Sherlock (Foxm)  3.68/5 (52)

40 min. czytania

Od Autora:  Dedykuję L. Za łatwość, z jaką sprawiasz, że trudno mi usiedzieć w miejscu. Niech zawsze będzie długo, dużo i ze szczęśliwym finałem 🙂

Życie szybko uchodziło z Arthura Cage’a. Próbował walczyć, szamotał się z całych sił. Ale kiedy stały grunt usunął mu się spod nóg, zrozumiał, że to koniec. Był w beznadziejnym położeniu. Jego udręczony umysł tworzył bezsensowne pytania. Kto? Dlaczego? Jak się tu dostał? Znał odpowiedzi na nie wszystkie i zdawał sobie sprawę, że poza nim i mordercą nikt nigdy ich nie pozna. Pętla mocno zacisnęła się wokół jego szyi.

***

– Zostawcie go! Zostawcie mówię!

Nawet krzyk nie pomógł, pięści i kopniaki dalej lądowały na brzuchu, głowie i w każdym innym miejscu, które leżąca pośród błota ofiara akurat odsłoniła.

– Przestańcie albo każę was wychłostać! Zmiatajcie stąd, nicponie!

Coś się zmieniło.

Usłyszał tupot nóg i wszystko się skończyło, niczym ucięte nożem. Został tylko on, poobijany, ale żywy. W ustach miał mnóstwo ohydnego błota, a na policzku z pewnością pojawi się siniec. Szczęka również bolała go okrutnie. Przejechał językiem po zębach, nie stwierdził ubytków. Pragnął pozostać w tej pozycji przez całą wieczność.

Uniemożliwiła mu to wyciągnięta w jego kierunku dłoń. Nie miał wyboru, musiał pochwycić rękę swojego wybawcy i pozwolić postawić się z powrotem na nogi.

– O bracie, ale cię urządzili. Ile widzisz palców?

Głos jego obrońcy był cichy, ale ciepły. Wyczuł w nim jednak siłę i stanowczość. Ktoś nawykły do przemawiania, niemuszący często podnosić głosu. Dłonie miał szczupłe i zadbane. Zgiął jeden z długich palców, formując czwórkę.

– Cztery, panie – odpowiedział cicho.

– Nie jestem panem – roześmiał się jego wybawca. – Nazywam się Robert Woodwith. Mam zastąpić odchodzącego łacinnika w gimnazjum Świętego Jerzego.

Pobity chłopak spuścił pokornie wzrok. W pobliskiej kałuży ujrzał własne odbicie. Chudego, przeraźliwie ubłoconego chłopca, o krótkich czarnych włosach, sterczących na wszystkie strony świata.

Dzieciaka, którego w Świętym Jerzym nikt nie lubił.

– Hmm, wygląda na to, że z tobą w porządku, musisz się jednak porządnie umyć. – Znów się roześmiał. Miał ładne białe zęby i najwyraźniej lubił się uśmiechać. Z całą pewnością można było go nazwać przystojnym dżentelmenem. Był wysoki, trzymał się prosto, na sobie miał nieskazitelnie czystą, beżową koszulę i spodnie w tymże kolorze. Całości dopełniała mała, czarna mucha, przypięta tuż pod szyją.

– Umyję się w dormitorium – bąknął chłopiec tak cicho, że ledwie poruszył ustami.

– A więc jesteś jednym z moich przyszłych uczniów! To zmienia postać rzeczy – własnych uczniów trzeba poznawać. Ty będziesz pierwszym, którego poznam po powrocie. Poza tym ciekawi mnie, co trzeba przeskrobać, by rzuciło się na człowieka aż czterech. Wiesz, ja lubię zagadki. Jak ci na imię?

– She… Sherlock Holmes – wydukał przerażony zbity chłopiec.

***

Nowemu łacinnikowi przyznano jedyną pustą kwaterę, mieszczącą się w bezpośrednim sąsiedztwie szkoły. Niewielki domek zbudowany z szarego kamienia z całą pewnością nie zasługiwał na miano ładnego. Grubo ciosany kamień nadawał budowli raczej mało przytulny charakter. Spróchniałe okiennice, rozlatujący się komin i krzywo położona dachówka tylko pogarszały ogólne wrażenie. Miejscowi powiadali, że każdy kolejny lokator znajduje tam tylko nieszczęście.

Dawno nieoliwione zawiasy zaskrzypiały przeraźliwie, kiedy Woodwith otworzył przed swym gościem drewniane drzwi.

Ślady długotrwałego nieużytkowania były widoczne również wewnątrz. W największym z pokoi – kiedyś zapewne pełniącym funkcję salonu – ustawiono tylko dwa proste krzesła i puste półki, sięgające aż ku belkom sufitu.

– Dopiero się wprowadzamy – wyjaśnił pan Woodwith. – Żona nie zdążyła jeszcze przywieźć z Londynu wszystkich naszych rzeczy. Wyprzedziłem ją znacznie, przyjechałem najszybciej, jak tylko mogłem. Stare kąty przyciągają. Miałeś szczęście w nieszczęściu, że akurat wybrałem się na spacer, by na własne oczy sprawdzić, co też zmieniło się w okolicy.

Sherlock przypomniał sobie, iż jego wybawca mówił coś o powrocie w te strony.

– Co się tam właściwie wydarzyło? Dlaczego twoi koledzy cię bili?

Holmes poczuł, że się czerwieni. Sprawa była dość złożona.

Wszystko zaczęło się od kilkunastu zadań z algebry. Sędziwy profesor Stone od lat stosował tę samą metodę egzaminacyjną, zestaw zadań był równie stary, jak jego twórca. Metody na oszustwo – po pieczołowitym dopracowaniu przez kilka kolejnych pokoleń – zapewniały znakomitej większości uczniów wolność od rachunkowych katuszy.

– Bo ja rozwiązałem wszystko w kwadrans – wyszeptał Holmes. – Ale znalazłem błąd w ostatniej liczonej zmiennej.

Profesor Stone wybałuszył oczy. Wywiązała się krótka dyskusja o zawiłościach dotyczących feralnej zmiennej Y. Nauczyciel rad nierad przyznał rację swojemu uczniowi, jednocześnie od razu wstawiając mu najwyższą ocenę. Niestety, przerwał również pisanie całej klasie, zapowiadając repetę za trzy tygodnie. Winą za podobne rozstrzygnięcia klasa obarczyła zbyt dociekliwego kolegę. Bliźniacy Olsonowie, w towarzystwie Quita i Holta, wymierzyli sprawiedliwość jako reprezentanci dużej grupy rozwścieczonych gimnazjalistów. Cała czwórka była wielka i silna, a on nie miał najmniejszych szans obrony przed wielkimi pięściami i mocnymi kopniakami.

– Usłyszałem już wystarczająco dużo – orzekł Woodwith, kiedy Sherlock w końcu zdołał opowiedzieć o całym zdarzeniu. – Nie mogę ich ukarać, zapobiegłem kilku większym siniakom, ale tylko tyle mogłem zrobić. Sytuacja, w której przeciwstawia się słowo przeciwko słowu jest zawsze bardzo niepewna. Pochwalam to, co zrobiłeś, ale twoi koledzy na pewno będą mieć własną wersję całego zdarzenia. Sherlock w duchu przyznał rację nowemu nauczycielowi. Poza tym nie miał najmniejszej ochoty ponownie zwracać na siebie uwagi. Być może z czasem gniew kolegów i koleżanek osłabnie i znów stanie się tylko popychadłem… Kuksańce na szkolnych korytarzach były wszak dużo lepsze od bicia.

            Młody Holmes nie lubił przemocy. Jestem tylko tchórzliwym molem książkowym, pomyślał.

– Niemniej pęd ku wiedzy, wynikający z naturalnej dla naszego rodzaju dociekliwości jest rzeczą chwalebną. Sir Doyle poświęca temu jeden z pierwszych rozdziałów swojej pracy.

Holmes nie miał pojęcia, kim był ów Doyle, skwapliwie kiwnął jednak głową. Woodwith wstał i sięgnął po coś z regału za chłopcem.

Okazało się, że Sherlock nie zauważył jedynej książki znajdującej się na półce – niewielkie wydanie w niezbyt gustownej, brązowej oprawie z łatwością można było przeoczyć. Liczyło sobie najwyżej sto stron.

– Chcę, żebyś to wziął. Zapoznaj się z tym. Myślę, że to odpowiednia lektura dla dociekliwych, chyba że księgi przyprawiają cię o znużenie.

– Nie – zaprzeczył i była to pierwsza pewna odpowiedź, jakiej udzielił tego dnia.

– Dobrze, potraktuj to zatem jak kolejną ciekawą szaradę, być może wysnujesz z niej własne zaskakujące wnioski. – Uśmiechnął się do niego po raz kolejny.

***

Gdy Sherlock znalazł się z powrotem w swoim dormitorium, zmienił ubłocone rzeczy na względnie czyste i sięgnął po skrzypce. Gra na tym instrumencie była jedną z niewielu przyjemności, jakie miał w życiu. Grać nauczyła go matka, zanim umarła. Ojca Sherlock nie znał – w jego najwcześniejszych wspomnieniach była zawsze matka i brat. Ród Holmesów nigdy nie zaliczał się do bogatych. Szlachectwo było pustą pozostałością po jakimś dawno zapomnianym przodku. Konstancja Holmes lubiła jednak powtarzać swoim synom:

– Nadejdą czasy, kiedy nazwisko Holmes będzie znane i szanowane na całym wielkim świecie.

Owe szczęśliwe czasy jednak nie nadeszły, a matka umarła nagle z powodu powikłań po przebytej grypie. Osierociła dwójkę dzieci, zostawiając niewielki spadek, który ledwie starczył na rok życia. Był to jednak cały majątek, którym dysponował chylący się ku upadkowi ród Holmesów.

Starszy od niego o dziesięć lat Mycroft z dużym trudem zdołał zapewnić im obu biedny, ale stabilny byt. Starszy z Holmesów był urzędnikiem niskiego szczebla w Ministerstwie Spraw Zagranicznych w dalekim Londynie. Łożył, ile mógł, na edukację brata, odwiedzał go jednak bardzo rzadko. Najczęściej zamiast starszego brata Sherlock otrzymywał telegram świąteczny z informacją o tym, że ważne obowiązki zatrzymują Mycrofta w stolicy.

Muzyka nie dostarczyła mu pożądanej rozrywki. Wkrótce zajrzał do otrzymanej książki – fundamentalnego działa Sir Edmunda Doyle’a – „Dedukcji”.

***

Zajęcia z łaciny w Gimnazjum Świętego Jerzego uległy diametralnej przemianie. Profesor Woodwith okazał się przepełnionym energią pasjonatem. Nawet najbardziej tępe głowy nie mogły nie dostrzec namaszczenia i zapału, z jakim wygłaszał łacińskie sentencje. Maksymy starożytnych były zaledwie wstępem do długich dysput o historii, polityce czy też szczegółowym rodowodzie danego słowa.

Sherlock chłonął łacinę jak nigdy wcześniej.

Po dwóch miesiącach zajęć zebrał w sobie całą odwagę i zaczepił profesora, kiedy ten wychodził z klasy. Odetchnął głęboko, raz i drugi, by w końcu przemówić.

– Przeczytałem.

Było to lakoniczne stwierdzenie, Woodwith jednak pojął jego znaczenie, gdyż uśmiechnął się szeroko. Czynił tak, ilekroć uczeń zasłużył na aprobatę.

– Wnioski? – zapytał tylko.

– Dedukcja jest narzędziem dyscyplinującym umysł, tak jak bat dyscyplinuje konia. Jeźdźcem jest ten, który koncypuje z dostępnych przesłanek. Robi to, dopóki dany problem nie stanie się możliwie najklarowniejszy. Możliwości dedukcji są nieograniczone i ograniczone jednocześnie. Ścisłe reguły pozwalają rozpatrywać problemy rozmaitej natury, od matematycznych po sytuacje z dnia codziennego. Nie ma rzeczy niewytłumaczalnych, to tylko moc naszego umysłu bywa ograniczona.

