Czarne (seaman)  4.1/5 (7)

18 min. czytania
epsilon3-artphoto, "Couple 13", CC BY-NC-ND 3.0

epsilon3-artphoto, „Couple 13”, CC BY-NC-ND 3.0

Nie wiem, od czego zacząć. Od początku? Szczerze mówiąc, minęło tyle czasu, że nie jestem pewien, czy wszystko dobrze pamiętam. Kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że pół życia uciekło mi przez palce jak woda. Cóż, każda historia musi mieć jakiś punkt wyjścia, metafizyczną linię startu. Chociaż dla mnie nie jest już ważne, gdzie i kiedy spotkałem Sylwię po raz pierwszy. Ale dla chronologicznego porządku stańmy na tej wyimaginowanej granicy, wyznaczonej równiutką wstążką białej kredy u moich stóp. Za plecami jest przeszłość, która raczej nie ma wpływu na rozwój tej historii. Przede mną – całe życie. Startujemy.

***

To był początek trzeciego roku studiów. Jakieś fakultatywne zajęcia z nieistotnego przedmiotu, który należało odbębnić, by zaliczyć kolejny rok nauki. Wszedłem do sali jak zwykle spóźniony. Dopiero niedawno, kilka lat temu, nauczyłem się punktualności, wtedy zawsze pojawiałem się za późno, czy to na zajęcia, czy na spotkanie z przyjaciółmi. Taki charakter.

Przeprosiłem niemłodą panią doktor i rozejrzałem się szybko po auli. Wszyscy studenci bezbarwni, nieznani mi wcześniej i zupełnie mi obojętni. Chociaż nie, w jednej z ostatnich ławek siedziała dziewczyna, która zwróciła moją uwagę. Musiałem przepchnąć się przez całe morze zdziwionych moim zachowaniem ludzi, by, zamiast zająć wolne miejsce w jednej z pierwszych ławek, dosiąść się do niej. Czemu akurat ona? Niby nie była jakoś powalająco piękna, raczej nie w moim guście. Ale ja pod względem kobiet cierpiałem na rozdwojenie jaźni, choć wtedy jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy.

Z jednej strony głowa leciała mi za tymi wszystkim odpicowanymi gwiazdami, których trochę kręciło się po korytarzach wydziału. Wiecie, o kim mówię – zadbane, ubrane w drogie ciuchy dziewczyny, z długimi błyszczącymi włosami i zgrabnymi nogami. Takie, które łatwo wpadały w oko. Oczywiste. I przez to zawsze otoczone wianuszkiem wielbicieli. Ci ostatni nie stanowili dla mnie większego problemu, bo chociaż nie byłem przystojniakiem w stylu hollywoodzkiego aktora, to już dawno ze zdziwieniem spostrzegłem, że kobiety tak samo jak przystojną twarz cenią sobie pewność siebie i poczucie humoru. Dlatego też nigdy nie zakładałem, że jakaś z tych ładnych, zwracających uwagę studentek jest poza moim zasięgiem. W końcu jedna z nich była moją dziewczyną.

Ale oprócz tego zawsze ciągnęło mnie do innych kobiet. Tych troszkę mniej widowiskowych, ale bardziej interesujących. Z dowcipem ocierającym się o złośliwość, inteligencją przynajmniej dorównującą mojej i wachlarzem zainteresowań, który przyprawiał mnie o wstyd. Pierwsze były rodzajem trofeum, obnoszonego z dumą medalu, którego zazdrościł mi każdy przechodzący obok facet. Drugie sprawiały, że chciałem poznać je bliżej; imponowały mi. I trudno było mi się zdecydować, jaki typ lubiłem bardziej.

Dziewczyna, do której dosiadłem się tamtego dnia, należała do tej drugiej kategorii. Była ładna, bez dwóch zdań. Ale prawie zupełnie nieumalowana, choć, jak się później dowiedziałem, według niej tusz do rzęs to był już poważny makijaż. Schowana za bezpiecznym murem prostych, męskich pięćsetjedynek i ładnej, choć raczej aseksualnej koszuli w kratę. Szczupła, ze zgrabnym tyłkiem – o czym przekonałem się dopiero po zakończeniu nudnych zajęć – i burzą niesfornych, wypłowiałych od słońca włosów, patrzyła na mnie, zdziwiona równie mocno jak pozostali. Potem, kiedy byliśmy już parą, wiele razy mówiła mi, że kompletnie ją zaskoczyłem, kiedy pojawiłem się w drzwiach w połowie zajęć i, nie bacząc na oburzony wzrok prowadzącej, przepchnąłem się przez pełną salę, niczym lodołamacz przez zamarznięte morze, by zająć krzesło koło niej. Dlaczego wybrałem akurat to miejsce? Sam nie wiem. Może spostrzegłem jedyną interesującą twarz w tłumie otępiałych studenckich fizjonomii? Może zwróciłem uwagę na błysk czegoś wyjątkowego w jej szaroniebieskich oczach? Nie pamiętam. Nieważne.

Istotne jest tylko to, że niedługo później zerwałem z moją licealną miłością, gwiazdą, której na pierwszy rzut oka zazdrościł mi każdy, i po raz pierwszy pocałowałem delikatne, miękkie usta Sylwii.

***

Nie będę zanudzał historią mojego życia. Nie ma w nim niczego wyjątkowego. Mimo tych wszystkich talentów, jakimi obdarzyła mnie natura, nie zdobyłem Nobla, nie udało mi się wspiąć na Czumulungmę ani zostać sławnym aktorem. Mam dobre życie, nie zrozumcie mnie źle. U mojego boku stoi kochająca mnie, piękna kobieta, dookoła biega para fajnych, mądrych dzieciaków i moim jedynym problemem jest to, że uważam siebie za nieudacznika. Nie zarabiam niebotycznej kasy, nie odniosłem sukcesu w żadnej dziedzinie, żyję po prostu z dnia na dzień. Upływający czas rzeźbi mi twarz coraz głębszymi nacięciami, o mijających latach przypominam sobie przy okazji jakichś okrągłych dat czy rocznic. Pół życia mam za sobą. Czy coś bym w nim zmienił? Na pewno, bo pełno w nim błędów, które wszyscy, dla zamydlenia sobie samym oczu, nazywamy doświadczeniem. Ale staram się być najlepszym człowiekiem, jakim mogę, choć nie zawsze mi to wychodzi. Na przykład w tej chwili. Nie powinienem narzekać na Sylwię. Nie mam prawa. Nadal mnie kocha, choć dałem jej kilka powodów do tego, by przestała. Dba o mnie, o dom, o dzieci. Pracuje, robiąc karierę większą od mojej, przynajmniej według mnie. Z wiekiem wypiękniała, dojrzała w niej pewność siebie, do tego stopnia, że zaczęła ubierać się bardziej kobieco. Wiecie, o czym mówię: szpilki, wąskie spódnice, odrobinę większe dekolty. Niby nic, to przecież tylko powłoczka, nie zdobiąca człowieka szata. Ale mnie to kręci. Moja żona podoba mi się coraz bardziej, zresztą nie tylko ja jestem zdania, że wygląda na młodszą o kilka lat niż jej rówieśniczki. Czego można chcieć więcej? Wszystkiego, jak się okazuje.

***

Kiedy byłem młody i piękny, jeszcze w liceum, nie miałem o niczym pojęcia. Kim miałbym w życiu być, co ze sobą zrobić. Wiadomo, najgłupszy wiek pod słońcem. Ważne były tylko dwie rzeczy. Koledzy i dziewczyny. A właściwie nie same dziewczyny, a przyjemności z nimi związane. Każdy normalny chłopak w tym wieku tak chyba ma.

