domyślił się złamany nos. – Czyżby ten głupiec dołączył do Fokiona? Szkoda. Arcystrateg nie będzie z tego powodu szczęśliwy. Ale po kolei… Wygląda na to, że macie pecha, moi drodzy. Wciąż nie ufam wam na tyle, by puścić was wolno. Ale to wkrótce się zmieni… Znam niezawodne sposoby zwiększania prawdomówności. A teraz rzućcie broń.
Menander uniósł oszczep, trzymając go oburącz, niczym włócznię. Demetriusz wyciągnął z pochwy machairę.
– Popełniacie wielki błąd – wycedził. – Jestem synem Dionizjusza z Faleronu, waszego arcystratega i chlebodawcy. Jeśli mi albo mojemu druhowi spadnie z głowy chociaż włos, wszyscy skonacie na mękach.
Dowódca najemników parsknął śmiechem. Jego wesołość prędko udzieliła się pozostałym.
– W końcu uzyskałem odpowiedź na pytanie, które zadałem jakiś czas temu. Widzę w dodatku, że niezły z ciebie dowcipniś, chłopcze. Ciekawe, czy wciąż nim będziesz, gdy przypieczemy ci stopy na wolnym ogniu.
Falerończyk wiedział, że nie mają szans. Dwaj przeciw pięciu, w dodatku wyczerpani wielogodzinnym marszem. Jeśli nie zdoła przekonać tego durnia, zarówno jego, jak i przyjaciela czeka okrutna śmierć.
– Skoro mi nie wierzysz, przekonaj się sam – zaproponował. – Zabierz nas przed oblicze arcystratega. Jeśli okaże się, że mówię prawdę, mój ojciec cię nagrodzi. Przede wszystkim jednak ocalisz życie własne i twoich żołnierzy.
Złamany nos myślał nad tym chwilę. A potem zmarszczył brwi.
– Chcecie stanąć twarzą w twarz z arcystrategiem? Może po to, by go zgładzić? Widzę, że żadni z was szpiedzy! Demades wysłał do Aten morderców! Brać ich!
Kawalerzyści zeskoczyli na ziemię i ruszyli na nich z obu stron. Młodzieńcy cofali się przez chwilę, aż wreszcie uznali bezsens tej taktyki. Stanęli więc tak, by wzajemnie chronić sobie plecy. Byli gotowi drogo sprzedać życie. Falerończyk przypomniał sobie wówczas przysięgę, jaką złożyli sobie z poetą przy grobie Jolaosa. „Wojownik, który tu przede mną stoi, jest moim przyjacielem. Składam swoje życie w jego dłonie. Zawierzam mu swoją dumę i honor, wszystko, co mam najcenniejszego, bo wiem, że w chwili próby nie zawiedzie. Będę osłaniał go tarczą, póki starczy mi sił. Będę stał u jego boku w falandze, a jeśli szyk nasz zostanie złamany, będę osłaniał jego plecy. Uniosę mój miecz w jego sprawie i nie spocznę, póki razem nie zwyciężymy lub zginiemy”…
Menander musiał pomyśleć o tym samym, bo drżącym głosem wyrecytował:
– „Będę dbał o to, by nigdy nie zabrakło mu odwagi w obliczu śmierci. A jeśli pierwszy legnie na polu chwały, będę bronił jego ciała, aż sam upadnę obok niego. Najwierniejszy na sympozjonie, w miłości i w bitwie”.
– „Oto moja przysięga” – dokończył Demetriusz.
W tej właśnie chwili najbliższy z najemników zaatakował. A raczej spróbował. Uniósł nad głową miecz i spiął się do skoku. Wtem z jego piersi wyszedł zakrwawiony grot włóczni. Mężczyzna nie wydał z siebie nawet jęku. Zwalił się na twarz i wyzionął ducha.
– Na nich! – rozległ się donośny głos. – Do ataku!
Wokół wybuchło zamieszanie. Grupa cieni wyskoczyła z pobliskich zarośli i starła się z najemnikami. Menander uniósł oszczep i cisnął nim, przeszywając jednego z nich. Demetriusz rzucił się na następnego, który odpierał już ciosy dwóch przeciwników. Chlasnął go machairą w bok, a potem poprawił w udo. Żołnierz sapnął i wypuścił oręż z ręki.
– Darujcie życie! – zawył, lecz w tej właśnie chwili jeden z cieni wbił mu sztych w gardło.
Ostatni z najemników również został zaszlachtowany. Widząc to, krzywy nos obrócił swego wierzchowca i wbił mu pięty w boki. Instynktownie pochylił się nad grzbietem konia. To ocaliło mu życie – oszczep śmignął mu tuż nad głową. Nim ktokolwiek sięgnął po następny pocisk, był już w bezpiecznej odległości.
Falerończyk zwrócił się ku swoim wybawcom. Wciąż jednak nie schował klingi. Nie wiedział przecież, czy nie wpadli z Menandrem z deszczu pod rynnę.
– Komu zawdzięczamy ocalenie? – spytał niepewnym tonem.
Przed nim stało sześciu mężczyzn odzianych w ciemne, zarzucone na głowy chlamidy. Jeden z nich pochylił się po upuszczoną przez któregoś z najemników pochodnię. Jakimś cudem wciąż się paliła. Gdy wyprostował się i odrzucił do tyłu kaptur, blask płomienia padł na jego brodatą twarz.
– Witaj, mój drogi Demetriuszu – rzekł z uśmiechem na pełnych, zmysłowych ustach. – Cóż za niespodziewane spotkanie!
Zaskoczony młodzieniec był w stanie wypowiedzieć tylko imię:
– Hiperejdes!
– We własnej osobie, słodki chłopcze. We własnej osobie.
* * *
Obiad płynnie przeszedł w wieczerzę. Jobates lubił jeść i nie żałował ani sobie, ani Kritiasowi. Na stole pojawiały się kolejne potrawy, w których zatapiali zęby. Między posiłkami rozmawiali, leniwie i niezobowiązująco. Kapłan dowiedział się, że jego dobroczyńca handluje drogimi tkaninami i właśnie wiezie ładunek italskiej wełny oraz tarentyńskiego lnu na północny wschód, do Tesalii. Dwaj najemnicy, którzy siedzieli nieopodal wejścia, stanowili eskortę. Trzeci stale pilnował kosztownego towaru. Delfijczyk nie mówił o sobie zbyt wiele, by nie dać się złapać na jakimś kłamstwie. Dawał jednak do zrozumienia, że pochodzi z tych stron i wędruje od miasta do miasta, szukając zajęcia.
