End of all hope (Ravenheart)  3.6/5 (20)

11 min. czytania
Pavel Kiselev (Photoport), "Duo", CC BY-NC-ND 3.0

Pavel Kiselev (Photoport), „Duo”, CC BY-NC-ND 3.0

W tym mieście zawsze pada deszcz. Miliardy kropel są cierpliwe jak Kosmos. Odrywają się od matczynych, ołowianych chmur i nabrzmiałe swym ciężarem rzucają się w bezdenną przepaść. Z bezlitosną nieuchronnością przecinają powietrze, które – przebite ich prostymi, odwiecznymi ścieżkami – rozstępuje się przed nimi z bolesnym wyrzutem.

U kresu drogi na padające krople czeka kamienna śmierć. Roztrzaskują się o wilgotny beton ścian, giną rozsypując się perłami na metalowych dachach. Ich śmierć jest cicha. Potrzeba miliardów ich bliźniaczych, wodnych istnień, aby puste, mroczne ulice wypełnił jednostajnie miarowy szum. Zimne, wykrzywione gargulce w milczeniu spijają jego nieskończoną wilgotność.

Miasto jest jak żyjący twór. To trywialna metafora, ale i niepokojąco prawdziwa. Kamienny Moloch trwa w letargu – nigdy całkowicie się nie budząc, ale i nigdy zupełnie nie zasypiając. Ma swoje świetlane dzielnice, w których bogacze wiodą nieustanną grę o coraz większe szczęście. Ma butne ośrodki władzy, w których opancerzeni w garnitury urzędnicy rozgrywają niekończącą się partię. Są w nim także wiecznie bijące serca fabryk, rozgrzane wnętrza pieców i kilometry taśmociągów, z których sączy się tłusty olej.

Są też miejsca takie jak to. Zepchnięte na kres egzystencji dzielnice biedoty. Zamieszkałe przez ludzi, którzy jeszcze nie uświadomili sobie swej ewolucyjnej porażki w wyścigu szczurów. A może wiedzą o niej, ale z rozpaczliwą determinacją szukają ochłapów szczęścia. Tu też trwa walka. O własny kąt, o mniej obskurną kuchnię. O prolongatę spłaty czynszu. O własne marzenie, którym jest wzmianka w kolorowej prasie. O namiastkę miłości, która jest tylko igraszką w świecie pięknych i doskonałych, w świecie, który tutaj ukradkiem podgląda się w telewizji.
It is the end of all hope

To lose the child, the faith

To end all the innocence

To be someone like me*

Ulica jest kwintesencją koszmaru szalonego antyglobalisty. Dzielnica, której ciemnymi alejami idę, przypomina starożytną nekropolię. Przemysł, budujący w najbliższym sąsiedztwie swoje mroczne przyczółki, wyssał z niej życie – jak rak toczący ciało. Czarne, oślizgłe mury domów wznoszą się wokół mnie jak ściany wąwozu. Próbują zamknąć mnie w sobie na kształt potwornych dłoni, poznaczonych naroślami balkonów, poprzecinanych żyłami stalowych schodów ratunkowych. Powietrze przepełnione jest zastygłą rezygnacją i mokrymi różańcami deszczu. Chybotliwe, rozchwiane światło nielicznych lamp budzi do życia cienie, przebiegające mi drogę na kształt widmowych pająków.

Kałuże rozstępują się przed moimi ciężkimi butami, gdy zmierzam do celu. Długi, czarny płaszcz chroni przed przenikliwym chłodem powietrza i dojmującym mrozem uczuciowej pustki wypływającej z zaułków. Zatrzymuję się przed domem – takim samym jak setki innych. Drzwi szczerzą się na mnie okratowanymi szybami.
Wspinam się po skrzypiących, drewnianych schodach. Słyszę awanturę, którą ktoś robi administratorowi o nieszczelne okna. Ciepło jest tu ważne i drogie, pozwala poczuć się spełnionym – aż do następnego dnia. Mijam ludzi, których wyblakłe twarze wyginają się w groteskowe maski, gdy przechodzę między nimi. Przynoszę im w darze powiew zimnego powietrza, od którego przechodzi ich dreszcz, więc szybko chowają się w swoich zatęchłych norach.