Doskonale pamiętam dzień, kiedy przeczytałem w jakimś tygodniku artykuł na temat seksualności Polaków i tego, jak wypadamy na tle Europejczyków. Że za mało, że monotonnie. Średnia roczna to było coś koło pięćdziesięciu razy. Brrr, pomyślałem wtedy ze wstrętem. Czyli raz w tygodniu. Straszne. Ja tak nie będę miał. Postanowiłem, że choćbym był zramolałym dziadem, czy nawet gorzej: czterdziestolatkiem, to ja będę inny. Będę pieprzył moją żonę codziennie. No, może nie codziennie. Ale na pewno co drugi dzień. Nie ma innej opcji.

Śmiać mi się chce na to wspomnienie. Jaki byłem głupi. I jak bardzo się myliłem. Bo okazało się, że raz w tygodniu to i tak niezły wynik, którego bardzo często nie udaje mi się osiągnąć.

***

Nie chcę, żeby to brzmiało jak oskarżenie. Albo użalanie się nad własnym losem. O, nie. Nikogo nie obwiniam. Tak się pewne sprawy potoczyły, że gdzieś umknął mi jakiś ważny moment. Przegapiłem ostatnią chwilę, w której należało coś zrobić. Coś właściwego. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, co by to miało być. Wiecie, jestem facetem. Prostolinijnym, małomównym, niedomyślnym samcem. Nie dla mnie wyrafinowane gierki, w których specjalizują się kobiety. Jeśli czegoś chcę, to tego chcę. Nie udaję, że jest inaczej. Wyciągam rękę i łapię. Po prostu. Nie znam innego sposobu.

***

Na początku sprawy łóżkowe układały nam się bezproblemowo. Sylwia była energetyczna, otwarta, spontaniczna. Kochaliśmy się w półmroku sali kinowej, dzięki zwinności moich palców miała orgazm na pokładzie samolotu pasażerskiego i w jednej z lepszych restauracji w naszym mieście. Uwielbiałem jej szczupłe ciało, niewielkie, jędrne piersi i zgrabny tyłek. Wprawdzie tylko raz pozwoliła mi się do niego wślizgnąć kutasem, ale na co dzień wystarczało mi wsadzanie tam palców i języka. Było fajnie.

Seks zaczął się psuć, kiedy zamieszkaliśmy razem. Oczywiście zbiegło się to w czasie z końcem studiów i rozpoczęciem pracy, więc nie chodziło jedynie o to, że nagle, z dnia na dzień, mieliśmy już własne łóżko i nie musieliśmy kombinować, jak znaleźć pięć minut samotności i puste miejsce na szybki numerek. Przyszły pierwsze stresy, związane z brakiem kasy i zmęczeniem. Kochaliśmy się coraz rzadziej. Najpierw co dwa dni, potem dwa razy w tygodniu. Zaczęło mnie to wkurwiać. Nie potrafiłem sobie poradzić z własnym pożądaniem. Chyba o to chodziło. Porządne rżnięcie napędzało tylko mojego wewnętrznego demona, chciałem jeszcze, więcej, mocniej, głębiej. Sylwia miała inaczej. Zaspokojona, skupiała się na innych rzeczach, nie myśląc o łóżku. A u mnie powstał samonapędzający się mechanizm negatywnych emocji. Z którego nie potrafię się do dziś wyzwolić.

Jak wspomniałem wcześniej, dobre bzykanie dolewało oliwy do ognia i dawało mi potężnego energetycznego kopa. Patrzyłem pozytywniej na świat, byłem radośniejszy. A przede wszystkim jeszcze bardziej pragnąłem Sylwii. Zaczepiałem ją przez cały czas, chcąc sprowokować kolejną sytuację. Ona ze śmiechem opędzała się ode mnie, wydawało mi się, że podoba jej się moje zachowanie. Z jedną tylko różnicą. Ja nastawiałem się na seks, ona nie. Coraz bardziej się podniecałem, Sylwia chyba nie do końca. Potem okazywało się, że jest zmęczona. Że przysłowiowo boli ją głowa. Albo miała ciężki dzień w pracy i chce po prostu iść spać.

– Dlaczego każdy dzień musi się kończyć seksem? – pytała często, leżąc obok mnie pod kołdrą. – Czy nie możemy się po prostu przytulić?

Nie. NIE! Nie mam nic przeciwko przytulaniu, jeśli potem będę mógł cię zerżnąć. I nie chodziło tutaj jedynie o zaspokojenie własnej żądzy. O mój orgazm. Bo można mnie różnie określić, ale na pewno nie jestem egoistą w łóżku. Dla mnie nie było dobrze, jeśli Sylwia nie szczytowała. Więc nie dążyłem jedynie do opróżnienia jąder. Chciałem po prostu się z nią kochać. Ona najwyraźniej nie. Udając, że wszystko jest w porządku, zasypiałem wypełniony wściekłością. Na drugi dzień nie miałem już tak dobrego nastroju. Zaczynała mnie wkurzać. Wszystkim. Że za długo siedzi w łazience. Że ze wstrętem odsuwa od siebie kanapkę z twarogiem, którą dla niej zrobiłem. Oczywiście trochę na złość, bo doskonale wiem, że go nie znosi. Wszystko mnie wtedy wkurzało. I nadal wkurza. Bo tak naprawdę opisywany przeze mnie mechanizm działa do dzisiaj. Może odrobinę mniej intensywnie, ale nadal napełnia mnie tymi samymi emocjami.

Następnego wieczoru – to już dwa dni od ostatniego razu, mruczałem do siebie w myślach – chciałem dać jej szansę, próbując zrozumieć, że przecież wczoraj faktycznie mogła być zmęczona. No, ale przecież dziś… sama wskoczy mi na kutasa.

W ten sposób nadchodziła kolejna porażka. Bo Sylwia bardzo rzadko sama prowokuje seks. Nie pomyśli, że dla mnie wystarczy, jak przejdzie się – niby przypadkiem – po pokoju, ubrana w jeden ze swoich obcisłych t-shirtów. I w nic więcej. Nie musi mnie zaciągać do łóżka siłą, wystarczy mały impuls. A ona nic. Wskakiwała w piżamkę, siadała obok mnie przed telewizorem i, nie zauważając widząc narastającego we mnie rozdrażnienia, oglądała jakiś durny film.

Dość, myślałem zasypiając obok niej, znowu niezaspokojony. Nie chce, to nie. Mam to w dupie. Nie muszę nic w nią wsadzać, jestem ponad to.

Gówno prawda.

***

Teraz, choć starszy, wcale nie jestem mądrzejszy. Choćby w tym tygodniu. Pieprzyliśmy się w sobotę. Było bosko. Sylwia usypiała młodszą z córek, a ja w salonie przygotowałem dla niej małą niespodziankę. Zapaliłem kilkanaście świec, na podłodze rozścieliłem dwa duże, grube ręczniki, które kiedyś przywieźliśmy z Barcelony. Kiedy przyszła, ze zdziwienia otworzyła szeroko oczy. Jeszcze bardziej zaskoczyła ją butelka oliwy do masażu, jaką ustawiłem na podgrzewaczu.

Dała się rozebrać i położyć na ręcznikach. Po drugim porodzie odzyskanie formy zajęło jej rok, ale teraz wygląda naprawdę świetnie. Nie ma nigdzie rozstępów, jej skóra zachowała zaskakującą na swój wiek jędrność. Nadal ma wąską talię, a biodra – nie wiem czemu, może dzięki ciążom – zaokrągliły się w bardzo kobiecy sposób. Nadal ma sprężystą pupę, którą tak lubię miętosić w dłoniach.

