Opowieść helleńska: Demetriusz XVI (Megas Alexandros)  4.63/5 (79)

42 min. czytania

Paul Avril, „Les Sonetts Luxurieux de Pietro Arentini, 5”

Tak oto nastał piąty, przedostatni dzień Wielkich Dionizjów Miejskich. Na ulice Aten ponownie wyległy tłumy cudzoziemskich przybyszów, ciekawych festiwalu i samej polis, która wciąż jeszcze nosiła dumne miano Słońca Hellady. Płonący rydwan Heliosa podniósł się na wschodzie i znowu zalał ziemię falami nieznośnego wprost upału. Mimo to ruch na agorze, głównych arteriach handlowych, a także w wielkich portach – Faleronie i Pireusie – zdawał się jeszcze większy i bardziej gorączkowy niż zazwyczaj.

Tawerny, szulernie, wykwintne domy rozkoszy i tanie burdele dla marynarzy tętniły życiem we wszystkich jego pięknych i szpetnych przejawach. Kupcy, artyści, dziwki i tragarze – wszyscy oni pracowali w pocie czoła, zbijając większe lub mniejsze fortuny.

Kapłani niezliczonych bóstw składali na ołtarzach pierwsze w tym dniu ofiary. Aktorzy dramatyczni ćwiczyli głos przed popołudniowymi występami. Scytowie patrolowali ulice, wypatrując przestępstw i zbierając łapówki za przymykanie oczu.

W podmiejskich willach, na ściśle tajnych zebraniach, politycy snuli sieć misternych intryg. Hojnie opłacani skrytobójcy i pospolici zbrodniarze ostrzyli swe noże, przeczuwając, że już wkrótce przyjdzie czas, by zrobić z nich użytek.

W przeciwieństwie do gwarnej i wiecznie zatłoczonej metropolii, Egina bardzo powoli budziła się ze snu. W porcie nie czekano na żaden statek, panował tam zatem całkowity bezruch. Na agorze podupadłego miasteczka nieliczni straganiarze rozbijali swe stoiska. Nikt się z tym jednak nie spieszył. Klienci tak czy inaczej przyjdą, by wydać tu swe nędzne obole. Nie mieli przecież innego miejsca, gdzie mogliby to zrobić. W świętym okręgu Artemidy na zboczu góry Oros życie płynęło jeszcze spokojniejszym rytmem, wyznaczanym przez religijne obrzędy i rutynowe, co dzień powtarzane czynności. Nic nie mogło zakłócić odwiecznego porządku rządzącego tym miejscem.

Jedynym elementem niepasującym do harmonijnego obrazu była szczupła, odziana w białą suknię postać, przemykająca między drzewami. Wyraźnie unikała miejsc, gdzie mogła zostać łatwo dostrzeżona. Dziewczyna szła od strony domu kapłanek, kierowała się zaś ku zajazdowi dla pielgrzymów.

* * *

Decyzja o tym, by wznowić naukę w Likejonie, wiele go kosztowała. Menander nie chciał tu wracać po doznanym upokorzeniu. Spodziewał się, co go tutaj spotka: współczucie jednych i cicha, skryta pod płaszczem uprzejmości radość drugich. Przekonał go jednak Demetriusz.

– Ja wróciłem na bieżnię – rzekł przy śniadaniu Falerończyk. – Twoje miejsce jest w szkole. Nie możesz pozwolić, by pokonało cię jedno niepowodzenie. Przecież nie będziesz do końca życia przesiadywał w domu!

– Kilka dni wyciszenia dobrze mi zrobi – próbował się bronić poeta.

– Bzdura! Znasz przecież słowa Arystotelesa: „By żyć samotnie, trzeba być zwierzęciem albo bogiem”. O ile niczego nie przegapiłem, nie umarłeś jeszcze i nie dostąpiłeś deifikacji. A może zamierzasz udać się do Koryntu i zacząć pobierać nauki u Diogenesa z Synopy? Wiesz, że nazywają go Psem, bo mieszka w beczce i drwi sobie z ludzkich obyczajów. Jeśli jednak nie chcesz dokonywać tak radykalnych zmian, pozostaje ci tylko powrót do codziennej rutyny. Do ludzi.

