Opowieść helleńska: Demetriusz XXXIII (Megas Alexandros)  4.58/5 (77)

35 min. czytania

Louis Lagrenée, „Herkules i Omfale”

Noc była upalna, zaś pościel niemal parzyła jej skórę. Zrzuciła z siebie koc i leżała naga w dusznej ciemności. Miała zamknięte oczy i lekko otwarte usta. A także rozchylone nogi. Jej oddech był pospieszny i płytki. Czuła, jak kropla potu spływa w dolinę między piersiami. Jej mokry dotyk był jak leniwa pieszczota. Dłoń sama, jakby kierowana własną wolą, zawędrowała między alabastrowe uda i przesunęła po wewnętrznej stronie jednego z nich, ścierając krople wilgoci. Kobieta wyprężyła się cała, spomiędzy warg dobył się cichy jęk. Tak dawno nie była tam już dotykana… ani przez mężczyznę, ani przez niewiastę. Sama również nie próbowała się zaspokoić. Zbyt wiele było utrapień, zbyt wiele spraw wymagających uwagi. Już niemal zapomniała, czym jest przyjemność… Niemal udało jej się zobojętnieć na potrzeby własnego ciała.

Czym więc różniła się owa noc od poprzednich? Czy skwar był szczególnie dokuczliwy? Nawet po zmierzchu mógł doprowadzić do obłędu. Czy pomieszał jej zmysły i osłabił rozsądek, sprawiając, że do głosu doszły pierwotne instynkty? Nie znała odpowiedzi. Ale pragnęła, tak bardzo pragnęła… Jej ciało było niezwykle wrażliwe, każde otarcie się o pościel wywoływało dreszcze podniecenia. Dłoń przesunęła się w górę uda, palce musnęły łono. Z gardła kobiety wyrwał się kolejny jęk, tym razem głośniejszy i bardziej przeciągły.

Tęsknota, którą odczuwała, przerodziła się w fantazję. Ta zaś dostarczyła natchnienia do kolejnych pieszczot. Pod opuszczonymi powiekami ujrzała swą młodziutką kochankę o kasztanowych lokach i wesołym spojrzeniu. Delikatny uśmiech błądził na jej różowych wargach, gdy nachylała się nad rozpaloną kobietą. Włosy spłynęły na twarz Ismeny, musnęły jej policzek. Dziewczęce piersi przytuliły się do jej własnych.

– Korinno – szepnęła, a może załkała. – Tak bardzo mi ciebie brak…

Odpowiedzią był pocałunek – z początku nieśmiały i ostrożny, lecz stopniowo coraz bardziej namiętny. Dłoń o smukłych, zręcznych palcach przesunęła się po boku kapłanki, od nasady piersi aż po biodro. Zadrżała pod tym elektryzującym dotykiem.

 Palce odnalazły najwrażliwsze miejsce i zaczęły je pocierać okrężnymi ruchami. Oddech Ismeny jeszcze przyspieszył. Korinna odgarnęła włosy na bok i spojrzała na nią z góry. Wciąż się uśmiechała, lecz nie mówiła ani słowa.

– Kocham smak twoich ust – szepnęła kobieta. – Uwielbiam gładkość twej skóry… Jesteś tak młoda i świeża… aaach!

Nie dokończyła, bo palce dziewczyny wniknęły w jej wnętrze. Kapłanka wyprężyła się, a jej słowa przeszły w długi jęk. Gdy odchyliła głowę, usta Korinny przywarły do jej szyi. Czuła się całkowicie pozbawiona własnej woli. To jej kochanka o wszystkim decydowała. Jak będzie ją pieścić, całować, dawać rozkosz. Ona mogła tylko przyjąć to, co było jej ofiarowane. Jednak w jakiś przedziwny sposób owo pozbawienie kontroli bardzo jej odpowiadało. Z przyjemnością oddawała się we władanie młódki.

 Gorące usta zaczęły wędrować w dół, z szyi na dekolt, a potem między piersi. Palce aż po nasadę wsunęły się w pochwę. Ismena drżała coraz mocniej. Jej wargi poruszały się, raz po raz formując imię ukochanej. Na skórze lśniły krople potu. Sutki napięły się i stwardniały. Spomiędzy ud płynął istny strumień miłosnych soków.

Zacisnęła dłoń na pościeli, gdy usta Korinny opuściły dolinę między wyniosłymi półkulami piersi i zeszły na równinę brzucha. Ich dotyk niemal parzył. Palce rozchyliły się we wnętrzu kapłanki. Opuszki bezbłędnie odnajdywały punkty, których dotyk powodował nagłe przypływy rozkoszy. Ismena ujęła biust w dłonie. Ściskała go mocno, zwielokrotniając jeszcze swe doznania. Jej ciałem wstrząsnął bardzo przyjemny dreszcz. Zaczęła poruszać mocno biodrami, silniej nabijając się na palce kochanki. Skutek był niemal natychmiastowy.

Przeciągły krzyk wdarł się w ciszę, jaka panowała w domu kapłanek. Ismenę porwała wznosząca się z każdą chwilą, spieniona fala ekstazy. Nim wszystko zniknęło w czerwonym odmęcie, poczuła jeszcze, jak wargi Korinny odnajdują jej łechtaczkę i zamykają się na niej. Zasysają. Potem była już tylko rozkosz, rozbrzmiewająca każdym skurczem mięśni, wylewająca się z jej wnętrza, parząca skórę. Wreszcie, wyczerpana do cna, upadła na mokrą pościel.

W tej właśnie chwili do jej komnaty wpadła młoda akolitka z lampą oliwną w dłoni.

– Co się stało, pierwsza kapłanko? – spytała zatroskana. – Słyszałam twe wołanie. Czy wzywałaś pomocy?

Ismena z trudem podniosła się na łokciu i rozejrzała wokół błędnym wzrokiem. Nigdzie nie dostrzegła Korinny, która dopiero co dała jej wspaniały orgazm. Akolitka, pulchna i jasnowłosa, ruszyła w jej stronę. Nim łoże znalazło się w kręgu światła rzucanego przez lampę, kapłanka szybko naciągnęła koc na nagie ciało. Przykryła się nim aż po szyję.

– Co się stało? – raz jeszcze spytała dziewczyna.

– Nic takiego… – Ismena starała się opanować drżenie głosu. – Miałam zły sen, to wszystko… Wybacz, że cię obudziłam.

Młódka popatrzyła na nią uważnie. Wahała się przez krótką chwilę. A potem pozwoliła sobie na śmiałość.

– Czy mam z tobą zostać, pani? By odganiać następne złe sny?

Nie jest w ogóle podobna do Korinny, stwierdziła pierwsza kapłanka. A jednak pożądam jej niemal równie mocno. Zbyt długo byłam rozdzielona z ukochaną… Muszę ją znowu ujrzeć, bez względu na ryzyko!

Rozkosz wypaliła się w jej ciele, lecz podniecenie wcale nie ustępowało. Czuła, że pod kocem jej uda kleją się od wilgoci. Jeśli ta dziewka zaraz nie wyjdzie z jej komnaty, Ismena wciągnie ją do swego łoża i nie wypuści z objęć do białego rana… Nie, zdecydowała w końcu. To byłaby ledwie marna namiastka. Nikt nie zastąpi jej Korinny. Jej nie da się zastąpić.

 – Nie, moja droga – odpowiedziała w końcu. – To nie będzie konieczne. Rzadko nawiedzają mnie koszmary… Nigdy nie dzieje się to dwa razy w ciągu tej samej nocy. Wróć do swojej komnaty i spróbuj zasnąć. Do rana zostało jeszcze parę klepsydr.

Akolitka nie potrafiła ukryć poczucia zawodu. Ismena udała, że tego nie zauważa. Kiedy dziewczyna wyszła, zabierając ze sobą blask lampy oliwnej, pierwsza kapłanka powiedziała na głos, jakby chciała się do tego przekonać:

– Namiastka. Nic więcej.

Ciemność pochłonęła jej słowa. Lecz im nie uwierzyła. Podobnie jak sama Ismena. Och, bogowie, pomyślała rozdrażniona, czemu wystawiacie mnie na próbę? Afrodyto, dlaczego męczysz katuszami pożądania? Hypnosie i Morfeuszu, czemu zsyłacie sny, które tylko pogłębiają mą tęsknotę? Kocham Korinnę i tylko ją. Uczynię wszystko, by jej pomóc. Prędzej sama zginę, nim zostawię ją na pastwę losu.

* * *

Dionizjusz rozsiadł się na krześle w sali audiencyjnej strategejonu. Był nieco znudzony perspektywą spędzenia paru klepsydr na wysłuchiwaniu zgryzot współobywateli (czy też – jak coraz częściej o nich myślał – poddanych), ale też odprężony po upojnej nocy spędzonej z macedońskim kochankiem. Dał znak sekretarzowi, by ten zaczął odczytywać dzisiejszą listę interesantów. Ten podniósł się zza stołu, zerknął na trzymaną w dłoni tabliczkę i oznajmił:

– Dostojny strategu, przybył archont eponymos.

Arystofanes, pełniący formalnie najważniejszy urząd w całych Atenach, giął się w pokłonach od samego progu. Lizander podążał o pół kroku za nim. Spojrzenia, które posyłał płaszczącemu się archontowi, były całkowicie wypłukane z szacunku. Przez chwilę Dionizjusz zastanawiał się, czy wstać na powitanie tak czcigodnego gościa. W końcu zdecydował, że tego nie uczyni.

– Witam, dobry Arystofanesie – rzekł, unosząc rękę w oszczędnym geście. – Powiedz, co cię tu sprowadza.

– Wspaniały strategu, obrońco naszego Miasta! – zapiał mężczyzna. – Cieszę się, widząc cię w dobrym zdrowiu. A także, jak mi się zdaje, w takim samym nastroju.

– Zaiste, nikt nie zdążył mi go jeszcze popsuć.

Coraz bardziej służalczy archont był jednak na najlepszej drodze, by to uczynić. Dionizjusz znał dobrze takich jak on – miernoty, które doszły do wysokich funkcji i zaszczytów dzięki dobremu urodzeniu oraz ambicji niepopartej najmniejszym nawet pierwiastkiem talentu. W wypadku Arystofanesa dochodziła jeszcze jedna odrażająca kwestia. Dla nikogo w Atenach nie było tajemnicą, że gustował w młodziutkich dziewczętach, czasem ledwie paroletnich. Był to dla stratega kolejny powód, by darzyć go pogardą.

– A więc? – rzekł nieco bardziej stanowczo. – Z czym do mnie przychodzisz?

 Arystofanes milczał przez dłuższą chwilę, jakby szukał odpowiednich słów. A może tylko swej odwagi.