W pewnym momencie Kritias ze zdumieniem dostrzegł, że za oknami panuje już głęboki mrok. Musiał stracić poczucie czasu. Ciepła strawa, której nie kosztował od długiego czasu, przepełniła jego ciało błogością. Był też nieco senny. Wraz z kolejnymi pucharami wina – pili razem, z jednego naczynia – Jobates stawał się coraz śmielszy. Wpierw przysunął się bliżej do Delfijczyka, a potem zdobył się na odwagę i objął go ramieniem.
Kapłan o mały włos się nie wzdrygnął. Z najwyższym trudem powstrzymał się przed tą reakcją, by nie zrazić do siebie kupca. Nadal go potrzebował. Wprawdzie zaspokoił już głód, ale wciąż groziła mu kolejna noc spędzona pod gołym niebem. On zaś marzył o prostych wygodach, na które kiedyś nie zwracał nawet uwagi: o łóżku, w miarę czystej pościeli, śniadaniu podanym, gdy tylko się obudzi. Awanse Jobatesa, jeśli postanowi odnieść się do nich przychylnie, zapewnią mu każdy z tych luksusów. Pytanie tylko, czy zgodzi się zapłacić taką cenę.
Piękny mężczyzna był jeszcze nie tak dawno temu wielce pociągającym efebem. Gdy rozpoczynał swą wspinaczkę w hierarchii delfickiego sanktuarium, uroda stanowiła jego najważniejszy atut. Niejeden kapłan albo mecenas świątyni nie potrafił wprost oderwać wzroku od młodego akolity. Niektórzy składali mu rozpustne propozycje. Jeśli byli wystarczająco silni, możni i wpływowi, skwapliwie na nie przystawał. Tak więc, nim został przełożonym czcicieli Apollina, przeszedł przez łoża wielu arystokratów i duchownych. Poznał ich upodobania i poddawał się im, często udając rozkosz. Odwzajemniał każdą pieszczotę, zgadzał się nawet na najbardziej gorszące praktyki. Wszystko po to, by pokonać kolejny szczebel w górę.
Jednocześnie głęboko nienawidził tej kapitulacji na rzecz wyższego celu. Odkąd pamiętał, miał o sobie wysokie mniemanie, uważał się za lepszego od innych. W końcu uwierzył, że jest ukochanym synem boga, któremu oddawał cześć. Lubił utwierdzać się w tym przekonaniu, dominując nad kobietami i młodzieńcami, którzy oddawali mu się, skuszeni jego urodą. W alkowie był wobec nich egoistyczny i zachłanny. Dążył do własnej rozkoszy, nie oglądając się na swoich oblubieńców. Kiedy jednak szedł do łóżka z kimś wyżej postawionym, siłą rzeczy porządek ten ulegał odwróceniu. To on miał dostarczać przyjemność zamiast czerpać ją pełnymi garściami. To on był przyciskany do posłania przez czyjeś spotniałe ciało, to jego pośladki były boleśnie rozchylone, a cudzy penis wdzierał się w jego trzewia. Zawsze po takich nocach czuł się zbrukany, poniżony i upokorzony. Miał wrażenie, że traci coś ze swej domniemanej boskości.
Teraz owo poczucie wróciło. Choć przez ostatnie dni głodował i cierpiał wszelkie niedostatki, wciąż drżał na myśl o tym, co musi zrobić, by odsunąć je od siebie. Był zarazem świadom, że nieubłaganie zbliża się chwila, gdy będzie musiał podjąć decyzję. Jobates przyciągnął go do siebie i powoli ucałował jego długie włosy tuż przy policzku. Kritias raz jeszcze zerknął przez uchylone okiennice. Noc zdawała się nieprzenikniona, a najbliższy zagajnik, w którym mógłby się przespać, leżał w pewnym oddaleniu od granic Krenae.
Zacisnął zęby. Znów będzie czuł dla siebie wyłącznie pogardę. Znów nie da rady spojrzeć w swe odbicie w tafli wody. Lecz perspektywa odpoczynku pod dachem, śniadania, kilku oboli, które mogą wpaść do jego sakiewki była zbyt kusząca po wszystkich trudach, którym musiał stawić czoła. Dlatego też, gdy tłusta dłoń Jobatesa odgarnęła mu włosy do tyłu, Kritias zwrócił ku niemu swe oblicze. Uśmiechnął się, nie nazbyt kusząco, lecz na tyle sugestywnie, że kupiec nie wahał się już ani przez chwilę. Ujął twarz Delfijczyka w dłonie i pochylił się ku niemu. Grube wargi wpiły się w pięknie wykrojone usta młodszego mężczyzny.
Gdy opuszczali salę ogólną zajazdu, by udać się na piętro, do wynajętej na tę noc komnaty, Kritias niósł w dłoni lampę oliwną, zaś Jobates zaborczym gestem obejmował go w pasie. Drugą ręką, niezauważalnie dla kapłana, dał znak swoim ludziom. Ci odczekali kilka chwil, po czym również podnieśli się ze swych ław. Jeden rzucił gospodarzowi kilka miedziaków. Następnie obaj udali się w ślad za swoim chlebodawcą.
* * *
Kryjówka ludzi Hiperejdesa znajdowała się w zagajniku, oddalonym od gościńca i ukrytym za pasmem niewysokich wzgórz. Pozostawiony tam człowiek podsycał niewielkie ognisko. Gdy tylko usłyszał nadchodzących, zerwał się na równe nogi i uniósł włócznię.
– Odłóż broń, Kadmonie, to my – rzekł Hiperejdes.
– Coś was dużo – zrzędliwie zauważył tamten.
– Dzięki bogom żaden z nas nie zginął. Znaleźliśmy natomiast tych oto zuchów. Walczyli już z najemnikami, więc tylko trochę im pomogliśmy.
Dwaj odziani w ciemne chlamidy mężowie zostali wysłani na skraj zagajnika, by trzymać tam straż. Pozostali usiedli wokół ogniska, ramię w ramię, bo miejsca było mało. Zabrali się do wieczerzy, na którą składały się paski solonego mięsa, kilkudniowy chleb i mocno rozwodnione, kwaśne wino. Demetriusz i Menander jedli z apetytem, bo ich ostatnim posiłkiem było śniadanie, spożyte jeszcze na statku (które zresztą poeta zwymiotował przez burtę). Chcąc odwdzięczyć się za poczęstunek, puścili w obieg swe bukłaki, wypełnione nieco szlachetniejszym trunkiem. Ten gest od razu poprawił wszystkim humory.
– Nie ma to jak łyk dobrego wina po zwycięskim boju – rzekł jeden z mężczyzn i przyłożył bukłak do ust.
– Szkoda tylko, że dowódca najemników zbiegł – stwierdził Hiperejdes. – Znam go. To Sostenes, jeden z najbardziej wściekłych psów wojny, jakich sprowadził ateński tyran. Sądzę, że mnie nie rozpoznał, lecz i tak z pewnością wróci tutaj z posiłkami. Tacy jak on nie zapominają o porażkach. Nim nastanie świt, musimy być już daleko stąd.
