e-f: Jadźka (MRT_Greg)  3.13/5 (8)

14 min. czytania
Ilustracja: MRT_Greg

Ilustracja: MRT_Greg

– Jadźka!

– Jadźka!

– Jadźka, cho do nas!

– Jadźka!

Jadźka pokiwała nogami i dalej coś pisała.

– Jadźka! Przestań pisać! Chybaj z tego murku i chodź z nami! – Tomek, najstarszy wśród nas, oparł się dłońmi o ruiny ściany i spojrzał w górę – No… – ponaglił.

– Daj spokój – stojący obok chłopak w obcisłych dresach był tak mały, że szybko przylgnęła do niego ksywka „Mrówka” – za wysoko jest. Sam byś nie skoczył.

– Ja bym nie skoczył!? – Tomek zaperzył się jak kogut – Co to dla mnie, taki murek?

Wzruszył ramionami, jakby faktycznie wysokość nie robiła na nim wrażenia. Jakoś jednak nie spieszył się, by dać dowód swojej odwagi. Spojrzał na otaczającą go grupkę.

– No co? – wymowne spojrzenia kolegów dawały jasno do zrozumienia; „skacz chojraku!” – Dobra. Skoczę. Ale najpierw Jadźka.

– Cykor – Baryła skrzywił się.

– Ty się zamknij. Ty byś nawet z nocnika nie skoczył! – Tomek zaczynał być wściekły. Uwaga chłopca, którego wzrost dorównywał szerokości, była niczym ukłucie komara; można strzepnąć ręką, ale swędzenie zostaje.

– To czemu chcesz się wykpić Jadźką? – Baryła nie dawał za wygraną.

To, że wszyscy się śmiali z jego otyłości, nie przeszkadzało mu dogryzać innym. Ojciec Baryły był zwrotnicowym na kolei i tylko dzięki niemu udało nam się wielokrotnie przejechać na gapę do oddalonego o kilkanaście kilometrów od miasta kąpieliska. Jak dotychczas było to wystarczająco dużo, by mieć szacunek do jego syna. Poza tym Baryła zawsze miał w zanadrzu kilka słodkich batonów, którymi obdarowywał kolegów. Fajny był z niego kumpel.

– Bo ona już jest na górze – odrzekł zapytany po chwili zastanowienia.

– Dajcie spokój – Klekot machnął ręką – żaden z nas by nie skoczył, to co dopiero dziewczyna.

Stojący obok mnie chłopak podczas mówienia trzymał dłoń przy ustach. Źle założony aparat na zęby sprawiał, że podczas mówienia druty wysuwały się nieco z uchwytów, raniąc jego dziąsła, równocześnie ocierając się o siebie wydawały dźwięk podobny do nawoływań bocianów. Choć sprawiało mu to ból, jakoś nie przyznał się dotychczas rodzicom do problemu. Poza tym było śmiesznie, gdy w tramwaju nagle ni stąd ni zowąd rozlegało się klekotanie. Babki odwracały głowy w stronę szyb, szukając wzrokiem bocianów. Wiosną było to całkowicie zrozumiałe. Zimą spoglądały jedna po drugiej, nic nie rozumiejąc, my zaś śmialiśmy się w kułak.

– Jadźka skoczy – rzekłem wtedy cicho.

Nie byłem specjalnie wygadanym chłopakiem. Ba, wręcz wolałem przysłuchiwać się rozmowom i tylko raz na jakiś czas coś dodać. Może dlatego, że nie kręciły mnie kłótnie i bicie piany, wolałem powiedzieć coś mądrzejszego. A że w tamtych czasach wszyscy wiedzieliśmy mniej więcej tyle samo, więc raczej rzadko się odzywałem. To, że teraz zabrałem głos, zdziwiło mnie bardziej niż pozostałych. Nie wiem. Jakoś tak słowa wyrwały się z ust i pomknęły w eter, nim zdążyłem je przemyśleć. Wszyscy jak jeden mąż spojrzeli na mnie. Nawet Jadźka uniosła wzrok znad notatnika.