Powoli polałem oliwą jej plecy. Zadrżała, bo mimo podgrzewacza olejek nadal był chłodny. Roztarłem tłustą ciecz po gładkiej skórze i zacząłem masować. Nie jestem masażystą, ale wiem, że potrafię to robić. Cóż, kolejny ze zmarnowanych talentów.

Rozmasowywałem napięte mięśnie na jej karku, przesuwałem palcami wzdłuż kręgosłupa. Szlakiem, wyznaczonym przez krągłości ciała Sylwii, powoli zmierzałem ku wzgórkom pośladków. Ugniatałem miękkie półkule, zapuszczając się coraz odważniej w ciemny rowek między nimi. Gładziłem kciukiem zaciśnięty otwór odbytu, co chwila wślizgując się do wnętrza jej ciała. Odpowiedziała mi cichym mruknięciem, wypinając biodra i ułatwiając tym samym dostęp do wilgotnego krocza. Rozgarniałem palcami wargi sromu, odkrywając różowawe wejście do pochwy, i drażniłem stwardniałą łechtaczkę. Po dłuższej chwili nie wytrzymała i podparła się dłońmi, unosząc się w moim kierunku.

– Poliż mnie – poprosiła cicho. – Tak, jak potrafisz.

Nie mogłem odmówić takiej propozycji. Rozszerzyłem uda Sylwii, ułatwiając sobie dostęp. Delikatnie, powoli, dotknąłem ustami to najdelikatniejsze z miejsc. Wciągnąłem do nosa zapach soków Sylwii i zacząłem powoli ją pieścić. Nagle postanowiłem, że dziś nie będę się spieszył. Niecierpliwość i rozgorączkowanie zastąpię delikatnością. Muskałem jej łechtaczkę jedynie czubkiem języka, robiąc między kolejnymi liźnięciami długie przerwy. Nowe podejście musiało spodobać się mojej żonie, bo usłyszałem ciche, kobiece pojękiwanie.

Przyłożyłem kciuk do zaciśniętego odbytu. Nawilżony olejkiem palec łatwo wślizgnął się do ciepłego wnętrza kształtnego tyłka. Powoli wcisnąłem się tak głęboko, jak tylko mogłem. Sylwia zapomniała już o bożym świecie, oddychała ciężko i coraz częściej jęczała na cały głos.

Poruszyłem kciukiem, napierając na cienką ściankę, rozdzielającą odbyt od pochwy. Opuszkiem wyczułem pomarszczoną skórę, ten mityczny obszar we wnętrzu kobiecego ciała, ponoć skrywający kobiecy punkt g. Drażniłem to miejsce, cały czas muskając łechtaczkę językiem. Powolnym, choć zaskakującym ruchem Sylwia podciągnęła kolana ku piersiom, niemal umykając moim pieszczotom. Wiedziałem, że jest blisko orgazmu. Miałem rację.

– Jeszcze – wydyszała ciężko. – Nie przerywaj!

Nie miałem zamiaru. Uwielbiam dawać rozkosz mojej kobiecie. Czuć imadło mięśni, zaciskających się w ekstazie na kutasie albo palcu. Teraz też tak było. Sylwia jęknęła głośno, potem jeszcze raz, o mało nie miażdżąc tkwiącego w jej tyłku kciuka. Udało mi się przytrzymać drgające ciało w miejscu, przycisnąłem wargi do mokrego sromu, przedłużając moment ekstazy.

Chwilę trwało, zanim doszła do siebie. Leżała na boku, zwinięta w kłębek, obejmując kolana ramionami. Przytuliłem się do niej, całując po błyszczącym, natłuszczonym ramieniu. W końcu otworzyła oczy i spojrzała na mnie. Nie wiem, co było w tym spojrzeniu. Mam nadzieję, że pożądanie i miłość, ale nie potrafię czytać w ludzkich oczach.

– Połóż się – szepnęła kucając. Zerknęła na mojego członka, który, choć już dość duży, nie wyglądał jeszcze na gotowego. – Widzę, że musimy się czymś zająć.

Wystarczyło, że poczułem na sobie jej oddech. A gdy wzięła żołądź w usta, znalazłem się w niebie. Nie lizała mnie długo, poruszyła głową zaledwie kilka razy, po czym cofnęła się i z zadowoleniem popatrzyła na efekt swoich pieszczot.

– Nie ma co czekać – mruknęła. Przełożyła nogę i, naprowadziwszy sztywną męskość na cel, przysiadła na mnie z lubieżnym uśmiechem. Bogowie, jaka była ciasna. I mokra. A do tego taka gorąca, że niemal parzyła. Leżałem bez ruchu, pozwalając Sylwii się ujeżdżać, i było mi bardzo dobrze. Objąłem dłońmi jej piersi, dyndające mi nad twarzą, a po chwili uniosłem głowę i zassałem jedną z brodawek. Sylwia ma wrażliwe piersi, nie lubi zbyt mocnych pieszczot, ale tego wieczoru byłem tak podniecony, że nie mogłem się powstrzymać. Zacisnąłem lekko zęby na sztywnym sutku, na co zareagowała cichym syknięciem. Nie odsunęła się, a jedynie odpowiedziała pięknym za nadobne. Poczułem ból, gdy mnie uszczypnęła, ona jednak nie powstrzymywała się tak, jak ja. Wiedziała że to lubię, dlatego złapała za brodawkę mocno, wbijając paznokcie w delikatną skórę. Jęknąłem głośno. Chciałem jeszcze. Zaczęła szybko unosić się na podkurczonych nogach, przy każdym opadnięciu nabijając się na mojego członka. Byłem tak podniecony, że nie musiałem się martwić, czy mi zaraz nie sflaczeje. Co, niestety, ostatnio mi się zdarza. Jeszcze kilka minut podskakiwała na mnie, podniecona, podsuwając nabrzmiałe piersi blisko mojej twarzy. Potem zręcznie zeskoczyła i odwróciła się do mnie tyłem, wystawiając błyszczącą pupę.

– Od tyłu – szepnęła. – Weź mnie od tyłu.

Szybko wstałem i przylgnąłem do niej biodrami. Teraz nie potrzebowałem już pomocy, sam odnalazłem właściwe miejsce i wsunąłem się w rozgrzane wnętrze. Chciałem tylko jednego – zaspokojenia. Sylwia dostała już swój orgazm, teraz kolej na mnie. Złapałem żonę za biodra i wbijałem się w nią, na początku powoli, rozpychając ciasną pochwę niespiesznymi ruchami, a potem coraz szybciej, łapczywie zaspokajając niecierpliwą żądzę. Mój kciuk znowu odnalazł ciasną dziurkę odbytu i wślizgnął się do środka bez najmniejszego trudu. W myślach pogratulowałem sobie pomysłu z olejkiem do masażu. Wcisnąłem palec głęboko, czując jego obecność przy każdym pchnięciu. Sylwia sięgnęła pod siebie. Na chwilę złapała mnie za jądra, a potem przesunęła rękę w przód. W podnieceniu zaczęła pocierać łechtaczkę całą dłonią, mrucząc gardłowo. Ta jej zachłanność, niezaspokojone pragnienie drugiego orgazmu, podnieciło mnie na tyle, że musiałem szybko wyskoczyć z jej wnętrza. Zacisnąłem wolną dłoń na sztywnym kutasie i po chwili strzeliłem spermą żonie na plecy. Musiało jej się to spodobać, bo jęknęła głośno i opadła na ręczniki. Napięła całe ciało, wyginając się w pałąk i po raz drugi tego wieczoru zaczęła szczytować.

I jak tu jej nie pożądać?