Wchodzę do mieszkania. Nie jest ani lepsze, ani gorsze od innych. Pokrywa je zastygły w bezruchu dywan siwego kurzu. Wokoło bezładnie porozrzucane rzeczy wznoszą bezustanny, niemy hymn ku czci entropii. Tylko znajomy, szeroki parapet okna, wychodzącego na mokrą ulicę jest już przygotowany. Siadam na nim i zastygam w oczekiwaniu, przytykając czoło do zimnej tafli szyby.

Ściana przyklejonych do siebie domów po drugiej stronie ulicy, odległa o dobre dziesięć metrów, stopniowo wypełnia się światłami. Ja jednak czekam tylko na jedno okno. Wiem, że rozbłyśnie za chwilę. Jeszcze moment. Już.
W mroku Miasta rozkwita nagle inny świat.
This is the birth of all hope

To have what I once had

This life unforgiven

It will end with a birth*

Do mieszkania wchodzi dziewczyna. Drobna, nieśmiała w ruchach i uderzająco świeża. Ma krótko przycięte, jasne – prawie białe – włosy; z daleka ktoś mógłby ją pomylić z młodym chłopcem. Oczy ma błyszczące, pełne oczekiwania i nadziei. Szybko ściąga ubłocone kozaczki i daje nurka do łazienki, porzucając na środku podłogi kurtkę, pokrytą drobnymi łzami deszczu.

Niewielkie, prostokątne okno momentalnie pokrywa się oddechem pary. Prawie słyszę westchnienie ulgi, które wyrywa się z drobnych ust dziewczyny. Strumień gorącej wody spłukuje z niej zapach miasta i spojrzenia obleśnych facetów, których dziesiątki spotyka każdego dnia. Umysł wyrzuca z pamięci prostackie odzywki, sztubackie żarty i niewybredne aluzje. Napięte mięśnie rozluźniają się, błogosławione ciepło rozpuszcza ich zesztywniałe okowy.

Kilka chwil odprężenia musi wystarczyć. Teraz trzeba się umyć. Płyn do mycia – nie jest może luksusowy, ale wystarczająco pachnący i jedwabisty, żeby rozesłać przyjemny sygnał do najdalszych zakątków ciała. Znajome uczucie rodzi się gdzieś w środku, budząc uśpione motylki. Palce same wstępują na dobrze znane sobie drogi. Woda spływa po płaskim brzuchu, wszędobylsko myszkując i wciskając się w spragnione dotyku zakamarki. Ile siły potrzeba, żeby nie musnąć dłonią oczekującego na pieszczotę miejsca!

Teraz golarka. Przez chwilę przyspieszone bicie serca – czyżby już się skończyły? Nie, na szczęście jest jeszcze jedna. Trzeba się przecież wygolić, żeby brzoskwinka wyglądała powabnie i kusząco. A może zostawić taki inspirujący, ciemny pasek? Nie. Najładniejsza jest taka naga, wypachniona i młodziutka. Parę ruchów i gotowe. Teraz tylko spłukać i nakremować. No, może jeszcze dwa delikatne dotknięcia, w nagrodę za to, że jest taka ładna. I że po postrzyżynach od razu na drugi dzień nie pokrywa się jeszcze kłującą szczecinką. I… jeszcze raz, ostatni – na zachętę. I na obietnicę.

Tańczące na mlecznej szybie cienie dają pracować wyobraźni. Teraz pewnie wychodzi spod prysznica, prosto w puszystą gęstwinę pary. Otula się w biały, włochaty ręcznik. Trzeba jeszcze koniecznie wysuszyć włosy. I nałożyć odżywkę. Udać, że nie widzi się stojącej w kącie łazienki wagi, na której miało się stawać co rano. Może od jutra. Która to godzina? Boże, jak późno!