– Czcigodny Dionizjuszu… – zaczął, jakby w nadziei, że zwrócenie się po imieniu skróci dystans między nimi, choć w minimalnym stopniu ich ze sobą zrówna. – Z różnych miejsc dochodzą do mnie niepokojące pogłoski. Zgłaszają się zmartwieni obywatele. Również z wysokich rodów…

Zawiesił głos, jakby chciał wywrzeć na rozmówcy wrażenie. Dionizjusz, którego rodzina pochodziła od samego Tezeusza, mitycznego władcy Aten, nie był pod zbyt wielkim wrażeniem. Skinieniem nakazał wszakże archontowi kontynuować.

– Wszyscy oni obawiają się… Może obawa to nie najlepsze słowo… Zastanawiają się, o tak, zastanawiają… Kiedy przywrócisz w Mieście funkcjonowanie jego instytucji. – Przerwy między kolejnymi urywkami zdań stawały się coraz dłuższe, jakby Arystofanes mówił wbrew sobie. – Musisz rozumieć, drogi Dionizjuszu… samodzielna władza jednego z dziesięciu strategów nie należy do tradycji Aten… W szczególnych okolicznościach – nie mówię, że takie nie nastały… bywa naturalnie zrozumiała i w pełni do zaakceptowania… lecz niejeden pyta, kiedy to się skończy. Żądają odpowiedzi, a ja nie jestem w stanie ich udzielić.

Po wygłoszeniu tej przemowy mężczyzna spojrzał lękliwie na stratega. Zrobił swoje i teraz w trwodze czekał na to, co się stanie. Dionizjusz oparł się wygodnie i mierzył archonta niezbyt przychylnym spojrzeniem. Widział, jak krople zaczynają perlić się na czole tamtego. Bynajmniej nie z powodu wszechobecnego skwaru.

– Ci zatroskani obywatele… Zdradź mi, kim są – rzekł wreszcie, zaś Arystofanes skulił się, słysząc jego ton. – Pragnę osobiście rozproszyć ich obawy. Nie ma sensu, bym porozumiewał się z nimi za twoim pośrednictwem.

– Wybacz, dostojny. – Archont więcej nie zwrócił się do niego po imieniu. – Lecz prosili mnie, bym zachował ich imiona w sekrecie… Musisz zrozumieć – boją się represji.

– To ty wybacz, Arystofanesie, ale nie rozumiem. Czego się boją? Jeżeli są bez winy, nie mają ku temu powodów. Tylko zdrajcy Aten powinni się lękać sprawiedliwości, której jestem biczem.

– To oczywiste… nieulegające wątpliwości nawet…

– A zatem? Podaj ich imiona. Chcę ich czym prędzej uspokoić. Najlepiej wszystkich naraz. Po co mam z każdym rozmawiać oddzielnie? Przyznasz, że to wielka oszczędność pracy i czasu! A tych, niestety, nie mam w nadmiarze.

Archont zbladł. Jego twarz stała się niemal tak biała jak pyszny chiton, który przywdział na tę okazję.

– Zaklinam cię, drogi strategu… – Spróbował raz jeszcze. – Nie każ mi zdradzać sekretu, który mi powierzono…

– To ciekawe! – zawołał Dionizjusz. – Ktoś uznał cię na tyle wiarygodnym, by powierzyć jakieś sekrety? Cóż to musiał być za głupiec! No już, koniec z tym teatrem, Arystofanesie. Skoro potrzebujesz silniejszej motywacji niż rozkaz, który ci wydano, zaraz ją otrzymasz. Lizandrze, jeśli archont jeszcze raz odmówi mojemu żądaniu, odrąbiesz mu głowę.

– Zgodnie z rozkazem – rzekł Spartanin, ze szczękiem dobywając miecza. – Uczynię to z przyjemnością.

– Nie!!! – Urzędnik całkiem zapomniał o swej godności. Osunął się na kolana, a w jego oczach zalśniły łzy. – Powiem wszystko! Tylko proszę… oszczędźcie mi życie.

Dionizjusz uśmiechnął się w duchu. Jego mały blef udał się ponad wszelkie przypuszczenie. Czy ten głupiec naprawdę sądził, że on spełni swoją groźbę? Nawet teraz, trzymając w garści całe Miasto, nie mógł pozwolić sobie na zgładzenie archonta eponymosa. Gestem nakazał sekretarzowi, by notował następne słowa. Arystofanes zaczął mówić, a rylec skrobał po glinianej tabliczce. Strateg pochylił się do przodu, słuchając z uwagą. Kilka imion go zaskoczyło. Sądziłem, że są po mojej stronie, pomyślał. Zdrajcy, to wszystko zdrajcy. Jestem przez nich otoczony. Ateny to siedlisko zdrady.

Dotychczas myślał, że do szczętu już wytępił gangrenę, która toczyła jego Miasto. Ale rana była jeszcze zbyt świeża. Znów zaczynała się paskudzić. Swąd zgnilizny wprost dusił. Uleczy tę ranę, choćby miała po niej zostać paskudna blizna. Raz jeszcze wypali ją żywym ogniem.

* * *

Miecz z sykiem przeciął powietrze.

Śmiertelnie groźne, niskie cięcie mogło z powodzeniem rozpłatać brzuch albo – skierowane trochę niżej – rozrąbać pachwinę i genitalia. Szybki obrót i kolejny cios. Wyprowadzony z góry, z obu rąk, mający siłę kowalskiego młota. Krok do przodu, kopnięcie w wyimaginowaną tarczę, obliczone na to, by zmusić wroga do cofnięcia się. Zwodnicze uderzenie z prawej, wybicie z ziemi, skok z wysoko uniesioną klingą. Pchnięcie z góry, tuż nad brzegiem hoplonu. Tak wiele sposobów, by zabić człowieka. Noszącego napierśnik, tarczę albo walczącego w samej tunice. Aratos z Hierapytny znał je wszystkie.

Polana w Dzikim Ogrodzie zapewniała mu przestrzeń potrzebną do treningów, a także skrywała przed oczyma niepowołanych. Brakowało mu wprawdzie żywego przeciwnika, z którym mógłby ćwiczyć, ale i tak nie narzekał. Był wdzięczny bogom za to, że mimo ciężkiej rany, którą odniósł przed kilkoma ledwie tygodniami, mógł w ogóle wrócić do fechtunku. Bok trochę jeszcze rwał go podczas szybszych ruchów, ale była to dolegliwość, którą potrafił znieść. Najważniejsze, że wracał do sił. Z każdym upływającym dniem czuł, że ma ich coraz więcej.

Wyprowadził jeszcze jedną serię ciosów i zdecydował, że pora na przerwę. Słońce przypiekało, a jedynym miejscem na polanie chronionym przed jego promieniami było podnóże wysokiego głazu. Tam właśnie zostawił amforę ze źródlaną wodą. Usiadł zatem w przyjemnie chłodnym cieniu, poczuł na włosach podmuch wiatru od strony urwiska. Sięgnął po leżący w trawie kubek i napełnił go z dzbana. Uniósł do ust i napił się z przyjemnością. Resztę zawartości kubka wylał sobie na głowę i kark. Strumień rozkosznego chłodu spłynął mu pod tunikę. Od razu poczuł się lepiej.

Oparł się plecami i głową o wysoki głaz. Spod przymkniętych oczu obserwował ścianę drzew i krzewów, która z trzech stron otaczała Dziki Ogród. Nie myślał o niczym konkretnym. Po prostu odpoczywał. Nagle zauważył poruszenie gałęzi i liści, które nie mogły być spowodowane podmuchem wiatru. Ktoś przedzierał się przez gęstwinę i zmierzał w jego stronę. Aratos nie musiał szukać spojrzeniem miecza. Wiedział dokładnie, gdzie jest – jak zawsze w pogotowiu, na wyciągnięcie dłoni. Będzie miał dość czasu, by sięgnąć po rękojeść. W bezruchu czekał zatem, aż intruz ukaże się jego oczom. Tyle tylko, że to nie był intruz.

Ismena wyłoniła się spomiędzy krzewów i weszła w promienie słońca. Jej suknia mieniła się świeżą zielenią. Pierwsza kapłanka uniosła ramię, by osłonić twarz przed oślepiającym blaskiem. Zmrużyła oczy i odszukała Kreteńczyka wzrokiem. Czym prędzej pospieszyła ku niemu. Przyglądał się jej w milczeniu, podziwiając dojrzałą urodę niewiasty. Dopiero gdy się zbliżyła i wstąpiła w cień, przypomniał sobie o dobrych manierach.

– Witaj, Ismeno. – Zaczął podnosić się z ziemi.

– Nie wstawaj – odparła i przycupnęła tuż obok. Dopiero teraz zauważył, że w ręku trzyma pognieciony papirus. I jest wyraźnie roztrzęsiona. Nagle poczuł, że wokół jego serca zaciskają się lodowate palce.

– Co się stało? – zapytał, bojąc się tego, co usłyszy. – Czy to Korinna…?

– Podobno ma się dobrze – uspokoiła go pierwsza kapłanka. Zaraz jednak dodała: – O ile wierzyć autorowi tego listu.

– Kto nim jest?

– Jak wiesz, jakiś czas temu napisałam do Dionizjusza z Faleronu, prosząc go, by pozwolił mi na korespondencję z Korinną. Nie widziałam powodów, dla których miałby mi odmówić… Najpierw nie mogłam doczekać się odpowiedzi. A dzisiaj posłaniec z Aten przywiózł to.

Wręczyła mu pomięty papirus. Rozłożył go i spojrzał na kilka zapisanych zdań. Były suche i oficjalne. „Obawiam się, czcigodna kapłanko, że wymiana listów między tobą a przetrzymywaną w areszcie domowym córką Demostenesa nie byłaby wskazana. Dlatego nie mogę wyrazić zgody…” Sądząc po wstępie, list został sporządzony przez polemarchę Lizandra.

– Napisałaś bezpośrednio do stratega? – upewnił się Kreteńczyk.

– Oczywiście! Jak widzisz, nie zaszczycił mnie osobistą odpowiedzią.

To było niepokojące. Jak każdy arystokrata, Dionizjusz dbał o formy. Pierwsza kapłanka Artemizjonu na Eginie zasługiwała na to, by zwrócił się do niej sam, a nie za pośrednictwem dowódcy straży. I cóż to za tytuł „polemarcha”? Jakim niby wojskiem dowodził Lizander poza kilkudziesięcioma gwardzistami stratega? Gdy zapytał o to Ismenę, zmarszczyła brwi.

– Najwyraźniej Dionizjusz uczynił go dowódcą najemników. Z każdym dniem coraz liczniej przybywają do Aten. Niektórzy z nich zatrzymują się na noc w porcie Eginy. Ponoć strateg płaci lepiej niż ktokolwiek inny.