– Wy też jesteście ludźmi! – Menander spojrzał na przyjaciela, a potem na przysłuchującą się ich rozmowie Iliryjkę.

– O to też idzie! – odparł Demetriusz i uśmiechnął się szeroko. – Wybieram się do gimnazjonu i nie chcę zostawiać cię sam na sam z Raisą.

– Wiesz przecież, że nigdy bym…

– Och, wierzę w twoją lojalność! Boję się jednak, że próba, na którą zostanie wystawiona, może okazać się nazbyt ciężka…

Poeta przyznał mu w duchu rację. Od dawna nie był już z kobietą. Fojbiane porzuciła go w dniu jego klęski w amfiteatrze, posypując solą dopiero co otwartą ranę. Dorothea i Nephele, flecistki z Eleuthere, też były już tylko wspomnieniem. Lecz w przeciwieństwie do Szmaragdowookiej wspomnieniem bardzo miłym, do którego z przyjemnością wracał.

– Brakuje mi naszych słodkich flecistek – wyznał spontanicznie i bez zastanowienia. Dopiero ostrzegawczy błysk w oku Falerończyka uświadomił mu, że zbłądził.

– Jakich flecistek? – milcząca dotychczas Raisa powiodła po nich podejrzliwym spojrzeniem.

– Dobrze, już dobrze! Pójdę do Likejonu! – Menander podniósł głos, by odwrócić uwagę Iliryjki od popełnionej właśnie niedyskrecji. – Myślę, że filozoficzna dyskusja dobrze mi zrobi. Sprawi, że ujrzę wszystko we właściwej perspektywie.

– Gorąco na to liczę – rzekł szybko Demetriusz, zerkając na swą zazdrosną kochankę. – Ja też muszę się już zbierać. Wkrótce rozpoczną się poranne treningi…

Na szczęście Raisa miała dość taktu, by nie drążyć tematu i nie dociekać, kim były niebacznie wspomniane flecistki. Przynajmniej do momentu, gdy poeta opuścił progi swego domu i udał się do położonych za wschodnimi bramami Miasta Ogrodów Likejonu. Wszystko, co wydarzyło się potem, miało pozostać między Falerończykiem oraz Iliryjką. Menander nigdy nie pojmował, czemu jego przyjaciel pozwala na tak wiele zwykłej niewolnicy. Domyślał się jednak, że jasnowłosa dziewczyna z nawiązką odpłaca się mu za przyznaną swobodę.

Idąc, przez dłuższą chwilę myślał tylko o niej. Choć nie w pełni wpasowywała się w ateński ideał niewieściego piękna, musiał przyznać, że była aż nadto pociągająca. Prosta szata, którą nosiła, nie mogła w pełni skryć jej bujnych wdzięków: ciężkich i kształtnych piersi, krągłych bioder, pełnych pośladków, które rozkosznie spłaszczały się, gdy siadała. Od chwili, gdy pojawiła się pod jego dachem, skrycie marzył o tym, by mieć ją w swych ramionach, by poczuć na biodrach uścisk jej mocnych ud. Naturalnie, poprzestał na marzeniach i nie uczynił nic, co mogłoby poróżnić go z Demetriuszem. Już dawno przekonał się, że jego przyjaciel, z którym dzielił ostatnie okruchy chleba i ostatnie łyki wina, nie zamierza dzielić się swoją kobietą.

Ogrody Likejonu tonęły w słonecznym blasku. Niestety, ostatnimi czasy był on raczej źródłem utrapienia niźli szczęścia. Od wielu dni skwar lał się z niebios na umęczoną ziemię. Przepływająca nieopodal rzeka Ilissos skurczyła się do rozmiarów strumyka, co stawiało pod znakiem zapytania przetrwanie tutejszych drzew i krzewów. Jeden z dwóch kierowników szkoły, przyrodnik Teofrast, opłakiwał swoją kolekcję niezwykłych roślin sprowadzonych z odległych krańców świata. Większość już obumarła, a pozostałe wyglądały, jakby już wkrótce miały dołączyć do tamtych.