– Ma większe jaja od każdego z was – podsłuchany na imprezie urodzinowej brata zwrot spodobał mi się na tyle, że uznałem za stosowne właśnie teraz go wykorzystać. To, że nie do końca go rozumiałem, nie miało znaczenia. Same „jaja” były jak najbardziej zrozumiałe, utożsamiane z tym co każdy z chłopaków miał między nogami, co odróżniało nas od dziewczyn. Wtedy, 15 października 1987 roku, dla wszystkich zgromadzonych w parku ośmiolatków, słowa moje zabrzmiały wręcz jak bluźnierstwo.

– Na pewno większe od twoich, Szuwar! – Tomek zaśmiał się chrapliwie, a reszta mu zawtórowała. Nawet Jadźka jakby się uśmiechnęła.

Pożałowałem wtedy, że w ogóle się odezwałem. Na co mi to było? Poza tym nie lubiłem mojej ksywki. Przylgnęła do mnie w lecie tego roku, gdy wybraliśmy się całą paczką na kąpielisko. Przez większość dnia pluskaliśmy się w ciepłej wodzie, wieczorem ruszyliśmy na łowy. Ktoś rzucił hasło, że tam, gdzie tworzy się niewielki półwysep, grasuje jakieś straszliwe monstrum, które nocą wychodzi z wody i straszy nieopatrznych wędrowców. Odnalezienie potwora stało się dla nas priorytetem i nie bacząc na pozostałe, mrożące krew w żyłach opowieści, uzbrojeni w łuki i dzidy ruszyliśmy na poszukiwania.

W tamtym miejscu nadbrzeże porastał wysoki tatarak, schodząc wielkimi łanami do wody, niemal na dwie długości łodzi w kierunku głębi jeziora. Rozproszyliśmy się i tyralierą ruszyliśmy, przeczesując zarośla. Staraliśmy się stąpać jak najostrożniej. Klekot, jako najwyższy w grupie, brodził po pachy w sitowiu, co chwila aż po czubek głowy zapadając się w mule. Mrówka tego dnia pojechał z matką odwiedzić dziadka w sanatorium, mnie więc przypadła rola myśliwego nadbrzeżnego. Idealnie mi to pasowało. Zaplątujące się co chwila w nogi sitowie przerażało mnie bardziej niż jakikolwiek potwór. Z ulgą więc przyjąłem decyzję o takim podziale.

Będąc niemal na samym brzegu, wysforowałem się sporo do przodu, aż w pewnym momencie nie słyszałem już nawet żadnych odgłosów z boku. Szelest skradania i przyciszone rozmowy chłopaków zostały daleko w tyle.  Wydaje mi się, że nawet nieco zboczyłem z obranego kursu, bo w pewnym momencie znalazłem się w miejscu, którego zupełnie nie kojarzyłem. A, co muszę dodać, było prawie niemożliwe, gdyż w tamtych czasach, w lecie, niemal codziennie byliśmy na kąpielisku. A przecież nie można cały dzień tylko leżeć się i opalać. To było dobre dla dorosłych. Wtedy młodość rozsadzała nas wszystkich i wędrówki wokół jeziora stanowiły jedną z głównych atrakcji.

Po którymś z kolei razie, gdy na ustalony przez nas sygnał puchacza – zwijało się dłonie w trąbkę i, przyłożywszy do nich usta, pohukiwało – nikt się nie odezwał, przystanąłem, usiłując złowić uchem choćby najmniejszy dźwięk. Woda pluskała, z dala słychać było od czasu do czasu gwizd lokomotywy, zamierający wraz z oddalającym się składem. Poza tym, cisza. W pewnym momencie usłyszałem drobne piśnięcia, takie jakie wydają mewy nad morzem, potem cichy szmer, a na końcu głuche łupnięcie. Ciarki przeszły mi po plecach. Zaraz jednak potem pomyślałem, że oto ja odkryję potwora i wszelki strach, jaki dotychczas mnie nie opuszczał, zniknął jak ręką odjął.

Ostrożnie przedzierałem się przez sitowie, zmierzając w kierunku powtarzających się pisknięć. Wreszcie dotarłem do skraju niewielkiej polany, ukrytej wśród gąszczu wodnych zarośli. Niesamowite. Nigdy nie widziałem tego miejsca, choć zapewne przechodziliśmy nieraz obok niego.  Nisko zwieszone, pokryte mchem gałęzie krzaków tworzyły niewielką aulę, otwierającą się na jezioro. Porośnięta na środku soczyście zieloną trawą, tak nienaturalną, jakby pochodziła z bajki, polanka lekko opadała w kierunku wody. Kilka zanurzonych w wodzie konarów tworzyło krystaliczny atol, w którym pod powierzchnią co chwila przemykały stadka małych rybek. Zachodzące słońce rzucało długie promienie, oświetlając spektakl, jaki się przede mną rozgrywał.