Jeszcze odrobina zapachu. Tu i ówdzie. Gotowe. Krytyczny rzut oka na łazienkę. Posprzątać. Tak, tak – oczywiście. Ale nie teraz. Trzeba się ubrać. Ubranie oczywiście zostało w pioruńsko zimnym pokoju. Otwarcie drzwi cieplutkiej łazienki jest szczytem bohaterstwa. Brrrrr.

Śmignięcie do pokoju w dwóch susach. Okna nie zasłonięte? Sąsiedzi patrzą? Trudno, niech się pogapią. Przynajmniej mają na co. Ciało nie jest może idealne – tu i ówdzie mogłoby być go mniej, w paru miejscach można by coś dołożyć – ale nie jest też znowu takie najgorsze. Gdzie jest ten golf? Majteczki też powinny tu być. Wciągany pośpiesznie na gołe ciało sweter budzi przyjemne doznania. Podrażnione sutki bezczelnie wysuwają się do przodu. I bardzo dobrze. Będzie czym kusić. Drzemiące w brzuchu motylki budzą się znowu. A może to przeciąga się lubieżnie marcowa kotka? Zegar bije. ZEGAR!!!

Co teraz? Trzeba zadbać o nastrój! Włączyć muzyczkę, żeby delikatna bossanova łagodziła kanciastość tego świata. Spojrzeć w lustro, czy pozostawiony kosmyk nadal łobuzersko zachęca i prowokuje. O niczym nie się nie zapomniało? Wino!!! Gdzie te kieliszki?! Paskudny korkociąg, trzeba go wywalić, przecież on w ogóle nie działa! Chrobot klucza w zamku. Nie zdążę? Zdążę? Zdążyłam!!!

Moja zimna szyba odgradza mnie od świata, ale mimo to czuję, jak serce dziewczyny przyspiesza radosnym oczekiwaniem. Z oddali dzielę więc z nią jej radość, szczęście i kolorowy zawrót głowy. Ukryty w ciemności, wsłuchuję się w dalekie echa jej emocji, chwytam je jak spragniony wędrowiec wyczuwający pierwsze tchnienia oazy niesione w suchym powietrzu.

Drzwi otwierają się i staje w nich druga kobieta. Jest starsza od przyjaciółki o kilka lat, ale w jej wnętrzu płonie ogień, który sprawia, że nie ma to dla nich znaczenia. Ma ładną, zadbaną twarz, starannie wykonany makijaż. Młodsza wybiega jej na spotkanie, skacze ku niej jak wytęskniony kociak. Rzuca się jej na szyję – zanim jeszcze zamknięcie drzwi odetnie je od reszty wszechświata. Pierwszy długi pocałunek. Prosty prostotą prawdziwej namiętności; szczery i pełen oddania.

Młoda dziewczyna całuje teraz namiętnie, dziko. Nie ma żadnych zahamowań, przesuwa swój gorący oddech tam, gdzie chce. Jej usta kreślą drogę w kierunku szyi, schodzą coraz niżej, w stronę głębokiego dekoltu. W końcu przytula głowę do piersi kochanki. Ta obejmuje ją rękami, przyciąga do siebie. Patrzy prosto w oczy. Wciąż nie może uwierzyć, co ta druga – nieledwie nastolatka – w niej widzi, w kobiecie dojrzałej i dalekiej od doskonałości. Nieme spojrzenie wydaje się mówić, stawiać pytania, które nigdy nie padną, bo są zbyt bolesne. Popatrz, najdroższa. Dlaczego mnie kochasz? Dlaczego pożądasz? Moje piersi nie są już tak piękne jak twoje. Pełniejsze, tak – ale też i odczuwające skutki swojego ciężaru. Moje uda już nie są tak jędrne jak kiedyś. Ukrywam, maskuję pierwsze zmarszczki – ale przecież noc odrze je z ich ochrony i nad ranem ujrzysz mnie taką, jaka jestem. Dlaczego mnie kochasz?