Po wszystkim, gdy wycierałem Sylwię ręcznikiem, spojrzała na mnie z wyrazem twarzy, który znałem aż za dobrze.

– Nie będę w ciąży? – spytała z obawą w głosie. Jakbyśmy mieli po siedemnaście lat. Uśmiechnąłem się uspokajająco.

– Nie martw się – odpowiedziałem. Nie psuj nastroju, dodałem w myślach. – Nie będziesz.

– Bo wiesz, nie możemy…

– Wiem – przerwałem jej oschle. – Nie możemy i nie będziemy.

Matko święta, zawsze to samo. Zaraz szlag mnie trafi. Na szczęście porzuciła temat i przytuliła się do mnie.

– Kochasz?

– Kocham – odparłem szczerze. Bo tak było, jest i zawsze będzie. Mimo wszystko.

***

Dziś mamy czwartek. Jest druga w nocy. Sylwia leży koło mnie, spokojnie śpi. A ja nie mogę do niej dołączyć. Wczoraj byłem wściekły, ale to chyba zrozumiałe. Po takim seksie miałem nadzieję, że nie będę musiał namawiać jej na powtórkę. Niestety, myliłem się. Jak zawsze. Nic nie rozumiem.

Dziś jestem po prostu smutny. Nie mogę zasnąć, wciąż liczę i myślę. W grudniu kochaliśmy się trzy razy. Na pewno, w styczniu cztery. Uff, przynajmniej wyrobiliśmy normę.

Dlaczego tak jest? Co robię źle? Wiem, co zrobiłem kiedyś i zastanawiam się, czy miało to wpływ na zachowanie Sylwii. Bo, choć wybaczyła, na pewno nie zapomniała. Nie ona, która pamięta wszystko. Ale przecież równie rzadko kochaliśmy się przed tamtym. Więc chyba nie o to chodzi. Więc o co? Czy po prostu nie zauważyłem, że mamy zupełnie inne potrzeby? Krańcowo różne temperamenty? Czy popełniłem błąd, wiążąc się przysięgą na całe życie z kimś, kogo nie potrafię uszczęśliwić? I kto nie jest w stanie zrobić tego dla mnie? Chociaż sam nie wiem, może Sylwia po prostu nie chce?

Czy robię problem z nieistotnego szczegółu? Czy wszystkie małżeństwa tak mają? Że namiętność gaśnie? Ale przecież ona wciąż jest. Na jakość nie narzekam. To ilość jest niewystarczająca. Nie jestem w stanie zrozumieć naszej sytuacji. A może to prawda, wynikająca ze statystyki, z rozkładu normalnego, której nie potrafię zaakceptować. Widocznie średnia krajowa jest prawdziwa i dziewięćdziesiąt pięć procent Polaków kocha się z partnerem raz w tygodniu. Reszta dzieli się po równo – połowa robi to częściej, a pozostali rzadziej. Dlaczego muszę mieć takiego pecha, że znalazłem się w tej ostatniej grupie?

Bo jestem pewien jednego: Sylwia na pewno nikogo nie ma. Jest zbyt uczciwa. Poza tym, to ja jestem typem zdradzającym, nie ona.

***

To było siedem lat temu. Starsza córa miała wtedy rok. Po porodzie częstotliwość spadła nam jeszcze bardziej, z tego co pamiętam Sylwia dawała się dotknąć może raz w miesiącu. Tak, wiem, jestem niewdzięcznikiem. I to jeszcze jakim. Dziecko, karmienie, przewijanie, kolki. Ciężki poród, zakończony cesarką, po której dochodziła do siebie przez dwa miesiące. A ja czegoś chcę. Jestem draniem. Do kwadratu.

Zdarzył się wyjazd integracyjny. Wyjechaliśmy do jakiegoś hotelu w Puszczy Białowieskiej. Sylwia prosiła mnie, żebym nie jechał, żebym nie zostawiał jej samej.

– Przecież masz matkę – burknąłem w odpowiedzi. – Zadzwoń do niej, przyjedzie na weekend.

– Ale ja wolałabym z tobą.

– Nie mogę tego odwołać.

Byłem wściekły. Wyposzczony i taplający się we własnym egoizmie. Pojechałem na złość Sylwii. I popełniłem duży błąd.

***

Była impreza, był alkohol. Didżej grał bardzo sympatycznie, wyszalałem się aż do bólu. Jak pies zerwany z łańcucha, flirtowałem ze wszystkimi w miarę ładnymi dziewczynami z innych oddziałów firmy. Dla zabawy, myślałem. Niewinnie. Oszukiwałem sam siebie. Trzeciego wieczoru, ostatniego, zacząłem tańczyć z jedną ładną dziewczyną z poznańskiej filii. Miała na imię Martyna. Okazało się, że podniecająco pachnie. Uwodzicielsko tańczy. I zajebiście się pieprzy.

Wpadłem po uszy.

***

Rozpoczął się romans na całego. Telefony, esemesy. Tajna skrzynka mailowa. Pod byle pretekstem łapałem jakieś wyjazdy za miasto, im bliżej Wielkopolski, tym lepiej. Martyna, o trzy lata młodsza singielka, również kombinowała, jak się tylko dało.

Była dziewczyną pierwszego rodzaju, bez dwóch zdań. Na Almodovara bym z nią nie poszedł, ale kiedy spotykaliśmy się w jakimś obcym mieście, każdy facet patrzył na mnie z zazdrością. A na nią z pożądaniem w oczach. Podobało mi się to. Kręciły opowieści z jej przeszłości. Była inteligentną, choć prostą dziewczyną. Mówiła o szaleńczej młodości, o wyrywanych na imprezach kolesiach na jedną noc. O odbijaniu facetów inny dziewczynom. Dla zabawy. Dla podniety. Nie zawahała się nawet przed pójściem do łóżka z jednym z dyrektorów z Warszawy, dzięki czemu dostała dobry region.

Pożądałem jej. Była tym wszystkim, czym nie była Sylwia. A poza tym, miała niezaspokojony apetyt na seks. Przysyłała mi pikantne esemesy, niemal pornograficzne zdjęcia. I kiedy tylko się widzieliśmy, od razu łapała mnie za kutasa. Który przy niej ani razu nie odmówił posłuszeństwa.

Kompletnie straciłem głowę.

Spotykaliśmy się przez pół roku. Nie chciało mi się już zaczepiać Sylwii, która w końcu zorientowała się, że chyba coś jest nie tak. Zaczęły się awantury, pojawiły łzy. Na początku wszystkiego się wypierałem, wymyślałem jakieś niestworzone kłamstwa, a ona mi wierzyła.

Aż w końcu nie wytrzymałem i pewnego wieczoru wykrzyczałem prawdę. A przynajmniej to, co wtedy uznawałem za prawdę. Spakowałem walizkę i wybiegłem z domu. Zostawiłem zalaną łzami żonę i pojechałem do Poznania. Do miłości mojego życia. Tak myślałem.

***

Z Martyną wytrzymaliśmy siedem miesięcy. Było fajnie, nie powiem. Dużo seksu i mało ambitnego kina. Przyjeżdżałem raz na dwa tygodnie do domu, odwiedzałem córkę. Sylwia miotała się jak ryba wyciągnięta z wody, raz błagając mnie, żebym wrócił, a raz okładając pięściami. Założyłem sprawę o rozwód. Jedna rozprawa nawet się odbyła.

A potem okazało się, że Martynę wkurwiały moje wizyty w domu. Nie mogła sobie poradzić z tym, że poza nią jest jeszcze inna kobieta w moim życiu – córka. Albo po prostu znudziła się facetem z niepotrzebnymi komplikacjami. Pewnego dnia okazało się, że spotyka się z jakimś typem. Z pozycji samca alfa spadłem do rangi kochanka. Bo po tygodniu już była z nim, a ja pieprzyłem ją na boku. Martynie taki układ odpowiadał, a ja miałem nadzieję, że do mnie wróci.