Na pstrokatym kocu, w odległości zaledwie kilku kroków ode mnie, leżała para, najwyraźniej nie spodziewająca się podglądacza. Przyjrzałem im się uważnie. Jego nie znałem. Jakiś starszy facet, pewnie koło trzydziestki, w potarganych dżinsach i jasnej koszulce polo. Ale ją znałem. Córka sklepikarza z naszej wsi. Monika. Tak, tak chyba miała na imię. Leżała na plecach. Z zamkniętymi oczami, opierając głowę o ziemię, wyciągała ręce na boki, wbijając palce w trawę. Zwiewna koszulka, kończąca się tuż nad pępkiem, falowała leciutko, po wpływem delikatnych podmuchów wieczornego zefirka. Spódniczkę miała podciągniętą do bioder. Między rozchylonymi nogami, lekko ugiętymi w kolanach, ujrzałem głowę mężczyzny. Poruszał nią w przód i w tył, a czasami też na boki. Ilekroć przerywał na moment, pewnie by zaczerpnąć oddechu, dziewczyna łapała go za głowę i z powrotem przyciskała do swojego krocza. I za każdym razem towarzyszył temu jej cichy jęk.

„Co on jej robi?” – pomyślałem wówczas. Możecie się śmiać, ale dla dzieciaka wychowanego bez telewizora, komputera, dostępu do świerszczyków (ojciec odszedł gdy miałem pięć lat, wychowywała nas matka i ciotka), w epoce, gdy słowo „seks” było równie niezrozumiałe, co dysfunkcyjność czy homofonia, widok kotłującej się na polance parki, był czymś równie niezwykłym, jak opowieści o UFO. Choć akurat na temat tego ostatniego gadało się dużo, więc już jakieś podstawy były.

Niezależnie jednak sam fakt, że ci dwoje spotkali się tutaj z dala od cywilizacji, pozwalał przypuszczać, że to co robią musi być albo zbyt podejrzane, albo zbyt intymne, by praktykować to bardziej oficjalnie. Fakt ten nadawał ich czynności swoistej magii a tę, jako dzieciak, przecież uwielbiałem. Niemniej, nie dawało mi spokoju, cóż ten facet robi. Obchodzenie ich dookoła mijało się z sensem. Gdybym chciał spojrzeć w miejsce, na które on miał widok, a które z wiadomych względów przyciągało mnie jak magnes, musiałbym się zanurzyć w atolu. Domyślałem się jednak, że moja wystająca z wody głowa mogłaby być aż nadto widoczna. Poza tym facet prawie nie odrywał twarzy od „tamtego” miejsca. Musiało wszak ono stanowić clou programu. Ciekawość ośmiolatka wiązała się wówczas ze zwykłą chęcią poznawania świata. Nie ma powodu, by doszukiwać się w tym jakichś podtekstów. Niestety moje pytania dotyczące „tamtego” miejsca zawsze spotykały się z niezrozumieniem ze stron płci przeciwnej. Matka uważała, że gdy dorosnę to poznam, ciotka twierdziła, że nie dla psa kiełbasa, cokolwiek by to miało wtedy dla mnie znaczyć. Nawet Jadźka – moja najlepsza kumpela – prychała za każdym razem, gdy usiłowałem się dowiedzieć co „tam” ma. A ciekawość z każdym dniem zżerała mnie coraz bardziej. No bo przecież musiało „tam” być coś innego. Nie od parady wszak dzieliliśmy się na chłopców i dziewczynki. Chłopaki też nie wiedzieli, choć Baryła wspominał coś o braku pimpka. Baryła miał pięć sióstr, każda starsza od niego, więc najwyraźniej wiedział co mówi. Niemniej… Brak pimpka?!!!