Młodsza czyta w jej oczach jak w księdze. Ona też ma wątpliwości. Może jest tylko mało znaczącą zabawką? Może nie liczy się, o czym ona myśli, co wie, o czym marzy – a ważna jest tylko potrzeba odmładzającego zjednoczenia z ciałem drugiej kobiety? Nie – odpowiadają sobie nawzajem. Kocham cię.

Dziewczyna przejmuje inicjatywę. Za tę wątpliwość, za te pytania, za niepewność – ukarze ją najlepiej, najczulej, jak potrafi. Doprowadzi ją na szczyt wspólnej wędrówki, zatrzyma ją tam, na długo, balansując na krawędzi, przedłużając miłosną torturę, aż kochanka zacznie ją błagać o koniec, o wyzwolenie, o spełnienie.

Chwyta rękę kobiety, ciągnie ją do pokoju. Miękkie łóżko, pachnące, kuszące – już czeka. Nie, nie pozwolę ci powiesić płaszcza. Zdejmę go z ciebie i rzucę w kąt. Wino też może poczekać. Padają na posłanie. Dziewczyna daje się ponieść swojemu temperamentowi. Kładzie dłonie kobiety na swoich piersiach. Popatrz na nie – może są i małe, ale jak spragnione twojej pieszczoty. Dotknij ich przez ten sweterek – nie mam nic pod nim, bo wiem, że tak lubisz. A może chciałabyś dotknąć mojego skarbu? Też czeka. Na twój wspaniały oddech, na ciepło twojego języka. Na czułe słowa, które tak lubisz mówić, pomiędzy pieszczotami, które twoje usta ofiarowują mojej muszelce. Jest gotowa, gładka, młodziutka – i bardzo, bardzo mokra.

Przyjaciółka poddaje się żywiołowemu erotyzmowi kochanki. Jej ręce odnajdują rytm i czas. Z cichym westchnieniem pozbywa się swojej maski, którą nosi przez cały dzień. Całuje podsuwane jej drobne piersi, wciąga w nozdrza ich intrygujący zapach. Tak, podoba jej się ta dziewczyna. Czuje się z nią pełna, wyzwolona, szczęśliwa. Prawdziwa. Zapomina o tym, że gdzieś tam, daleko, jest kimś innym. Że jeszcze rok temu była przykładną żoną i matką. Zapomina o tym, że kiedyś była innym człowiekiem. Fala zmysłowości unosi je obie i w pulsującym rytmie prowadzi je coraz dalej, w zatracenie i zapamiętanie.

W moim pokoju, za ciemną, niedomytą szybą jest zimno, ale nie zwracam na to uwagi. Fascynuje mnie gra ciał, nieskończone piękno dwóch kobiet splecionych we wzruszającej poezji miłosnego aktu. Piękno najszczerszego dawania i brania, rozkosz zaufania dzielonego przez dwie równe sobie istoty. Nie ma takiego mężczyzny, który potrafiłby przejść bez westchnienia zachwytu wobec takiej doskonałości, wobec tego perfekcyjnego unisono rozpisanego na dwie kobiece dusze. A może właśnie jest inaczej? Może żaden z mężczyzn nie jest w stanie pojąć tej tajemnicy, skrywanej w bliźniaczo podobnych ciałach?

Mijające minuty powoli zamieniają się w godziny. Dwie kochanki powoli szybują wśród gwiazd. Wymieniają szepty, czułe wyznania i delikatne pieszczoty. Dzielą się nanizanymi na łańcuszek pamięci okruchami minionego dnia. W ich łóżku nie ma miejsca na krótki, samczy akt, zakończony przeciągłym stęknięciem ulgi i obowiązkowym zbrukaniem, po którym nastąpi wymowne obrócenie się na drugi bok. W ich świecie istnieją tylko dwie równe połowy. I mimo to – a może właśnie dlatego – jest w nim miejsce na szaleństwo i tkliwość. Rozkosz i ból. Siłę i słabość. Zrozumienie. Miłość. Mógłbym patrzeć na nie godzinami, próbując zrozumieć ich boskość, posmakować choć cząstki łączącej je więzi.