 – Po co mu tylu najemników? – zapytał Aratos. Zanim Ismena zdążyła odpowiedzieć, zrozumiał. – Na bogów! W końcu sięgnął po to, czego zawsze pragnął. Ale sprowokuje w ten sposób konflikt i z demokratami, i z oligarchami. Wszyscy staną przeciwko niemu!

– Zapewne po to właśnie przetrzymuje Demostenesa i Korinnę. Dzięki nim szachuje demokratów. Wcześniej przetrzebił ich szeregi w Atenach. Ci, którzy przetrwali, schronili się w Eleuzis. Hiperejdes zbiera tam swych zwolenników.

– A oligarchowie?

Pierwsza kapłanka wzruszyła ramionami.

– Fokion i Ejschines są na Samos, próbują powstrzymać bunt ateńskiej floty. Demades dowodzi armią wysłaną do Macedonii. Dionizjusz został w Atenach sam.

– Sam, otoczony ze wszystkich sił przez wrogów – dodał ponuro Kreteńczyk. – Kiedy poczuje się osaczony, zacznie postępować brutalnie. A wtedy Korinna znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Musimy ją ratować!

W oczach Ismeny ujrzał zdecydowanie i determinację.

– Wyruszymy choćby zaraz. Każę przygotować nam konie na podróż do portu…

– Zaczekaj! – położył jej rękę na ramieniu. – Nie pomożemy jej, pędząc prosto w pułapkę. Skoro Lizander odmówił ci prawa do korespondencji z Korinną, to znaczy, że ci nie ufa. Gdy tylko zjawisz się w Atenach, ludzie stratega natychmiast zaczną cię obserwować. A kiedy ujrzą mnie u twego boku, będą mieć dowód, że kłamałaś w sprawie wydarzeń na Eginie.

– Co wiec proponujesz? – spytała gwałtownie.

– Potrzebujemy planu. Stawka jest zbyt wysoka, by zdać się na improwizację. Muszę się zastanowić… Daj mi dwa dni. Pojutrze wieczorem opowiem ci, jak ocalimy Korinnę.

* * *

Kameralną łaźnię oświetlały lampy oliwne. W marmurowym basenie odpoczywali na przeciwległych, wykutych w kamieniu siedziskach Dionizjusz z Faleronu oraz polemarcha Lizander. Ciepła woda sięgająca mężczyznom do torsów pozwalała odprężyć się i uwolnić od napięcia, które stale towarzyszyło im w ciągu dnia. Obydwaj mieli w zasięgu dłoni, na brzegu basenu, kielich z wyśmienitym winem, regularnie napełniany przez usługującego im młodego niewolnika. Spartanin westchnął z satysfakcją. Nawet on, nawykły do trudów i niedostatków, nie był w stanie oprzeć się urokowi tego miejsca.

– Ta łaźnia to istny przedsionek Olimpu! – rzekł, sięgając po kielich. Rzucił przy okazji okiem na efeba, który właśnie skończył nalewać trunek do naczynia. – A twój podczaszy godny jest miana Ganimedesa!

– Hiperejdes zawsze wiedział, jak korzystać z życia – odparł strateg, również spoglądając na służącego. – Wszystko, co tu widzisz, należało do niego. Również podczaszy. Naszemu wrogowi nie sposób odmówić gustu. Nieprawdaż, chłopcze?

Zagadnięty niewolnik zmieszał się. Pokornie skłonił się przed swoim nowym panem i wyszeptał:

– Jest tak, jak mówisz, czcigodny strategu.

– Niezbyt to skromne z twojej strony – odparł rozbawiony Dionizjusz. – Właśnie uznałeś się za coś godnego człowieka obdarzonego dobrym smakiem. W dodatku twe słowa ocierają się o zdradę. Wszak pochwaliłeś nieprzyjaciela naszej polis!

Spartanin nie musiał się oglądać, by mieć pewność, że chłopak momentalnie zbladł. Teraz mówił gorączkowo, szczerze przestraszony:

– Ja… panie… to nie tak… powtórzyłem tylko twoje słowa…

– Więc mówisz, że to ja pierwszy dopuściłem się zbrodni? – Nie odpuszczał strateg. Ta rozmowa sprawiała mu wyraźną przyjemność. – Czyżbyś mnie oskarżał?

Głuche uderzenie o podłogę. Niewolnik upadł na kolana.

– Na bogów… przysięgam, że nie miałem… nic złego na myśli!

– Nie wątpię. – Dionizjusz spoważniał. – Nie musisz się obawiać, nie podejrzewam cię o zdradę. Zresztą, to nic złego wspominać dobrze niegdysiejszego pana. Zwłaszcza gdy był dla ciebie łaskawy. Powiedz mi, chłopcze. Był właśnie taki?

Tym razem odpowiedzią było milczenie. Efeb musiał być zbyt przestraszony, by wydobyć z ust choćby słowo.

– Rozbierz się.

Polemarcha zwrócił głowę ku młodzieńcowi. Ten podniósł się z klęczek. Miał na sobie tylko przepaskę biodrową, którą rozwiązał kilkoma ruchami dłoni. Wąski kawałek materiału opadł na podłogę, odsłaniając wygolone gładko genitalia. Spartanin uniósł lekko brwi. Dotąd widział tak pieczołowitą depilację tylko u chłopców w domach rozkoszy. Czy właśnie stamtąd pochodził niewolnik?

– Obróć się, chłopcze – rozkazał strateg. – Zaprezentuj się nam.

Po chwili Lizander mógł obejrzeć efeba ze wszystkich stron.

– Podoba ci się, Lizandrze? Bo mi bardzo.

– Jak mówiłem – prawdziwy Ganimedes.

– Zatem od dziś takie właśnie będzie nosił imię! – zdecydował Dionizjusz. Potem jego głos przybrał twardsze tony: – Zapytam jeszcze raz, Ganimedesie. Czy twój poprzedni właściciel był dla ciebie łaskawy?

Młodzieniec zarumienił się. Wydawało się, że znów nie odpowie, lecz był zbyt bystry, by ryzykować gniew nowego pana.

– Tak, czcigodny panie. Miałem zaszczyt… cieszyć się jego względami.

Strateg zaśmiał się ochryple.

– Wiedziałem! Hiperejdes nigdy nie wzgardziłby tak pięknym tyłkiem jak twój. Powiedz mi, chłopcze… czy często brał cię do alkowy?

– Przez pewien czas… niemal codziennie.

– Ja też chętnie bym to uczynił. Lecz miejsce w moim łożu jest już zarezerwowane. Lizandrze, może ty się skusisz? Chętnie podaruję ci Ganimedesa.

Zagadnięty popatrzył Dionizjuszowi w oczy.

– Jesteś nadzwyczaj łaskawy. Lecz podziękuję. Przyznam, że wolę niewiasty.

– Nie wiesz co dobre, polemarcho. Nawiasem mówiąc, szczerze mnie to dziwi. Myślałem, że w Lacedemonie uczą was o wartości związków między mężczyznami…

Lizander wrócił myślami do owych nauk, wykładanych podczas morderczego treningu, zwanego agoge. Choć był dziś mężem w sile wieku, doświadczonym wodzem i nieustraszonym żołnierzem, nadal wzdragał się na wspomnienie gwałtów, których doznawał od starszych wiekiem oraz rangą chłopców. Działo się to tak długo, aż wreszcie był wystarczająco silny, by się obronić. A potem mścić się za własne krzywdy i upokorzenia, robiąc dokładnie to samo, co jego oprawcy – młodszym rocznikom. Niekończący się łańcuch hańby przekuwanej w dumę. Sztafeta wstydu przekazywanego z pokolenia na pokolenie. Z trudem otrząsnął się z tych ponurych myśli.

– To prawda. Uczą nas o tym. Ja jednak zawsze byłem niepokornym uczniem.

– I to nas łączy, Lizandrze. – Dionizjusz ostatni raz spojrzał na młodego Ganimedesa. – Zostaw nas samych. I bacz, by nikt nie podsłuchiwał.

Chłopak przytaknął skwapliwie i już go nie było. Spartanin zauważył, że w pośpiechu zapomniał nawet o swej opasce biodrowej. Będzie musiał pilnować drzwi do łaźni całkiem nago.

Strateg nie tracił więcej czasu. Od razu przeszedł do rzeczy:

– Jak sprawują się nowi najemnicy, których sprowadził Sostenes?

– Przyzwoicie. Są waleczni, choć brak im dyscypliny.

– Wkrótce będą mi potrzebni.

Lizander skinął głową.

– Ruszamy zatem na Eleuzis? Najwyższa pora. Zwiadowcy twierdzą, że szeregi demokratów rosną z każdym dniem.

Dionizjusz machnął niecierpliwie dłonią.

– Nie mam czasu na Hiperejdesa! Jego oddziały są po drugiej stronie murów, nie stanowią chwilowo zagrożenia. Bardziej niepokoją mnie wrogowie, którzy skrywają się w obrębie Aten.

– Aresztowaliśmy wszystkich demokratycznych przywódców, którzy nie uciekli do Eleuzis…

– Nie idzie mi o demokratów!

Tym razem Spartanin nie zdołał ukryć zaskoczenia.

– Chcesz uderzyć w innych arystokratów?

– Dziś rano, podczas audiencji, jakiej udzieliłem archontowi, zrozumiałem, że to konieczne. Pospólstwo uzna w końcu władzę jednego człowieka… Oligarchia nigdy się na to nie zgodzi. Dlatego trzeba się z nią rozprawić.

– Ale twa władza opiera się właśnie na niej!

– Będzie musiała oprzeć się na najemnikach, których werbujecie z Sostenesem. Przynajmniej do czasu, aż przeciągnę na swoją stronę Lud. To zaś stanie się już wkrótce: po ślubie mego syna z córką Demostenesa. Zwykli Ateńczycy zobaczą, że dom Faleronu łączy się z rodziną umiłowanego przez tłumy męża stanu… Poza tym będę już wtedy pogromcą znienawidzonej przez nich arystokracji. Zapewne nie przyjdzie to łatwo… lecz ostatecznie nie zdołają mi się oprzeć.

W tej właśnie chwili Lizander uświadomił sobie, że nie doceniał Dionizjusza. Nie potrafił dotąd dostrzec skali jego politycznej wizji. Strateg był gotów na wszelką zdradę, na każdą woltę, byle zapewnić władzę sobie i swym następcom. Jasnym też było, że nie zatrzyma się na samych Atenach… Ambicja tego człowieka zdawała się nieposkromiona. Można było wątpić, czy cała Hellada starczy, by ugasić jego pragnienie mocy. Muszę czym prędzej spotkać się z Meleagrem, pomyślał Spartanin. Macedonia musi wiedzieć, jak niebezpieczną żmiję wyhodowała na swym łonie.

* * *

Nad pobojowiskiem wznosiły się snopy dymu.