– Całkiem ciekawe – stwierdził nauczyciel łaciny, uśmiechając się jeszcze szerzej. – Obawiam się jednak, że musimy dokończyć przy innej okazji.

Sherlock nie zdołał ukryć zawodu.

– Na przykład dziś wieczorem. Jill wyjechała, a ja nie mam żadnych planów. Wiesz, gdzie mieszkam.

***

Kiedy młody Holmes przybył na miejsce, profesor już na niego czekał. Zaprosił go do gabinetu, sadzając naprzeciw biurka. Na blacie stał talerzyk z kawałkami ciasta cytrynowego.

Dyskusja, jaka wywiązała się między uczniem i nauczycielem, była tak długa i zażarta, że kiedy Sherlock zorientował się, że najwyższa pora wyjść, świt zaglądał już w okna gabinetu profesora.

Była to pierwsza lekcja – jedna z wielu.

W czasie tych prywatnych spotkań dyskutowali, roztrząsali problemy natury egzystencjalnej, historycznej albo zgoła ścisłej. Niemal zawsze zarzucali się zagadkami i trudnymi do rozwikłania kwestiami – kluczem do odpowiedzi niezmiennie pozostawała jednak dedukcja.

– Umysł jest jak ostrze, Sherlocku, ostrze pozwalające na przecięcie zasłony ułudy, tak umiłowanej przez ludzi. Ułuda jest wszędzie, dlatego twój nóż musi być nieustannie ostrzony na nowo – mawiał Woodwith.

Profesor postanowił też ośmielić swojego podopiecznego.

– Życie to gra, Holmes, musisz być pewny siebie, nie wolno ci wątpić we własny potencjał, nigdy nie trać pewności. Przywdziewaj śmiałe maski, graj, jeśli trzeba, inspiruj, stań się tajemnicą dla innych.

Jego mentor dopilnował, by intelektualny rozwój szedł w parze z gimnastyką ciała.

– Nie możemy pozwolić, by bezkarnie cię okładano. Nauczysz się oddawać.

***

Nikt nie wiedział, co przywiodło Scotta Cobhena – dawnego czempiona zachodniego Londynu – do tego małego miasteczka.

Był to przerażająco wielki osobnik o łysej czaszce i źle zrośniętym nosie, będącym najpewniej pamiątką po jakiejś dawnej batalii. Imponująca muskulatura, zmusiłaby każdego do zastanowienia się dwa razy przed podjęciem walki. Niektórym po prostu brakowało odwagi, gdy już stawali oko w oko z chodzącą górą mięśni. Zdawało się, że przy pomocy swoich ogromnych pięści Scott Cobhen może kruszyć skały. Nie trzeba było specjalnej spostrzegawczości, by dostrzec w nim osobnika obytego z wszelkiego rodzaju przemocą. Nawet kiedy się szczerzył, odsłaniając przy tym resztki uzębienia, jego oczy pozostawały zimne.

Kiedy Sherlock po raz pierwszy przekroczył próg małej zadymionej salki Cobhena, ten przyjrzał mu się z widoczną z dezaprobatą. Szkocki akcent, wulgarność, naderwane prawe ucho, prawdopodobne trwałe uszkodzenie dłoni, wyraźne trudności ze zginaniem palców.

– Takie chuchro ma się uczyć boksu? Pomarszczona pizda mojej baby ma więcej z boksera niż ty. Uderz w worek, cholerny cukiereczku, postaraj się tylko nikogo nie zabić – roześmiał się z własnego dowcipu.

Holmes włożył całą swoją siłę w to jedno uderzenie, ale czarny worek, wypełniony piachem, nie drgnął nawet odrobinę. Lewą ręką nowicjusza szarpnął ostry ból.

Scott Cobhen wybuchnął gromkim śmiechem. Sześciu młodych bokserów trenujących w sali również pozwoliło sobie na kpiące uśmieszki, nie przerwali jednak własnych ćwiczeń.

Tamtego dnia po raz pierwszy opuścił indywidualną lekcję u profesora Woodwitha. Aż do zamknięcia sali okładał ciężki worek, który stanowczo odmawiał współpracy.

– Bijesz jak baba – powiedział mu Cobhen tuż przed zamknięciem sali. Potem zaś wręczył mu rękawice.

Dni Sherlocka Holmesa zaczęły płynąć błyskawicznie. Wypełniały mu je szkoła, Woodwith i boks. Często wracał do dormitorium późną nocą i leżał wyczerpany w swoim łóżku. W głowie szumiało mu od ciągłych zagadek profesora albo krzyków Cobhena. Niezmiennie bolały tylko pęcherze na dłoniach. Nawet, kiedy już zamknął oczy, zdarzało się, że słyszał ryk trenera.

– Boksujesz jak pizda, Holmes!

Stary zabijaka nie do końca miał rację.

***

Nadeszła zima. Mroźne wiatry i pierwsze śniegi zmusiły gimnazjalistów ze Świętego Jerzego do zaprzestania wycieczek na szkolny dziedziniec w czasie długiej pauzy. Tradycyjna poranna zaprawa mająca orzeźwić młodzieńców trwała nieco dłużej. W końcu jednak nawet kochający dyscyplinę pan Newman stwierdził, iż jednomilowa przebieżka musi zostać zawieszona co najmniej do marca. Wszyscy zainteresowani powitali nauczycielską deklarację z nietajoną radością i ulgą.

Sherlock Holmes również zaliczał się do grona uradowanych. Mocząc się samotnie w olbrzymiej drewnianej balii, radował się myślą, że na jakiś czas oszczędzono mu biegania, które zimą stawało szczególnie uciążliwe. Wiatr dmący w twarz, śnieg lepiący się do butów i płuca płonące żywym ogniem przy każdym wdechu. Ciałem Sherlocka wstrząsnął dreszcz, tylko w niewielkim stopniu wywołany przez stygnącą wodę.

Wstał powoli. Z jego nagiego ciała ściekały strużki wody. Natychmiast ogarnął go przenikliwy ziąb. Na łaźnie dla uczniów przerobiono duże pomieszczenie w podziemiach, które pierwotnie pełniło chyba funkcję piwnicy dla win. Temperatura dla trunku był odpowiednia, dla pragnących zażyć odświeżającej kąpieli młodych mężczyzn – już niekoniecznie.

Holmes szybko sięgnął po gruby ręcznik, obwiązując go sobie wokół bioder.

Drzwi łaźni otworzyły się z hukiem, do środka wkroczyły trzy nowe postacie, czyniąc przy tym mnóstwo hałasu. Bliźniacy Olsonowie w towarzystwie Holta, który łaził za nimi bardziej gorliwie niż cień, rechotali właśnie z jakiegoś dowcipu.

– A widziałeś jego żebra? – pytał Olson. – Śmierdziel jest tak chudy, że jego kości nie zadowoliłyby nawet mojego psa.

– Śmierdzi tak straszliwie, że nawet całodniowe siedzenie w balii mu nie pomaga. – Holt wyraźnie czerpał radość z własnej złośliwości.

Nie było wątpliwości, że mówią o Sherlocku-popychadle. Od momentu, w którym go pobili, minął prawie rok. Trójka jego prześladowców nie zapomniała o jego zasługach na algebrze. Ciężko było przypuszczać, że może być inaczej, skoro powtarzali egzamin aż siedem razy.

– A widzieliście jego podbrzusze? – podjął Olson – Jest tak mały, że myślałem, go nie ma!

Sherlock uznał, że nadszedł czas, by się odezwać.

– Przestańcie – powiedział twardo.

Jego sprzeciw tylko rozpalił ich języki.

– Twój zapijaczony, śmierdzący ojciec na pewno przed twoimi narodzinami włożył jakieś szkockiej kozie. I tak była lepsza od twojej grubej matki.

Nie wiedział, kto był autorem najgorszej drwiny. Uniósł gardę i skoczył do przodu.

Pierwszy: wysunięta, nieosłonięta szczęka, łatwy cel, skłonność do garbienia się, uderzyć hakiem, nisko. Drugi: postawiona nieumiejętnie garda, dwie wyraźne luki w obronie, kombinacja ciosów korpus – głowa. Trzeci: najbardziej ociężały ze wszystkich, spora siła, ale nie wsparta szybkością, zwiększyć dystans, obniżyć gardę.

Tańcząc na śliskiej od wody posadzce, Sherlock Holmes był szczęśliwy i dziwnie spokojny. Zasypał szyderców gradem ciosów, zupełnie tak, jakby okładał swój worek w sali Cobhena. Zdawało mu się nawet, że słyszy jego tubalny głos, przypominający mu o właściwej pracy nóg i ustawieniu ciała.

Nie znokautował żadnego, ale po jego lewej ręce skapywała świeża krew, pochodząca z rozbitego nosa jednego z bliźniaków, Holt przykląkł na jedno kolano, dysząc ciężko, a drugi z Olsenów trwożnie cofał się w kierunku ściany. Rozbity nos krwawił obficie, a jego właściciel jęczał, jakby właśnie żywcem ucinano mu nogę. Młody bokser nie odniósł poważniejszych obrażeń, żadnemu z nich nie udało się go trafić czysto, nawet kosteczki w lewej dłoni, którą wyprowadzał ciosy nie bolały zanadto. Nie wiedział, czyje ramiona złapały go w mocny uścisk, osadzając w miejscu. Wiedział natomiast, że to starcie wygrał i rozpierała go słuszna duma.

Profesor Woodwith nie podzielał jego entuzjazmu.

– To dobrze, że sala przynosi efekty, ale dyrektor postanowił, mimo moich próśb, zawiesić cię za tę bójkę. Tylko interwencja Mycrofta uchroniła cię przed wyrzuceniem.

Sherlock musiał włożyć sporo wysiłku, by jego twarz wyrażała tylko skruchę i ani śladu zadowolenia. Mycroft się mną interesuje, pomyślał. Ta świadomość działała bardzo krzepiąco.

– Masz teraz więcej czasu. Nie widzę powodu, by nie wymagać od ciebie jeszcze więcej niż dotąd. Możesz odejść, skończyliśmy na dziś.

Cobhen okazał się łagodniejszy w ocenach. Roześmiał się tak głośno, że można było pomyśleć, iż gdzieś w pobliżu huknął grzmot.

– No, młody, okazało się, że jaja jednak ci odrosły.

Był to największy i zarazem jedyny komplement, jaki otrzymał przez rok treningów. Nim zdążył się nim nacieszyć, gigantyczny Szkot wskoczył na ring i założył rękawice.

– Dołączysz? – zagrzmiał Cobhen, czule poklepując linę.

Po raz drugi tego dnia zaczął tańczyć, pamiętał o ustawieniu tułowia, pracy nóg i gardzie, aż nagle ktoś zgasił światło.

Profesor Woodwith dotrzymał słowa, stawiając przed swoim uczniem nową, najbardziej skomplikowaną ze wszystkich dotychczasowych zagadek. Kiedy tylko fioletowa opuchlizna okalająca jego prawe oko nieco się zmniejszyła, zabrał go ze sobą do szkoły.

Gimnazjum do swoich potrzeb zaadaptowało dwa piętra, trzecie stało puste. Właśnie tam zmierzali. Woodwith pchnął drzwi prowadzące na mały stryszek i Sherlock omal nie udławił się kurzem, który wzbił się z podłogi; spłoszyli też kilka dużych szczurów. Gdziekolwiek byli, od lat nikt tu nie zaglądał.