W końcu nadszedł dzień urodzin małej. Pojechałem do domu. Sylwia przywitała mnie opanowana, zdystansowana. Mimo tego wszystkiego, co przeze mnie przechodziła, wyglądała świetnie. Cóż, stresy dobrze wpływają na figurę. Zrozumiałem, że była gotowa zakończyć nasz związek. Nie wiedząc czemu, poprosiłem ją, czy mógłbym wpaść do dziecka następnego dnia. Potem kolejnego.

Dwa tygodnie później zostawiłem Martynę i wróciłem do żony. Z głębokim postanowieniem. Cokolwiek by się działo, nie popełnię tego samego głupstwa po raz drugi. Nigdy w życiu.

***

Dotrzymałem danego sobie i Sylwii słowa. Nie szukałem już przygód. A ona po moim powrocie, kiedy potrafiła mi zaufać na tyle, żeby dać się dotknąć, też zaczęła zachowywać się inaczej. Jakby chciała się upewnić, że zapomniałem o Martynie, kochała się ze mną o wiele częściej niż normalnie. A ja przystałem na ten układ, choć musiało upłynąć jeszcze kilka miesięcy, zanim udało mi się wypędzić ze wspomnień ostatnie ślady kochanki. Oczywiście kilka razy potężnie się pokłóciliśmy i nawet teraz zdarza się, że Sylwia przysra mi jakimś złośliwym tekstem, ale ma do tego prawo. Zachowałem się jak gnojek, więc zasłużyłem na obrzucenie łajnem. Albo gorzej.

Potem pojawiła się druga córeczka. Z boku mogłoby się wydawać, że wszystko jest w porządku. Chociaż po przejściach, ale jednak udane małżeństwo. Tylko ja nie potrafię sobie pewnych rzeczy poukładać w głowie.

Najgorsze jest to, że nie potrafię porozmawiać z Sylwią o tym, co mnie męczy. Sam nie rozumiem, z jakiego powodu milczę. Ona czasem pyta mnie, dlaczego mi nie stanął, czy wszystko jest w porządku. A ja kłamię, nie chcąc wyjawić prawdy. Dlaczego? Nie wiem. Może nie chcę sprawić jej przykrości po tym wszystkim, co już przeze mnie przeżyła. Boję się jej łez. Nie zniósłbym świadomości, że po raz kolejny sprawiam jej ból. Tak sobie czasem myślę i wtedy robi mi się lepiej. Bo duszę w sobie złe emocje w szlachetnym celu.

A potem dochodzę do wniosku, że jestem zwykłym tchórzem. Nie lubię się kłócić, pewnie znowu powiedzielibyśmy sobie coś przykrego. Już od dziecka bałem się krzyków matki i chyba tak mi zostało. Nie potrafię być asertywny, nie wiem jak miałbym jej to wyjaśnić.

Jak widać, nie ma ze mnie zbyt dużego pożytku. Nie potrafię nawet pogadać z własną żoną na temat, który jest dla mnie tak istotny. I który dotyczy nas obojga.

***

Po fazie wściekłości i gniewu przychodzi obojętność. Nie muszę przecież pieprzyć się jak jakiś królik. Jestem dorosłym człowiekiem, w miarę inteligentnym i panującym nad własnymi instynktami. Nie interesuje mnie seks, potrafię być taki, jak ona. Bo ona przecież na pewno tak ma. W końcu nie widać, żeby było inaczej.

Zamykam się w sobie. Staję się oschły w stosunku do Sylwii. Oficjalny. Tak, oczywiście, że odkurzę, z przyjemnością. Nie ma problemu, pojadę do Tesco. Odbiorę dziewczynki ze świetlicy. Zrobię, co tylko sobie życzysz, kochanie. Bo ty nie zrobisz tego samego dla mnie. Prawda?!?

Właśnie w tym momencie najczęściej dochodzi do sprzeczek. W sumie, kiedy patrzę na nas z boku, doskonale ją rozumiem. Bo jestem w takich momentach straszny. Niby miły, uśmiechnięty i uprzejmy. Ale nie potrafię ukryć lodowatego tonu głosu ani zimnego spojrzenia. A może nie chcę. Nie wiem. A potem mi głupio, że z tak błahego powodu jestem dla niej nieprzyjemny. Przecież nie mam prawa po tym, co jej zrobiłem.

Po kilku dniach złość mi przechodzi. Przeważnie jest już wtedy kolejny weekend, sobota lub niedziela. Boję się czegokolwiek oczekiwać, nie chcę się nastawiać, że może dziś coś się zdarzy. Bo jeśli nie, to wiem, że znowu będę wściekły.

Myśląc o tym teraz, dochodzę do wniosku, że Bóg ma bardzo złośliwe poczucie humoru. Bo właśnie wtedy coś się jednak zdarza. I jest zajebiście. Szczerze mówiąc, gdyby Sylwia była grubą, zaniedbaną babą, gdyby seks był beznadziejny, to chyba byłoby mi lepiej. Po prostu odpuściłbym sobie, zaczął walić konia i tyle. To znaczy teraz też radzę sobie w ten sposób, ale za każdym razem wiem, że to tylko marny erzac, który nie jest w stanie zaspokoić mojego pożądania.

Gdyby ona była brzydka, moje życie byłoby znacznie prostsze.

***

Nie wiem, co mam zrobić. Jak postąpić. To, co dla innych jest proste i oczywiste, mi wydaje się wyzwaniem godnym Syzyfa. Czymś trudniejszym niż spacer na szczyt świata. Ale nie jestem zły na Sylwię. To nie jej wina, widzę to wyraźnie.

To ja jestem… popsuty. Gwarancja dawno już wygasła, a serwis nie jest niestety możliwy. Trochę mi z tego powodu smutno.

A z drugiej strony wiem, że nie zasłużyłem na nic więcej.

.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Dobry wieczór,

Seaman uraczył nas kolejnym "obyczajowym" tekstem (nazywam je tak dla odróżnienia od "fantastycznych") i moim zdaniem jednym z najlepszych swoich osiągnięć w tym gatunku. W opowiadaniu daje sugestywny obraz mężczyzny zmagającego się z samym sobą, ze swoimi uczuciami oraz pragnieniami. Starającego się być dobrym człowiekiem, ale też upadającego na tej ścieżce. Opis jest realistyczny, pozbawiony idealizacji w którąkolwiek stronę, wiarygodny. Wierzymy w tego (anty)bohatera. Rozumiemy jego problemy. Czy współczujemy mu, wiedząc o jego grzeszkach? To już sprawa indywidualna. Ja tam współczuję.

Osobny akapit należy się tytułowi. Zanim usiadłem do lektury zastanawiałem się, dlaczego Seaman wybrał właśnie taki. Teraz już wiem i myślę, że wybór to całkiem trafny. Świetnie dialoguje z… no właśnie, kto zgadnie z czym? Niech to na razie pozostanie zagadką. Za jej rozwiązanie nagród nie będzie, ale i tak warto pójść tym tropem. Bo na końcu można znaleźć kolejny świetny utwór!

Pozdrawiam serdecznie
M.A.

Mocny towar! Opowiadanie szczere do granic cierpienia i bardzo autentyczne. Przepaja je smutek, jaki odczuwa wielu z nas. Problem narratora jest niestety rozpowszechniony, pewnie nie tylko w Polsce. Co pozostaje owym biednym duszom? Ciche romansowanie na boku, a jak kto jest bardziej uczciwy – to tylko lektura Najlepszej Erotyki. Szacunek, Panie Autorze.