Pimpek. Słowo, które towarzyszyło mi niemal do połowy szkoły podstawowej, miało w sobie coś z dziecinnej niewinności, którą wraz z nowo poznanym słowem utraciłem na zawsze. Ale nie żałuję. Pimpek był wstydliwy. Padając z ust mamy sprawiał, że czerwieniła się lekko, odwracając wzrok. Jadźka też purpurowiała na twarzy. Dla ciotki najwyraźniej też był słowem trudno wymawialnym, gdyż najczęściej nazywała go słodkim Wacusiem, narażając się tym samym na gromy ze strony matki. Ale ciotka nigdy się tym nie przejmowała. Mało tego, jakby na złość mojej rodzicielce, zamiast jajek stosowała zupełnie inne słowo, przyprawiając mamę o palpitacje serca. Niestety, dziś już nie pamiętam jak ono brzmiało, jednak przez wzgląd na prowadzenie się ciotki, mogę się domyślić, że nawet jak na nią było stosownie nieprzyzwoite.

Tak czy siak, w miejscu gdzie ginęła głowa mężczyzny, pimpka podobno nie było. Facet poruszał głową, Monika wzdychała, a ja nadal tkwiłem w domysłach cóż „tam” musi być takiego osobliwego, że na co dzień jest skrywane przed moim chłopięcym wzrokiem. Gdy ostatni promień słońca padł na polanę, a czerwona kula skryła się za horyzontem, byłem już niemal pewien, że nic więcej ciekawego się nie wydarzy. Odwróciłem się powoli, puszczając sitowie, gdy między moimi stopami przemknął jakiś wielki kształt, a zaraz potem zakotłowało się i nad wodę wyskoczył pokryty łuskami ogon. Machnął dwa razy, po czym z chlupotem wpadł z powrotem do wody. Wielki jaki moje ramię okoń przepłynął obok mnie. Raju! Mogłem go niemal dotknąć. Przez chwilę patrzyłem w ślad za oddalającym się, po czym jakby od niechcenia rozchyliłem sitowie, żeby rzucić ostatnie spojrzenie na polanę. Jakież było moje zdziwienie, gdy dostrzegłem zmianę.

Mężczyzna z opuszczonymi do kostek spodniami leżał na Monice. Dziewczyna wtulała głowę w jego ramiona, gryząc go co chwila w ucho. Na to jednak prawie w ogóle nie zwracałem uwagi, bowiem największe zmiany zaszły tam, gdzie jeszcze przed chwilą była głowa mężczyzny. W „tamtym” miejscu tkwiła teraz jego pupa. Nie zmienił się tylko ruch i podobnie jak wcześniej głowa, tak pupa przesuwała się do przodu i do tyłu. Czasami unosiła się wysoko do góry, po czym opadała w dół. Towarzyszyło temu zazwyczaj ciężkie westchniecie mężczyzny. Jęki Moniki stały się bardziej wyraziste. W zasadzie było to niemal jeden nieustający skowyt.

„A jeśli on ją morduje?” – przemknęło mi przez głowę. Przecież tak samo darła się Kaśka, gdy poślizgnęła się na schodach szkoły i grzmotnęła pupą na krawężnik. „O! I tak samo płakała” – byłem coraz bardziej zaszokowany sytuacją. Owego dnia Kaśka pojechała z panią pielęgniarką do pobliskiego szpitala, my zaś w milczeniu, pełni coraz to bardziej potwornych domysłów i z poważnymi minami, mającymi niejako świadczyć, iż doskonale rozumiemy co się stało, wpatrywaliśmy się w sterczący z krawężnika, zakrwawiony na końcu betonowy bolec, wyglądający co najmniej jak jakieś złowieszcze narzędzie mordu.

Tymczasem dziewczyna przede mną drapała plecy mężczyzny. Dostrzegłem czerwone szramy i mógłbym przysiąc, że między jej palcami pojawiły się nawet strużki krwi. Już byłem gotów wstać z miejsca i przegonić palanta, gdy nagle usłyszałem jej krzyk:

– Jeszcze! Jeszcze! Mocniej!

Zamarłem. Mężczyzna zaś uniósł pupę i opadł na nią z impetem. A potem jeszcze raz. I jeszcze raz. A Monika wciąż jęczała powtarzając w kółko to samo. Jeszcze. Jeszcze. Jeszcze. Dziwne…

Uniosła nogi do góry i objęła go swoimi udami.