– Co właściwie robicie w tych stronach? – zapytał Demetriusz. Zaraz się jednak zreflektował: – Proszę, nie zrozumcie nas źle. Jesteśmy wdzięczni za uratowanie życia. Ale od wielu tygodni nie było nas w Attyce. Brakuje nam aktualnych wieści. Kiedy ostatnio o tobie słyszałem, Hiperejdesie, byłeś w Eleuzis, wraz z niedobitkami demokratów. To przeciwległy kraniec Attyki. Jak to się stało, że zawędrowałeś aż tutaj?
– Jakiś czas temu doszły nas słuchy, że Dionizjusz z Faleronu – adwokat zawahał się, jakby do ostatniej chwili chciał powiedzieć „twój ojciec”, ale jednak zmienił zdanie – obwołał się arcystrategiem i dożywotnim archontem Aten. By potwierdzić swoją władzę nad całą Attyką, zaczął rozsyłać po kraju patrole zbrojnych. Musieliśmy temu przeciwdziałać. Udowodnić, że jest jeszcze siła, która nie ukorzy się przed tyranem. Wysłaliśmy własne oddziały do walki z najemnikami. Oglądacie właśnie jeden z nich.
– Nie jesteście zbyt liczni – sceptycznie zauważył Menander.
– Działamy w małych grupach. Dzięki temu trudniej nas odkryć. Siły tyrana wciąż mają nad nami przewagę, lecz już nie tak dużą, jak jeszcze niedawno. Mówiąc o demokratach, Demetriusz użył słowa „niedobitki”. To już nieaktualne. Każdego dnia nasze szeregi rosną, zasilane przez uciekinierów z Aten. Początkowo towarzyszyło mi trzystu obywateli. Obecnie jest ich ponad tysiąc. Tylko nielicznych wysyłamy w teren. Pozostali całymi dniami trenują w Eleuzis. To rzemieślnicy, kupcy, tragarze i rybacy. Lecz nim nadejdzie chwila próby, zrobię z nich prawdziwych żołnierzy.
– Jest coś, o czym musisz wiedzieć – rzekł Demetriusz. – Fokion i Demades wylądowali pod Maratonem. Mają ze sobą trzy tysiące żołnierzy i znacznie więcej marynarzy.
Oczy adwokata rozbłysły. A może był tylko to refleks od strzelających w górę płomieni.
– Marynarze zawsze opowiadali się za Ludem. Z pewnością uda się przeciągnąć ich na stronę demokratów!
– Może nie będziesz musiał tego czynić. Ze strategami łączy cię wspólny cel. Oni również nie godzą się na samodzielne rządy mego ojca. Dlatego właśnie wysłali mnie do Aten. Chcą, bym namówił go do złożenia broni.
– Nikt nie zna Dionizjusza lepiej niż ty, jego syn. Jeśli komuś uda się go przekonać… – Hiperejdes był wyraźnie sceptyczny. – Nie będę cię zatrzymywał, wiedz jednak, że wątpię w szanse twojej misji. Niemniej jednak skorzystam z rady, którą mi dałeś. Nawiążę kontakt z Fokionem i Demadesem. Przemówię do ich patriotyzmu… Może uda nam się skoordynować działania.
– A zatem wojna.
– Wierzę, że zrobisz wszystko, co w twej mocy, Demetriuszu. Nie chcę znowu walczyć. Zbyt wiele już przelano ateńskiej krwi. Twój ojciec nie pozostawił mi jednak wyboru. Nie uznam jego tyranii. Kiedy więc dyplomacja zawiedzie, będą musiały przemówić włócznie.
* * *
Kapłanka doprowadziła się do porządku, nie bez pomocy Korinny, która ułożyła jej fryzurę i wygładziła pogniecioną w paru miejscach suknię. Podczas tych zabiegów córka Demostenesa wciąż pozostawała naga, pozwalając ukochanej napatrzeć się na siebie, ostatni raz przed ponownym rozstaniem. I choć wierzyły, że nie będzie ono długie, miały pewność, że i tak okupią je tęsknotą i bólem. Żegnały się w milczeniu, głęboko patrząc sobie w oczy. Ismena ucałowała palce młódki. Ta rzuciła się jej na szyję i długo nie wypuszczała z objęć.
Na widok opuszczającej willę kapłanki dowódca straży wyraźnie się stropił.
– Wciąż nie otrzymałem wytycznych od polemarchy Lizandra – oznajmił. – Zapewne jego uwagę zaprzątnęły jakieś ważne obowiązki. Nie mogę więc pozwolić, czcigodna pani, na twe spotkanie z Demostenesem.
– Szkoda – odparła Ismena, choć wcale nie odczuwała z tego powodu żalu. – Na mnie już pora. Wracam do Artemizjonu. Jeśli twój pan zechce ze mną mówić, tam właśnie mnie znajdzie.
– Przekażę mu to, pani. – Żołnierz zawahał się. – Proszę tylko, byś nie żywiła do mnie jakiejś urazy… Wykonuję tylko polecenia. Jestem pobożnym człowiekiem… Nigdy nie skąpię na ofiary…
Kapłanka obdarzyła go promiennym uśmiechem. Aratos miał rację. Najemnicy bywają równie zabobonni, jak ludzie morza.
– Nie obawiaj się. Nie rzucę na ciebie klątwy. Gdybym chciała kogoś ukarać, mój wybór padłby raczej na polemarchę, który okazał mi tak mało szacunku.
Ulga na twarzy zbrojnego była niemal komiczna. Ismena pożegnała się z nim i odeszła, eskortowana przez dwóch świątynnych strażników.
Wróciła do swej komnaty w sanktuarium Artemidy, szybko zrzuciła suknię kapłanki i przywdziała zwykły peplos z barwionego na morski błękit lnu. Nasunęła himation na włosy i jednym z jego brzegów zasłoniła twarz, tak jak czyniły to córki i żony obywateli Aten, które chciały być traktowane z szacunkiem. Tak odziana tylnym wyjściem opuściła święty gmach i zagłębiła się w labirynt wąskich uliczek.
Aratos opisał jej z grubsza, gdzie mieści się zajazd „Pod srebrnym hoplonem”, ale i tak odnalezienie owego przybytku zajęło Ismenie sporo czasu. Słońce chyliło się już nad zachodnim horyzontem, a cienie stawały się coraz dłuższe, całkiem wypełniając ulice. Poszukiwania utrudniał fakt, że kapłanka nie mogła tak po prostu zapytać o drogę przechodnia. W Atenach niewiasta nie zwracała się do nieznanych jej mężczyzn. Chyba że była ladacznicą szukającą klienta. W końcu zaczepiła idącą z jakimś sprawunkiem niewolnicę, którą poznała po tym, że ta nie zasłaniała twarzy, jak zwykły to czynić swobodne kobiety. Dziewczyna wskazała jej właściwy kierunek. Okazało się, że cały czas krążyła w okolicy zajazdu, za każdym razem mijała jednak zaułek, który do niego prowadził.