W końcu spływa na nie ociężałość i zmęczenie. Leżą obok siebie, splecione w ostatnim uścisku, złączone wspólną pieszczotą, gładząc swoje nabrzmiałe kobiecości. Młodsza całuje przyjaciółkę. Leniwie podnosi się i wstaje pełnym wzruszającej gracji ruchem. Jest tak naturalnie piękna – jak Afrodyta wyłaniająca się z morskiej piany. Jej drobne piersi są już obolałe od tysięcy pieszczot, ale dumnie nie poddają się grawitacji. Schyla się i zza nocnej szafki wyjmuje małe pudełeczko, przewiązane kolorową kokardą. Wraca na łóżko i podaje prezent kochance. Uczucie, które przepełnia ich spojrzenia jest tak silne, że rozjaśnia cały pokój, jak błysk supernowej rozświetla czarną, zimną pustkę kosmosu.

Pudełko jest małe, bo mała jest torebka z białym proszkiem, które zawiera. Oczy dziewczyny błyszczą kocią ciekawością, ale starsza wie, co robić. Szybko znajduje się stara karta do telefonu. Ty czy ja? Ty pierwsza, kochanie. To moja urodzinowa niespodzianka dla ciebie. Nie. Ty, moja młoda suczko. Uwielbiam patrzeć, jak odlatujesz. Białe ścieżki układają się równymi liniami na brzuchu leżącej kochanki. Odwagi, maleńka. Młodsza całuje nabrzmiałe usta przyjaciółki. Długo. Na szczęście. Na nową drogę. Na nowe doznanie. Dwa ruchy i biały proszek znika w jej nosie. Źrenice rozszerzają się na eksplozję Nieskończoności.

Coś jest nie tak! Ostry ból przenika ciało dziewczyny. Rozżarzony, pędzi z szybkością błyskawicy przez delikatną siatkę nerwów; pali i niszczy wszystko na swojej drodze, jak ognista powódź, jak przerażające tsunami grozy! Serce zalewa strach, krwista czerwień przesłania oczy. Dziewczyna raptownie zrywa się z posłania. Usta, zamarłe w krzyku łakną ożywczego haustu powietrza. Ręce wyciągają się w rozpaczliwym poszukiwaniu ratunku. Daremnie. Mała, drobna blondynka pada podcięta, jej sercem targają straszliwe kurcze. Jej kochanka patrzy na rozgrywającą się scenę w pełnym przerażenia niezrozumieniu.

W jednej chwili spływa na mnie paląca potrzeba działania. Odrywam czoło od lodowatego okna i potężnym szarpnięciem otwieram je na oścież – jakbym musiał to robić. Pusty, nic nie znaczący gest. Czy dotrę na czas? Przenika mnie cios niepokoju. Zdążyć. Muszę zdążyć.

Podeszwy moich butów z metalicznym szczękiem uderzają w zardzewiałą kratownicę schodów przeciwpożarowych. Jeden… dwa kroki. Skok. Zawisam nad szarą pustką rozwierającej się pode mną gardzieli ulicy. Czas płynie powoli, omijając mnie szerokim łukiem, a grawitacja wrzeszczy, wyciągając ku mnie zakrzywione palce. Na próżno. Lot jest krótki, choć wydaje mi się wiecznością. Z głuchym jak pęknięty dzwon odgłosem ląduję na balkonie. Rozglądam się, choć przecież wiem, że nikt nie usłyszy tego hałasu.