– To gabinet niegdyś należący do Arthura Cage’a – obwieścił Woodwith. – Arthur był pierwszym dyrektorem Świętego Jerzego, zbudował renomę gimnazjum. Wkładał w pracę z dzieciakami całe swoje serce, całą duszę. On, ja i Jill spędziliśmy razem całe dzieciństwo i młodość, rozrabiając w tej okolicy – uśmiechnął się smutno. – Arthur pierwszy się ożenił, zaraz po tym, kiedy Jill i ja zbliżyliśmy się ku sobie. Jego małżeństwo nie było jednak szczęśliwe, wypełniały je kłótnie i zazdrość. Rozpadło się, gdy zniknęło jedyne spoiwo trzymające je w całości: dzieci. Trzy okrutne tragedie spadły na Arthura. Tak czasem w życiu jest, zupełnie inaczej niż w intrygującej opowieści ze szczęśliwym zakończeniem. To zakończenie nie miało w sobie nic ze szczęścia.

– Co się stało? – zapytał Sherlock.

– Pogrążony w rozpaczy ojciec zwrócił się ku spirytystom, gotów był odwołać się do najmroczniejszych praktyk w zamian za jeszcze jedną szansę rozmowy ze swoimi zmarłymi dziećmi.

– To szaleństwo – stwierdził Holmes.

Trudno mu było sobie wyobrazić bezmiar żałoby, która popycha człowieka ku tak wątpliwym i nielogicznym dziedzinom jak magia.

– Próbowałem mu to uświadomić, on jednak nie chciał mnie słuchać. Angażował się coraz bardziej, okaleczał się. Pojawiły się długi, zaczął się czegoś obawiać, nawet ja nie wiedziałem czego. Arthur miał pewne wpływy w Scotland Yardzie, dzięki temu przed jego drzwiami dniem i nocą stała dwójka policjantów. Całe miasto śmiało się z tego wszystkiego. Aż pewnego ranka policjant, który miał dyżur, znalazł go martwego z pętlą na szyi; dyndał przyczepiony do belki stropowej. Nikt nie wchodził ani nie wychodził z jego pokoju, zamknął się na cztery spusty i targnął na własne życie. Wygląda na klasyczne samobójstwo, jeśli pominąć brak jakiegokolwiek listu pożegnalnego i poparzone dłonie.

– Mogły być skutkiem jakiegoś wcześniejszego zdarzenia – zasugerował Holmes.

– Wiedzielibyśmy o tym, ja bym wiedział, rozległe oparzenia tego typu musiałyby zostać opatrzone przez lekarza. Tymczasem miejscowy medyk nic o nich nie wiedział. Scotland Yard szybko zamknął sprawę, uznawszy zdarzenie za samobójstwo. Morderstwo tuż za plecami funkcjonariusza publicznego nie wygląda zbyt korzystnie w raporcie.

– Morderstwo? – zdziwił się Sherlock. – Z tego, co pan mówi, udział jeszcze kogoś jest bardzo mało prawdopodobny.

– Moje sugestie zostały zignorowane – gorzko wyznał Woodwith. – Arthur jednak spotkał się ze mną tydzień przed śmiercią i stwierdził, że musi się ze mną podzielić jakąś tajemnicą. Nie zdążył. Do dziś zastanawiam się, o jaką tajemnicę mogło chodzić. To nie był człowiek, którego łatwo można przerazić, a tamtego dnia był cały rozdygotany. Znałem swojego przyjaciela, nie odebrałby sobie życia. Nie dobrowolnie.

Sherlock po raz pierwszy widział nauczyciela tak przygnębionego, dobrze go jednak rozumiał. On sam właśnie dzięki Woodwithowi odkrył wartość płynącą z posiadania przyjaciela.

– Ale skoro Scotland Yard nie potrafił sobie poradzić, jak pan może mieć nadzieje na cokolwiek? – zapytał na głos.

– Nie mam już nadziei, ta stara sprawa to moje osobiste szaleństwo – zacisnął i rozprostował palce. – Postanowiłem się podzielić tą ponurą zagadką z najzdolniejszym ze swoich uczniów. Są szarady, do których rozwiązań nie znajdziesz w żadnym z podręczników. Jeśli udałoby ci się znaleźć coś, co ja przeoczyłem, okaże się, że uczeń przerósł mistrza.

Uśmiechnął się blado.

– Czy uczeń kiedyś przerośnie mistrza? – zapytał szeptem Sherlock Holmes. Duchy zamieszkujące gabinet starego dyrektora nie odpowiedziały, zazdrośnie strzegąc swych tajemnic.

***

W ciągu dwóch miesięcy od pierwszej wizyty chłopak przejrzał dokładnie każdy cal zakurzonego stryszku. Drobiazgowe poszukiwania nie dały jednak żadnych rezultatów. Przeczytał też całą dokumentację, jaką sporządzili śledczy Scotland Yardu. Lektura również nie okazała się pomocna, choć gdyby on prowadził sprawę, inaczej rozstrzygnąłby kilka kwestii na samym początku dochodzenia. Od początku śledztwa minęły jednak całe lata, nie miał więc możliwości wypróbować własnych konceptów, które miałyby sens tylko kilka godzin po morderstwie.

Coraz częściej dzielił przekonanie swojego nauczyciela, że wszyscy przeoczyli jakiś istotny szczegół, mogący zmienić samobójstwo w morderstwo. Przetrząsając zawartość biurka, trafił na fragment starego papieru listowego. Właściwie był to skrawek, z jednym tylko słowem „Kocham” – opatrzonym finezyjnym zakrętasem przy K. Woodwith potwierdził, iż znalazł ów skrawek przed nim, nie sposób było jednak ustalić, kto był nadawcą listu oraz jego odbiorcą.

Odkrycie tajemniczego skrawka papieru tylko wzmogło determinację Sherlocka Holmesa. Podążył nawet tropem spirytystycznych zamiłowań Cage’a. Weryfikacja choćby najbardziej podstawowych informacji o kilku działających w Anglii grupach okazała się niezwykle trudnym zadaniem. Tacy jak oni nie zwykli rzucać się w oczy, ich praktyki były bowiem piętnowane przez ogół społeczeństwa. Policja zaś z wielkim entuzjazmem przystępowała do działania, gdy tylko dali jej ku temu okazję.

Właśnie dawno zapomniane policyjne kroniki dały mu pewien pogląd na ludzi, u których pomocy poszukiwał Arthur Cage. Materiały zdobył w publicznej bibliotece – okazało się, że nawet Scotland Yard nie widzi sensu w przechowywaniu ksiąg liczących sobie więcej niż dwadzieścia pięć lat, jeżeli udokumentowano w nich wyłącznie pospolite wykroczenia.

Niektóre wpisy w starych księgach nie zaliczały się zdaniem Holmesa do pospolitych. Na przykład zatrzymanie Kozaka, niejakiego Valdisa Madusa. Śledczy powiązali go z czteroma zabójstwami w Londynie. Wszystkie ofiary zostały pozbawione serca, wątroby oraz mózgu. W czasie próby zatrzymania Madus próbował się podpalić; tylko dzięki szczęściu udało się go ugasić.

Jego późniejsze zeznania ocierały się o makabrę, były jednak niekompletne – najwidoczniej ktoś nadał sprawie wyższy priorytet i część zapisków została dokądś przeniesiona.

– Chciałem dokonać rytualnego oczyszczenia – relacjonował Madus śledczym. – By stać się częścią sfery, konieczna jest danina krwi lub ciała. Przeszedłem wszystkie próby. Została tylko marna, doczesna powłoka. Chciałem połączyć się ze sferą.

Ze słów Madusa wynikało, iż ten, komu uda się podobna sztuka, będzie mógł przemieszczać się swobodnie między światem żywych i umarłych. Kozak podał nawet niezbędne ingrediencje potrzebne do przeprowadzenia podobnego rytuału.

Z punktu widzenia chemika proces był dość ryzykowny, wymagał krzyżowania ze sobą substancji o niezwykle wysokiej temperaturze spalania. Jeśli chemik był nieuważnym amatorem, każdy błąd mógł zakończyć się tragicznie. Kwas siarkowy powodował rozległe i nieodwracalne uszkodzenia skóry. Oparzenia na dłoniach Cage’a musiały powstać właśnie na skutek błędu przy przygotowaniach. Nawet gdyby włożył obie dłonie do rozpalonego kominka, rany nie byłby tak rozległe.

– Czy Cage byłby na tyle zdesperowany, by porwać się na podobną rzecz – zapytał Sherlock na głos.

Nie chodziło tylko o chemię, do sukcesu potrzeba było jeszcze męskiego nasienia i świeżej krwi, utoczonej z ofiary. Ostatni fragment zeznań Kozaka tylko pogłębiał obawy młodego Holmesa.

– Nasz mistrz Frederick Moriarty doprowadzi nas do oświecenia. Mroczna dwudziestka przełamie barierę śmierci.

Większość tego jawiła się Sherlockowi jako kompletny bełkot, nie ulegało jednak dlań wątpliwości, że właśnie obecność nazwiska mistrza okultystów sprzed ponad pół wieku sprawiła, iż sprawę utajniono. Sherlock uznał trop za ślepy zaułek, postanowił pójść znacznie pewniejszą drogą chemii.

Doświadczenie mające rozwiać wszelkie wątpliwości nie dało jednak oczekiwanego rezultatu. Sherlock nie dysponował możliwościami pozwalającymi na skompletowanie wszystkich składników, stosował więc w niektórych wypadkach zamienniki. Jego wysiłki zakończyły się wybuchem, który spopielił wszystkie jego pomoce naukowe i poważnie zachwiał małą szopą położoną w sąsiedztwie największego lasu w okolicy. Sherlock został odrzucony na dwie stopy od stołu, włosy stanęły mu dęba, a brwi miał nadpalone. Grube, futrzane rękawice były w strzępach, ale osłoniły jego dłonie.

Siła tego, co uwarzył Cage, musiała być dwa albo trzy razy większa. To cud, że nie zginął w czasie próby.

Holmes był w kropce. Udało mu się rozwikłać zagadkę oparzeń na dłoniach, nie zbliżył się jednak nawet o krok do ustalenia, kto pozbawił profesora życia.

Z tygodnia na tydzień spędzał na miejscu zbrodni coraz więcej czasu – stało się ono jego samotnią. Ilekroć chciał zniknąć, wędrował na trzecie piętro. Ludzkie towarzystwo mu nie groziło; od czasu do czasu jego wysiłkom przyglądał się któryś z tamtejszych gryzoni.

Tygodnie zmieniły się w miesiące, zima w wiosnę, a wiosna w lato. Olśnienie przyszło w jeden z najcieplejszych dni czerwca.

Sherlock postanowił od rana zaszyć się w swej samotni. Miał ku temu kilka powodów.

Pierwszym był niespodziewany telegram od Mycrofta. Brat kreślił w nim wizję jego przyszłości, zachwalał walory uniwersytetu w Oksfordzie oraz zapewniał, iż po jego ukończeniu Sherlocka czeka świetlana kariera urzędnicza. Drugim z powodów była „Historia szlacheckich rodów Anglii”. W książce pożyczonej od profesora Woodwitha miał nadzieję znaleźć jakąś szerszą wzmiankę o Holmesach. Fascynowała go przeszłość własnego rodu, dlatego zgłębiał dzieło z nadzwyczajną gorliwością. Jednak tym, co naprawdę go tu sprowadziło, był Arthur Cage i zagadka jego niewytłumaczalnej śmierci. Tajemnica była dlań niczym irytujące swędzenie, które należało drapać. Wracał więc na stryszek, sadowił się w kącie i zaczynał rozważać wszystkie znane fakty.

Przerzucał kolejne stronice książki, nie bardzo zdając sobie z tego sprawę, błądził wzrokiem po dobrze sobie znanym pomieszczeniu. Zobaczył to, kiedy znajdował się w stanie największego rozkojarzenia. Z hukiem zatrzasnął czytaną lekturę.

Zamek w drzwiach. Otwiera się z łatwością, kiedy zaś rygluje się go od środka, stawia opór. Część mechanizmu musi być więc względnie nowa, zaś druga niewymieniana od niepamiętnych czasów.