Przez trzy dni, które minęły od bitwy nad rzeką Aksjus, na równinie płonęły stosy żałobne. Zgodnie z rozkazem Antypatra, pierwszego dnia spalono zwłoki oficerów i dowódców, którzy polegli w walce z Dardanami. Nazajutrz – kiedy wycięto ostatnie z pobliskich zagajników – ogień strawił ciała zwykłych żołnierzy. Popioły jednych i drugich towarzysze broni zbierali w urny, amfory i wszelkie inne naczynia. Miały zostać przewiezione do ojczystych miast każdego z zabitych i pochowane w ziemi, która wydała ich na świat. Dopiero trzeciego dnia regent zezwolił na pogrzeby wymordowanej podczas zmagań o obozowisko służby taborowej, niewolników, kupców i nierządnic. W tym czasie w okolicy nie było już drzew, które mogłyby posłużyć za opał.

Później Demetriusz nie potrafił odtworzyć w pamięci pierwszych dwóch dni po bitwie. Menander opowiedział mu, że spędził ten czas w naprawionym przez kolegów z oddziału namiocie, opłakując swoją niewolnicę, Raisę. W tym czasie nie przyjmował pokarmu, a wody pił tylko tyle, ile udało się w niego wmusić. Ominęła go wielka uczta z okazji zwycięstwa, szturm na dardańskie obozowisko, w którym wciąż broniło się kilka tysięcy barbarzyńców, ich kapitulacja i zakucie w kajdany, a także podział znalezionych tam łupów. Zresztą, i tak nie miałby prawa wziąć w nim udziału – wszak podczas bitwy sprzeciwił się rozkazom wodza i pociągnął za sobą kilkuset jemu podobnych. Powinien być wdzięczny, że nie skończył za to na krzyżu.

Jak zrelacjonował mu to później Menander, który dowiedział się wszystkiego od kilku adiutantów, w sztabie regenta długo rozważano, jak ukarać porywczego młodzieńca. Antypater od razu wykluczył ukrzyżowanie, głównie przez wzgląd na wysokie urodzenie Demetriusza. W grę wchodziła jednak chłosta wymierzona w obecności wszystkich oddziałów. Część oficerów – szczególnie Macedończyków – opowiedziało się za takim rozwiązaniem. Hellenowie zareagowali oburzeniem. Kimże jesteśmy, pytali, by batożono nas jak zwykłych niewolników? Dowódca ateńskiej kawalerii, Kratos wstawił się za Demetriuszem i zaproponował, by w zamian wychłostano jego. Wszak nie dopilnował swoich ludzi i stąd wziął się cały bunt. Ostatecznie przeważył głos stratega Demadesa. Zauważył on, że nieposłuszeństwo młodego Falerończyka nie było wywołane tchórzostwem, lecz wręcz przeciwnie – odwagą i pragnieniem walki. Choć wystąpił przeciw rozkazom, bił się potem jak najdzielniejszy z dzielnych, kładąc trupem samego Tryfona z Ambrakii. Ci, którzy poszli za nim, również zgładzili setki Dardanów, walnie przyczyniając się do ostatecznego triumfu. Najlepiej zatem uznać, że ich przewiny i zasługi wzajemnie się znoszą. Nie nagradzać, ale i nie karać.

Tak też zadecydował Antypater. Kawalerzyści, którzy złamali rozkazy, nie zostali dopuszczeni do udziału w zdobyczach, ale poza tym nic im się nie stało. Pozostali żołnierze docenili ich męstwo i darzyli szacunkiem należnym bohaterom. Gdy któryś zbliżał się do ogniska, był częstowany przez obecnych tam winem, pozwalano mu też zakosztować przyjemności z którąś z nielicznych kobiet, które schwytano w dardańskim obozowisku i umieszczono w prowizorycznym burdelu. Zatem, choć skroni jeźdźców nie zdobiły oliwne wieńce, i tak chodzili z podniesionymi głowami. Czuli, że wygrali bitwę nad rzeką Aksjus, podobnie jak każdy hoplita czy Macedończyk, który bił się w pierwszej linii.

Trzeciego dnia dardańscy jeńcy zaczęli pod kierunkiem Macedończyków układać na równinie makabryczną piramidę. Składała się ona z ciał sług i niewolników, którzy polegli w obozowisku sprzymierzonych. Z uwagi na niedostatek opału miały być one spalone razem, a prochy złożone w zbiorowym grobie. Nikt nie zamierzał transportować ich do ojczyzny. Praca jeńców była ciężka i trudna do wytrzymania – liczne rozkładające się ciała skusiły bowiem dziesiątki tysięcy much. Upał był wciąż nieznośny, co jeszcze pogarszało sytuację. Bicze zwycięzców (którzy zasłaniali sobie usta chustami, by móc w ogóle oddychać) co rusz spadały na pochylone grzbiety pokonanych. Niejeden Dardan padł z wycieńczenia, a jego zwłoki posłużyły jako budulec „piramidy”.

Pogrążony w rozpaczy Demetriusz nie był w stanie zająć się czymkolwiek, ale Menander wiedział, co trzeba zrobić. Jego przyjaciel z pewnością nie chciał, by Raisa spoczęła w zbiorowym kurhanie. Należało dołożyć starań, by tak się nie stało. Poeta zebrał więc towarzyszy z ateńskiego oddziału i omówił z nimi całą sprawę. Razem udali się do Kratosa. Ten nie wysłuchał ich nawet do końca. Rzekł po prostu:

– Macie moje pozwolenie.

Menander szybko zorganizował wóz do transportu opału. Opuścił obóz wraz z dwudziestoma Ateńczykami zbrojnymi w siekiery. Udali się w dół rzeki. Przejechali dwadzieścia stadionów, nim napotkali zagajnik, który mógł się nadać.

 Nim nadszedł wieczór, stawili się pod namiotem Demetriusza. Poeta wszedł do niego sam, by rozmówić się z druhem. Falerończyk był na wpół przytomny. Słaniał się na nogach, jakby brakowało mu sił. Dał się jednak wyprowadzić pod ciemniejące niebo. Z pomocą towarzyszy wspiął się na grzbiet Thano. Menander chwycił wodze i ruszył przed siebie. Narowisty koń wyjątkowo nie szarpał się i nie próbował gryźć, jakby i jemu udzielił się ponury i podniosły zarazem nastrój.

Udali się nad sam brzeg Aksjusu, gdzie ułożono już konstrukcję z niedawno ściętych drzew, wysuszonych przez wielodniowy skwar. Ateńczycy przywieźli tu również zwłoki Raisy, owinięte w całun z wojskowych płaszczy, tak że widoczne było tylko jej oblicze. Złożyli ciało na stosie. Demetriusz zsunął się z siodła, z pomocą Menandra złapał równowagę, o własnych siłach ruszył w stronę Iliryjki. Po raz ostatni spojrzał na poszarzałą twarz dziewczyny, która była dlań kimś znacznie więcej niż niewolnicą i dostarczycielką zmysłowych rozkoszy. Śmierć wygładziła jej rysy, które teraz emanowały spokojną harmonią. W przeciwieństwie do innych zwłok, które zbierano z równiny, nie bił od niej trupi odór. A może po prostu wiatr wiał w inną stronę? Falerończyk poczuł, że jego piersią wstrząsa szloch. Osunął się na kolana i pochylił głowę.

– Przepraszam, Raiso – wyszeptał. – To wszystko moja wina… Gdybym nie zabrał cię na tę przeklętą wojnę… Gdybym nie był takim głupcem… Wciąż kroczyłabyś wśród żywych… Czemu nie umarłem zamiast ciebie? To ja na to zasłużyłem. Tylko ja.

Poczuł za sobą czyjąś obecność. Ktoś uklęknął przy nim, otoczył go ramieniem.

– Zrobiłeś wszystko, co w ludzkiej mocy, by ją ocalić. – Usłyszał głos poety. – Bogowie zdecydowali jednak inaczej… Osusz łzy, przyjacielu. Pożegnajmy ją tak, jak na to zasłużyła.

Menander pomógł Demetriuszowi podnieść się z kolan. Ktoś inny wcisnął mu pochodnię w dłoń. Jasny płomień rozjaśniał gęstniejący, wieczorny mrok.

– Żegnaj, najdroższa – rozpoczął Demetriusz. Długo myślał o rzeczach, których nie zdążył jej powiedzieć za życia. Teraz była ostatnia szansa, by je usłyszała, choćby u bram Zaświatów. – Żegnaj, słodka Raiso. Byłaś dla mnie błogosławieństwem zesłanym przez bogów. Nie mogłem marzyć o lepszej towarzyszce. Szłaś u mego boku do samego końca. Wiedz, że na zawsze zachowam cię w pamięci. Liczę, że gdy śmierć zabierze mnie wreszcie z tego świata, spotkamy się w Hadesie. Do tego czasu… ślubuję ci, że nie wezmę sobie żony ani konkubiny. Czy wątpisz w moje słowa? Tak, wiem, kiedyś już złożyłem ci przysięgę wierności. Wiele razy przyszło mi ją złamać. Tej jednak dotrzymam. Kocham tylko ciebie. Niech więc tak zostanie.

Przysłuchujący się owym słowom Menander poruszył się niespokojnie. Rzeczy, które obiecywał Demetriusz… Musiało przezeń przemawiać wzruszenie oraz smutek. Nie mógł przecież na zawsze związać się z cieniem ukochanej! To byłoby sprzeczne z naturą. Taka miłość zdarza się tylko w mitach oraz w poematach. Chciał powstrzymać druha przed złożeniem ślubów, które staną się dlań zbyt surowym więzieniem… lecz czuł, że nie wolno mu się wtrącać w ostatnią rozmowę Falerończyka z Iliryjką. Zacisnął więc usta i milczał. Patrzył w bezruchu, jak przyjaciel ciska pochodnię na stos. Drewno szybko zajęło się ogniem. Nim ściana płomieni zasłoniła Raisę, a ich huk zagłuszył wszystkie inne odgłosy, usłyszał, jak Demetriusz mówi jeszcze:

– Do zobaczenia, Raiso. Oby jak najprędzej…

* * *

Kiedy wieczorem Ismena weszła na polanę, zamarła w bezruchu. Pod wyniosłym głazem siedział wprawdzie mężczyzna, lecz nie ten, którego się spodziewała. Aratos miał włosy białe jak śnieg na szczytach Olimpu. Ten zaś był całkiem łysy. Wszystko pozostałe się zgadzało: blada cera, szerokie ramiona, niezbyt imponujący wzrost… Gdy postąpiła kilka kroków w jego stronę, ujrzała, że skóra na jego głowie jest w kilku miejscach zadrapana. Najwyraźniej dopiero co ją ogolił. Kiedy podeszła, podniósł się i spojrzał jej w oczy.

– Jak wyglądam? – spytał, najwyraźniej rozbawiony jej miną.