Młodzieńcy, którzy przybyli do Likejonu słuchać nauk Arystotelesa i Teofrasta, nie byli w stanie wytrzymać długo pod gołym niebem. Czym prędzej kryli się pod dachy zabudowań albo szukali schronienia w cieniu drzew oraz większych kamieni. Jako że nauczyciele jeszcze się nie pojawili, chłopcy zbijali się w niewielkie grupki i namiętnie dyskutowali – o Wielkich Dionizjach, o codziennie wystawianych sztukach, o inwazji obcokrajowców, którzy przybyli na własne oczy ujrzeć wszystkie cuda Aten. Niektórzy spierali się też o werdykt, który padł w niedawnym konkursie komediowym. Zwolennicy Eubulosa występowali przeciw stronnikom Menandra. Dziwnym trafem, ci pierwsi pochodzili najczęściej z rodzin sprzyjających demokratom, ich adwersarze zaś byli synami oligarchów. Sztuka i polityka splatały się ze sobą, tworząc nierozerwalny węzeł, podobnie jak przed dwoma dniami stało się to w amfiteatrze. Temperatura dysput dorównywała temperaturze drżącego powietrza.

Nieopodal świątyni Apollina Wilkobójcy Menander dostrzegł trzech przyjaciół: Mathaiosa, Hesperosa i Fedona. Właściwie byli to druhowie Demetriusza, ale akceptowali również poetę, zwłaszcza od czasu pamiętnych Lenajów, które przyniosły mu wieniec oliwny i znaczną popularność. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, ruszył w ich stronę. Rozstąpili się na jego widok i dopuścili do swego grona. Zaskoczyły go ich ponure twarze.

– Nie spodziewaliśmy się, że przyjdziesz – rzekł Hesperos. – Przynajmniej nie tak szybko.

– Uznałem, że trzeba wziąć Minotaura za rogi – próbował zażartować. Nikt jednak się nie zaśmiał.

– Godnie znosisz porażkę – Fedon położył mu rękę na ramieniu. – Byliśmy tam wszyscy. Widzieliśmy. Nagroda powinna była przypaść tobie.

– Nie mogę pozwolić, by pokonało mnie jedno niepowodzenie. Będą następne Lenaje i kolejne Dionizje – powtórzył argument, który często w ostatnim czasie słyszał z ust Demetriusza. – Poza tym świat nie kończy się na Atenach. Pracuję nad poematem, który przedstawię na Igrzyskach Pytyjskich. Może delficka publiczność okaże się bardziej przychylna od naszej.

Dwaj młodzieńcy kiwali głowami, dając mu znak, że się zgadzają. Mathaios nie przyłączył się do nich.

– Godnie znosisz porażkę – powtórzył za Fedonem. – Nie potrafię jednak pojąć, jak możesz być spokojny, wiedząc, co przytrafiło się Fojbiane. Sądziłem, że byliście sobie bliscy…

Poeta posłał mu zdziwione spojrzenie. A potem w środku upalnego dnia poczuł nagle zimny pot spływający po plecach.

– Co przytrafiło się Fojbiane? – powtórzył jak echo.

– Nie wiesz? – Hesperos otworzył szeroko oczy ze zdumienia. – Wszyscy o tym mówią… W gospodach, domach gry, gimnazjonach…

– Mówcie wreszcie! – niemal wydarł się na nich Menander.

Powiedzieli mu. Bez makabrycznych szczegółów, w które obrosła przekazywana z ust do ust opowieść o sympozjonie u Hiperejdesa. Ale i tak, gdy skończyli mówić, Menander był blady jak alabaster.