Cichy stronnik

Cóż mogę dodać, poza kliknięciem maksymalnej noty? I ja nie zorientowałam się najpierw, dlaczego opowiadanie nosi taki tytuł. A kiedy je przeczytałam (a miałam przywilej lektury przed publikacją), nie potrafiłam sformułować komentarza, tak mnie ono poruszyło.
Znam wiele takich dramatów, w różnych konfiguracjach, gdzie idzie się na kompromisy, walczy z samym sobą, tkwi rozdartym pomiędzy potrzebami, a – mimo wszystko uczuciem do bliskiego człowieka, którego się wybrało.
Poznanie wielu podobnych historii nauczyło mnie jednego – by pochopnie nie oceniać czyichś wyborów.

Jedyne, co wzbudziło moją wątpliwość – czy bohater naprawdę ma u boku kochającą kobietę? I na ile prawdziwe jest jego końcowe stwierdzenie "nie zasłużyłem na nic więcej" – aż chce się zapytać – a niby czemu nie załużył?
Autor pozostawił mnie z tymi pytaniami, ale nie na wszystko dostajemy odpowiedź, więc jeszcze sobie nad tym podumam.

W każdym razie – brawo, Żeglarzu!

Bardzo prawdziwy tekst. I wysoka poprzeczka dla innych. A poza tym przestroga: panowie, nie wybierajcie kobiet bez serca i libido! Devon

Witajcie!
Dziękuję za komentarze i oceny. Opowiadanie napisałem w dwa dni, a to bardzo szybko jak na mnie. Samo się napisało, jeśli mogę tak stwierdzić. A tytuł? Cóż, innego nie można było postawić, nawiązanie jest – moim zdaniem – dość oczywiste.
Czy ona go kochała, Miss? Myślę, że tak. Może nie opisałem w tekście żadnych przykładów czułości z jej strony, ale obraz miał być subiektywny i wykrzywiony, bo tak – poprzez własne pragnienia – widzi go bohater. Sylwia mogła go nie przyjąć, mogła w ogóle – SPOILER – nie chcieć go dotknąć. Być może ona męczy się równie mocno, jak nasz bohater. Tego nie wiemy, bo nie potrafią ze sobą o tym porozmawiać.
Równie ważną kwestią jest niemożność oceny, czy osoba, którą wybieramy na partnera, będzie nam odpowiadała w 100%, w pięćdziesięciu, czy w jednym. I czy to "dopasowanie" powinno rzutować na uczucia, jakie czujemy do drugiej osoby.
Inną rzeczą jest wspomniana przeze mnie nieumiejętność rozmawiania. Wynikająca z różnych przyczyn, ze sposobu wychowania, z charakteru, z poczucia winy…
No, i to poczucie winy bohatera, które krępuje mu ręce i uniemożliwia podjecie jakiejkolwiek decyzji. Dlatego formułuje takie stwierdzenie na końcu tekstu.

Pozdrawiam wszystkich, a zwłaszcza Miss Swiss, w tym miejscu dziękując za pomoc w korekcie opowiadania.
Seaman.

ps. Dziękuję za zmianę zdjęcia, obecne jest o wiele lepsze…

seaman.

Przeczytałem. Wrażenia bardzo dobre. Można by wywieść, startując od tego dzieła, filozoficzny ciąg myślowy wnioskujący, że monogamia to… co?
Na tytuł Czarne bardziej zasługuje tekst LadyinRed. Dwa kobiece punkty widzenia – dość odmienne. Choć etyka mówi jedno, to nie wiem, który scenariusz chwalić, a który ganić. Powyższy tekst powinien, jeśli autor zamyślił nawiązywać do Białego, zawierać w tytule wkomponowane Białe, albo jakoś symbolicznie (w ostateczności poetycko) odnosić się do owej „bieli”. Czarne też się odnosi, ale moim zdaniem, budząc zupełnie inne oczekiwania.
Miło śledzić, jak nam Marynarz rośnie, rozwija się, niedługo będzie wystawał głową nad maszty korabi, którymi pływa. Czego mu życzę.
Nic mnie nie raziło w języku erotycznym. Po prostu bajka. RZADKOŚĆ w tym miejscu. Za to dzięki.
Co to ja chciałem powiedzieć na zakończenie? Aaaa… masz ode mnie lubika…no i piąteczkę.

Pozdrowienia dla wszystkich Czytelników.

Smutne a jednocześnie prawdziwe. Nie umiem odpowiedzieć na pytanie dlaczego. Różnica temperamentów – może, ale nie do końca. Brak miłości?- nie! Wydaje mi się, że wpływ codzienności zabija romantyzm, zanika to coś co daje energie na początku związku, a dotyczy uwodzenia, gry, odkrywania nowego, wzbudzania apetytu bez wizji konieczności konsumpcji. Oczywistość dążenia do aktu seksualnego, do osiągnięcia celu przez bohatera być może zabija pożądanie bohaterki, co sugeruje scena masażu, która brakiem pośpiechu rozmyła jasność zamierzeń. Ale tego się nie dowiemy gdyż czarny charakter, bohater, nie rozmawia z bohaterką. Inna sprawa, że niektóre rzeczy muszą pozostać tajemnicą nienazwaną by zachować swą moc, a wyciągnięcie na światło dzienne np tekst "kochanie może pójdziemy sie pokochać" zabija wcześniejsze emocje związane z uwodzeniem. I przychodzi mi na myśl jeszcze jedno, Sylwia jako osoba "interesująca" a nie typowo skoncentrowana na sferach seksualnych jak wspomniane "gwiazdy", pewnie nie myśli o seksie jak bohater, bo myśli o czymś innym. A może zadziałałaby zamiana ról? Odpuszczenie bez zgrzytania zębami i wspólny czas bez nacisku na finalizację? Niechaj zwierzyna podejdzie sama zaciekawiona tym co robi myśliwy… Takie moje przemyślenia. Opowiadanie poruszające i głębokie, dużo bardziej mnie urzekło niż np. to o marynarzach. Może przez bogactwo przeżyć wewnętrznych bohatera. A scena erotyczna tak smaczna, że ślinka leci. Niby pyszny chrupiący schabowy po całym dniu pracy w terenie;). Dziękuję.

Droga Ekstensyfikacjo,
Cóż to za niesprawiedliwe słowa spłynęły spod Twoich palców na klawiaturę? Rety, rety… Bohater jest, Twoim zdaniem, "czarnym" charakterem? Wszak to wręcz anioł. Odpowiedzialny i kochający. Tyle, że spętane ma skrzydła przez wpojone w dzieciństwie kulturowe tabu, a u nóg doczepiono mu grzech pierworodny, czyli instynkt powielania gatunku. Zew natury nie zadowoli się byle jedną, nawet najfajniejszą partnerką.
Racz przemyśleć i skoryguj swój pochopny osąd.
Kłaniam się pięknie, zamiatając Twój podnóżek wyliniałym piórem swego kapelusza i nie przejmując się ewentualnymi drwinami, jakie owa wyliniałość wzbudzi,
Karel

Przyznam, że też nie rozumiem, skąd tak krytyczne spojrzenie na narratora, Ekstensyfikacjo. Nazwanie go "czarnym charakterem" uważam za kompletne nieporozumienie. Ok, popełnił błąd – zdradził swoją żonę. Z drugiej strony, miał ku temu powody, bo żył w stanie ciągłej deprywacji – to nie jest tak, że świetnie mu się układało, a nagle zrobił "skok w bok". Oczywiście nie usprawiedliwia go to w 100%, ale bynajmniej nie jest prawdą, że wszystkie racje są po strony jego żony.