Holmes włożył niemały trud w wymontowanie zamka i rozłożenie go na części pierwsze. Dokonawszy tego, zapomniał szybko o tamtym wysiłku, był bowiem o krok od przełomu.

Mechanizm zamka tylko w połowie zżerała rdza, druga połowa wyglądała na nieuszkodzoną. Jeżeli obie połowy mechanizmu pochodzą z tego samego okresu nie powinna zachodzić tak wielka różnica w zużyciu. Ktoś tuż przed morderstwem wymienił część zapadek, najpewniej po to, by móc dorobić do nich klucz. Cage faktycznie zamknął się od środka, ale jego morderca po prostu otworzył sobie drzwi. Jak minął miejscowego policjanta? Drzemka na służbie również nie wygląda przyzwoicie w raporcie, być może w grę wchodził jakiś środek nasenny.

Sprawa była poważna, musiał się upewnić.

Czeladnik ślusarza był zdziwiony prośbą Sherlocka o wgląd w archiwalne rejestry zamówień sięgające tak daleko wstecz. Kilkadziesiąt pensów skutecznie zagłuszyło jednak wszelkie zgłaszane wcześniej wątpliwości w tej sprawie.

Wpis liczący sobie niemal równo dwadzieścia lat sprawił, że Sherlock otworzył oczy ze zdumienia. Zamówiono komplet zapadek oraz klucz, wykonany wedle pasującego do nich wzoru.

Zamówienie pochodzi z okresu tuż przed morderstwem i nie zostało spisane ręką ślusarza ani żadnego z jego pomocników.

Mało znana gałąź nauki – grafologia – oddała Holmesowi wielkie usługi.

Kobieta targana sprzecznościami, nad wyraz dbająca o łączenia między literami. Prostota „e”, wskazuje desperację, kunszt „z” zdecydowanie. Słabszy nacisk przy „a” niewątpliwie dowodzi znudzenia. Zawijas przy „k” taki sam jak na skrawku papieru z gabinetu. Być może ów rozmach dowodził tęsknoty za namiętnością wszelkiego rodzaju.

Nowe ślady dostarczyły też nowych pytań. Czy to możliwe, żeby prowadzący latami poszukiwania Woodwith nigdy tu nie dotarł? A może cała ta sprawa była jakąś pokrętną mistyfikacją?

Znał tylko jeden sposób, by się o tym przekonać.

***

Deszcz rozpadał się na dobre. Już wkładając swój letni płaszcz, Sherlock przypuszczał, że wiszący nad okolicą ciemny cumulonimbus przyniesie ze sobą ulewę.

Miał rację. Jego plany były jednak zdecydowanie ważniejsze niż kaprysy pogody. Postawił więc kołnierz swojego płaszcza, jeszcze raz sprawdził, czy „Historia szlacheckich rodów Anglii” spoczywa bezpiecznie w suchej, wewnętrznej kieszeni stroju i wyszedł.

Pokonanie drogi dzielącej jego dormitorium od domu profesora Woodwitha zajmowało mu normalnie około dwudziestu minut, tym razem czas ten wydłużył się prawie dwukrotnie. Kiedy przemoczony od stóp do głów w końcu dotarł do celu swej wędrówki, powróciła do niego pewność, że postępuje właściwie. Zupełnie, jakby widok małego, niesymetrycznego domu dodawał mu odwagi. Zapukał do drzwi.

Otwarto mu dopiero po czwartej próbie – kiedy już gotów był dać za wygraną i zawrócić tam, skąd przyszedł.

– Sherlock? – usłyszał. – Co tutaj robisz? Jesteś cały mokry, na litość boską!

Nim zdążył wydusić z siebie choćby jedno słowo odpowiedzi, został wciągnięty do środka. Ściekająca z niego strugami woda obficie zmoczyła maleńki dywan w przedpokoju. Główny winowajca takiego stanu rzeczy – jego własny płaszcz – szybko wylądował na haczyku wieszaka. Nie było sensu protestować, kiedy dwie delikatne dłonie wprawnym ruchem zsunęły mu go z ramion.

Z czynieniem mu wyrzutów gospodyni wstrzymała się jednak aż do momentu, gdy znaleźli się w salonie.

– Panie Holmes, to pan nie wie, że w taką ulewę to strach psa na zewnątrz wypuścić? Gdybym była twoją matką, solidnie przetrzepałabym ci skórę! Pochorujesz się, młodzieńcze, a o ile mi wiadomo, nie masz w pobliżu żadnego znajomego doktora.

W tonie jej głosu dało się wyczuć autentyczne rozdrażnienie, które słabło jednak z każdym wypowiadanym słowem.

Jill Woodwith już dawno przyzwyczaiła się do jego częstych wizyt w domu. Nie raz i nie dwa podśmiewała się z młodego przyjaciela swojego męża. Niejednokrotnie bywało tak, że wpadał do gabinetu profesora podekscytowany nowym odkryciem, którego właśnie dokonał. Czas i pozostałe trywialne okoliczności traciły wówczas na znaczeniu.

Mimo dwóch lat znajomości rzadko nadarzała się okazja do dłuższej rozmowy z panią profesorową. Zwykle wymieniali ze sobą najwyżej kilkanaście błahych uprzejmości. Jedynym wyjątkiem był pewien wrześniowy dzień – profesor spóźnił się wtedy na zapowiedzianą wcześniej lekcję. Jego żona poczuła się więc w obowiązku dotrzymać Sherlockowi towarzystwa. Cytrynowe ciasto zamiast do gabinetu profesora zostało przyniesione do pokoju obok.

Rozmawiało im się swobodnie. Jill, jak kazała się do siebie zwracać, szybko skróciła początkowy dystans.

– Robert mówił, jaki trafił mu się lotny i ambitny student. Wprost nie może się ciebie nachwalić. A i w niego samego wstąpiła jakby nowa energia, z czego i ja przyznam szczerze, jestem bardzo zadowolona.

Sherlock odnotował wtedy dziwny uśmiech i rozluźnienie większości mięśni na jej twarzy. Nie było też żadnych nerwowych spojrzeń na boki. Gestykulacja nie była nadmierna, oddychała regularnie. Był skłonny jej wierzyć.

– Mój mąż jest mimo wszystko słodkim idealistą – ciągnęła dalej. – Ja uważam, że geniusze ze szkolnych ław zwykle kończą jako życiowo niezaradne ofermy. Weźmy choćby taki drobny hazard. Arystoteles czy Sokrates nie powiedzą ci, kto wygra w przyszłym tygodniu szóstą gonitwę dnia na torze w Londynie.

– Oni nie, ale są inne sposoby, żeby zwiększyć prawdopodobieństwo rozwikłania zagadki – wypalił wtedy, zanim zdążył sobie przypomnieć, że przecież jest chorobliwie nieśmiały. Lekcję z profesorem dawały niesamowite efekty.

– Hmm… – skwitowała podobną brawurę Jill. Na więcej nie pozwalał jej tkwiący w ustach kawałek cytrynowego ciasta.

Nie trzeba było mieć jego daru, by zauważyć, że powątpiewa w jego słowa. Brawura go jednak nie opuszczała. Wziął do ręki gazetę leżącą na pobliskiej półce i zaczął od niechcenia przeglądać kolumny poświęcone rozmaitym sportom.

Po dwóch minutach odłożył gazetę z powrotem na miejsce.

– W szóstej postawiłbym na Gwiazdę Wschodu – orzekł w końcu.

Roześmiała się.

– Podoba mi się twój pewny ton, ale Gwiazda Wschodu nie jest faworytką. Z tego co wiem, jej ostatnie gonitwy to jedna wielka katastrofa.

– Ma największe szanse na zwycięstwo – upierał się Holmes.

– No dobrze, już dobrze. Postawię funta na Gwiazdę, ale będzie to pewnie jedna z najgorszych moich decyzji. To się nie godzi. Jestem kobietą, a kobieta instynktownie powinna stawiać na najlepszego konia.

Znów rozległ się jej śmiech.

Profesor przybył po przeszło godzinie i miał spore trudności z przerwaniem dyskusji, jaka rozgorzała do tego czasu. Wyglądało na to, że wzorem męża, pani profesorowa również potrafi znaleźć w sobie zapał do studiów nad książkami. Może nie w tak olbrzymim zakresie jak małżonek, ale miała ogólne pojęcie o wielu dziedzinach. Wyratowała tym samym swego gościa od nudy towarzyszącej zwykle oczekiwaniu. Sherlock nade wszystko nie znosił nudy.

Tydzień później dowiedział się, iż ów tak beznadziejnie zainwestowany funt rozmnożył się trzydziestokrotnie.

***

Teraz stał i obserwował wesołe iskierki tańczące w jej dużych, niebieskich oczach. Zauważalna opuchlizna na powiekach, efekt braku snu. Na lewym policzku ślady odgniecenia, prawdopodobnie pozostałości po wielu nieudanych próbach zaśnięcia. Ślad nieregularnego wzoru zdobiącego poszewkę.

Z włosami również nie zdążyła się uporać, zwykle misternie ułożone, tym razem opadały swobodnie w dół pleców. Kilka niesfornych kosmyków sterczało na wszystkie strony. Było też całkiem sporo takich, które utraciły swój naturalny złoty kolor, pokrywając się znacznie mniej miłą dla oka siwizną.

Zastanowił się, ile Jill Woodwith może mieć lat. Trzymała się całkiem nieźle. Twarz miała ładną, nieco pulchne policzki pokrywał zdrowy rumieniec, szczękę miała delikatnie wysuniętą, nos za to duży i długi. Nie rujnował on jednak ogólnego wrażenia. Przyglądając się tej twarzy, można było łatwo dać się zwieść i nie byłoby to wielką ujmą.

W okolicach wąskich ust – tak skorych do spontanicznego uśmiechu, nawet w czasie ich krótkich rozmów – nie widział śladu choćby najmniejszej zmarszczki. Te pojawiły się dopiero na dość krótkiej szyi, całkiem wyraźne, ale jeszcze do zatuszowania przy pomocy pudrów.

Jego wizyta była jednak niespodziewana, nie było więc czasu na pudry i smarowidła. Nawet prosta, popielata suknia, którą miała na sobie, była wkładana w sporym pośpiechu. Miała częściowo zawiązane sznurówki; wyglądało to przyzwoicie wyłącznie dzięki broszy spajającej całość.

Zwrócił uwagę na skórę jej dłoni. Tu również czas odcisnął swoje piętno, podobnie jak tysiące igieł setki razy kaleczących koniuszki palców w czasie szycia. Nigdy nie pracowała fizycznie, jedyne jej zajęcia to wyszywanie i gra na wyścigach konnych, skonstatował. Szerokie biodra, suknia mająca maskować ów fakt. Czyżby wstyd? Bliżej jej do pięćdziesiątki niż do czterdziestki, uznał w końcu, przy okazji na pół uderzenia serca zatrzymując się na klatce piersiowej Jill. Wypukłości były jakieś większe. Mógł się mylić, nigdy nie spoglądał na piersi. Siedemnastoletniemu dżentelmenowi podobne sprawy nie powinny zaprzątać uwagi.

– Przyszedłem zwrócić profesorowi pożyczoną książkę – odparł Sherlock Holmes, ostatecznie uznając w duchu, że spoglądanie na piersi jest intelektualnie jałowe, a więc mało interesujące.

– Robert jest w Leeds. Pewnie teraz siedzi gdzieś pod miastem z tą swoją strzelbą i psem, polując na jakiegoś lisa. Mężczyźni! Zostawił mnie samą na dwa, może trzy tygodnie.

Nie, pomyślał Holmes, Woodwith nigdy nie polował. Ta wymówka jest wyjątkowo zła, widocznie na opracowanie lepszej nie było czasu.