– Wszyscy, którzy tam byli, zgadzają się, że pierwszym z gwałcicieli był Eubulos z Soli – stwierdził wypłukanym z emocji tonem Hesperos. – Ten sam mąż, który pokonał cię w Teatrze Dionizosa, zhańbił później twoją towarzyszkę.

– Prowodyrem był zaś piękny Narkissos, kochanek Hiperejdesa – dokończył Fedon.

Poeta długo milczał.

– Zapłacą za to. Obydwaj – wykrztusił wreszcie. – Nie wiem jeszcze jak, ale zapłacą. Wspomnicie moje słowa.

– Kto zapłaci? – spytał ktoś zza jego pleców. Menander obrócił się na pięcie i stanął twarzą w twarz z Arystotelesem ze Stagiry.

– Wybacz, mistrzu – zmieszał się. – Nie zauważyłem twego przybycia.

– Jak miałeś zauważyć, skoroś taki rozgorączkowany? – myśliciel przyjrzał mu się uważnie. – Wspomniałeś jednak o ludziach, którzy mają zapłacić. Z twego tonu wnoszę, że nie chodziło o zwykły dług, dający się wycenić w srebrnych sówkach.

– Jego niewiasta została zgwałcona – wtrącił Fedon.

– Słyszałem o tym. Niestety, na agorze podchwytuje się różne, często niepiękne opowieści. Owa niewiasta… Byłabyż nią Fojbiane o słodkim uśmiechu, którą nazywają pierwszą heterą Aten?

Menander skinął głową. Arystoteles rzekł:

– W tym momencie powinienem cię pouczyć, że przestawanie z tego rodzaju kobietami jest rzeczą niegodną filozofa. I że wyniknąć mogą z tego jedynie kłopoty. Gdybym to jednak uczynił, okazałbym się hipokrytą. Sam bowiem przyjaźniłem się z dziewczyną parającą się tym samym fachem. Swoją rozumnością biła na głowę niejednego męża, a dyskusja z nią była jak picie chłodnej wody z krystalicznie czystego źródła. Domyślam się wprawdzie, że twa znajomość z Fojbiane miała nieco inną, mniej intelektualną naturę. Niemniej jednak nie zamierzam jej potępiać. Twój wiek ma swoje prawa. Spytam zatem: co zamierzasz uczynić?

Poeta nie miał na to dobrej odpowiedzi. Rzucone w gniewie słowa nie pozwalały jednak o sobie zapomnieć.

– Wytoczę mu sprawę! – oznajmił w końcu. – Są jeszcze trybunały w Atenach!

– Zaiste, w Atenach istnieją trybunały, jakkolwiek skorumpowane by one nie były. Obawiam się jednak, drogi chłopcze, że nie uda ci się nic tam wskórać.

Pojawienie się Arystotelesa nie uszło uwadze innych uczniów. Zaczęli zbierać się wokół niego i przysłuchiwać rozmowie. Nauczyciel rozejrzał się i zmarszczył brwi.

– Wybaczcie, lecz chcę pomówić z Menandrem na osobności. Dzisiejszą lekcję poprowadzi Teofrast. Powinien się tu rychło zjawić – oznajmił, a następnie wziął Menandra pod ramię i obaj czym prędzej oddalili się od pozostałych. Dopiero wtedy podjęli przerwaną rozmowę.

– Wedle praw, którymi rządzi się Miasto – zaczął filozof – z oskarżeniem wystąpić może tylko osoba pokrzywdzona. Oczywiście nie sama kobieta. Ateńczycy nie przyznają bowiem niewiastom tego, co juryści nazywają zdolnością do czynności prawnych. W wypadku gwałtu zdolność tę posiada ojciec lub mąż kobiety.

– Fojbiane nie ma męża. Nic nie wiem też o jej ojcu – stwierdził Menander.

– Mogą to też uczynić dalsi członkowie jej rodziny. Ostatecznie zaś z oskarżeniem wystąpić może dowolny mężczyzna z demu, z którego pochodzi zgwałcona.