„Głupia dziewczyna. Tak to się chyba nie da” – pomyślałem. Najwyraźniej mężczyzna również dostrzegł utrudnienie, lecz najwyraźniej znał te gierki gdyż nie minęło wiele czasu gdy, posapując jak niedźwiedź, dźwignął się razem z dziewczyną do góry. Pamiętałem, że mama też mnie tak często tuliła, gdy nie mogłem zasnąć ale nie wydaje mi się, żeby ci przede mną szykowali się do snu. Facet stał ciężko dysząc a gdy pomyślałem, że to chyba już koniec, drgnął, chwycił mocno za jej biodra i odsunął od siebie, po czym z powrotem nasunął. Głośne mlaśnięcie dotarło do moich uszu. Jednak to nie ono zwróciło moją szczególną uwagę, lecz to co się wyłoniło spomiędzy ud dziewczyny. Z wrażenia niemal ugryzłem się w język. Trzymając głowę tuż nad ziemią, miałem doskonały widok na kształt, który sterczał między nogami faceta.

„Jezu Chryste! To on jest tym monstrum!” – nic innego nie przychodziło mi do głowy, na widok organu tego faceta. W porównaniu z moim pimpkiem, wyglądał jak dyszel od wozu. Ogromna pała z wyraźnie odznaczającymi się żyłkami, co chwila znikała między nogami dziewczyny.

Stwierdziłem wówczas, że facet najwyraźniej musi być jakimś wybrykiem natury, na tyle jednak ciekawym, że nastoletnia córka sklepikarza postanowiła sama go zbadać. Tylko dlaczego tutaj? Ale odpowiedź przyszła równie szybko. Przecież taki odmieniec mógłby być źle odebrany przez mieszkańców. Jaka była chryja, gdy do wsi przyjechała kuzynka sołtysa ze swoim mężem Szkotem. Facet w spódnicy szerzył takie zgorszenie, że nawet ksiądz z ambony wyklął rodzinę, grożąc strasznymi konsekwencjami, jeśli gość nie zacznie się normalnie zachowywać. O ile jednak tamta wrzawa szybko przycichła, co ciekawe stało się to w tym samym okresie, gdy proboszcz zaczął jeździć swoim nowym Maluszkiem, o tyle taka odmienność mogła być w ogóle nie do zaakceptowania. Facet pewnie zostałby ukamienowany, a wieczność spędził smażąc się w ogniach piekielnych.

Tymczasem na tym ustroniu mogli sobie najwyraźniej pozwolić na głęboką analizę. Bardzo głęboką, biorąc pod uwagę rozmiary jego pimpka. Gdy po którymś pchnięciu facet odsunął Monikę od siebie, mogłem dostrzec całkowity rozmiar tego obiektu. Szczena mi z wrażenia opadła. Wyglądał jak miecz samuraja, małej postaci z drewna, jaką dziadek Mrówki przywiózł kiedyś z Japonii. O ile jednak drągal mężczyzny był już dla mnie, dziwnym trafem, do przyjęcia, o tyle to, co ujrzałem między nogami dziewczyny, było zupełnie nieoczekiwane. Trwało zaledwie ułamek sekundy, wystarczająco jednak długo, by moje serce zaczęło stukać z takim łomotem, że aż przestraszyłem się, czy mnie nie usłyszeli. Wtedy nie byłem jeszcze na tyle dojrzały, by na cudny widok zareagować odpowiednią częścią ciała. Przy okazji wyszło, że motylki w brzuchu, jak to nazywała mama, które dotychczas odbierałem jako bliskość przyjaciółki, pojawiają się głównie z powodu tego bliżej niezidentyfikowanego, podświadomego powodu, nazywanego później mądrze popędem seksualnym.

Ale… Wtedy nazwałem to inaczej i słowo to do dziś mi towarzyszy, za każdym razem gdy moja głowa ląduje między nogami kolejnej kochanki.

Różowa szczelinka, porośnięta wokół drobnymi kędziorkami, lśniąca od płynących po niej soków. Cudna oaza, źródło pragnienia każdego mężczyzny, kwiat pożądania, którego słodycz jest nieporównywalna z niczym innym. Gdybym wówczas miał kilka lat więcej, zapewne prędko opuściłbym spodnie i solidnie zwalił konia. Nim jednak do tego doszło, minęło kilka długich lat. Lecz już wtedy pojąłem, że poznałem największą tajemnicę natury. No i oczywiście, jak mówił Baryła, pimpka tam nie było.