Ból gardła, ból głowy, stale powiększone węzły chłonne, coraz częściej odwoływane spotkania z powodu nagłych niedyspozycji. Syphilis całymi latami potrafi rozwijać się bezobjawowo. Straszna pamiątka po miłosnym trójkącie z lat młodości. Zbyt bliski związek z Arthurem, zaczyna właśnie zbierać swoje żniwo. Ona musi o tym wiedzieć, prawdopodobnie już od dawna mąż nie obcuje z nią cieleśnie. Wyraźne zmęczenie na jej twarzy i małe, żółte drobiny pod paznokciami świadczą o nasileniu objawów. Gwałtownym nasileniu. Jodyna, którą stosowano do przemywania ran, otwierających się w końcowym stadium choroby, miała żółtawy odcień. Spędziła przy nim całą noc, nie opuściła go. Podobnie jak nie opuściła go dwadzieścia lat temu, kiedy Arthur Cage pogrążony w swym obłędzie, chciał złożyć swojego przyjaciela w rytualnej ofierze.

Sherlock Holmes poczuł, że ogarnia go smutek. Czy umierający profesor zasługiwał na prawdę, za którą gonił do ostatnich dni? Czy świadomość zdrady przyjaciela, który chciał go prosić, by poświęcił siebie dla jego celów, w czymkolwiek by mu teraz pomogła?

Sherlock wiedział, że to była tajemnica, której Cage nie zdążył wyjawić swemu kochankowi. Co było jeszcze gorsze, jej poznaniu zapobiegła Jill. Uratowała jednego z mężczyzn, zabijając drugiego.

Dopuściła się zbrodni prawie doskonałej i przez tak długi czas potrafiła wodzić za nos jedynego śledczego, skonkludował Holmes. Jej czyn z pewnością był zły, ale czy rozgrzebanie starych ran właśnie teraz komuś posłuży?

Cage od wielu lat nie żyje, a Woodwith wkrótce do niego dołączy. Czy będąc na łożu śmierci, powinien poznać prawdę?

            Widząc zbolałą minę młodego Holmesa, machnęła lekceważąco ręką.

– To nic – powiedziała. – Często się tak zdarza, ale ja nie wypuszczę cię z powrotem na tę ulewę. Nie bez kubka porządnej, mocnej herbaty. Może do tego czasu przestanie padać.

Świat za oknem jednak wciąż tonął w deszczu, kiedy gospodyni postawiła przed nim naczynie po brzegi wypełnione parującym jeszcze napojem.

– Co tu robisz? – zapytała powtórnie. – Tak naprawdę, książka to nie jest wystarczający powód, by brać niechcianą kąpiel podczas spaceru.

Sherlock poczuł nagłą ochotę skosztowania herbaty, kubek jednak wciąż był przeraźliwie gorący. Powiódł więc oczyma po bogatym księgozbiorze, a gdy nie mógł już udawać, że zawartość regału jest aż tak zajmująca, poprawił się nerwowo na kanapie. Wiekowy mebel zaskrzypiał niespodziewanie, drwiąc z wysiłków młodzieńca.

Jill Woodwith, siedząca w fotelu naprzeciw, ograniczyła się do delikatnego uśmiechu. Dała mi czas, uświadomił sobie Sherlock.

– Bo ja… – zająknął się na moment, ale już po chwili wyznał – Rozwiązałem ją. Rozwiązałem zagadkę Arthura Cage’a.

– A w jaki sposób to uczyniłeś? Nie sprostali temu zadaniu nawet śledczy ze Scotland Yardu. Pobił ich wszystkich szesnastoletni uczniak.

Uśmiech kobiety stał się naprawdę szeroki, niebieskie oczy rozbłysły.

– Siedemnastoletni. Wczoraj miałem urodziny. – Z jakiegoś powodu udzielenie sprostowania wydało mu się istotne.

– I zapewne pomogła ci wielokrotna lektura „Dedukcji” sir Doyle’a? Och, może będziesz w przyszłości detektywem? – Rozbawienie i szyderstwo mieszały się ze sobą.

Sherlock zacisnął pięść i zaczął swą opowieść.

– Faktycznie pomocne były reguły dedukcji. – przyznał młody Holmes. – Scotland Yard potraktował sprawę po macoszemu. Najprościej było uznać całe zajście za samobójstwo. Był sznur, było ciało, a pokój został zamknięty od wewnątrz. Mam powody sądzić, droga pani Woodwith, że pan Cage nie targnął się na swoje życie. Miał wroga, kogoś, kto miał klucz do jego pokoju. Był też zdeterminowany, by pozbyć się dyrektora. Bez wątpienia był drugi komplet – odkryłem to, przeglądając stare księgi ślusarza. Pytanie jest zatem proste. Dlaczego my wiemy tylko o jednym egzemplarzu klucza do pokoju pana Cage’a? Ktoś starannie zatarł za sobą ślady. Ja wiem… Morderca chciał uratować…

Zanim jednak zdołał zakończyć swój wywód, pani Woodwith przerwała mu, podnosząc się z fotela. Nim się obejrzał, siedziała tuż obok. Stara kanapa zaskrzypiała pod nowym ciężarem.

– Już dość – rzekła zdecydowanie. – Twoja koszula za nic nie chce schnąć. Koniecznie trzeba coś z tym zrobić.

Przysunęła się tak blisko, że wyraźnie poczuł woń piżmowego pachnidła, którego użyła. Otwarte oczy, przyśpieszony oddech, zaciśnięte usta. Możliwość ataku? Prawdopodobna. Odległość od drzwi? Osiem kroków.

Palce Jill Woodwith szybko uporały się z guzikami. Poły koszuli rozsunęła na boki. Na światło dzienne został wystawiony jego blady i wątły tors. Holmes był zbyt zaskoczony jej zachowaniem. Nie okazał wszakże niezadowolenia, choć w normalnych okolicznościach z pewnością tak właśnie by się stało.

Sherlock pozostawał tak mizernej budowy, że z łatwością mogła mu policzyć żebra. Treningi na sali poprawiły szybkość oraz celność jego ciosów. Jednakże postępy w budowaniu fizycznej tężyzny były nikłe. Złościło go to, że stojąc w ringu, musiał w dalszym ciągu polegać na kombinacjach ciosów oraz szybkości swoich nóg. Nigdy nie wchodził między liny, by powalić przeciwnika jednym nokautującym ciosem.

Złość tak dobrze znana z ringu powróciła doń, kiedy Jill zaczęła go rozbierać, a później mu się przyglądać. Zupełnie jakby miał na piersiach wymalowany jakiś interesujący znak. Sherlock naraz gorąco zapragnął wysunąć ramiona z mokrego ubrania albo możliwie szybko założyć je z powrotem. Targały nim sprzeczności.

Pani Woodwith niespodziewanie położyła mu rękę na piersi, gładząc ją z niemal matczyną czułością.

– Bystry z ciebie chłopak, Holmes – powiedziała, a jej ręka zataczała szerokie kręgi od ramion aż do pępka. Pomimo że jej dłoń była ciepła, ciało Sherlocka zareagowało przedziwnie – na ramionach pojawiła się gęsia skórka, na policzki zaś wypełzł mu rumieniec w kolorze dojrzałej wiśni. Co ona robi? Dlaczego? Dlaczego moje ciało reaguje tak… Ścisły, wyćwiczony w analizowaniu rzeczywistości i rozwiązywaniu jej zagadek umysł młodzika na próżno poszukiwał logiki w tym, co się działo. Żona profesora, jego mentora…

Zachichotała.

– Och, ty się rumienisz! Ładnie, niczym młoda panna.

Sherlock wciąż czuł obecność jej ręki na odsłoniętym torsie. Musiał przyznać w duchu, że zabiegi, jakim był poddawany, były całkiem przyjemne.

Ręka coraz dłużej pozostawała w okolicach pępka, a nawet przesuwała się dalej, rozwiązując troki jego spodni. Chciał protestować, ale głos jakoś dziwnie uwiązł mu w gardle. Mokra koszula stała się najmniejszym z jego kłopotów. Jill niby przypadkiem pogłaskała jego krocze, zaczerwienił się jeszcze mocniej. Tak potrzebne w tej chwili słowa nie nadchodziły. Nie potrafił rzec nic sensownego, poczuł się nagle bezradny, zupełnie jak w czasach poprzedzających spotkanie z profesorem.

Ona tymczasem przysunęła się jeszcze bliżej. Odległość dzieląca ich od siebie zmniejszyła się do ledwie kilkunastu cali. Kanapa zaskrzypiała, otwarcie dworując z heroicznej walki Sherlocka Holmesa o zachowanie panowania nad sobą.

– Ja wiem – palnął w końcu, wkładając w te dwa słowa nadzwyczajny wysiłek. – Rozwiązałem…

– Ja wiem, że ty wiesz Sherlocku. – Usłyszał, gdy nachyliła się ku niemu. W jej niebieskich oczach znów coś błysnęło. Łza? Kochała ich obu.

Pocałunek był miękki i nieśpieszny. Pierwszy w życiu Holmesa. Zaskoczyło go, że język Jill tak łatwo wcisnął się do jego ust. Zaskoczyło go to, że odpowiada na jej delikatne muśnięcia. Nieporadnie, ale jednak. To był mokry taniec, w którym jedno z tańczących nie miało pojęcia o krokach. Zacisnął oczy i całował, całował z całą swoją młodzieńczą zapalczywością. Ona zaś potrafiła całować znakomicie. Jest bardzo przyjemnie, zdecydował tuż przed tym, jak zacisnął powieki.

Przestała, gdy ponownie otworzył oczy. Był oszołomiony, bezwiednie położył się na kanapie. Zdradziło go własne ciało – sztywność, która czasem nawiedzała go zaraz po przebudzeniu, pojawiła się teraz. Większa niż kiedykolwiek wcześniej.

– Niegrzeczny chłopiec, oj, jak bardzo niegrzeczny – zaszczebiotała, jednocześnie radząc sobie z drugim z troków przy jego spodniach.

– Co? – wychrypiał Sherlock.

– Nagroda za błyskotliwość – wymruczała i jego spodnie zjechały w dół aż do kostek.

Mokra plama na jego białych kalesonach nie była wielkich rozmiarów, ale z pewnością była dostrzegalna. Starał się z całych sił, naprawdę się starał. Podniecenie jednak wciąż narastało. Żadne księgi czy pisma opisujące potęgę cielesnej żądzy nie były w stanie, choćby w przybliżeniu, oddać jej siły. Ogarnął go nagły strach, że wszystko się zakończy, zanim na dobre się zaczęło. Bliskość pani Woodwith, jej ciepło, pocałunek – to wszystko go usztywniało. Dosłownie i w przenośni.

Z jego członka wypływały pojedyncze krople gęstej, białej mazi. Nie widział ich, ale czuł je tak samo, jak czuł ogień palący go w podbrzuszu oraz lędźwiach. Czuł, że kiedy w końcu uwolni buzującą w nich siłę, nie będzie to kropla, tylko deszcz przewyższający rozmiarami ten dudniący za oknem.

Nic takiego się jednak nie stało.

Erupcja nie nastąpiła i to pomimo faktu, że Jill włożyła mu rękę tam, gdzie nawet on sam nieczęsto ją wkładał. Złapała go i pewnie zacisnęła na nim palce. Jednocześnie wykonała delikatny ruch ku dołowi. Skóra ustąpiła, ukazując wciąż ukryty pod materiałem kalesonów zarys główki. Pieściła go z najwyższą ostrożnością, możliwie jak najdelikatniej i jak najwolniej.

Gdyby Sherlock mógł się w tej chwili zdobyć na jasne myślenie, z pewnością doszedłby do wniosku, że chce go uchronić przed błyskawicznym końcem. O klarowność myśli było w podobnym położeniu niezwykle trudno, stać go było zatem wyłącznie na wpatrywanie się w drewniany sufit i sapanie. Było mu tak przyjemnie, tak błogo, jak jeszcze nigdy. Wystarczyły ledwie dwa bardziej zdecydowane ruchy na jego wyprężonym instrumencie, a pieszczony chłopiec znalazł się na granicy. Oddech miał płytki; ni to jęknął, ni to krzyknął.