Co do romantyzmu, zabijanego przez życie codzienne – czym innym jest romantyzm, czym innym zwykłe pożądanie. Czymś jeszcze innym zaś – wspólne życie, planowane na kilka ładnych dekad, a nie na czas, póki jeszcze rządzi nami "chemia". Kobieta, która chciałaby stale pozostać w stanie "romantycznego zakochania" raczej nie jest zbyt dojrzała – z pewnymi rzeczami trzeba się po prostu pogodzić. Np. z tym, że ten stan chemicznego ogłupienia w końcu zawsze mija. Ale to, że kończy się pierwsze zauroczenie nie znaczy przecież, że małżonkowie powinni przejść w stan celibatu.

Piszesz: "oczywistość dążenia do aktu seksualnego, do osiągnięcia celu przez bohatera być może zabija pożądanie bohaterki". Mi natomiast wydaje się,że bohaterka mogła przemyśleć to wcześniej – przecież znała narratora (i siłę oraz częstotliwość jego żądzy) już ładnych parę lat. Jeśli nie była skłonna do jej ulegania (a jeśli już – to dopiero po skomplikowanym i podszytym hipokryzją spektaklu pt. "mi wcale nie o to chodzi") mogła albo się z nim rozstać, albo pozostając z nim – dać mu wolną rękę w kwestii poszukiwania spełnienia gdzie indziej. Związek nie powinien być więzieniem dla osób w nim tkwiących. Jeśli jest – to chyba warto się zastanowić nad jego sensownością. Natomiast oczekiwanie, że narrator będzie za każdym razem udawał, że nie jest zainteresowany seksem – i wtedy dopiero zostanie nagrodzony – to jakiś kompletny absurd. Oni są przecież małżeństwem – mają udawać, że poza dziećmi nic fizycznego ich nie łączy?

W jednym się z Tobą zgodzę – opowiadanie jest głębokie, umożliwia różne interpretacje i można o nim dyskutować godzinami. I o to przecież chodzi!

Pozdrawiam serdecznie
M.A.

Myślę, że obie strony tej dyskusji mają trochę racji. Ekstensyfikacja patrzy na obydwoje oczami kobiety. Rozumie, że dla pań seks nie jest najważniejszym elementem związku. Jest tylko dopełnieniem, dla niektórych kobiet bardziej ważnym, dla innych mniej. Dla głównego bohatera pożądanie jest swoistą pułapką, bo on z kolei nie potrafi wyzwolić się spod władania żądzy. przez nią właśnie zdradza. Czy ma jakieś usprawiedliwienie? Może, choć on sam go nie szuka, nie chce usprawiedliwień. Nie dopatruje się wad jedynie u żony. Zdaje sobie sprawę z własnych słabości.
Tutaj do głosu dochodzą panowie, którzy potrafią go zrozumieć, nie potępiają go do końca. Dlatego nie postrzegacie go jako czarnego charakteru. Zresztą myślę, że ta historia nie ma czarnych czy białych postaci. Tutaj obydwoje są szarzy.
Najgorsza, moim zdaniem, jest niemoc nawiązania porozumienia. Ani on, ani ona nie wyjawiają tego, co ich dręczy. Bo myślę, że Sylwia zachowuje się tak a nie inaczej z jakichś własnych powodów. Nie podjąłem się opisywania jej postaci głębiej, bo bałem się, że nie dam rady – nie uda mi się "wejść" w jej głowę na tyle dobrze, jakbym chciał. Ale żadne z nich nie jest w stanie wykonać pierwszego kroku, spytać: co ci jest? To chyba najtrudniejsze.
Ciesząc się z Waszych przemyśleń, pozdrawiam.

seaman.

Tak sobie wczoraj myślałem, że gdyby Czarne rzeczywiście nawiązywało do Białego, to powinno mieć tytuł Szare, itp. "Tutaj obydwoje są szarzy".

Dlaczego nazwałam bohatera czarnym charakterem? Bo z tego co opisuje, to za takiego sam się uważa "To nie jej wina, widzę to wyraźnie.
To ja jestem… popsuty. Gwarancja dawno już wygasła, a serwis nie jest niestety możliwy. Trochę mi z tego powodu smutno.
A z drugiej strony wiem, że nie zasłużyłem na nic więcej." Bohater czuje się winny. Powtarza się to wielokrotnie w tekście np" to ja jestem typem zdradzającym", " po tym co jej zrobiłem…"
Pozwoliłam sobie nieco z przekąsem i dawka ironii podsumować go czarnym charakterem, tak, jak czasami mam wrażenie, że sam o sobie myśli. Bynajmniej nie potępiam go, ani w ogóle, ani do końca, choć odczuwam złość na to, że tak trudno cokolwiek z tym zrobić, że nie mam pomysłów, jak mu pomóc. Więcej, odczuwam głęboki smutek, że tak to musi wyglądać, i tutaj i w opowiadaniu białym, oba teksty poruszyły mnie mocno. Mam świadomość, że prawdziwość tego opowiadania leży w tym, że opowiada o życiu, nie o wymyślonych historiach, a więc te problemy są realne. A nad realnym problemem warto się pochylić i pewnie tutaj włączył mi się zestaw złotych rad ;-).
A więc Karelu, nie oceniam "czarno" zdradzania bohatera, choć wydaje mi się, że nie tyle pcha go do tego potrzeba wielu partnerek, czy też grzechu pierworodnego (tfu, kto w ogóle wymyślił takie bzdury i po kiego grzyba ludzie od stuleci katują tym sami siebie?) jak pisałeś, a poczucie frustracji, niezrozumienia, i nie szanowania jego potrzeb w relacji seksualnej z żoną. Gdyby się dogadywali, gdyby się kochali tyle ile potrzebuje i tak jak potrzebuje, gdyby, gdyby…to pewnie nie byłoby żadnej zdrady. A gdyby była, to pewnie byłoby to zupełnie inne opowiadanie…
Megasie… Romantyzm niedojrzały? I piszesz to Ty, piewca najbardziej romantycznych czasów gdzie romantyczna miłość była wszechobecna?;-)

Ekstensyfikacjo,
Dziękuję za odpowiedź. Grzech pierworodny (tfu tfu – równie energicznie jak Ty spluwam) to dla mnie zgryźliwa nazwa pierwotnych instynktów.
"Gdyby się dogadywali" – piszesz. A kto ich tego nauczył? Tego się dzieci i młodzieży prawie nigdzie nie uczy. Wyjątkowo w: domach otwartych ludzi; w przypadkowych, rzadkich sytuacjach, obcując z człekiem, który dzieli się dobrymi radami; w drastycznie trudnych przypadkach u terapeuty – nigdzie więcej!!!