– Ona jest cudzoziemką. Przybyła do Miasta z Leukady.

– Nie należy zatem do żadnego z dziewięćdziesięciu attyckich demów. Tym gorzej.

– Co jeszcze można zrobić?

– Kwestiami cudzoziemców zajmuje się Archont Polemarch. On również może być oskarżycielem.

– Zaraz się do niego udam! – zawołał z entuzjazmem poeta. Arystoteles westchnął tylko.

– Powiedz mi, Menandrze, kim są sprawcy tego strasznego czynu?

– Eubulos z Soli i Narkissos.

Zatrzymali się w cieniu wysokich cyprysów.

– A więc sprawa jest całkiem beznadziejna.

– Dlaczego?

– Pomyśl przez chwilę, miły chłopcze. Ledwie przedwczoraj Eubulos pokonał cię w Teatrze Dionizosa. Jeśli dziś zażądasz jego publicznego oskarżenia, nikt nie uwierzy w czystość twych intencji. Ani sam Archont Polemarch, ani sędziowie trybunału. Uznają, że próbujesz odegrać się za doznane upokorzenie.

– Może uda mi się chociaż dostać Narkissosa…

– To również wątpliwe. Skoro działał on razem z Eubulosem, wszyscy uznają, że chcesz w pośredni sposób uderzyć właśnie w niego. Ponadto obaj mężczyźni, których wymieniłeś, są obywatelami Aten. Fojbiane jest zaś cudzoziemką, w dodatku godną pogardy ladacznicą. No i ostateczny argument: nawet jeśli jakimś cudem uda ci się doprowadzić do procesu, jest niemal pewne, że w obronie oskarżonych wystąpiłby sam Hiperejdes. Na jego uczcie miało bowiem miejsce zdarzenie. A to jeden z najlepszych adwokatów w Atenach. Przykro mi to mówić, lecz nie znajdziesz sprawiedliwości w tutejszych trybunałach.

Menander poczuł straszliwą bezsilność.

– A więc wszystko na nic?

– Tego nie powiedziałem. To prawda, że nie zdołasz pomścić krzywdy, jakiej doznała Fojbiane. Jest jednak coś, co możesz zrobić.

– Co takiego? – spytał gorączkowo.

– Możesz przynieść jej pocieszenie – odparł Arystoteles. – Ukoić ból, który czuje. Idź do niej, Menandrze. Zwalniam cię z dzisiejszych lekcji.

– To niewiele…

– Mylisz się, mój drogi. To bardzo dużo. Pamiętaj wszakże, by być delikatnym i taktownym. Nie wiń jej za to, co się stało. Dość już wycierpiała z rąk swoich oprawców. Niech od ciebie dozna tylko dobra, miłości i zrozumienia.

Poeta zastanawiał się nad tym przez dłuższą chwilę.

– Dziękuję ci, mistrzu – przerwał w końcu milczenie. – Twoja mądrość nie przestaje mnie zadziwiać. Uczynię tak, jak radzisz.

Menander ruszył w stronę widocznych w oddali murów miejskich. Arystoteles patrzył za nim, aż szczupły chłopiec zniknął pośród drzew. Bywaj, mój drogi uczniu, pomyślał. Modlę się o to, by gniew i chęć zemsty nie popchnęły cię do jakiegoś głupstwa.

* * *

Aratos śnił i był tego świadomy.

Siedział na złotym piasku plaży – takim, który rzadko pokrywa kamieniste, helleńskie wybrzeża. Najczęściej zdarza się to na wyspach rozsypanych niczym okruchy po błękitnym bezmiarze Morza Egejskiego. Kiedy Aratos rozejrzał się dokoła, pojął, że ta konkretna wyspa musi być bardzo duża. W głębi lądu dostrzegł bowiem łańcuch górski, blady z powodu oddalenia. Czy była to jego ojczysta Kreta? Nie było jak się o tym przekonać. We śnie wspomnienia mieszały się z fantazjami, kształtując nowe, niezbadane lądy.