Przelotnie uniósł brodę do mostka, by obserwować coraz to większą plamę na swoim kroku. Widział też, jak biała tkanina unosi się i opada. Dotychczas nie miał pojęcia, że kobiece dłonie potrafią być aż tak zręczne i ciepłe. Rozsmakował się w swojej przyjemności tak dalece, że głos pani Woodwith dotarł do jego uszu jakby z oddali, mocno przytłumiony.

– Podnieś się, mój drogi – przemówiła łagodnie, ale coś w jej w jej głosie wymogło na nim posłuszeństwo.

Spełnił prośbę, ociągał się jednak możliwie długo. Daleki był od samokontroli, a bardzo niewiele brakowało, by chwycił się za przyrodzenie i szybkimi, posuwistymi ruchami własnej dłoni podarował sobie rozkosz.

Zdawało mu się, iż gracją ruchów równa się słoniowi z dalekiej indyjskiej kolonii. Obserwowała jego wysiłki z wypisaną na twarzy mieszaniną rozbawienia i zniecierpliwienia.

Kiedy w końcu udało mu się przyjąć żądaną pozę, Woodwith uśmiechnęła się, jakby gratulując mu małego triumfu nad pochłaniającym go gwałtownie pożądaniem.

Zetknąwszy ze sobą czubki palców obu dłoni, wpatrywała się w niego jeszcze przez kilka uderzeń serca, aż w końcu przemówiła z wyraźnie wyczuwalnym wahaniem w głosie.

– Widać twoja bystrość nie rozłożyła się równomiernie na wszystkie dziedziny. Znacznie lepiej radzisz sobie z zagadkami śmierci aniżeli życia. Jeśli chodzi o dawanie owego wespół z kobietą, jesteś wręcz zielony. No cóż, zobaczmy, co my tu mamy…

To mówiąc, pozbawiła chłopca resztek odzienia. Jego dumnie wyprężony fallus przestał być krępowany przez nasiąknięty materiał. Młody Holmes nie był w stanie sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wcześniej jego narząd zrobił się tak gruby od nabiegłej doń krwi. Z pewnością na grzybkowatej główce koloru ciemnej purpury nigdy wcześniej nie zebrało się aż tyle jego własnej wydzieliny. Obrzękłe jądra zaczęły sprawiać chłopcu odrobinę bólu. Był na skraju, a przecież kobieta dotykała go ledwie przez chwilę.

Jill powoli podciągnęła sukienkę ku górze, pozwalając Sherlockowi bez skrępowania błądzić spojrzeniem po bladości łydek, przechodzących w wypukłości kolan i dalej, aż po wewnętrzną stronę ud. Dotychczas skrzętnie skrywane przed nim miejsce u złączenia kobiecych ud okazało się fascynujące i hipnotyzujące zarazem. Kręcone włosy o barwie nieco ciemniejszej niż te, które widział na jej głowie, gęsto porastały wypukły wzgórek. Nieco niżej znajdowało się wejście do jej kobiecości. Dla młodego człowieka miejsce to jawiło się niczym tajemnica, burząca krew w żyłach i zachęcająca do poznania. Będąc tak blisko, a jednocześnie tak daleko, całym sobą pragnął tylko eksplorować je i odkrywać.

Pierwsza próba zakończyła się klęską. Jill usiadła młodemu Holmesowi na kolanach, a ten spróbował ponownie odnaleźć jej usta swoimi. Kobieta pewnie chwyciła sztywne przyrodzenie, jednocześnie drugą ręką unosząc skrawek sukni dla zapewnienia mu bardziej swobodnego dostępu do jej intymnych miejsc. Wpuściła go między nogi.

Biała struga wystrzeliła w momencie, w którym od celu wędrówki dzieliło ją ledwie kilka cali. Gęsta, biała ciecz obficie spryskała wewnętrzną część jej uda. W powietrzu rozszedł się ostry zapach, którego nie da się pomylić z niczym innym. Zapach samczego nasienia. Sherlock jęknął na wpół z nieoczekiwanej ulgi, na wpół ze wstydu. Nie pomógł na pewno cichy śmiech, brzmiący mu w uszach z siłą armatniej salwy.

– Spokojnie, młody ogierze. Nie spisałeś się, to prawda, ale to jeszcze nie powód, by zawstydzać moje róże intensywnością czerwieni.

Po raz pierwszy w swym krótkim życiu Sherlock Holmes zapomniał języka w gębie. Kompletnie nie wiedział, co może odpowiedzieć. Pani Woodwith wyratowała go również od tej niezręczności.

– Ależ Sherlocku, czyżbyś zapomniał, że jako kobieta zawsze muszę stawiać na właściwego konia?

Nie zaczekawszy na odpowiedź, obsypała jego twarz delikatnymi pocałunkami. Oczy, czoło, oba policzki, szyję i nagi tors. Pieszczota chłodziła jego rozgrzaną skórę, była przyjemna, nawet mimo wyraźnego odpływu męskiego wigoru, zastąpionego przez rozleniwiającą miękkość.

Zatoczywszy niewielkie kółko wokół jego lewego sutka, Jill ucałowała go w czoło.

– To jeszcze nie koniec, mój ogierze – wyszeptała.

Język znów znalazł język, zawzięta rywalizacja między gibkimi narządami rozgorzała na nowo. Namiętność, niczym przyduszony chwilowym podmuchem płomień, rozgorzała z nową siłą.

Trwało to długo, ale rozsmakowany w głębokich, wyuzdanych pocałunkach Holmes zaczął odzyskiwać siły, a jego skompromitowany przyjaciel coraz natarczywiej domagał się szansy na rehabilitację.

Sherlock odważnie pieścił piersi żony profesora. Podobała mu się ich miękkość, to, jak leżały w dłoni czy w końcu to, jak kobieta reagowała, gdy drażnił jeden bądź drugi sutek. Coraz wyraźniejsze stożkowate kontury odznaczały się pod suknią. Dość długo bawił się odkrywaniem zalet kobiecego biustu. Nową rozrywkę porzucał jedynie w momencie, gdy Jill obdarowywała go jakimś szczególnie namiętnym pocałunkiem. Wszak nie mógł pozostać dłużny.

W końcu jednak palce młodzieńca znalazły sznurówki na jej plecach i zaczęły je systematycznie rozplątywać. Z każdą kolejną sznurówką stawał się coraz bardziej i bardziej niecierpliwy. Kompletna nagość siedzącej mu na kolanach kobiety ostatecznie przypieczętowała powrót jego członka do stanu pełnej erekcji. Pani Woodwith podniosła się z kolan młodego Holmesa zaledwie na moment. Oczy jej błyszczały, kiedy jednym ruchem ręki pozbyła się całkiem rozsznurowanej sukni. Holmes wyczytał w jej spojrzeniu nieme pytanie: Co teraz, chłopcze?

On wiedział, że drugiej szansy nie zmarnuje, że nie może tego uczynić, choćby ziemia miała się otworzyć. Mimo to stracił kilka cennych sekund na napawanie się nagością profesorowej. Jej figura była naznaczona przez upływający czas. Delikatnie zaokrąglony brzuch, piersi coraz bardziej obwisłe, pozbawione młodzieńczej jędrności, talia, na której próżno było szukać śladów świadczących o niegdysiejszej szczupłości pani Woodwith. Była wszakże pierwszą kobietą odsłaniającą przed nim tajemnice ciała. Dla niego była przepiękna, nie zamieniłby jej na żadną inną.

Chciał coś powiedzieć, coś takiego, co oddałoby choć część jej piękna i sprawiło jej przyjemność. Zamiast tego głośno przełknął ślinę i wyszeptał:

– Niesamowite.

Za swój niewyszukany komplement otrzymał w nagrodę jej szczery uśmiech. W tamtej chwili nie mógłby być szczęśliwszy. Ponownie usiadła mu na kolanach.

W mgnieniu oka z młodego chłopca Sherlock Holmes stał się mężczyzną. W jednej chwili siedziała mu bokiem na kolanach, w następnej odwróciwszy się twarzą ku niemu, wprowadziła go do swego wnętrza. Oplotła ciasno nogami i zaczęła poruszać biodrami. Powoli i z wyczuciem.

Tym razem kochanek szybko zrozumiał zasady rządzące grą i wspomógł jej ruchy własnymi. Dwa ciała zespoliły się w jedno.

Zaskakujące były dla młodzika zarówno ciepło panujące w tej osobliwej jaskini, jak i ciasnota. Musiał też włożyć niemały wysiłek, by wytrzymać dość wysokie tempo, które zostało mu narzucone. Potrafił sobie jednak z łatwością wyobrazić gorsze prace fizyczne niż obecna, choć wykonywał ją poniekąd w ciasnocie i wilgoci.

Tej zaś było coraz więcej. Oddawali się sobie nawzajem z coraz większym zapamiętaniem. Sherlock poczuł, jak wraca doń znana już skądinąd błogość. Jill niespodziewanie pchnęła go w klatkę piersiową. Nie włożyła w to wcale wiele siły, ale wystarczyło, by znów wyciągnął się jak długi na kanapie. Coraz bardziej rozpalona kobieta szybko wgramoliła się na Holmesa. Usadowiwszy się okrakiem na jego biodrach, zajrzała mu głęboko w oczy. Patrzyła długo, jakby ostatecznie pragnęła zyskać pewność.

– Chcesz, żebym cię ujeżdżała? – zapytała.

Tym razem zaczekała na odpowiedź, choć pewnie z łatwością mogła ją wyczytać w jego oczach.

– Tak – odparł zgodnie z prawdą. Zaskoczyła go pewność, jaką usłyszał we własnym głosie.

Osunęła się więc na jego sztywność. Dosiadła go z wyraźną wprawą i przyjemnością, po pierwszych kilku ruchach zamknęła oczy. Opadała i unosiła się na nim przez długi czas. Sherlock w najbardziej śmiałych ze swych marzeń nie mógł przypuszczać, że odczuwana przyjemność będzie tak duża.

Nawet ocierające się o jego tors kosmyki włosów Jill stanowiły rodzaj pieszczoty. Kiedy myślał, że doświadczył już wszystkiego, ona pokazywała mu coraz to nowe krainy intensywnych doznań. Czasami – podobnie jak pani Woodwith – pozwalał sobie na głośne westchnięcie czy też jęk wyrażający aprobatę.

Stopniowo stęp zmienił się w kłus, ten zaś przeszedł w galop. Niepohamowany galop. Zanurzał się w niej już bez najmniejszego oporu. Każdy, nawet najdrobniejszy ruch niósł ze sobą nową porcję przyjemności. Mężczyzna wyraźnie czuł, jak kobiecość zaciska się i pulsuje na jego fallusie. Oboje osiągnęliby w tej pozycji rozkosz, gdyby będący u kresu wytrzymałości Holmes nie wysunął się przypadkowo ze swej kobiety.

Drobna przerwa sprawiła, iż nagle zapragnął odmiany. Kiedy wyartykułował swój zamiar, pani Woodwith po raz kolejny się uśmiechnęła.

– Szybko się uczysz – wysapała. – Może i w alkowie któregoś dnia wielu przewyższysz bystrością.

Bez zbędnej zwłoki zamienili się miejscami.

Ona zajęła pozycję na klęczkach, wypinając się, on niecierpliwie przyciągnął jej biodra do siebie. Ze zmiany pozycji nie były zadowolone tylko stare sprężyny kanapy, które po raz wtóry odezwały się w daremnym proteście. Wkrótce skrzypiący mebel zagłuszyły głośne stęknięcia gospodyni, która dla zwiększenia dawki przyjemności włożyła rękę między nogi i zaczęła się tam pocierać. Znać było, że pozycja niezwykle jej odpowiada. Była niczym suka. Wypełniał ją całkowicie.