W sali ogólnej zbliżyła się do gospodarza stojącego przy szynku. Nie przejmując się już ateńskimi obyczajami, ani tym, co kto o niej pomyśli, oznajmiła po prostu:
– Przychodzę do Diodorosa. Wiem, że tu się zatrzymał. W której izbie go znajdę?
Odpowiedzią był obleśny uśmiech.
– Skąd mam wiedzieć? Klienci nie opowiadają mi się z imienia.
Westchnęła.
– Diodoros to mężczyzna w sile wieku. Średniego wzrostu, o szerokich ramionach. Blady i łysy.
– Ach, trzeba było tak od razu. Na piętrze, pierwsze drzwi po lewej. Masz szczęście. Jesteś dziś pierwsza.
Posłała gospodarzowi pytające spojrzenie. Wyszczerzył zęby i dorzucił:
– Zwykle zamawia sobie dziwkę jeszcze przed zachodem słońca.
Wchodziła na schody, odprowadzana złośliwym śmiechem.
Gdy dotarła na piętro, poczuła nagle irracjonalną złość. Uderzyła w drzwi znacznie mocniej, niż powinna, całą pięścią. Te zaraz się uchyliły i stanął w nich Aratos. Nie mówiąc ani słowa weszła do izby, zmuszając go, by cofnął się o krok. Zamknął drzwi i odwrócił się w jej stronę. Dopiero teraz odsunęła skraj himationu, by ukazać mu swą twarz.
– Witaj, Ismeno. – Kreteńczyk wyglądał na zaskoczonego jej zachowaniem.
– Spodziewałeś się kogoś innego? – spytała, a w jej głosie dał się słyszeć gniew.
Uniósł w górę swe posiwiałe brwi.
– Mam nadzieję, że nikt cię nie śledził – odparł, nie nawiązując w żaden sposób do jej zaczepki. Jedyne okno w komnacie wychodziło na wewnętrzny dziedziniec, lecz i tak zbliżył się do niego i wyjrzał na zewnątrz.
– Zachowałam ostrożność. Czego nie da się powiedzieć o tobie.
Posłał jej rozbawione spojrzenie.
– Wręcz przeciwnie. Domyślam się, co cię rozzłościło. Zapewniam jednak, że był to właśnie środek ostrożności.
– Sprowadzanie sobie ladacznic?
– Naturalnie. Przybyłem do Miasta przed dwoma tygodniami. Nie mogłem zbyt często poruszać się po ulicach, bo ryzykowałbym, że ktoś mnie rozpozna. Byłem więc skazany na przebywanie tutaj. Mógłbym oczywiście trawić dni na całkowitej bezczynności. Ale jak sądzisz, ile wody upłynęłoby w Kefisosie, nim mój gospodarz nabrałby podejrzeń? Cudzoziemiec, który w tych niespokojnych czasach przyjeżdża do Aten i zachowuje się w tak nietypowy sposób, ani chybi ma niegodziwe zamiary… Wystarczyłby jeden donos, by zniweczyć nasz plan ratunku dla Korinny.
– Bardzo wygodne usprawiedliwienie…
– Ismeno, to nie jest usprawiedliwienie. – Kreteńczyk zaczął tracić cierpliwość. – Prawdę mówiąc, w ogóle nie muszę się przed tobą tłumaczyć. Jestem mężczyzną i mam swoje potrzeby. W tym jednak wypadku pomogły mi one zachować incognito. Ten głupiec na dole uważa mnie za zwykłego utracjusza, który przepija i przepieprza swój majątek. Nie mam zamiaru wyprowadzać z błędu ani jego, ani tych, którym z pewnością donosi o wszystkim, co dzieje się w zajeździe. Oceniaj mnie, jak chcesz – pamiętaj wszakże o tym, że jesteśmy sojusznikami, nie wrogami.
Miał słuszność i doskonale to wiedziała. Jakie miała prawo domagać się od niego wierności? Sama ledwie przed paroma klepsydrami kochała się z Korinną. Wzięła kilka głębokich oddechów. Powstrzymała słowa, które cisnęły się jej na usta. Usiadła na posłaniu i pochyliła głowę, by zebrać myśli. Gdy uświadomiła sobie, że na tym właśnie łóżku Aratos korzystał z usług kolejnych dziwek, podniosła się jak oparzona i zbliżyła do okna.
– Byłam u niej – zaczęła, patrząc na ciemniejące niebo. – Gynajkejon znajduje się w prawym skrzydle gmachu, spoglądając od wejścia. Willi strzeże co najmniej sześciu strażników. Są rozstawieni w następujący sposób…
– Poczekaj, powoli! – Aratos podszedł do kapłanki, odwrócił ją ku sobie i położył jej ręce na ramionach. Na jego ustach znowu rysował się uśmiech. – Zacznijmy jeszcze raz, od początku. Dokładnie i po kolei. Jeśli ma mi się udać, muszę wiedzieć o tym domu wszystko. Począwszy od tego, gdzie się znajduje. Możesz mi wierzyć lub nie, ale nigdy jeszcze nie byłem w gościnie u Demostenesa.
Przez chwilę Ismena przyglądała mu się, jakby nie zrozumiała jego słów. W końcu wybuchnęła nerwowym śmiechem. Miał rację, jak zawsze miał rację. Kiedy wreszcie się opanowała, zaczęła od początku. Aratos nie przerywał ani słowem. Słuchał z uwagą. Jakby od tego miało zależeć jego życie.
* * *
Maszerowali w ciemnościach, trzymając się z dala od głównego traktu. Co pewien czas widzieli pochodnie najemników pędzących z południa na północ i z powrotem. To były duże oddziały, po dwudziestu, trzydziestu zbrojnych. Żaden z nich jednak nie odważył się zapuścić z dala od drogi.
– Cudzoziemcy – rzekł cicho Hiperejdes do idącego obok Demetriusza. – Nie znają tych stron. Wiedzą, że gdy tylko zejdą z gościńca, wykończymy ich, jednego po drugim.
– Mogą mieć ateńskich przewodników.
– Zdrajca ojczyzny zginąłby pierwszy. A po nim cała reszta.
Młodzieniec spojrzał na adwokata. Jego spowita księżycowym blaskiem twarz była niczym wykuta z kamienia: surowa i beznamiętna. Zmienił się, odkąd go znałem, pomyślał Falerończyk. Tamten Hiperejdes był sybarytą, hedonistą i wesołym kompanem biesiad. Ten tutaj to przede wszystkim żołnierz walczący o swój zniewolony kraj. Gorzka determinacja uczyniła go twardym i bezlitosnym. Nie sposób było wątpić w jego słowa.