Zapoznawszy się zatem z tematem, obserwowałem dalej spektakl, ucząc się mowy ich ciał, odkrywając kolejne damsko-męskie sekrety. Chwila odpoczynku najwyraźniej wystarczyła mężczyźnie, by na nowo podjął posuwiste ruchy. Ciche mlaśnięcia jakie temu towarzyszyły, pojękiwania Moniki i jego coraz bardziej chrapliwe westchnięcia sprawiły, że zasłuchany w nie, zapomniałem o całym Bożym świecie. Z wypiekami na twarzy obserwowałem zaciskające się na jej udach dłonie faceta, oraz jej palce zakończone długimi paznokciami, orające ramiona mężczyzny, pot spływający z ich ciał i drgania mięśni nóg właściciela monstrualnego fallusa. Jak w transie przypatrywałem się, jak piersi Moniki, które jako takie dotychczas były dla mnie jedynie powodem do żartów oraz niby przypadkowych muśnięć na basenie, podskakiwały jak szalone. W porównaniu z maminymi były jak dwie brzoskwinki, ze sterczącymi sutkami, bałem się, że w pewnym momencie urwą się, tak szaleńczo opadały i unosiły się.

Po jakimś czasie dotąd regularne ruchy ciał stały się jakby mniej skoordynowane. Facet co jakiś czas zwalniał, czasem przyspieszał, aż nagle usłyszałem dobywający się z głębi jego gardła głuchy pomruk, który następnie przerodził się w ryk. Struchlały schowałem się za zasłoną sitowia. Coś podobnego słyszałem tylko raz, gdy podczas wybijania stada na zimę, Tomek zamiast uciąć łeb kurze, urąbał kciuk własnego ojca. Wrzask Moniki też był niezgorszy. Nigdy jeszcze takiego nie słyszałem. Potem już jako główny sprawca wielokrotnie, ale ten pierwszy krzyk dziewczyny, która osiągnęła upragniony orgazm, towarzyszył mi przez długie lata.

Uciekłem w popłochu. Głupio mi teraz przyznać się po latach, ale wówczas myślałem, że stało się coś strasznego i najlepiej, żebym znalazł się jak najdalej miejsca zdarzenia. Prąc przed siebie, plątałem się w sitowiu, aż nagle wyskoczyłem jak korek od szampana, wprost na moich kumpli, polujących na małe rybki. Z wrzaskiem czmychnęli w szuwary, lecz po chwili wynurzyli się stamtąd zaśmiewając się do łez.

– Hahaha, ależ ty wyglądasz!

– No ja nie mogę! Wodnik Szuwarek!

Tomek podszedł do mnie i zaczął zdzierać pokrywające mnie sitowie. Inni pomagali mu zawzięcie, a ja przyglądałem się swemu, zanikającemu wraz z mrokiem, odbiciu w tafli wody. Zawstydzony nie odzywałem się ani słowem. I słowem również nie wspomniałem o tym, co zobaczyłem na polance. Ta tajemnica została ze mną na długie lata i jedyną osobą, z którą się nią podzieliłem, była Jadźka. Ale to też dużo, dużo później.

– Skacz Jadźka! – krzyknął podekscytowany Mrówka.

– Skacz! Skacz! Skacz! – skandowali chłopcy.

„Nie skacz” – pomyślałem wtedy, ale było już za późno.

Jadźka skoczyła. W tym krótkim czasie, gdy znajdowała się w powietrzu, jej sukienka podsunęła się nieco do góry, ukazując białe majteczki. Oczy chłopaków zrobiły się wielkie jak spodki. A ja niemal dostrzegłem, jak kusy materiał wpina się między fałdki, ukazując kształt jej szczelinki. I brak pimpka. Oczywiście.

Z łomotem spadła na ziemię, kucnąwszy aż do samego podłoża. Głowa jednak nie była w stanie się zatrzymać. Zobaczyłem jak jej górne siekacze wbijają się w kolano dziewczyny. Na obtartej skórze (Jadźka włóczyła się z nami po każdych wertepach) pojawiła się strużka krwi. Po chwili stała już pewnie na nogach, uśmiechając się szelmowsko. Widziałem grymas bólu, jaki przemknął po jej twarzy, teraz jednak nie dawała tego poznać po sobie.