Sherlockowi również krew gotowała się w żyłach. W każdy kolejny sztych wkładał całą swoją młodzieńczą siłę i zapał. Rozległo się krótkie trzask! I jeszcze jedno, a za nim kolejne. Nie wiedział, skąd przyszło mu na myśl, że klaps może przypaść jej do gustu, zawładnęły nim instynkty. Na krągłym pośladku Jill pozostał wyraźny, zaczerwieniony ślad. Włożył w uderzenie znacznie więcej siły, niż zamierzał. Mimo to kobieta zwiększyła częstotliwość własnych ruchów. Podążył za jej przykładem.

Wśród wypełniającego salon odgłosu obijających się o siebie bioder rozległ się przeciągły jęk, który powtórzył się po krótkiej chwili.

Mgliście pamiętał późniejsze wydarzenia, ostatni pocałunek czy powrót do domu były dla niego zasnute mgłą otępienia. Był pijany szczęściem. Dopiero widok spakowanej walizki, stojącej w rogu dormitorium, spowodował nieprzyjemne ukłucie w piersi.

***

Dotarł pod wskazany adres o pierwszym brzasku. Baker Street 221B. Już w trakcie wspinaczki po nierównych stopniach krętej klatki schodowej usłyszał hałas.

O piątej nad ranem zza drzwi jednego z mieszkań dobywało się zawodzenie, podobne do tego, które wydaje ranny jeleń tuż przed wyzionięciem ducha. Hałasy były tak donośne, że z pewnością każdy mieszkaniec kamienicy nie cierpiący na głuchotę klął i złorzeczył na rannego grajka.

Darował sobie bezcelowe próby dobijania się do drzwi, po prostu położył rękę na mosiężnej gałce. Były otwarte. Wkroczywszy do salonu, potrzebował dłuższej chwili, by przyzwyczaić uszy do głośnego zawodzenia. Patrzył na wnętrze mieszkania, którego jeszcze nigdy nie odwiedzał, ale bardzo uważnie je obserwował. Ludzie Mycrofta Holmesa słynęli z dyskrecji. Nastał jednak dzień, w którym ciekawość wzięła górę nad wszystkim innym.

Minęło tyle lat od ich ostatniej rozmowy.

Sherlock Holmes nie okazał jednak najmniejszego zdziwienia pierwszą od siedemnastu lat wizytą starszego brata. Siedział na drewnianym stole ze skrzyżowanymi nogami, w jednej ręce trzymał skrzypce w kolorze orzecha, w drugiej zaś długi smyczek, którym wodził po strunach z góry do dołu. Efektem tegoż był ów piekielny hałas kaleczący bębenki drugiego z Holmesów.

Mycroft z trudem rozpoznał własnego brata. Czarne włosy sięgały Sherlockowi niemal do ramion, wyhodował też delikatny czarny zarost okalający szczękę i kończący się zapewne w okolicach uszu. Jego twarz nabrała ostrzejszego, bardziej zdecydowanego wyrazu. Ciało z pozoru miał tak chude jak niegdyś. Wyćwiczony w znajdowaniu drobnych szczegółów wzrok Mycrofta wyłowił wyraźnie zarysowane mięśnie ramion oraz brzucha. Wyglądało na to, że w chudym z pozoru ciele drzemały zarówno szybkość, jak i siła.

Mój młodszy braciszek wykształcił sylwetkę atlety, pomyślał Mycroft. Mógł to dokładnie zaobserwować, gdyż Sherlock przywdział tylko szlafrok ozdobiony dużymi czerwonymi makami. Nie uznał za konieczne zawracać sobie głowy wiązaniem go. Skórę miał równie bladą, co niegdyś, nie pozostawił jednak na niej ani jednego zbędnego włosa.

Zarówno na klatce piersiowej jak i poniżej, na podbrzuszu. Jak, kiedy i gdzie przemienił się ze ślamazarnego niedorostka w całkiem przystojnego mężczyznę pozostawało tajemnicą nawet dla Mycrofta. Przez te wszystkie lata karmił się domysłami i strzępkami informacji odnośnie losu młodszego brata. Parokrotnie zdołał uzyskać niemal pewne informację o jego śmierci.

A teraz rzekomo zmarły brat siedział przed nim na stole, ze skrzyżowanymi nogami, w rozchełstanym szlafroku, ze skrzypcami i nabitą fajką w zębach. W powietrzu unosił się słodkawy zapach opium.

– Nie śpieszyło ci się – rzucił Sherlock, odkładając smyczek na bok. Przemówił swobodnie, jak gdyby ostatni raz widzieli się ledwie wczoraj.

Zgrzytliwa kakofonia umilkła, a jej miejsce zajęła niezręczna cisza między braćmi.

Mycroft zapatrzył się przez moment na skrzypce Holmesa. Instrument wyglądał identycznie jak Stradivarius, który dwa miesiące wcześniej został skradziony ze zbiorów British Museum. Scotland Yard do tej pory kręcił się w kółko, podobnie zresztą jak i śledczy Holmesa. Zuchwałość rabunku przechodziła wszelkie pojęcie. W ciemnych zaułkach szeptano, że bezcenny instrument wpadł w ręce Irene Adler – najlepszej złodziejki w Europie.

– Starałem się mieć cię na oku, choć nie było to zadanie proste – odparł Mycroft, kiedy cisza stała się nieznośna.

– Teraz też starasz się mieć mnie na oku, choć musisz nauczyć swoich ludzi dyskrecji. Na przykład nowa starucha handlująca rybami na rogu jest tak brzydka, że nawet ja dałbym się nabrać, ale jej dłonie nigdy nie były wystawione na długotrwałe działanie soli. Ma stanowczo zbyt zadbane dłonie. To samo dwaj nowi czyściciele ulic – jeden garbi się zbyt mało, jak na tak spracowanego człowieka, drugi ma wszyte nowe, błyszczące guziki w surducie. Tak bystry człowiek jak ty nie może zapominać o tak nudnych oczywistościach. Inaczej wszyscy będą się śmiali z oczu i uszu Jej Królewskiej Mości. Lorda bez tytułu, lorda informacji. Najbliższego doradcy premiera.

Nie zareagował na przytyk, nie było sensu się oburzać, że brat wykazał się bystrością. On też miał w rękawie jeszcze sporo sztuczek.

– Zniknąłeś po prostu pewnego dnia i słuch po tobie zaginął na pełne cztery lata. Wywiedziałem się, że interesowałeś się samobójstwem Arthura Cage’a. Domyślam się, że to rozplątałeś. W końcu…

– Oczywistość, nużąca oczywistość. – Sherlock machnął ręką, niby opędzając się od rzeczy niewartej nawet wspomnienia.

Nie była to do końca prawda. Wtedy zdecydował się na wyjazd. Rozpoczęła się jego trwająca wiele lata tułaczka po całym świecie. Pierwsza rozwiązana zagadka zachęciła go, by poszukiwać kolejnych. Odnalazł się w barwnym życiu koczownika, egzystencji pełnej niebezpieczeństw i awantur.

– Znalazłem cię w Indiach razem z zaginionym klejnotem córki miejscowego radży, później znów rozpłynąłeś się we mgle. Widziano cię w tuzinie rozmaitych miejsc. Podobno studiowałeś pod przybranymi nazwiskami na kilku uniwersytetach, w żadnym nie zagrzałeś miejsca na dłużej…

            Sherlock go nie słuchał. Pozwolił sobie na ucieczkę wspomnieniami do dawnej sprawy zaginionego klejnotu Indii. Wspominał wdzięczność, jaką okazała mu za pomoc w poszukiwaniach Ksylla, gibkość jej ciała, zapach kadzideł i wielki baldachim zawieszony nad łóżkiem, po którym tarzali się wiele godzin.

– A teraz powróciłeś do Londynu, parasz się mało intratnym zajęciem prywatnego detektywa i z tego co wiem, bierzesz też udział w nielegalnych meczach bokserskich.

Mycrofta zaczęła ogarniać wściekłość. Przed jego atakami furii drżały najważniejsze osobistości królestwa.

– Do tego sąsiedzi się skarżą. Urządzasz o dzikich porach koncerty skrzypcowe, o wybuchach czy strzałach z rewolweru nie wspominając!

– Chemia to fascynująca nauka, ale niekiedy wymaga poświęceń, czasem coś wymknie się spod kontroli – odparł ze spokojem detektyw. – Co do strzelania, uważam, że znakomicie rozprasza monotonię i poprawia oko. Mój drogi, powinieneś tego spróbować.

Uśmiechnął się rozbrajająco, wskazując dziury na ścianie po jego lewej ręce. Otwory miały regularny kształt i były świeże.

– Dorośnij w końcu! – Mycroft czuł, jak policzki robią mu się czerwone z wściekłości. – To cud, że pani Hudson godzi się jeszcze być twoją gospodynią. To taka stateczna kobieta.

Młodszy brat nie zaszczycił go ripostą. Wyjął z ust fajkę, by wypuścić w powietrze kółeczko dymu, a zaraz po nim następne, tylko mniejsze. Mniejszy obłok dymu szybko dopadł większy i przeleciał przez jego środek, ku uciesze palacza.

Sherlock zeskoczył ze stołu i stanął tuż przed bratem.

– Jesteś świetnie poinformowany, nawet po siedemnastu latach. Winszuję, tego się można było spodziewać po bardziej błyskotliwym z Holmesów. Nie zawiodłeś mnie, choć spodziewałem się twoich odwiedzin znacznie wcześniej. Jestem w Anglii już ponad rok, ale rozumiem, że misterna sieć spisków rządzących tym światem była tak zajmująca, iż ja musiałem poczekać.

Powiedziawszy to, minął Mycrofta bez słowa i byłby bosy poszedł w świat, gdyby w progu nie zatrzymało go ostatnie pytanie.

– A kim jest ten John Watson?

– Lekarzem i moim serdecznym przyjacielem, ale to zapewne jest ci wiadome. Ma też żyłkę literata, ale moim zdaniem nikt nigdy nie przeczyta jego kronik opisujących naszą działalność. Każdy ma jednak swoje szaleństwa, nawet poczciwy John.

Mycroft dopiero teraz ujrzał nagłówek jedynego dokumentu leżącego na stole. Kartka była w większej części pusta, miała właściwie tylko nagłówek. Pogrubiony i zapisany równymi literami.

– Pies Baskerwilów – odczytał na głos.

– Czy mogę już wrócić do swoich niedojrzałych rozrywek? – zapytał Holmes i od razu dodał: – Postaw na mnie w dzisiejszej walce.

Wyszedł, pogwizdując Marsyliankę.

Wszelkie uwagi mile widziane: foxmnede@gmail.com & facebook.com/fox.mne

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

 

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

O takim właśnie Holmesie chciałbym czytać u Arthura Conana Doyle'a 🙂

***

Uwaga! Ostrzeżenie o spoilerach! Czytać tylko na własną odpowiedzialność 🙂

***

Wbrew teoriom, że jedyną kobietą w życiu arcydetektywa była arcyzłodziejka Irene Adler, Foxm pokazuje nam pierwszą konfrontację Holmesa z płcią piękną. W dodatku konfrontację, z której młody śledczy wychodzi zwycięsko, choć z może nieco zszarganym sumieniem. Przy okazji Holmes rozwiązuje też kryminalną zagadkę sprzed 20 lat i odkrywa mroczne tajemnice swego mistrza… bardzo to wszystko smakowite. Tak właśnie powinien wyglądać rasowy fanfiction!