– Byłoby dobrze, gdyby nie te blizny. Sam się goliłeś?

– Próbowałem, ale gdy Fedra zobaczyła, jak mi idzie, zaoferowała pomoc.

Ismena z wdzięcznością pomyślała o świątynnej medyczce. Wyciągnęła dłoń przed siebie i przesunęła ją po gładkiej czaszce Kreteńczyka.

– Domyślam się, że to nie jest owoc zwykłego kaprysu?

Aratos potrząsnął głową.

– W Atenach wszyscy wiedzą, jak wyglądam. Całkiem siwy mężczyzna w moim wieku łatwo rzuca się w oczy.

– Kiedy wyruszamy? – spytała niecierpliwie kapłanka.

– Nie „my”. Będziemy podróżować osobno. Ja odpływam jutro. Rano byłem w porcie. Okazuje się, że dopisało mi szczęście. Zatrzymała się tam łódź rybacka z Halinusu. To niewielka osada położona na południowy wschód od Aten. Dobrzy rybacy zbyt długo zabawili na morzu i zmierzch zastał ich w pobliżu wyspy. Zgodzili się zabrać mnie ze sobą w drodze powrotnej. Dalej wyruszę lądem pod przybranym imieniem Diodoros. Wejdę do Miasta przez Bramę Aegeusa. Z pewnością będzie tam mniej szpiegów niż w Pireusie.

– Przebiegły plan – pochwaliła Ismena. – Czy dla mnie również wymyśliłeś coś równie skomplikowanego?

– Jesteś pierwszą kapłanką Artemizjonu na Eginie. Nie potrzebujesz ukrywać swojej tożsamości. Odczekaj pięć dni i udaj się do Aten tak, jak zawsze to czynisz. Wyślij Dionizjuszowi wiadomość o swoim przybyciu, by mógł cię godnie powitać. Inaczej nabierze podejrzeń.

– Jaki będzie powód mej wizyty?

– Spotkanie z czcicielkami Artemidy z Aten? Z pewnością wymyślisz coś przekonującego. Naturalnie, gdy już znajdziesz się w Mieście, będziesz obserwowana przez ludzi stratega. Przez pierwsze dni zachowuj się w możliwie nieciekawy i monotonny sposób. Spraw, by nasłani na ciebie szpiedzy umierali z nudów. Kiedy już ci odpuszczą, pójdziesz do domu Demostenesa i zażądasz widzenia z Korinną.

– Wiesz, że niczego nie pragnę bardziej… ale czemu Dionizjusz miałby się zgodzić? Nie otrzymałam nawet pozwolenia na korespondencję…

– Łatwo odmówić ci listem. Trudniej, gdy będziesz stała na progu. Nikt nie powstrzyma pierwszej kapłanki Artemidy. To byłby dowód braku szacunku. W razie czego możesz postraszyć tych, którzy staną ci na drodze, klątwą. Najemnicy bywają równie zabobonni jak marynarze.

– Mówiłam ci już, że podoba mi się twój plan?

Kreteńczyk tylko się uśmiechnął.

– Gdy już zostaniesz wpuszczona, miej oczy szeroko otwarte. Zapamiętaj wszystko, co może być istotne dla powodzenia naszej misji. Rozkład pomieszczeń i drzwi, miejsca, gdzie najłatwiej natknąć się na strażników. Ich liczbę. Godzinę, o której zmieniają się warty. Każdy szczegół jest ważny. Gdy już zbierzesz te informacje, zostawisz Korinnę i pójdziesz na spotkanie ze mną. Do tego czasu nie będziemy się widywać. Nikt nie może skojarzyć pierwszej kapłanki z łysym włóczęgą Diodorosem. Zatrzymam się w gospodzie „Pod srebrnym hoplonem”. Tam mnie znajdziesz, w ostatniej godzinie przed zmierzchem.

– A gdy już przekażę ci wszystko, co udało mi się zauważyć, co wtedy?

– Twoja misja dobiegnie kresu. Rozpocznie się ostatni etap mojej.

Sposób, w jaki wypowiedział owe słowa, sprawił, że Ismena zadrżała.

– Czy przelejesz krew?

– Tyle, ile będzie trzeba.

W tym momencie poczuła, że szczerze się o niego boi. Nie dlatego, że był narzędziem potrzebnym do ocalenia jej kochanki. Już dawno przestała go tak postrzegać. Nie. Lękała się o Aratosa z Hierapytny. Kreteńczyka, z którym uprawiała miłość tu, w Dzikim Ogrodzie, na spalonej słońcem trawie. Uświadomiła sobie, że znaczy dla niej więcej niż ktokolwiek – oczywiście, z wyjątkiem Korinny. I że jego odejście sprawiłoby jej dotkliwy ból. Jak nazwać to uczucie, którym go darzyła? Wolała tego nie czynić. W jej sercu jest miejsce tylko dla jednej… Przynajmniej tak dotąd sądziła. Może w istocie było bardziej pojemne?

– Proszę – uniosła rękę i czule pogładziła mężczyznę po policzku. – Nie daj się zabić.

– Korinna warta jest tego, by za nią umrzeć. Ale bez obaw, nie będę szukał bezsensownej śmierci. Za stary na to jestem.

– Wcale nie jesteś stary.

– No to za mądry. Poza tym mam po co żyć.

Mówiąc to, posłał jej wymowne spojrzenie. Poczuła, że się rumieni.

– Aratosie…

– Ismeno.

Objął ją ramieniem i przyciągnął ku sobie.

– To nasza ostatnia wspólna noc na Eginie.

– Nie wierzę, że nawet teraz o tym myślisz! – odparła dla przyzwoitości, choć i jej przebiegło „to” przez głowę.

– Cóż mogę rzec na swą obronę? Może tylko tyle: jestem mężczyzną.

– A ja jestem kapłanką dziewiczej bogini – odparła z lekkim naciskiem na przedostatnie słowo. Po chwili jednak dodała: – Teraz nie mogę… O zmierzchu odprawiam nabożeństwo w świątyni.

– A zatem kiedy?

– Spotkamy się tutaj… dwie klepsydry po zachodzie słońca.

– Zapowiada się ciepła noc.

– A my uczynimy ją jeszcze gorętszą.

* * *

Słońce dawno już zaszło nad Atenami. Jednak mieszkańcom polis nie dane było zaznać snu.

Scytowie, patrolujący zazwyczaj ulice i strzegący prawa, tym razem pozostali w koszarach. Ich miejsce zajęły wzmocnione oddziały najemników. Ponownie, jak w czasie pierwszej wymierzonej w demokratów czystki, wyważano drzwi, wyciągano zaspanych ludzi z łóżek, bito ich i krępowano im ręce. Zdarzały się również zabójstwa, rabunki i gwałty, bo wśród żołnierzy wielu było dzikich Traków, dopiero co sprowadzonych do Miasta przez Sostenesa. Oni nie znali słów takich jak „dyscyplina” czy „posłuch”. Brali to, na co mieli ochotę. Czasem zapragnęli złotego trójnogu. Kiedy indziej – córki któregoś z aresztowanych. Ich oficerowie przymykali oczy na tak jawną niesubordynację. Sami bali się swoich podwładnych i woleli nie nadstawiać głowy za tych, którzy i tak byli już skazani.

Celem drugiej czystki była miejska arystokracja. W pierwszej kolejności ci, których wymienił archont. W dalszej – ich przyjaciele i sojusznicy. Nic nie chroniło przed siepaczami Dionizjusza: ani bajeczny majątek, ani wspaniałe urodzenie. Zresztą, bogactwo mogło raczej przyciągnąć nieszczęście. Wszak majątek zdrajców podlegał konfiskacie na rzecz państwowego skarbca, nadszarpniętego wydatkami na coraz liczniejszą armię najemników. Zaś wszyscy zatrzymani owej nocy podlegali oskarżeniu o zdradę.

Wyjątek stanowiła hetera Neira. Niegdyś kochanka Dionizjusza, a po ich burzliwym rozstaniu – oblubienica Kritiasa i gorąca zwolenniczka demokratów. Ludzie wysłani do jej willi nie nieśli ze sobą kajdan ni powrozu. Czarnowłosa piękność nie miała, tak jak inni, trafić do jaskiń pod Akropolem. Los, jaki jej zgotowano, był znacznie okrutniejszy.

Całe Ateny rozbrzmiewały płaczem i wołaniem o pomoc, na które nikt nie odpowiadał. Strach zgęstniał tak bardzo, że niemal dało się go wyczuć w powietrzu. Kilkunastu mężów popełniło samobójstwo, by uniknąć poniżającego aresztowania. Nieliczni próbowali uciekać, lecz bramy były zamknięte na głucho, a najemnicy prędzej czy później wyłapywali zbiegów i pędzili przed sobą, nie żałując biczów.

Dionizjusz spacerował po sali audiencyjnej strategejonu, co jakiś czas odbierając meldunki od oficerów. Na stole, za którym w dzień miejsce zajmowali sekretarze, siedział w niedbałej pozie jego macedoński kochanek. Przyglądał się swemu adoratorowi spod opadających mu na czoło włosów. Ostatnio nosił je dłuższe niż kiedyś. Zaczął je również trefić. Wiedział, że strateg lubi go w takiej fryzurze. Bywała wprawdzie kłopotliwa – jak teraz, gdy musiał co rusz odgarniać na bok jasne loki – ale pozwalała również zamaskować nową bliznę na czole. Pozostałość po walce z Alkajosem… Skrzywił się na to wspomnienie.

Do sali wkroczył Lizander. Prowadził jednego z oficerów, rosłego Traka o zmierzwionych włosach. Mężczyzna trzymał w dłoni coś błyszczącego. Eneasz pochylił się do przodu, by przysłuchać się rozmowie.

– Dostojny strategu – rzekł Spartanin – ten człowiek przychodzi z domu hetery Neiry.

Dionizjusz skinął głową. Następnie zwrócił się do Traka:

– Czy postąpiłeś zgodnie z moimi instrukcjami?

– Tak, panie – odparł chrapliwym głosem tamten. – Miło jest wykonywać podobne misje. Moje chłopaki też miały dobrą zabawę. Jeśli kiedyś będziesz chciał pozbyć się następnej dziwki, wiesz, gdzie mnie szukać.

– Rozumiem, że masz coś dla mnie.

Najemnik wyciągnął rękę. Z jego dłoni zwisała złocista kolia, mieniąca się czerwienią tuzina rubinów. Dionizjusz sięgnął po nią. Przyjrzał się uważnie biżuterii.

– To wszystko, możesz odejść. Lizandrze, dopilnuj, by został sowicie nagrodzony.