Swojego czasu interesowałam się trochę naukowym aspektem wygasania namiętności w długo stażowych związkach, rzadko bo rzadko, ale czasami to co nazywamy chemią nie tylko nie mija czasem, ale wciąż trwa, choć jej przebieg z trzaskającego ognia zamienia się w gorący żar. Wiele głów mądrzejszych ode mnie się głowiło nad tym, aby odkryć dlaczego chemia, czy też namiętność mija z czasem (choć nie u wszystkich par) i co zrobić by ją od tego mijania powstrzymać. Podobno się da, niby prosto, a jednak b. trudno w związku z kimś kogo się zna, i z kim ma się wspólne życie i codzienność, bo chemia działa wtedy kiedy są warunki, takie jak na początku związku, czyli poznajemy partnera, lub poznajemy go na nowo, w jakiejś nowej sytuacji, spędzamy z nim dużo czasu na wspólnych aktywnościach, a do aktu seksualnego dochodzimy zdobywaniem kolejnych przyczółków, a nie składając przed ladą zamówienie na towar. Bo seks nie powinien być towarem, przynajmniej nie w tym miejscu, o którym mówimy. Czy jest to podszyty hipokryzją spektakl? A może po prostu próba przywrócenia tego, jak było przed zduszeniem pożądania przez codzienność. Przez oczywistość tego, że związek to nie tylko dzieci i dom, ale i relacja seksualna. A może nie ważne jest to, żeby bohaterka czuła pożądanie? Może po prostu tak jak to w związku, mamy zestaw obowiązków: trzeba ugotować, posprzątać i… dać mężowi d….? Czy o to chodzi? Mam wrażenie, że żadnej ze stron o to nie chodzi. Wciąż pozostaje więc pytanie:
Jak przytrzymać i rozpalić na nowo chemię i czuć to pożądanie? Czy jest to rzeczą niedojrzałą? A może tylko romantyczną? 😉 Piszesz, że Sylwia znała bohatera ładnych kilka lat i znała siłę jego żądzy i że powinna się rozstać jak nie była skłonna ulegać tej żądzy. Ja myślę, że była skłonna, a nawet żywo zainteresowana uleganiem tej żądzy. Wtedy. Zresztą tak wynika z opisu narratora, że początki były i owszem, a potem wspólne zamieszkanie i stresy zmieniły nastrój w związku. Czy można coś z tym zrobić? Sylwia jest atrakcyjna, tym uwodzi (chcąc lub niechcąc) bohatera, wzbudza jego pożądanie. Co on może zrobić by stać się dla niej atrakcyjny? I wzbudzić pożądanie u niej? Oprócz okazywania chcenia, bo ono miewa skutek odwrotny, jak dziecko, które zmęczonej matce gotującej obiad piszczy nad uchem „pobaw się ze mną'. 😉 Samo życie.
Seamanie, cieszę się, że mogłam służyć jakąś wizją kobiecą w tej materii. I tak sobie myślę, że na pewno gdyby sobie wyjaśnili swoje potrzeby i czego im brakuje, to pewnie dałoby się chociaż zacząć tworzyć jakiś kompromis. Ale i rozmowa jest bardzo trudna, ale też i niestety realizacja tego gdy już wiemy o co chodzi. A może zrozumienie?
Dzięki, za aktywizację do wypisania się 🙂 Musiałam się z leniwej komórki na komputer przesiąść 🙂 I dobrze 🙂

Widzę, Ekstensyfikacjo, że powoli dochodzimy do jakiegoś kompromisu wokół formuły "warto rozmawiać" (wszelkie skojarzenia z obmierzłym programem telewizyjnym czysto przypadkowe!). Zapewne, bohaterowie powinni więcej się komunikować. Ale – jak wskazał Karel – to bardzo trudne. W dodatku wcale nie gwarantuje sukcesu – a mogłoby doprowadzić do "odmrożenia" ich konfliktu i zwiększenia poziomu jego intensywności (że tak językiem dyplomacji i geopolityki błysnę). Choć w sumie, gdyby taka twórcza i konstruktywna rozmowa doprowadziła w końcu do rozstania – zapewne oboje przestaliby się męczyć. Tyle, że pojawiłyby się inne stresy, związane z rozwodem, opieką nad dziećmi itd. Słowem, i tak źle, i tak niedobrze. Pozostaje więc nieść swój krzyż. Trochę straszna ta konkluzja, zwłaszcza dla kogoś, kto nie wierzy w nagrodę po śmierci za spędzone na cierpieniu życie.

Pozdrawiam
M.A.

P.S. Cieszę się, że udało nam się Ciebie zaktywizować! Z doświadczenia wiem, że komentarze pisane z komputera są znacznie dłuższe i bardziej rozbudowane, a przez to – zwykle ciekawsze.

Kochany Seamanie.
Wkurwia i intryguje precyzja, z jaką grzebiesz człowiekowi w mózgu!
Nie ma osoby pewnie, która nie znalazłaby w powyższym kawałka siebie.

Twoje opowiadanie, jest dla mnie lustrzanym odbiciem kobiety, na bloga której trafiłam przypadkiem.
Poniżej adres.
http://marcelina.blox.pl/html
Czy Ty jej przypadkiem nie znasz?

Kochana Miko 😉
Cieszę się, że moje opowiadanko skłoniło Cię do skomentowania na naszym skromnym portalu! I bardzo dziękuję za tak miłe słowa. Wprawdzie punktem wyjścia dla tej historii (jak chyba dla większości tych z życia wziętych) była rzeczywista para, ale nie znam Marceliny z blogu, o którym wspominasz.

Pozdrawiam, seaman.

Obawiam się,mika,ze ten blog to fake.Czytałam go jakiś czas temu i niestety-autorka ma ambitny plan ,żeby przedstawić się jako najbardziej nieszczęśliwa istota na świecie…

"Była tym wszystkim, czym nie była Sylwia. A poza tym, miała niezaspokojony apetyt na seks. Przysyłała mi pikantne esemesy, niemal pornograficzne zdjęcia. I kiedy tylko się widzieliśmy, od razu łapała mnie za kutasa. Który przy niej ani razu nie odmówił posłuszeństwa."
Ten fragment większość tłumaczy.Podobno 50%sukcesu udanego seksu to poczucie nowości.Stały partner ma tę wadę,że jest znany-wiadomo jakie guziczki nacisnąć i w jakiej kolejności.I dlatego,że to WIEMY,mało jest do odkrycia.Czy warto rozmawiać?Terapeuci na pewno przyklasną,w końcu z tego żyją.Co da rozmowa,jeśli po niej nadal zwis?
Tak sobie tu urzadziliśmy(cie) zbiorową spowiedź,widać,że temat każdego nurtuje.I wyjątkowo zgadzam się z Megasem-rozmowa dwojga bohaterów miałaby sens,gdyby doprowadziła do rozstania,bo każde z nich znalazłoby szczęście gdzie indziej i z kim innym.
Bardzo ładne opowiadanie,ale smutne…

Witaj, Zu.
Nie do końca zgodzę się z tym, że udany seks ze stałym partnerem jest trudniejszy. Bardziej wymagający, to na pewno. Trzeba trochę się postarać, zapewnić to poczucie nowości, o którym wspominasz. Ale to również dotyczy pozaseksualnych aspektów związku. Żeby nie oszaleć z tym samym partnerem po 10-15-20 latach małżeństwa, trzeba umieć drugą osobę zaskakiwać.

A w kwestii rozmowy troszkę Cię zaskoczę. Bohaterowie ostatecznie porozmawiali szczerze ze sobą (ci w realu) i nadal są razem, z tego co wiem szczęśliwsi niż przed rozmową. Czy tak będzie jutro? Nie wiem. Ale rozmowa pomogła. Tak, jak im sugerowałem…

Pozdrawiam, seaman.

Ty masz takie doświadczenia,ja mam inne.
Wdzięk tego opowiadania jest między innymi taki,że zmusił nas do dyskusji.

Nie wiem, Zu, czy pisząc o doświadczeniach, masz na myśli dyskusję, czy seks 🙂 Jeśli to drugie, to mogę tylko nadmienić, że jestem z tą samą kobietą od… o-mój-Boże nie wiem jak długiego czasu. Dość powiedzieć, że jest moją żoną już dziesięć lat 🙂 I – choć były oczywiście upadki i wzloty – to z mojego punktu widzenia w omawianym temacie jest coraz lepiej. Teraz widzę, że doświadczenie daje dużo. Przerażająca każdego młodego człowieka dojrzałość również…

Pozdrawiam Cię, s.

Napisz komentarz