Kiedy zwrócił swe oczy morzu, ujrzał, że na falach kołysze się okręt. To była piękna trirema z wymalowanymi na dziobie oczami. Przed jej dziobem dostrzegł błysk – to okuty brązem taran ciął wodę. Choć trójrzędowiec płynął niespiesznie na wiosłach, Aratos nie widział zatem charakterystycznego, purpurowego żagla z wyszytym na płótnie trójzębem – symbolem Posejdona, miał pewność, że to właśnie jego dawny korab. Nosił miano Tryton i był flagową jednostką w pirackiej eskadrze, którą swego czasu dowodził Kreteńczyk.

Dopiero po chwili poczuł ukłucie niedowierzania. Wszak minęło już wiele lat od czasu, gdy Tryton poszedł na dno, zatopiony przed dwa śmigłe trójrzędowce z Rodos. Spośród dwustu osiemnastu członków załogi ocalało ledwie trzydziestu sześciu. Teraz wszakże Aratos oglądał swój dawny okręt i widział, że jest w doskonałym stanie. Po pokładzie przemieszczali się marynarze, jednak zbyt odlegli, by można było rozpoznać poszczególnych mężów.

– To moja przeszłość – powiedział sam do siebie, w jednej z owych chwil błogosławionego zrozumienia, które spływają na ludzi podczas snu. – Oni wszyscy żyją nadal w mych wspomnieniach.

Podniósł się z piasku i stanął na nogach. Aż zakręciło mu się w głowie – tak łatwo przyszło mu dźwignięcie swego ciężaru. Spojrzał w dół i zauważył, że jest nagi. Kolejne zaskoczenie przeżył oglądając własne ciało. Nie było wyniszczone trucizną, wychudzone i osłabłe. Pod ogorzałą w słońcu skórą poruszały się mięśnie – silne, sprężyste, posłuszne jego woli. Sięgnął ręką ku swoim włosom. Wyrwał kilka, sycząc z bólu. Przyjrzał się im uważnie. Nie były siwe.

Czuł się zdrowy i pełen energii.

Nagle poczuł za sobą czyjąś obecność. Obrócił się na pięcie, gotowy stawić czoła napastnikowi. Choć nie miał przy sobie żadnej broni, był ufny w siłę swoich ramion oraz nóg. Nie ujrzał jednak przed sobą przeciwnika, lecz niewiastę w szacie tak jasnej, że jej biel raziła jego oczy. Jasna była również jej cera, kontrastująca z czarnymi jak najciemniejsza noc włosami. Ismena.

– Więc to tak wyglądałeś, zanim cię otruli – powiedziała, postępując krok ku niemu. Powoli przesunęła dłonią po jego torsie, a następnie brzuchu. Zadrżał, czując nagły przypływ pożądania. Drugą ręką dotknęła jego podbródka, policzka, palcami przeczesała gęste włosy. – Mówiłam ci, Aratosie. Nie jesteś starcem. Wróciłeś znad brzegów Styksu. Z czasem twe siły też powrócą.

Kreteńczyk nie słuchał kapłanki, zaabsorbowany jej nader kuszącą powierzchownością. Jego oczy przyzwyczaiły się już do nieskazitelnej bieli peplosu, mógł zatem dostrzec, że jest on dość głęboko wydekoltowany i hojnie ukazuje górną część piersi Ismeny oraz zagłębienie między nimi. Rozcięcie z boku sukni odsłaniało także jej nogę aż po udo. Z pewnością nie była to szata, w której mogłaby się udać do miasta. Obywatele potraktowaliby ją jak zwykłą ladacznicę, a nie czcicielkę dziewiczej bogini. Kobieta jednak nie wydawała się zawstydzona. Wręcz przeciwnie – gdy tylko zauważyła jego pożądliwe spojrzenia, kąciki jej warg uniosły się w uśmiechu.

– Chciałbyś mnie posiąść, nieprawdaż, Aratosie?

We śnie nie było sensu kłamać.