Kiedy polemarcha i oficer wyszli, zamykając za sobą drzwi, Dionizjusz podszedł do swego kochanka. Podał mu kolię. Rubiny były ciężkie. Kiedy Eneasz podziwiał kunszt wykonania łańcucha, który spajał wszystkie klejnoty, na kilku jego ogniwach dostrzegł ślady krwi.

– Szkoda, że musiała tak skończyć. Kilka dni temu widziałem Neirę w amfiteatrze. To była piękna niewiasta.

– Tego właśnie życzyła sobie Fojbiane – odparł strateg. – Jako sprawiedliwej kary za swoje cierpienia. Gdy sytuacja w Mieście trochę się uspokoi, zaniesiesz jej tę kolię. Wręczysz jako dowód wywartej zemsty. I, jeśli masz na to ochotę, przyjmiesz wyrazy wdzięczności, którymi bez wątpienia zechce cię obdarzyć.

Zasępiona twarz Eneasza rozpogodziła się.

– Dzięki ci, Dionizjuszu! – zawołał z radością w głosie. – Nie wiem, jak ci mam dziękować!

– Dawno już powinienem był o tym pomyśleć. Spędzamy razem niemal każdą noc… Dajesz mi więcej niż ktokolwiek przed tobą. A przecież dotąd twe własne potrzeby były niezaspokojone. Jesteś młodym i pełnym namiętności mężczyzną. Najwyższa pora, byś zaczął korzystać z niezliczonych rozkoszy, które oferują Ateny.

Młody Macedończyk odłożył kolię na stół, po czym zsunął się z niego. Postąpił krok w stronę Dionizjusza i zarzucił mu ręce na ramiona.

– Najpierw jednak pomyślmy o twojej rozkoszy… Jeśli oczywiście chcesz…

Ich spojrzenia się spotkały. Eneasz widział, jak w oczach stratega rozpalają się iskry żądzy. Zdawał sobie sprawę, że jego bliskość silnie działa na Ateńczyka. By jeszcze bardziej go zachęcić, przywarł doń również biodrami. Poczuł, jak na dolną część jego brzucha napiera znajoma twardość.

I wtedy wrota sali otwarły się ponownie. Dionizjusz spojrzał ku nim z irytacją. Jego kochanek spodziewał się, że zaraz każe iść precz niechcianym przybyszom, bez względu na to, kim są. Jednak osoba gościa pokrzyżowała te plany. Był to bowiem sam archont eponymos, Arystofanes. Sądząc po minie i nienaturalnej wręcz bladości, bardzo niespokojny, a może nawet przerażony, nie tylko obecnością Lizandra, który postępował o dwa kroki za nim. Strateg niechętnie wysunął się z objęć Eneasza i zwrócił ku najwyższemu urzędnikowi Aten.

– Dionizjuszu, to się musi skończyć! – wołał od progu Arystofanes. Najwyraźniej postanowił krzykiem dodać sobie powagi. – Nie możesz aresztować ludzi, którzy wyrażali tylko swoje wątpliwości! W dodatku mówili mi o tym w zaufaniu. Pomyśl, jak wyglądam teraz w ich oczach? Stawiasz mnie w bardzo niewygodnej sytuacji…

Dionizjusz nie pozwolił mu nawet dokończyć zdania.

– Spodziewałem się twojej wizyty – rzekł drwiącym tonem. – Sądziłem nawet, że przyjdziesz wcześniej. Ale najwyraźniej chowałeś się pod jakimś kamieniem, robiąc pod siebie ze zgrozy. Spieszę cię uspokoić: nie należysz do tych, których kazałem aresztować. Przynajmniej na razie.

Mężczyzna pobladł jeszcze bardziej.

– Nie wolno ci tak do mnie mówić – odparł drżącym głosem. – Jestem archontem. Uosabiam godność Aten!

– Nie uosabiasz niczego poza własną nikczemnością. To hańba dla naszej polis, że powierzono dostojną funkcję takiej kreaturze. Wiedz, że wkrótce naprawię ten błąd.

– Co chcesz przez to powiedzieć?!

– Za tydzień zwołam Zgromadzenie. Wystąpisz przed Ateńczykami i złożysz swój urząd przed upływem kadencji. Możesz podać dowolną przyczynę, nie obchodzi mnie to. Następnie złożysz dwa wnioski. Po pierwsze, zaproponujesz Ludowi moją kandydaturę na archonta eponymosa. Po drugie, zgłosisz potrzebę powołania nowej funkcji wojskowej: arcystratega, która również zostanie mi powierzona.

Spanikowany Arystofanes zamachał rękoma. Eneasz nie mógł powstrzymać rozbawionego parsknięcia.

– To niemożliwe! To jest… – Archont zawahał się przez krótki moment. Wreszcie wyrzucił z siebie słowa, które tak go przerażały. – To jest uzurpacja! Tyrania!

– Tego akurat im nie powiesz.

– To bez znaczenia! Lud Aten nigdy nie zgodzi się na jedynowładztwo!

Dionizjusz uśmiechnął się z pogardą.

– Lud Aten zgodzi się na wiele. Zwłaszcza gdy otoczę Wzgórze Pnyks moimi najemnikami. Obnażone miecze bywają lepszymi argumentami niż najwspanialsza nawet mowa.

Urzędnik zdobył się na ostatni protest. Nie był odważnym człowiekiem, lecz funkcja, którą pełnił, do czegoś w końcu zobowiązywała.

– Nie będę grabarzem ateńskiej wolności! – rzekł dumnie. Wyprostował się i uniósł głowę. Na chwilę upodobnił się do posągu męża stanu. Strateg wzruszył na to ramionami:

– Więc sam będziesz potrzebował grabarza. Lizandrze, czyń swoją powinność!

Spartanin dobył broni.

– Dobrze już! – Arystofanes zgarbił się i wyraźnie opadł z sił. – Zrobię wszystko, co każesz. – Po czym, jakby dla usprawiedliwienia swej kapitulacji, dodał: – Nie chcę, by na Zgromadzeniu znowu polała się krew.

– Widzisz, Eneaszu? – zapytał rozbawiony strateg. – Wspomniałem o magicznym działaniu obnażonych mieczy. Wystarczy, że jeden pojawił się w pobliżu, a dobry archont już przyjmuje moje argumenty! No, już wystarczy. Rozchmurz się, Arystofanesie. Właśnie dowiodłeś ponad wszelką wątpliwość, że nie jesteś kimś, kogo musiałbym uśmiercić. W zamian za usługi, które oddasz mi na Zgromadzeniu, pozwolę ci przeżyć resztę twoich dni w luksusie. Co zaś się tyczy aresztowanych dziś mężów… Nie obawiaj się, że będą czynić ci wyrzuty.

– Więc zamierzasz ich wypuścić? – spytał tamten z nadzieją. – Za moim wstawiennictwem?

– Zamierzam ich wymordować – odparł lekkim tonem Dionizjusz. – Naturalnie, po uczciwym procesie przed bezstronnym trybunałem. A właśnie, zapomniałbym! Nie chciałbyś zostać jednym z sędziów? Twa bezkompromisowa prawość czyni cię wprost idealnym kandydatem…

* * *

Niebo było tej nocy zupełnie bezchmurne. Polana w Dzikim Ogrodzie tonęła w księżycowym blasku. Oprócz trawy i wysokiego kamienia oświetlał on również dwoje zwróconych ku sobie ludzi. Stali blisko, na wyciągnięcie ręki, spoglądając sobie nawzajem w oczy. Wysoka, czarnowłosa niewiasta o cerze białej niczym alabaster, obleczona w suknię kapłanki. Szeroki w barkach, łysy mężczyzna w krótkiej, zapewniającej wygodę tunice.

Święty okręg pogrążył się we śnie, podobnie jak cała rozpościerająca się poniżej wyspa. Tym dwojgu jednak bynajmniej nie marzył się spoczynek. Spojrzenia, którymi się mierzyli, były przesycone pragnieniem. Ich ciała łaknęły siebie nawzajem. Zdawali sobie sprawę, że wkrótce ich nadzieje mogą lec w gruzach, a oni sami być może stracą życie. Byli dla siebie jedynym oparciem w groźnym i nieprzyjaznym świecie. Potrzebowali się bardziej niż kiedykolwiek przedtem.

Mężczyzna uniósł rękę i położył ją na ramieniu kobiety. Zaczął rozplątywać wiązania peplosu. Stała w bezruchu, pozwalając mu to czynić. Jedwab zaczął zsuwać się w dół, odsłaniając bark oraz górną część piersi. Kapłanka odchyliła głowę do tyłu i zamknęła oczy. Księżycowy blask rozświetlał jej dojrzałe i piękne oblicze. Dłoń kochanka przesunęła się do kolejnych wiązań. Z nimi również poradził sobie z biegłością doświadczonego uwodziciela. Ismena poczuła, jak suknia spływa coraz niżej. Już po chwili czuła dotyk ciepłego, nocnego powietrza na swym biuście, plecach, brzuchu… Materiał zatrzymał się dopiero na rozłożystych biodrach. Aratos nie pozwolił mu jednak długo tam pozostać. Chwycił zań i pociągnął dalej. Po chwili szata ułożyła się wokół bosych stóp niewiasty.

Opuściła głowę i uniosła powieki. Kreteńczyk wpatrywał się w nią zachłannym spojrzeniem. Z początku czuła wstyd – ona, czcicielka Artemidy, po raz pierwszy ukazywała temu mężczyźnie pełnię swej nagości. Przedtem – zarówno podczas spotkania w łaźni, jak i wtedy, gdy pierwszy raz uprawiali miłość – miała na sobie odzienie, nawet jeśli nie skrywało wszystkich jej wdzięków. Teraz czuła się całkowicie odsłonięta i przez to bezbronna. Najwyższym wysiłkiem woli powstrzymała się przed uniesieniem rąk i zasłonięciem swoich piersi. Wkrótce jednak złapała się na tym, że skupiona uwaga Aratosa sprawia jej przyjemność. Czuła siłę jego pożądania. I coraz bardziej je odwzajemniała.

Tymczasem Kreteńczyk sam pozbył się tuniki. Pospiesznie ściągnął ją przez głowę, tak by jak najkrócej zasłaniała mu nagą kapłankę. Pozwolił, by opadła na trawę. Ismena spoglądała na jego silne ramiona i pokryty dawnymi bliznami tors. Nie musiała patrzeć niżej, by wiedzieć, jak bardzo jest podniecony. Domyślała się rozmiarów jego erekcji.

Wreszcie przestało mu wystarczać samo patrzenie. Sięgnął dłońmi do przodu i zamknął je na jej bladych piersiach. Przymknęła oczy, czując, jak stwardniałe od miecza palce naciskają na bujne półkule. Z początku miękkie, lecz w głębi wciąż jędrne i sprężyste. Westchnęła cicho, gdy bawił się jej biustem, ugniatał go, pociągał lekko za sutki. Coraz trudniej było jej ustać na nogach, które stawały się coraz bardziej miękkie. Pragnęła już rozchylić je szeroko i przyjąć go między nimi.