– To teraz ty – spojrzała hardo na Tomka.

Wzruszył ramionami. Wspiął się na rozlatujący murek, spojrzał w dół i… Skoczył.

Pozostały miesiąc odwiedzaliśmy go w szpitalu. Z nogą zawieszoną na wyciągu, wyglądał tak żałośnie, że za każdym razem ledwo powstrzymywaliśmy się, by nie wybuchnąć śmiechem.

Nikt z nas nigdy nie skoczył z tego murku, a on sam rozleciał się po którejś zimie, nie wytrzymując upływu czasu. Od tamtej jednak pory wiedzieliśmy, że Jadźka ma największe jaja z nas wszystkich i nigdy nie pozwoli sobie dmuchać w kaszę. I nieraz jeszcze się o tym przekonaliśmy.

Ale to już zupełnie inna historia.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

 

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Dobre! Z humorem. Fajna perspektywa – akcja obserwowana oczami szkraba.

Mustafa

Zabawne, ale nie rozgrzewa krwi.

Komu nie rozgrzewa, temu nie rozgrzewa:) ja jestem zadowolona. Devon

A mnie rozgrzało. Wyobraziłam sobie, jak to jest być podglądanym przez dziecko podczas seksu.
Eileen

Miło mi. Dziękuję. Mam nadzieję, że ta fraszeczka zapewni odrobinę relaksu i wyzwoli uśmiech, w oczekiwaniu na kolejne opowiadania innych autorów Najlepszej 😉

Pozdrawiam
MRT

Dobry wieczór!

Bardzo lubię cykl "e-fraszek" Grega i z niecierpliwością czekam na każdy jego kolejny odcinek. Tym razem znowu się nie zawiodłem – powstał tekst może pozbawiony wielkich ambicji (które widziałem np. w "Yoshim" czy "Lulu Sky"), ale bardzo przyjemny w lekturze. Lekki, humorystyczny, z konceptem może nie nazbyt oryginalnym, ale za to dobrze zrealizowanym. W sam raz na rozerwanie się po ciężkim dniu – albo tygodniu!

Polecam gorąco!

M.A.

Bardzo sympatyczny tekst!

Jaskier

Bardzo sympatyczny pseudonim!
Eileen (vel Geralt z Rivii)

Muchas gracias, Eileen! Geralt z Rivii? Witaj, bracie! Co prawda Eileen brzmi jak nick kobiecy albo elfi, ale…

A tak poza tym, pozdrowienia dla Autora opowiadania!!!

Jaskier

Och, Jaskrze, Jaskrze… Naprawdę sądzisz, że pieprzne opowiadanka są zarezerwowane tylko dla mężczyzn? 🙂
Eileen

Chyba Jaskier wziął po prostu poważnie Twoje "Eileen vel Geralt z Rivii" i pomyślał, że pod żeńskim pseudonimem ukrywa się facet 🙂 Dobrze, że wyprowadziłaś go (a przy okazji mnie) z błędu… czy może raczej z niemiłej niespodzianki 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Witaj Panie Grzegorzu!

Muszę przyznać, że zawsze z niecierpliwością czekam na kolejne Twoje teksty. Jest coś w Twoim stylu pisania, że bez problemu doświadczam immersji. Zazwyczaj już kilka pierwszych zdań potrafi przenieść mnie w wykreowany przez Ciebie świat. Tym razem było podobnie.
Jestem z tego pokolenia, które jako dziecko, każdą wolną chwilę spędzało na podwórku, uprawiając sport wszelaki, budowanie "baz" w zaroślach… Ach… To były czasy! Dzięki Ci Grzegorzu właśnie za przywołanie tych wspomnień.

Druga sprawa, to nastawienie chłystka, do podglądanej sceny. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz, po kryjomu, bez wiedzy rodziców, podglądałam scenę miłosną na ekranie telewizora przeżyłam spory szok. A były to "jedynie" odsłonięte piersi, smagane silną, męską dłonią. I podobnie, jak Twój bohater, długo milczałam na ten temat, nie dzieląc się z nikim swoimi wrażeniami.

Tekst ciekawy, z innej perspektywy, z charakterystycznym dla Ciebie poczuciem humoru.

Pozdrawiam,

kenaarf

Napisz komentarz