– Tak, moja pani – rzekł, unosząc ręce i kładąc je na biodrach kapłanki. – Pragnę tego od chwili, gdy pierwszy raz cię ujrzałem.

– To oczywiste. Zakazany owoc przyciąga najmocniej – wciąż gładziła dłonią jego brzuch. Teraz opuszki palców zsunęły się w dół i dotarły do gęstych włosów okalających jego przyrodzenie. Kreteńczyk czuł, że ma potężny wzwód. Ismena jednak nie dotknęła jego męskości. Wewnętrzna dyscyplina pozwalała jej na samokontrolę. Nie traciła jej nawet w królestwie Morfeusza.

– Lecz kiedy już się go skosztuje, może okazać się nazbyt gorzki – ciągnęła. – Nie lękasz się zawodu, Aratosie? Może nie spełnię twoich oczekiwań?

– Nie wierzę w to – odparł z przekonaniem. – Nikogo jeszcze nie pożądałem tak mocno jak ciebie.

– Nawet mnie?

Dziewczęcy głos dobiegający zza jego pleców zmroził krew Aratosa. Filona! Ta dziwka, która podsunęła mu truciznę skrytą w winie. Sięgnął po nie, spragniony po wysiłku ich gorączkowego spółkowania. Poprzysiągł sobie, że jeśli kiedyś dostanie ją w swe ręce, odpłaci jej za wszystkie cierpienia, których mu przysporzyła.

Wypuścił z rąk biodra Ismeny i obrócił się ku swej niedoszłej morderczyni. Sen rządził się jednak nieodgadnioną logiką, jakże odmienną od tej przynależnej realnemu światu. I oto zamiast znienawidzonej Filony ujrzał przed sobą Korinnę, córkę Demostenesa. Była w podobnym wieku jak tamta, lecz poza tym różniła się od niej pod każdym względem. Zamiast prostych, czarnych włosów miała kasztanowe loki. Zamiast zimnych oczu w kolorze sztormowego morza – duże, brązowe i ufne oczy. Stała przed nim, przyglądając mu się z zaciekawieniem.

No i była całkiem naga. Nic nie zasłaniało jej niewielkich, dopiero zaokrąglających się piersi o spiczastych brodawkach, płaskiego brzucha, łona pokrytego krótkimi, kędzierzawymi włoskami. Korinna była bardzo szczupła, wciąż jeszcze bardziej dziewczęca niż kobieca. Jej widok sprawił, że erekcja Kreteńczyka jeszcze się wzmogła. Wciągnął łapczywie powietrze, niezdolny do wypowiedzenia choćby słowa.

Ismena przytuliła się do jego pleców. Poczuł, jak jej biust rozpłaszcza się na nich. Objęła go ramionami, zacisnęła je z siłą, o którą jej nie podejrzewał. Aratos wciąż wpatrywał się w Korinnę, czując w głowie coraz większy zamęt.

– To twoja przyszłość – szepnęła mu do ucha kapłanka. – Cokolwiek uczynisz, będzie to brzemienne w skutki. Możesz mieć ją lub mnie, a nawet obie naraz. Pamiętaj jednak, że rozkosz też ma swoją cenę. Niekiedy większą, niż jesteś w stanie zapłacić.

Korinna zaczęła iść w jego stronę. Stąpała po piasku tak lekko, że niemal nie zostawiała na nim śladów. Kreteńczyk próbował się poruszyć, lecz uścisk Ismeny był zbyt mocny. Całkiem unieruchomił mu ramiona oraz górną część tułowia. Czuł na szyi i grzbiecie ciepły oddech kapłanki, słyszał jej cichy, hipnotyczny głos.

– Prędzej czy później będziesz musiał dokonać wyboru. Choć w gruncie rzeczy niewiele już od niego zależy…

Dziewczyna stanęła przed nim. Aratos znów próbował się oswobodzić, lecz ramiona trzymającej go kobiety ani drgnęły. Jego członek unosił się, wyprężony dumnie w stronę Korinny. Ta bardzo powoli osunęła się przed nim na kolana. Kiedy jej głowa znalazła się na wysokości jego lędźwi, objęła penisa dłońmi. Uniosła głowę i spojrzała mu w oczy.