Postąpił krok ku niej, znalazł się tuż obok. Jego dłonie wciąż zakrywały piersi kapłanki, a wysunięte do przodu udo wniknęło między jej własne. Patrzyli sobie z bliska w oczy, ich przyspieszone oddechy mieszały się ze sobą, pomiędzy ustami, które dzielił ledwie jeden ruch. Podmuchy ciepłego wiatru znad urwiska owiewały ich nagie sylwetki, pieszcząc rozgrzaną skórę. To była dobra noc do miłości. Nie tak skwarna jak poprzednie, nie wyciskała potu z ciał, nie czyniła ich mokrymi i lepkimi. Jedyną wilgoć, jaką czuła Ismena, była ta, która kroplami spływała w dół jej ud.

 Na co czekał jej kreteński kochanek? Dlaczego jeszcze nie pchnął jej na ziemię i nie przykrył sobą? Zastanawiała się nad tym, drżąc z podniecenia i niecierpliwości. Czy pragnął słów przyzwolenia? Może wystarczy mu delikatne skinienie głową? Raz jeszcze spojrzała mu w oczy. Jej wargi uformowały bezgłośne „tak”. Aratos natychmiast przywarł do nich swoimi. Jego język wdarł się w usta kapłanki. Wpuściła go bez oporu. Uniosła ręce i oplotła nimi jego szyję. Całowali się namiętnie, na dłuższą chwilę zapominając o całym świecie.

Następnie zamknął ją w swych objęciach i powoli, bardzo powoli zaczął układać na trawie. Spalone słońcem sztywne źdźbła nieco drapały ją w plecy, lecz nie dała po sobie poznać tego przejściowego dyskomfortu. Gdy już leżała, pochylił się nad nią, położył dłonie na jej kolanach i rozchylił je na boki. Była mu wdzięczna, że nie musiała czynić tego sama. To on kierował wszystkim, co się działo, w jakiś tajemniczy sposób umniejszając skalę jej zbrodni. Sięgnął dłonią między jej rozwarte uda i przesunął palcami po sromie. Jęknęła, prężąc się z nagłej przyjemności. Poczuł na opuszkach wilgoć. Dużo wilgoci. Uniósł dłoń do ust, wciągnął w nozdrza woń kochanki. Posłała mu prędkie spojrzenie i niemal niedostrzegalnie skinęła głową. Artemido, wybacz mi, pomyślała. Wybacz mi, że nie żałuję, łamiąc twe zakazy.

Wspierając się na jednej ręce, Aratos ułożył się między udami Ismeny. Drugą dłonią nakierował członek na jej pochwę. Przez pewien czas ocierał nabrzmiałą żołądź o zewnętrzne podwoje. W końcu zaczął napierać. Kapłanka zacisnęła pięści, zagarniając w nie źdźbła trawy. Poczuła, jak twarda męskość kochanka wnika w nią powoli, stanowczymi, lecz krótkimi sztychami. Jej wnętrze pulsowało, ciasno obejmując penisa. Spomiędzy warg dobywały się ciche westchnienia. Kreteńczyk pochylał się nad nią, wysiłek mieszał się na jego twarzy z przyjemnością. Drugą ręką również wsparł się o podłoże. Zanurzył się głęboko, po czym cofnął biodra i pchnął ponownie, tym razem znacznie mocniej. Kobieta nie zdołała powstrzymać cichego krzyku.

Mężczyzna unosił się i opadał na nią, a jego członek wbijał się aż po nasadę. Ismena przyjmowała go w sobie z coraz intensywniejszą rozkoszą. Była mokra i złakniona, tak bardzo, że zapomniała o wszelkich pozorach. Uniosła dłonie i przesuwała je po napiętych barkach i ramionach Aratosa. Objęła udami jego biodra. Poruszała się tak, by wychodzić mu naprzeciw przy każdym sztychu. Dzięki temu wnikał w nią jeszcze głębiej i mocniej. Ich jęki oraz pospieszny oddech wypełniały nocną ciszę. Odpowiadała im jedynie gra cykad oraz nierówny szum wiatru.

Po kilku pierwszych pchnięciach Kreteńczyk przyspieszył. Dotychczasowe tempo zbliżenia wyraźnie przestało mu wystarczać. Ismena wbiła palce w jego muskuły. Zamknęła oczy, pozwalając, by coraz gwałtowniejsza żądza Aratosa całkiem nią zawładnęła. Silne pchnięcia sprawiały, że jej biust falował. Czuła na nim palący wzrok kochanka. Widok jej podskakujących piersi musiał jeszcze bardziej rozpalać mu zmysły. Ich podbrzusza uderzały o siebie. Penis wdzierał się w pochwę z głośnymi mlaśnięciami.

Uniosła nogi i skrzyżowała je na pośladkach Kreteńczyka. Przyciągała go ku sobie przy każdym sztychu. Jego męskość wypełniała ją po brzegi. Z całych sił zaciskała na nim mięśnie. Dwa razy krzyk wyrwał się z ust kapłanki. On odpowiedział nań gardłowym pomrukiem. Ręka kobiety przesunęła się po szyi Aratosa, a potem spoczęła na gładko wygolonej głowie. Ruchy ich bioder stały się jeszcze bardziej gorączkowe. Oboje balansowali na granicy ekstazy.

Przekroczyli ją wspólnie, zgodnym krokiem zespolonych w jedność kochanków. Mężczyzna pochylił głowę i wdarł się w nią po raz ostatni. Ismena oderwała plecy od ziemi, wtuliła się w mocniej w Aratosa, wpiła wargami w jego usta. Ich ciała przeszedł wspólny dreszcz. Poczuła, jak Kreteńczyk wytryskuje głęboko w jej wnętrzu. To był ostatni impuls, który wyzwolił rozkosz kapłanki. Trwali tak długo, drżąc w skurczach niekończącego się orgazmu. Dopiero dużo, dużo później opadli na wygniecioną trawę.

Cykady grały niestrudzenie. Wiatr wył gdzieś poniżej, w dole urwiska. Księżycowy blask muskał ciała mężczyzny i kobiety. On tulił ją do siebie, wciąż nie opuszczając gościnnego schronienia między alabastrowymi udami. Ona gładziła go po plecach, karku oraz łysej czaszce. Było im razem bardzo dobrze.

Mieli świadomość, że to tylko chwila. Jutro nastąpi rozstanie, wrócą problemy i niebezpieczeństwa. Być może poleje się krew. Lecz mają jeszcze dla siebie tę jedną, ciepłą noc. Nie prosili bogów o nic więcej. Niczego więcej nie było im potrzeba. 

Przejdź do kolejnej części – Opowieść helleńska: Demetriusz XXXIV

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

 

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Jest! Jest! Jeeest! Zabieram się do czytania!
Eileen

Eileen, mam nadzieję,że po zakończonej lekturze obdarzysz mnie recenzją 😉

Pozdrawiam
M.A.

Megasie: podobało mi się. Uwielbiam "Opowieść helleńską" w każdej odsłonie i nie mogę się doczekać kolejnych części. Mam nadzieję, że jeszcze nieraz mnie czymś zaskoczysz 🙂
Eileen

Jest, faktycznie:-) Moi ulubieńcy, Ismena i Aratos (cieszę się z jego powrotu do formy, zarówno bojowej jak i witalnej, jak widać).
Oby im to jeszcze było dane choć trochę szczęścia.
Zadziwiła mnie jednak aż tak drastyczne okrucieństwo Dionizjusza, to nie może skończyć się dobrze:-(
Erotyka przednia. Mogłabym czytać i czytać, bo ta noc jest dobra na lekturę.
Dzięki Megasie za kolejną porcję Demetriusza (choć Demetriusza w Demetriuszu tym razem niewiele), bardzo lubię ten cykl i jakoś nie bardzo mogę przyjąć do wiadomości, że to jednak epilog, choć bardzo rozbudowany.

Pozdrowienia

Miss

Droga Miss,

od dawna miałem zamiar spełnić Twój postulat wyrażający się w haśle "Więcej Aratosa i Ismeny". W końcu się udało! Co się tyczy Dionizjusza z Faleronu – cóż, ta postać zstępuje powoli w coraz głębszą ciemność. Jest w końcu powód, dla którego pamięć o tym mężu stanu nie dotrwała do naszych czasów, choć o innych ludziach jego czasów – Hiperejdesie, Demostenesie czy Fokionie – wiemy całkiem sporo. No ale oni nie poważyli się na to, co on właśnie próbuje osiągnąć.

Odnośnie Demetriusza samego – właściwie mogłoby go w tym rozdziale nie być, gdybym tylko zmieścił scenę pogrzebu w poprzednim. Ale po namyśle zdecydowałem, że ona tam jednak nie pasowała – zarówno dramatycznie, jak i objętościowo, więc ostatecznie znalazła się tutaj. Dzięki temu mogłem ostatecznie zamknąć wątek macedońskiej wyprawy Ateńczyków.

Co do erotyki – staram się jak mogę, choć po tylu tekstach naprawdę trudno już wymyślić coś nowego ;-D

Pozdrawiam serdecznie
M.A.

Dobry wieczór!

Tylko się człowiek chwilę spóźni, a tutaj już wyprzedzają go w komentarzach drogie Czytelniczki. Ach ta sława 😉

Mówiąc poważnie, bardzo się cieszę, że wprawdzie po dłuższej niż zazwyczaj przerwie, ale jednak zaprezentować mogę XXXIII rozdział przygód Demetriusza. Historia ta zmierza coraz szybciej do wielkiego finału – zostało już tylko kilka (3, najwyżej 4) rozdziałów. Powoli wszyscy bohaterowie zmierzają do tego samego miejsca (czy raczej dwóch miejsc) gdzie rozegrają się ostatnie, bez wątpienia dramatyczne wydarzenia Opowieści helleńskiej.

Wielkie podziękowania należą się mojej Korektorce, a od niedawna również Autorce NE, Arei Athene (przy okazji pozwolę sobie gorąco podzielić jej współpisaną z Foxem "Aleję 69"), która w rekordowo szybkim czasie skorygowała całe opowiadanie i pozbawiła go wszystkich błędów, które bez wątpienia popełniłem.

A wszystkim Czytelniczkom i Czytelnikom – życzę miłej i satysfakcjonującej lektury!

Pozdrawiam
M.A.

Po raz kolejny odwaliłeś kawał dobrej roboty utrzymując tę przepastną historię "w kupie". Zastanawia mnie tylko postać Eurynome. Czy przegapiłem jej śmierć, czy czai się jak drapieżca na swą zdobycz, jaką jest Dionizjusz.