Gdy niebo na wschodzie zaczęło się rozjaśniać, zeszli w dolinę, którą płynęła rzeka. W tym miejscu sięgała dorosłemu mężczyźnie ledwie do połowy ud. Dowódca nakazał więc przekroczenie jej nurtu. Lodowata woda rozbudziła Demetriusza i Menandra, wyczerpanych po całonocnym marszu. Pochylili się i spryskali nią twarze. Kiedy znaleźli się na drugim brzegu, Hiperejdes rzekł:
– Tu się rozstajemy, przyjaciele. Ta rzeka to Kefisos. Idąc w dół jej nurtu, dotrzecie do Gaju Akademosa. Stamtąd już blisko macie do Aten. Sugeruję, byście wkroczyli do Miasta przez którąś z północnych bram. Te od zachodniej strony są zamknięte na głucho. W obawie przed nami.
Jego żołnierze wybuchnęli pełnym satysfakcji śmiechem.
– Na waszym miejscu pozbyłbym się wojskowego rynsztunku – ciągnął adwokat. – Ściągnie na was niewygodne pytania.
– Tak uczynimy. A gdzie ty się udasz?
– Nieopodal leży wioska Acharny. Stacjonuje tam oddział najemników twego ojca. Ponoć wczoraj otrzymali żołd. Postanowiłem ich odwiedzić. Domyślam się, że będą zbyt pijani, by zadbać o wystawienie straży, więc może uda się sprawić im niespodziankę.
– Powodzenia. – Falerończyk wyciągnął naprzód prawicę. Hiperejdes chwycił go za nią, przyciągnął ku sobie i mocno uścisnął.
– To ja życzę powodzenia tobie, mój chłopcze – wyszeptał mu do ucha. – Jeśli ci się uda, ocalisz wielu Ateńczyków.
Następnie pocałował go w policzek. Jego zarost połaskotał młodzieńca w szyję. Ten czuły gest obudził wspomnienia. Ileż to razy całowali się namiętnie, w szczęśliwych czasach, zanim Ateny spłynęły krwią? Nim podzieliła je nienawiść oraz żądza władzy? Przez chwilę stali w bezruchu, tuż obok siebie, jakby kosztując smaku dawnej bliskości. W końcu adwokat uśmiechnął się z zakłopotaniem i cofnął o krok. Niegdysiejsi kochankowie spojrzeli sobie w oczy.
– Bywaj, Demetriuszu. Obyśmy następnym razem spotkali się bardziej fortunnych okolicznościach.
– Ja również będę się o to modlił. Bywaj, Hiperejdesie.
Demetriusz i Menander obserwowali, jak demokraci wspinają się na zbocze doliny. Kiedy wreszcie zniknęli im z oczu, młodzieńcy zwrócili się ku rzece. Ukryli swój rynsztunek w pobliskiej kępie krzaków. Dalej ruszyli w samych tunikach i sandałach, jak zwykli cywile przemierzający kraj. Towarzyszyli nurtowi Kefisosu w jego drodze do morza. Z każdym krokiem zbliżali się do ojczystego Miasta. Lecz choć bardzo się starali, nie umieli znaleźć w tym powrocie radości. Owego ranka Ateny zdawały im się miejscem ponurym, wrogim i bardzo obcym.
* * *
Komnata, którą wynajął Jobates, była równie nędzna, jak i sam zajazd. Mieściło się w niej jedynie spore łóżko, skrzynia na ubrania oraz taboret, na którym Kritias ustawił lampę oliwną. W rogu pomieszczenia znajdowała się jeszcze miska z wodą do mycia. Delfijczyk wolał się nie zastanawiać, kiedy ostatnio ją zmieniano.
Piękny mężczyzna wyprostował się i odwrócił w stronę kupca. Tamten pożerał go spojrzeniem. Wcześniejsza rezerwa, a może wręcz nieśmiałość Jobatesa całkiem gdzieś zniknęła. W blasku pojedynczego płomienia jego twarz zdawała się mocno zarumieniona, zaś w oczach odbijał się ogień. Mięśnie twarzy grały pod skórą. Na czole – i zapewne nie tylko tam – nabrzmiały żyły. Dla Kritiasa nie było w tym nic nowego. Przywykł do wrażenia, jakie wywierał zarówno na mężach, jak i niewiastach. Był to dlań należny i oczekiwany hołd. Któż go nie pożądał? Lecz tylko nielicznym udało się ugasić owo pragnienie. Dziś miał do nich dołączyć ów handlarz tkaninami.
– Rozbierz się – rzucił ochrypłym z podniecenia tonem.
Najprostsze polecenie – niestety pierwsze z wielu, jakie przyjdzie wypełnić Delfijczykowi. Nie zwlekając długo, ściągnął tunikę. Pozwolił, by opadła na drewnianą podłogę. Jobates szerzej otworzył oczy. Przesunął wzrok na gładki tors kapłana, jego płaski brzuch, a w końcu na całkiem pozbawione włosów genitalia. Ten widok z pewnością sprawił, że stał się jeszcze twardszy pod chitonem.
– Nigdy nie podejrzewałem… – wypowiedział owe słowa i umilkł, zachwycony.
Naturalnie, ty głupcze, pomyślał z pogardą Kritias, to jasne, że nie podejrzewałeś. Jesteś tylko żałosnym śmiertelnikiem, ja zaś – synem boga. Powinieneś pełzać u moich stóp, błagając łaski, zamiast wydawać mi rozkazy. Gdybym tylko mógł, z chęcią rozgniótłbym cię jak robaka, bo na nic więcej nie zasługujesz…
– Uklęknij! – Głos Jobatesa stał się bardziej stanowczy i zdecydowany. Tym razem Delfijczyk nie zdołał powstrzymać grymasu obrzydzenia. Na szczęście kupiec nie zwrócił na niego uwagi.
Kapłan osunął się na kolana, coraz bardziej poirytowany. Jeszcze niedawno odziewał się w jedwabie, jadał ze srebrnych półmisków i sypiał z najdroższymi heterami Grecji… a teraz ma usługiwać temu parweniuszowi o tłustych palcach? Jobates zbliżył się i stanął tuż przed nim. Delfijczyk poczuł kwaśną woń bijącą od tęgiego mężczyzny. To dziwne, ale wcześniej, w sali ogólnej zajazdu, nie zwrócił uwagi na ten szczegół. Teraz zmarszczył nos z obrzydzeniem. Tak cuchnął człowiek nienawykły do zbyt częstych kąpieli.
– Chcę popatrzeć w twe oczy, nim zaczniesz mi obciągać.