***

koniec spoilerów

***

Swoją drogą, trzeba pogratulować Autorowi odwagi. Musiał jej mieć sporo, by mierzyć się z taką legendą, jak Sir Arthur Ignatius Conan. No i talentu, bo eksperyment wyszedł całkiem dobrze. Pytanie tylko, czy wiktoriański dżentelmen, taki jak Doyle, nie byłby zgorszony "momentami", którymi Foxm przyprawił swą opowieść. A może wręcz przeciwnie, Doyle też pragnął sobie poświntuszyć, tylko czasy mu nie pozwoliły? Tego nigdy się nie dowiemy, ale spekulować zawsze można. Tak więc – spekulujmy, bo to ważny śledczego rozumowania!

A na razie zatopmy się w lekturze nowej, jak dotąd niepublikowanej przygody Sherlocka Holmesa.

Pozdrawiam
M.A.

Świetne opowiadanie. Choć mam wrażenie, że twojemu Holmesowi bliżej jest do filmowego detektywa, niż książkowego pierwowzoru, klimat z utworów Doyla jest oddany wzorowo. Fabularnie tekst też wcale nie odstaje.
Całkowicie zasłużona najwyższa ocena.

Fajny ten Sherlock! Będzie może c.d.?

Witam,
@Anonimowy Nie będzie kontynuacji Sherlocka, ta sama sztuczka za drugim razem nigdy nie jest tak dobra. Cieszę się bardzo, że Ci się podobało:)
@Obieżyświacie Mój Sherlock u szczytu swej formy jest odbiciem Roberta Downey'a Jr. – jego zdjęcie nieprzypadkowo ozdabia mój tekst. Filmowe adaptacje mają coś w sobie i ten znakomity aktor tchnął w nie nową jakość. Postanowiłem to wykorzystać.
@M.A W trakcie konsultacji tego tekstu wymieniliśmy ze sobą całą masę uwag, pochwały z Twojej strony zawsze są dla mnie czymś fajnym. Wydaje mi się, że wielu dawnych twórców, także tych dużego kalibru dałoby sporo, żeby sobie poświntuszyć. Ale może to i dobrze, że nie mieli takiej sposobności. Dzięki temu wyobraźnia czytelnika pracuje swoje dopowiadając.

Pozdrawiam,
Foxm

Bardzo mi się podobało. Stylizacja dopracowana, klimat z epoki wyczuwalny, narracja potoczysta, czyta się jednym ciągiem bez znudzenia. Samo zakończenie mnie nieco zastanawia, po co je autor umieścił. Czy ta spinająca klamra między młodością, a "faktami", które znamy z Conan Doyla, jest potrzebna?
Jedna słabostka dotyczy wpisu w rejestrze ślusarza. Raz, że istnienie rejestru mnie dziwi – kto by się trudził w dawnych czasach taką pisaniną, dwa, po co kobieta by wpisywała do niego informacje. Lepiej aby rejestr rekordu nie zawierał. To mi zgrzyta.
Jest jeszcze zdanie z błędnym powtórzeniem słowa. Znalazłem i miałem tu zacytować, aby można było poprawić. Niestety po zakończeniu lektury szukam i nie potrafię znaleźć. Może ktoś będzie miał bystrzejsze oko.

Bardzo dobry kawałek tekstu. Przyjemnie się czyta.
Lily

@Lily Bardzo mnie cieszy Twój komentarz, jak zresztą każdy. Cieszę się, że Ci się podobało. Polecam się na przyszłość.
@Karel Podoba mi się Twoja czytelnicza przenikliwość. Aż do bardzo późnej fazy tworzenia tego tekstu zakładałem, że nie rozwiążę zagadki morderstwa, nie podam sposobu czy motywu.
Wydawało mi się, że sytuacja, w której każdy czytający ma własną hipotezę na temat tożsamości mordercy jest znacznie ciekawsza. Zmieniłem zamiar dosłownie w ostatniej chwili, choć w mojej ocenie rozwiązanie jest całkiem dobre, ale przyznaje pisane "na szybko". Anglicy to bardzo skrupulatni ludzie, można przyjąć,że w XIX wieku jakieś rejestry już istniały, nawet u skromnego ślusarza. Po co się wpisywała? Każdy morderca popełnia błąd, zwykle niewielki. Być może nie liczyła, że ktoś kiedykolwiek zainteresuje się błahym wpisem z zakupów?

Dorosły Holmes pojawia się w tym opowiadaniu z jednego prostego powodu, no może z dwóch.
1. Kreowanie detektywa u szczytu sławy jest naprawdę fajnym doświadczeniem. Na krótką chwilę poczułem się jak sam Sir Arthur.
2. Gdybym tego nie zrobił, ten nieśmiały młody człowiek mógłby się nazywać Jaś Kowalski i nikomu nie zrobiłoby to różnicy.
Auć, jeśli coś stylistycznie zgrzyta mogę tylko wyrazić ubolewanie i przyjąć winę na siebie.

Dobrej nocy wszystkim,
Foxm

Bardzo mi się podobał ten tekst, drogi Foxie, bardzo lubię takie klimaty. Odważne jest też prezentowanie erotycznych wyczynów dojrzałych pań, więc dodatkowy punkt za tę stronę opowiadania. Ale najbardziej podoba mi się tempo i kierunek, w jakim rozwijasz swoje umiejętności. Można powiedzieć, rozpisałeś się! Oby tak dalej! Jeśli mogę się czegoś czepnąć, to chyba tylko zdania "(..)gniew kolegów i koleżanek" – Szkoły koedukacyjne były zapewne rzadkością, w każdym razie św. Jerzy na takową nie wygląda.
Pozdrawiam i czekam na dalsze teksty Twojego autorstwa!

PS. Uwielbiam dobre ff doprawione szczyptą erotyki. Wszystko ładnie się ze sobą splata. A mnie marzy się kiedyś przeczytanie tekstu inspirowanego Trylogią. Szczególnie moim ukochanym Bohunem… Ciekawe jest mieszanie dwóch światów, tego który już ktoś stworzył i własnego.
Pozdrawiam serdecznie i życzę weny.

Lily
Na pewno wrócę jeszcze nie raz do tego tekstu. 🙂

Drogi Foxie!

Wiki przyrównała Twoje "sceny" do rodzynek ukrytych w cieście. W tym tekście zmieniłeś jednak proporcje znane chociażby z Wielkiej Gry, i sprawiłeś, że zbliżenie między bohaterami stanowi chyba połowę tekstu. I nie trzeba go wydłubywać 🙂 Można się nim delektować, niczym polewą na pysznym ciastku. Scena cudna – ta urocza nieporadność niedoświadczonego małolata rozczula, szczególnie, że smakowicie zderzyłeś ją z doświadczeniem bohaterki. Palce lizać 😉

A opowiadanie jako całość – super! Fanfiction w Twoim wykonaniu to naprawdę twórczość najwyższych lotów. Świetna wieczorna lektura (choć już wiem, że muszę ją powtórzyć na dużym ekranie, żeby wyłapać wszystkie smaczki). Zakończenie wydaje mi się słusznym zabiegiem, bo ładnie prezentuje ewolucję bohatera, od szkolnego popychadła do ekscentrycznego mistrza dedukcji.

Zgadzam się w 100% z Miss, że nasz Lisek się rozhulał literacko. Każdy kolejny tekst jest lepszy, bardziej dopracowany, nie mówiąc już o "scenach", których poziom rośnie w niesamowitym tempie 🙂

Pozdrawiam!
Rita

Piąteczka!!

No i nie mogłam się powstrzymać przed skomplementowaniem zdjęcia. Słodki jest ten młody Robert. Choć trzeba skubańcowi przyznać, że z wiekiem jest jeszcze lepiej. 🙂

@Lily Przyznam szczerze, że podobne wyzwanie jest dużego kalibru, ale kusi. Niestety nie mogę obiecać jego realizacji. W tym momencie mam najmniej cztery pomysły albo będące w trakcie realizacji, albo na takową oczekujące.
Niemniej uwielbiam, ubóstwiam wręcz prośby moich Czytelników. To dzięki nim ta zabawa jest tak szalenie wciągająca. Będę miał w pamięci naszego Bohuna, tyle mogę powiedzieć z całą pewnością.
Co z tego wyjdzie? Tego nie wiem. Czasem jednak cierpliwość zostaje nagrodzona.

@Miss Uwielbiam doświadczone,świadomie prowokujące kobiety. Opisywanie ich wyczynów? Sama przyjemność. Fakt koleżanki są tam niepotrzebne, nawet przez moment zastawiałem się czy nie usunąć, ale zdecydowałem się na pozostawienie tego w obecnym kształcie. Mojemu rozwojowi sprzyja kilka rzeczy, ale na pewno czynnikiem decydującym jest atmosfera twórcza na NE. Powinienem tylko nauczyć się stukać szybciej w te klawisze, wtedy publikowałbym częściej, ale jakoś nie idzie:(

@Rita
Prawda, że uroczy ten nasz Robert? Hmm, ja to powiedziałem na głos? Yyy… Dobrze jest mieć wielbicielkę własnych scen. Schlebia mi to bardzo. Porcje erotyki w moich tekstach są różne, pomysł na ten konkretny był akurat taki. Czasem trzeba złamać to i owo. Schematy nigdy nie są dobrą rzeczą, nie w literaturze.
Jestem za! Powtarzaj wielokrotnie i poluj na smaczki:)
Pozdrawiam,
Foxm

Takiego Sherlocka możesz dedykowac mi zawsze 🙂

Długo kazałaś mi czekać na te komentarz, co nie umniejsza jego wartości nawet odrobinę:)
Cała przyjemność po mojej stronie, mam nadzieję, że moją małą dedykacją sprawiłem że długo nie zapomnisz tego tekstu:)
Foxm

To ja tak po jakimś czasie ponownie tu zaglądam, żeby polecić Ci Foxie cudownego Benedicta Cumberbatcha w roli Sherlocka. Muszę z całym przekonaniem stwierdzić, że Robert ginie na tle tego faceta. Na jego dziwną, acz w moim odczuciu niezwykle atrakcyjną twarz mogę patrzeć godzinami (co też wieczorami namiętnie ostatnio czynię) a w głosie, ach… Głosie… No trudno. Chwyciło mnie jak nic.

A odcinek pt. "Scandal in Belgravia" w którym pojawia się niezwykle fascynująca Irene Adler po postu aż kipi od emocji. Także tych erotycznych.

W każdym razie polecam ten serial. W sposób według mnie idealny przenosi postać Sherlocka w czasy dzisiejsze zachowując przy tym nieco staroświecki nastrój pierwowzoru.

Zgadzam się w tym względzie, że Benedict jest fantastycznym aktorem, serial jest świetny. Moim zdaniem absolutny top emitowanych obecnie. Nie przeczę, że inspirowałem się w pewnym stopniu tym znakomitym widowiskiem.
Twój post sugeruje mi, że dopiero odkryłaś Sherlocka telewizyjnego, ja jestem wielbicielem tego serialu od dłuższego czasu.

W jednym absolutnie nie mogę się z Tobą zgodzić: Robert nie ginie na jego tle, tak wybitny aktor jak R.D.J nie może zginąć na tle żadnego serialowego aktora, choćby nie wiem jak dobrego w tej jednej rol. Również w kwestii seksowności Cumberbata, no cóż zdania są podzielone. Ja osobiście nie uważam go za jakoś wybitnie urodziwego. Natomiast faktu, że milionom kobiet na widok Roberta Downey Jr. miękną kolana nikt nie kwestionuje.:)
Pozdrawiam,
Foxm

Foxie – nie musi się Tobie podobać 🙂 Ważne, że mnie się podoba. Lubię nietypowość, zwłaszcza popartą interesującą osobowością i intelektem. Pozwolę sobie zacytować serialową Irene: "Brainy is new sexy". Zgadzam się z nią w 100%.

A odnośnie wyższości Benedicta nad Robertem… Robert… hmm chyba jest trochę banalny. Benedict intryguje. No i ma głos. 😉 A na mnie męski głos działa.

Napisz komentarz