To w jaki sposób ten tyran dochodzi do władzy przypomina mi historię pewnego Józefa ze wschodu, który również eliminował systematycznie swoich wrogów a nawet tych którzy wydawali mu się przychylni.

Myślę że smierć Raisy zmieni Demetriusza. Dzięki niej starał się jeszcze walczyć by nie być taki jak ojciec, teraz tego swoistego hamulca zabrakło.

W trójkącie Ismeny, Korinny i Aratosa nie spodziewam się happy end, choć nie ukrywam chciałbym zobaczyć całą trójkę w akcji. Poznałem już troszkę Twój hmm styl unieszczęśliwiania ludzi ;).

Erotyka jak zwykle na najwyższym poziomie. Mimo że scen spółkowania opisałeś już dziesiątki, ciągle potrafisz w każdej z nich umieścić jakieś szczególy które się z nią i tylko z nią kojarzą (tutaj cykady, wiatr i błoga chwila rozkoszy).

Witaj, Karolu!

Dziękuję za miłe słowa. Jeśli chodzi o Eurynome, nie, nie przegapiłeś jej śmierci. W ostatniej scenie, której jej (jak dotąd) poświęciłem, oddalała się od Aten po zabójstwie Narkissosa. Czy jeszcze powróci? To już moja słodka tajemnica, której na razie nie zdradzę 🙂

Droga do władzy Dionizjusza może wydawać się inspirowana historią Józefa Dżugaszwilego i pewnie nawet jest (o Stalinie czytałem sporo) ale tak naprawdę większość tyranów dochodziło do władzy podobnie – korzystając z ostrego podziału w społeczeństwie. Podział ten dawał im do ręki instrumenty nadzwyczajne. No i wymęczona społeczność często z chęcią przyjmowała "silnego człowieka", o ile tylko potrafił on zaprowadzić porządek. Później wiele zależało od tego, jak bardzo brutalnie nowy wódz usuwał swych ewentualnych konkurentów. Stalin był w tej kategorii jednym z najbieglejszych graczy. Dlatego też ostatecznie nikt go nie obalił. Osiągnął to kosztem "cięcia po skrzydłach" i fizycznej eksterminacji nawet bliskich przyjaciół.

Co się tyczy Demetriusza i Raisy, śmierć Iliryjki z pewnością odmieni naszego bohatera, ale na razie nie zdradzę, w jaką stronę. A w kwestii trójkąta Ismeny – Korinny – Aratosa nie powiem nic ponadto, że trójkąty to w mojej opinii niezbyt stabilne figury geometryczne 🙂

Erotyka… łatwo nie jest przy tej skali opowieści, ale cieszę się,że jednak poszczególne sceny zachowują swój niepowtarzalny charakter.

Pozdrawiam serdecznie
M.A.

Masz rację że praktycznie każdy tyran dochodzi do władzy w łudząco podobny sposób. Może moje skojarzenia wzięły się z niedawno obejrzanego dokumentu o Stalinie? Faktem jest jednak że o nim najwięcej się mówi.

Jesteś mistrzem budowania napięcia które tworzysz poprzez swoje komentarze 😉

daeone

Najwięcej się o nim mówi, bo mało kto odniósł taki sukces jak on 🙂 Nie tylko władał przez prawie 30 lat jednym z najpotężniejszych imperiów świata, czynił to w krańcowo brutalny sposób, ale w dodatku jego paranoja mu się opłaciła: umarł najprawdopodobniej z przyczyn naturalnych. We własnym łóżku. Niewielu dyktatorów może to o sobie powiedzieć, by wspomnieć choćby powieszonego Saddama i zlinczowanego Kaddafiego… no i Hitlera, który sam zadał sobie śmierć.

A co do napięcia poprzez komentarze – cóż, uważam je za nieodłączną część mojego dzieła 😉

Pozdrawiam
M.A.

Uważam, ze paru większych lub porównywalnych dyktatorów udałoby nam się znaleźć- Oktawian August Abraham Lincoln, paru Leonów z Bizancjum… ale to kobiety były najbardziej bezwzględne u władzy- taki Stalin mógłby się uczyć u Ireny chociażby. Czytam po kolei serie- dlatego tę część jeszcze opuściłem

I słusznie, Seelenverkoperze, bo tak właśnie powinny być czytane Opowieści helleńskie – w kolejności. W ten fabuła staje się najbardziej klarowna, a do tego można zidentyfikować różne "smaczki" które gdzieniegdzie ukrywam. Z drugiej strony, pierwsze Opowieści helleńskie były chyba słabsze niż obecne (lubię myśleć, że w ciągu tych kilku lat przeszedłem jakąś twórczą ewolucję, być może to tylko wishful thinking…) więc mogą zniechęcić bardziej wymagających Czytelników… i bądź tu człowieku mądry.

Co do cesarzowej Ireny – ok, przyznam, wymiatała. Wyłupienie oczu własnemu synowi… to było zimne. Ale Stalin bije ją na głowę w procencie wymordowanej populacji (z jego decyzji i z jego winy), w "nation-buildingu" (ona nie umocniła znacząco państwa, on stworzył imperium), no i w zdolności utrzymania się u władzy (on umarł pozostając na "tronie", ona została pokonana w przewrocie pałacowym i wygnana). Tak więc stawiałbym jednak swoje pieniądze na Wujaszka Joe.

Co zaś się tyczy Abrahama Lincolna, to przecież on doszedł do władzy w demokratycznych wyborach, a nie zwykłą drogą dyktatora.

Pozdrawiam
M.A.

Megasie, na gusta Czytelników i ich odbiór własnej twórczości nic nie poradzisz. Sądzę jednak, że, jak większości Autorów, zależy Ci na rozwoju i twórczej ewolucji. Zapewniam zatem, iż takowa się dokonuje. Nie zagłębiając się w samą historię, czy też postaci, powiem, że pierwsze części miały pewien element, który mnie strasznie mierził. Obecnie odczuwam pełną satysfakcję czytając Twe teksty.

P.S. Na właściwy komentarz odnośnie całego cyklu wypowiem się jak postawisz kropkę przy finale (nie wiem, czy dożyję tej wiekopomnej chwili) 🙂

kenaarf

Cieszę się, Kenaarf, że dostrzegasz ewolucję. Natomiast prosiłbym o napisanie mi na priva, jakiż to element mierził Cię w pierwszych częściach Opowieści. Bo wiesz, możliwe, że był zamierzony i w pełni świadomy 🙂 A jeśli nie, to też chciałbym wiedzieć!

Kropka przy finale cyklu zbliża się szybkimi krokami. Taką przynajmniej mam nadzieję.

Pozdrawiam
M.A.

Co zaś się tyczy Abrahama Lincolna, to przecież on doszedł do władzy w demokratycznych wyborach, a nie zwykłą drogą dyktatora.- no ale utopienie w krwii stanów zrewoltowanych to iście dyktatorskie zagranie.

A Irena miała na swoim koncie też czystki w armii- znacznie poważniejsze niż Joe.( nie ilościowo a %) Dopiero za niej kadra dowódcza się bała ( w większości ikonoklaści)
Co do czystek w terenie to po prostu nie miała łagrów jak podejrzewam.
Jestem już przy siedemnastym Demetriuszu. Większość czytałem na DE;]

No, trzeba powiedzieć, że stany południowe nie były tu bez winy – a sukcesy ich wojska w pierwszych latach wojny secesyjnej zapewne przyczyniły się do skali późniejszego odwetu północy. Osobiście postrzegam Lincolna jako polityka, który chciał utrzymać kraj w całości i miał pewien, motywowany ekonomią i religią projekt zniesienia niewolnictwa. I jak wielu ludzi święcie przekonanych o słuszności swoich celów, był gotów iść do nich po trupach. Ale jednak od dyktatorów dzieli go fakt, że jego cel nie był czysto egoistycznej natury.

Co do Ireny – ja się zgadzam, że to była ostra kobitka (dodatkowe punkty dostaje za płeć – bo wtedy kobietom było jednak trudniej przejąć i utrzymać władzę). Ale jednak dała się obalić, a Józef nie. To moim zdaniem dobitnie dowodzi, kto z nich był skuteczniejszym dyktatorem 🙂

Życzę udanej lektury kolejnych rozdziałów Demetriusza!

Pozdrawiam
M.A.

Kiedy kolejny rozdział? Czekam na Twoje teksty z prawie taką niecierpliwoscia jak na Grę o Tron 😀

Uprzejmie informuję, że nowy rozdział Demetriusza opublikujemy już dziś o 22:00.

Pozdrawiam – Areia Athene

Wielkie dzięki drogi Anonimie!

Porównanie do dzieła George'a R.R. Martina jest dla mnie bardzo miłe. Oczywiście, inspiruję się twórczością tego świetnego pisarza, choć mam świadomość, jak mi daleko do jego prozy. No, ale trzeba się wzorować na najlepszych!

Dzięki nieocenionej Atenie kolejny rozdział Demetriusza już jest na stronie. Zapraszam zatem do lektury – która, mam wielką nadzieję, nieco umili oczekiwanie na kolejny tom martinowskiej sagi 😉

Pozdrawiam
M.A.

Ten rozdział przynosi pewne uspokojenie po poprzednim. No, ale nie codzień można staczać generalne bitwy. Dionizjusz ma może ambicję, siły charakteru też mu nie brakuje, popełnia jednak błąd. Otwiera nowy front zanim zamknął poprzedni. Demokraci wcale nie zostali jeszcze ze szczętem pokonani, ich główny atut to flota na Samos, o której nic nie wiadomo. Rozprawa z arystyokratami jest w tej sytuacji zdecydowanie przedwczesna, należało rzucić im jakieś ochłapy (pozory). Po prawdziwą władzę i tak nie zdołaliby sięgnąć. Wrogów należy eliminować kolejno, najlepiej zresztą aby czynili to sami, w kolejnych etapach (to właśnie praktykował Stalin). Gdy już zacząłem nabierać pewnego uznania dla Dionizjusza (dzielnie spisał się podczas rewolty) to teraz wracam jednak do pierwotnego przekonania, że nie dorasta do celu który sobie wyznaczył.

Po przepełnionym akcją rozdziale poprzednim Czytelniczkom i Czytelnikom należało się trochę wytchnienia. Tak więc skupiłem się na rozwoju relacji między postaciami i knuciem intryg.

Co do Dionizjusza, jak najbardziej się zgadzam – otwiera sobie zbyt wiele pól konfrontacji, za dużo frontów. Ale to przypadłość wielu politycznych i militarnych wodzów na przestrzeni wieków. Nawet dziś u władzy w kraju i na świecie są ludzie, którzy nie potrafią sobie odmówić rozniecania kolejnych konfliktów, kiedy już są uwikłani w liczne i zaognione. Cierpliwość rzadko bywa cechą ludzi na szczytach…

Pozdrawiam
M.A.

Napisz komentarz