Całkiem już rozwścieczony, Kritias poderwał głowę. Posłał kupcowi pełne nienawiści spojrzenie. Nie musiał długo czekać na odpowiedź.
Dłoń Jobatesa spadła na twarz kapłana. Trzask rozszedł się po pokoju. Mężczyzna upadł w bok, trzymając się za płonący żywym ogniem policzek. Uderzył mnie, pomyślał całkiem zdezorientowany. Uderzył tak, jak bije się kobietę! Nim zdążył zareagować, palce kupca zacisnęły się na jego włosach. Jęknął, gdy tamten szarpnięciem pociągnął go w górę. Kolejny raz, w drugi policzek. Tym razem nie poleciał na podłogę. Uścisk na włosach był zbyt mocny.
– Taki jesteś hardy? – usłyszał nad sobą głos. – To nawet lepiej, ślicznotko. Bo widzisz, ja bardzo lubię uczyć pokory takich jak ty.
Tym razem dostrzegł mknącą ku niemu otwartą dłoń. Nie zdołał jednak uniknąć ciosu. Ból rozlewał się po jego głowie, a wraz z nim poczucie upokorzenia. On, syn samego Apolla, karany był jak nieposłuszna żona! Jakim prawem?!
Następne uderzenie zadane było już pięścią. Krew trysnęła z rozbitego nosa. Kritias zachwiał się i poleciał do tyłu. Jobates przestał go podtrzymywać. Teraz pochylił się nad nim, z uśmiechem na swych grubych wargach. Delfijczyk nie próbował się podnosić. Bał się, że znowu oberwie.
– Powiedziałem: chcę popatrzeć w twoje oczy – wydyszał kupiec. Dla dodania powagi własnym słowom, ponownie zamierzył się kułakiem.
Kapłan posłusznie uniósł spojrzenie. Nie było w nim już hardości, a jedynie lęk. Urodziwe usta, nawykłe do wyrzucania poleceń oraz słów pełnych wzgardy, teraz uformowały błaganie:
– Proszę, nie bij mnie już…
– Tak szybko? – zaśmiał się Jobates. Chwycił Kritiasa za ramię i brutalnie przyciągnął go ku sobie. – Znam tobie podobnych, Apolloniusie. Jesteście wszyscy tacy sami. Tak bardzo dumni ze swej urody, uważacie, że należy wam się za nią coś więcej od świata… Pozwól, że wyprowadzę cię z błędu. Nie należy wam się. Jedyne, czym różnicie się od innych… – pchnął Delfijczyka na ścianę, po czym przyparł go do niej swym zwalistym ciałem. – … to tym, że dużo przyjemniej się was łamie.
Te słowa obudziły w Kritiasie ostatnią iskrę oporu. Zamiast myśleć, zadziałał. Instynktownie i szybko. Wyrzucił kolano w górę i wbił je w brzuch Jobatesa. Mężczyzna sapnął i cofnął się o krok. Kapłan odepchnął go od siebie i runął w stronę drzwi. Nie bacząc nawet na to, że jest całkiem nagi.
– Peteos! Konon! – Usłyszał za sobą krzyk.
Drzwi rozwarły się na oścież i do komnaty wpadli najemnicy. Jeden (Peteos?) wymierzył Delfijczykowi potężny cios w żebra. Drugi (czyżby Konon?) przygrzmocił mu w bok głowy. Kritias zatoczył się, potknął o skrzynię na ubrania i zwalił się ciężko na łoże, które donośnie zaskrzypiało.
Jobates podszedł do drzwi i znowu je zamknął, tamując jedyną drogę ucieczki. Jego ludzie ściągnęli kapłana z łóżka. Trzymali go pod ręce, czekając na dalsze rozkazy.
– Ustawcie we właściwej pozycji…
Wciąż ogłuszony Kritias został obrócony twarzą do posłania. Mężczyźni wykręcili mu ramiona, tak że musiał pochylić się mocno do przodu. Jego długie włosy opadły na łoże. Stał więc zgięty w pół, z lubieżnie wypiętymi w stronę kupca pośladkami. Zapewne czułby się poniżony, gdyby nie fakt, że nadal dzwoniło mu w uszach i ciemniało w oczach.
Jobates stanął tuż za nim i wymierzył siarczystego klapsa.
– Gotowy na rżnięcie twego życia? – spytał, mocując się z własnym chitonem. Nagle przypomniał sobie o czymś. – Zakneblujcie go. Nie chcę, by obudził cały zajazd.
Ktoś szarpnął Delfijczyka za włosy. Mimowolnie rozwarł usta i wtedy wciśnięto w nie jakąś zwinięty kawałek materiału. Omal nie zakrztusił się smrodem.
– Chyba nie jest mu zbyt miło – powiedział ktoś rozbawionym tonem. – Do czego używasz tej szmaty?
– Wiesz, gdy nie mam pod ręką trawy ani liści – odparł drugi. – Czymś przecież trzeba się podetrzeć…
Kritiasem wstrząsnęły torsje. Chciał wymiotować, lecz nie miał jak. Musiał z powrotem przełykać to, co próbowało opuścić jego żołądek. Przytrzymujący go najemnicy tylko się zaśmiali.
– Możesz zaczynać, panie.
Delfijczyk nie zwrócił uwagi, jak silne ręce rozchylają mu pośladki. Był zbyt skupiony na tym, by nie zachłysnąć się wymiocinami. Zrozumiał, co się dzieje dopiero wtedy, gdy pokaźny członek zaczął się wciskać w jego odbyt. Szarpnął całym ciałem, lecz najemnicy trzymali go w żelaznym uścisku. Zakwilił z bezsilności i udręki. Jobates nie korzystał z oliwy ani śliny, by nieco ułatwić penetrację. Sapał donośnie, ponawiając krótkie, acz stanowcze pchnięcia bioder. Kritias poczuł, jak po policzkach ciekną mu łzy. Ból niemal odbierał świadomość. Duże dłonie ujęły go za biodra. Penis wycofał się nieco, przynosząc coś na kształt wytchnienia. Kapłan już miał odetchnąć z ulgą, gdy nadszedł potężny sztych. Męskość kupca wbiła się w niego cała. Piękny mężczyzna poczuł, jak ciężkie jądra gwałciciela obijają się o jego udo.
Nie potrafił powiedzieć, jak długo trwało to brutalne spółkowanie. Jobates wdzierał się w niego silnymi ruchami, na przemian sapiąc i jęcząc z rozkoszy. Najemnicy zagrzewali go do większej gwałtowności. Jeden z nich sięgnął między uda Kritiasa, chwycił za jego skurczony członek i mocno szarpnął. Delifjczyk próbował krzyczeć, lecz cuchnąca ekskrementami i wymiocinami szmata nie przepuszczała żadnego dźwięku z wyjątkiem cichego łkania.