Janet właśnie odkrywa, że serce jej kochanki nie bije już dla niej. Że nie bije dla nikogo. Krzyk. Uderza w powietrze jak ognisty bicz. Pokój płonie świeżym nieszczęściem, przeraźliwy szloch wznosi się ku niebu. Kobieta okrywa twarz kochanki pocałunkami, jakby jej oddech mógł przywracać życie. Wyjącym przerażeniem, skowycząc, błaga o pomoc, o przebaczenie. Błaga na próżno. Szaleństwo już się skrada, już czeka u drzwi, aby znaleźć drogę do jej duszy.

Blondynka – Denise – stoi obok, patrząc w milczeniu na leżące ciała. Powoli zaczyna rozumieć. Rozgląda się na boki, jakby poszukując wsparcia. Przenikam przez cień i staję obok niej. Spogląda na mnie niepewnie. Drży.

– Nie bój się – mówię. – Nie musisz się już bać.

– Nie boję się – odpowiada smutno. – Zimno mi.

To tylko złudzenie, ale zdejmuję z ramion płaszcz i zarzucam go na jej nagie ciało. Przyjmuje z wdzięcznością. Ogląda się na kochankę, szlochającą nad jej ciałem, wiec obejmuję ją ramieniem i przytulam.

Waha się przez chwile, ale po chwili wspólnie odchodzimy w mrok nocy.
This is

End of hope

End of love

End of time

The rest is silence*
pisane pośród listopadowej mgły, 2007
* cytaty pochodzą z utworu End of All Hope zespołu Nightwish

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Być może chwilami nieco przerysowane i zbyt egzaltowane – ale mimo wszystko – nie do zapomnienia, nawet teraz, po latach z przyjemnością je sobie przypomniałam.

Witam serdecznie!

Zgadzam się z Miss – w tym opowiadaniu nie brak egzaltacji, ale zdecydowanie jest warte przeczytania. W przeciwieństwie do dojrzałych fabularnie tekstów Ravenhearta – jak "Noc kwitnącej wiśni" czy "Deep space love" – ten jest raczej impresją, nastrojową perełką, opartą na klimacie i odwołującą się do emocji, nie do rozumu. I takie opowiadania, jestem głęboko przekonany, również są potrzebne. Styl jak na mój gust nieco zbyt barokowy, ale w jakiś sposób pasuje zarówno do narracji, jak i piosenki (oraz w ogóle stylistyki) Nightwisha, która przewija się przez całą opowieść.

Pozdrawiam
M.A.

Witam,
W 100 procentach zgadzam się z moimi przedmówcami – przerysowane, egzaltowane, ba nawet barokowe. Ale, kurcze jak ja lubię ten tekst. Pamiętam jak czytałem go kilka razy pod rząd, gdy ukazał się na DE. Widocznie jestem egzaltowanym, barokowym facetem (kształty mam coraz bardziej barokowe ;-)), bo trafia w mój gust niczym W. Tell w jabłuszko :-). Ile ludzi, tyle gustów.

Barokowego (dodam, że pierwsze co przywodzi na myśl barok, to przepych aż na skraj tandety, ale personalnie nie przepadam za tą epoką) stylu tu nie widzę. Raczej zbyt czuły by nie być mistycznym romantyzm tchnie tych słów, które jak ta mgła z tekstu otulają czytelnika. Piękna poetyzacja prozy. Tekst jest płynny, lekko przechodzi z impresjonistycznego obrazka niebiańskich łez do naturalizmu godnego młodopolskich wdychań lekko egzaltowanych postaci.
Jestem oczarowana.
Trafił do mnie jak nic dotychczas. Nic, aż tak bardzo.

Dobre opko. 3. Pisz dalej.

Mi się bardzo podoba ten rozbudowany styl, skrzący tysiącem słów, z których – zapewne – można by gdzieś połowę wyrzucić, ale po co, skoro całość została misternie usypana jak obrazy z piasku indian Navaho. Bardzo mi się podobało, nawet bardziej niż Anonimowi powyżej 😉

Wspaniałe! 🙂

Napisz komentarz