Przy którymś pchnięciu przeszył go palący ból, znacznie gorszy od wszystkiego, czego doświadczył przedtem. Wejście do jego odbytu płonęło. Wstrząsały nim silne dreszcze, lecz Peteos i Konon wzmocnili tylko uścisk. W końcu głowa kapłana opadła na koc. Nie pamiętał, jak jego oprawca doszedł z ochrypłym jękiem. Jak wytrysnął obficie, wbity głęboko między jego pośladki. Jak potem ocierał swą męskość z resztek krwi i nasienia o zmaltretowane ciało.
Gdy przestał być potrzebny, ciśnięto go w kąt pomieszczenia, nieopodal miski z brudną wodą. Zmęczony po przeżytej ekstazie Jobates położył się nagi na posłaniu, a następnie uniósł się na łokciach.
– Wy też macie ochotę, chłopcy? Śmiało, nie krępujcie się. Tej dziwki starczy dla wszystkich. Ja już się zabawiłem, teraz chętnie popatrzę na was.
Mężczyźni wybuchli zgodnym rechotem.
Kiedy skulony w pozycji embrionalnej, łkający z bólu i upokorzenia Kritias poczuł na sobie dłonie jednego z najemników, wydał z siebie cichy, stłumiony przez szmatę skowyt. Nieartykułowane błaganie o litość. Na próżno się jednak wysilał. Wzbudził tym tylko wesołość swoich dręczycieli. Peteos (a może był to Konon?) zmusił go, by uklęknął na podłodze, pochylony do przodu, wsparty na kolanach i łokciach. Twarz Delfijczyka znalazła się bezpośrednio nad miską. W skąpym świetle lampy oliwnej ujrzał w wodzie własne odbicie. Nie wyglądał już jak syn Apollina. Bardziej przypominał teraz którąś z licznych niewiast, które skrzywdził w swym haniebnym życiu. Dafne. Fojbiane. Filonę.
Kolejny penis, niewiele mniejszy od poprzedniego, wbił mu się między pośladki, na powrót otwierając ziejącą tam krwawą ranę. W nagłym paroksyzmie bólu kapłan pojął, że czeka go długa i pełna cierpień noc.
Przejdź do kolejnej części – Opowieść helleńska: Demetriusz XXXV
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.
Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.
Komentarze
Megas Alexandros
2014-08-29 at 23:33
Dobry wieczór!
Mam dziś przyjemność zaprezentować tekst, które zamyka nasz publikacyjny cykl w sierpniu – 34 rozdział Demetriusza. Historia ta nieubłaganie zbliża się do końca. Zostały już tylko 3 odcinki (i ewentualnie epilog, ale jeszcze okaże się, czy będzie konieczny). Demetriusz, jego ojciec oraz całe Ateny zmierzają ku swemu przeznaczeniu. Które rozstrzygnie się niedługo.
Serdeczne podziękowania należą się Atenie, która działając naprawdę pod dużą presją czasu, rekordowo szybko przeczytała i skorygowała ten niekrótki wszak odcinek. Czytelników zaś zapraszam do lektury. Liczę, że Was nie zawiedzie.
Pozdrawiam
M.A.
Seelenverkoper
2014-08-30 at 14:55
Dramat zbliża się do końca i niestety mam wrażenie kto przegra, a kto dostąpi…no cóż wewnętrznego rozdarcia tak charakterystycznego dla greckiego dramatu. Ojczyzna czy ojciec? Przyjaciel czy życie własne?
Dionizjusz z Faleronu jest głupcem drogi Megasie, a na takiego nie wygladał. Ładnie to tak upupiać mojego ulubionego bohatera twojej sagi?
Świetny tekst! Powracając do Hellady znów mamy jej pełny przekrój- drobne regionalne rasizmy, koloryt życia codziennego no i wojna. To co przerażające i bolesne nieodłącznie przeplatasz z miłości, przyjaźnią i
zaufaniem. Układasz zaskakującą mozajkę odnajdywaną nie w ruinach antycznej willi, a właśnie tu- na najlepszejerotyce.
Szczególnie podobało mi się spółkowanie kapłanki;] cóż….choć mogłeś darować sobie niektóre kwieciste porównania i zastąpić je bardziej rozbudowanymi, charakterystycznymi dla poezji Grecji klasycznej i tego co było potem. Polecam Oktawiusza Jurewicza- zajmował się tym dość dokładnie dzięki obszernym ruskim przekładom. Dziś już się tego nie robi….
Wszystkim gorąco polecam ten tekst…właśnie jako preludium. Preludium zaskakującego erotycznego dramatu!
Megas Alexandros
2014-08-30 at 19:14
Witaj, Seelenverkoperze!
Słusznie identyfikujesz dylemat, przed którym stanie Demetriusz. Co do jego ojca – nie pierwszy to człowiek, którego zaślepiła żądza władzy i pragnienie mocy. A także wszystkie straty, które poniósł. Idąc do władzy stracił kochanków obojga płci, żonę, poróżnił się z synem. Najwyraźniej uważa, że czas się za to wszystko odegrać. Myślę, że Dionizjusz ma jeszcze parę asów w rękawie, ale prawdą jest, że próbując narzucić jedynowładztwo Atenom płynie pod prąd. A jak wiadomo helleńskie okręty miały z tym problemy.
Chętnie się dowiem więcej o tych kwiecistych porównaniach, bym wiedział czego unikać. A do Jurewicza zajrzę w wolnej chwili. Dzięki za recenzję i polecenie!
Pozdrawiam
M.A.
Karol G
2014-08-30 at 18:52
Nie kręcą mnie męskie sceny homo ale to czym obdarzyłeś pseudoboga podobało mi się i wiem że to dopiero wstęp do kary, na którą zasłużył.
Stawiasz Demetriusza przed ciężkim wyborem. Ma ratować ojca a natrafia na swego byłego nauczyciela, który ma zgoła odmienne plany niż ratowanie Dionizjusza.
To w jaki sposób Hiperejdes zamierza zaatakować pijanych najemników przypomina mi epizod z II WŚ gdzie partyzanci z Grupy Kampinos zmietli pjanych opraców z oddziałów RONA.
Scena powitania kochanek jak zawsze napisana świetnie.
daeone
Megas Alexandros
2014-08-30 at 19:23
Dobry wieczór, Daeone!
Co do Delfijczyka, długo zastanawiałem się nad takim fabularnym rozwiązaniem. Zdawało mi się trochę za bardzo "out of the blue". Z drugiej jednak strony, Kritias był dla wielu kobiet na swej drodze przypadkowym, niespodziewanym i tragicznym wydarzeniem – choćby dla tych wszystkich dziewcząt, które zamordował podczas ucieczki z Aten. Uznałem więc, że jego karma wymagała równie przypadkowej nauczki. Jeszcze nie tak okrutnej i ostatecznej, ale spokojnie – gra wciąż się toczy. W najbliższym czasie kapłan nauczy się, że jego czyny mają konsekwencje. Przed którymi nie ochroni go Apollo.
Demetriusz będzie rozdarty. Cokolwiek wybierze, nigdy nie będzie miał pewności, czy dokonał słusznego wyboru. I czy odmienny coś by w ogóle zmienił. To nie ulega wątpliwości.
Nie wiedziałem o akcji Grupy Kampinos, ale takie akcje partyzanckie były robione niejeden raz, więc jak najbardziej inspirowałem się wydarzeniami z II Wojny Światowej i tuż po niej. Generalnie alkohol i wojna to nienajlepsze połączenie 🙂 A co do kochanek – uznałem, że po tak długiej rozłące zasługują na trochę szczęścia 🙂
Pozdrawiam serdecznie
M.A.
Seelenverkoper
2014-08-30 at 21:10
Z tym, że pilili głównie NSZowcy. Oni wiedzieli, że przegrali. Pili komuniści, ale szeregowców mieli trzeźwych zazwyczaj.
Anonimowy
2014-08-31 at 08:50
Dzień dobry Megasie,
widać, że ten odcinek tylko albo aż coraz bardziej przybliża do finału i robi smaka:)
Osobiście od dłuższego czasu brakuje mi w historii jakiejś dłuższej, dobrze napisanej sceny gwałtu hetero (od czasu Fojbiane w rozdziale chyba trzynastym nic większego nie było) albo analogicznej (może jakiś targ niewolnic?). Wiem, że każdy lubi co innego, ale niesamowicie trudno znaleźć dobry i niewulgarny opis, a wiem, że Ty to potrafisz:)
Pozdrawiam!
Megas Alexandros
2014-08-31 at 09:10
Witaj, Anonimie!
Nie mogę zdradzić, co się jeszcze wydarzy, powiem więc tylko, że po gwałcie na Fojbiane były jeszcze epizody z Eurynome i Filoną. W pierwszym wypadku nie był to do końca gwałt (choć w dzisiejszej definicji wymuszonego stosunku się jak najbardziej mieści), a w drugim opis był jednak ograniczony, tym niemniej warto o nich wspomnieć dla porządku. Były również kolejne popisy Kritiasa.
Finał coraz bliżej, wszystko zmierza do rozstrzygnięcia. Zobaczymy jeszcze, co i kto komu zrobi 🙂
Pozdrawiam
M.A.
Rafael
2014-09-19 at 09:15
Z przerwami na Pokątnych śledziłem przygody Kassandra. później Thais.
Do tej pory pamiętam, że jak przeczytałem pierwsze odcinki "Opowieści Helleńskich", to konieczność czekania na kolejne odcinki, przy mojej wrodzonej niecierpliwości, wywołały u mnie ogromny niedosyt.
W pewnym momencie strzeliłem focha, obraziłem się, że muszę czekać. Długo nie wytrwalem w mym gniewie, z przyjemnością śledziłem dalsze losy Kassandra.
Niedawno znów wróciłem – tym razem Thais. Z ulgą odetchnąłem – jest komplet.
Przeraziła mnie natomiast ilość odcinków Demetriusza. Będąc człowiekiem natury mocno niecierpliwej, byłem przekonany, że to kolejny komplet, choć miałem też wątpliwości, czy duża ilość odcinków nie będzie przesadą.
Nie doceniłem Cię, jest to jedna z najlepszych serii różnych form literatury, jaką dane mi było czytać z pasją.
Fabuła, opisy (nie tylko te erotyczne), intrygi, dialogi – to wszystko wyniosło moje doznania ponad Olimp.
Zbliżając się do końca 29 odcinka, zacząłem się obawiać, że te 34 odcinki to nie wszystko.
Teraz wiem, że znów muszę cierpliwie czekać na zakończenie przygód Demetriusza.
Będę czekał.
Kiedyś na pokątnych napisałem, żebyś wydał książkę – nawet "ocenzurowaną". I cały czas Ciebie proszę: wydaj nie książkę, lecz książki.
Moim takim skrytym pragnieniem jest odcinek, w którym przedstawiasz dramatyczne wystąpienie Menandra na Lenajach.
Zdaję sobie sprawę, że stworzenie takiego odcinka wymaga mnóstwa pracy i czasu – dlatego będę cierpliwy i będę wdzięczny za taki suplement uzupełniający lub rozwijający epizod Lenajski po zakończeniu serii o Demetriuszu.
Bywaj Wielki Aleksandrze.
Megas Alexandros
2014-09-19 at 16:04
Witaj, Rafaelu!
Bardzo przyjemnie czytało się Twój post! Cieszę się, że lektura moich tekstów wciąż sprawia Ci przyjemność, mimo ich obszerności i liczby odcinków. Staram się nie przynudzać i pisać tak, by do każdego odcinka zasiadało się z zaciekawieniem, a wstawało z satyfakcją. Zapewniam, że Demetriusza dokończę jeszcze w 2014. Trochę mi to jeszcze zajmie, ale jestem już naprawdę blisko zamknięcia tego olbrzyma.
Co do planów książkowych – zobaczymy. Nigdy nie mówię "nigdy" ale obecnie nie mam takich planów – zresztą to, co udostępniło się już raz w internecie, raczej słabo się potem sprzedaje 😉
Dramatyczne wystąpienie Menandera na festiwalu lenajskim? To byłoby coś! Na razie nie mam koncepcji takiego odcinka, ale kto wie? Wykluczyć nie mogę. Na razie skupiam się na ukończeniu obecnego projektu, który kilkukrotnie przerósł pierwotne zamierzenia. I wciąż nie przestaje tego czynić!
Pozdrawiam serdecznie. Mam nadzieję, że nie zawiodę przy zakończeniu Demetriusza!
M.A.
Nefer
2016-12-14 at 19:01
Demetriusz stanie zapewne przed klasycznym dylematem bohatera greckiego dramatu, a każdy wybór będzie zły. I czy nadal ma ten sztylet? Co do Kritiasa to nie ulega wątpliwości, iż otrzymał chwilowo tylko drobny „podarunek” od losu. Ale przynajmniej najadł się do syta, tylko cena okazała się nieco wyższa niż się spodziewał. Pozdrawiam.
Megas Alexandros
2016-12-17 at 00:14
Dobry wieczór,
Neferze, słusznie przewidujesz – dylemat, przed jakim stanie będzie prawdziwie tragiczny. Z jednej strony przyzwoitość i dobre zdanie o sobie, z drugiej, społeczne oczekiwania, z trzeciej – patriotyzm. Sytuacja bez wyjścia.
Co do Kritiasa… dopiero zaczynamy nad nim pracować 😉
Pozdrawiam
M.A.