Kreteńczyk przestał się szarpać i znieruchomiał, czekając na to, co miało się wydarzyć. Zrozumiał, że wolny wybór jest tylko iluzją i po raz wtóry przyjdzie mu wypić wino do ostatniej kropli, bez wiedzy o tym, co kryje się w kielichu. Z fascynacją patrzył, jak głowa Korinny pochyla się w stronę jego przyrodzenia, a różowe wargi dotykają żołędzi i składają na niej pierwszy pocałunek.

Kiedy wciągnęła go głębiej w usta, czas jakby wstrzymał swój bieg. Aratos zamknął oczy, a wszystkie świadome myśli uleciały z jego głowy, wyparte przez triumfujące pożądanie. Nie obchodziły go już konsekwencje jego czynów, ani cena, jaką przyjdzie mu zapłacić za rozkosz, którą właśnie był obdarzany. Liczyła się tylko chwila obecna, a ta – jakże była piękna! Język Korinny tańczył na jego żołędzi, wargi masowały trzon męskości… Czuł, że długo już nie wytrzyma tak intensywnych pieszczot.

Krew w jego skroniach szumiała jak morze.

* * *

– A oto nadciąga i Hektor – Korojbos wyszczerzył na jego widok zęby. Stał w bezruchu na środku sali zwanej elaiothesionem, zaś dwaj niewolnicy nacierali jego szczupłe ciało oliwą.

– Skoro ja mam być Hektorem, kimże ty jesteś? – spytał Demetriusz. Dopiero co wyszedł z szatni, więc jego skóra wciąż była sucha. Rywal posłał mu jednego ze służących. Dopiero potem odpowiedział:

– Wkrótce się przekonamy. Chciałbym być Achillesem, opiewanym przez poetów i kochanym przez niewiasty. Twoim pogromcą.

– Wiesz, jak skończył Achilles. Nie zdążył nawet usłyszeć peanów na swą cześć. Ani zakosztować rozkoszy z chętnymi dziewczętami. Może z wyjątkiem Bryzejdy, której chęci trudno jednak dociec.

– Dobrze znasz dzieje wojny trojańskiej, muszę ci to przyznać. Lękam się tylko, że twa wiedza okaże się mało przydatna, kiedy staniemy na bieżni.

– Możliwe – zgodził się Falerończyk. – Lecz czy to wystarczający powód, by się jej wyrzec?

Korojbos wybuchnął śmiechem.

– Poddaję się, wygrałeś! Przynajmniej walkę na słowa. A teraz nie traćmy już czasu. Musimy się rozgrzać, by nikomu nie przydarzyła się kontuzja.

Następnie przeszli do efebejonu, gdzie przez dłuższy czas wykonywali ćwiczenia rozciągające i rozgrzewające. Tam dołączyli do nich Lizjasz i Teagenes.

– Gotowi na prawdziwe zmagania? – spytał najmłodszy biegacz.

– Nie ma na co czekać – odparł ponuro najstarszy. Demetriusz spojrzał na niego i pojął, że ten nie spodziewa się wygranej. Zdawał sobie sprawę, że przyszłość należy do kogoś innego. Chciał po prostu dać z siebie wszystko i w dobrym stylu zakończyć karierę.

– Idźmy zatem.

W pobliżu bieżni zgromadzili się przyjaciele i kibice każdego ze sportowców. Falerończyk dostrzegł swoich kompanów z Likejonu, lecz o dziwo, nie było wśród nich Menandra. Poczuł ukłucie zawodu. Natychmiast jednak skarcił się w duchu. Nie wolno mu myśleć o niczym innym prócz zwycięstwa! Tylko ono się liczyło. Tego nauczył go Korojbos. Później dowie się, jakież to ważkie sprawy zatrzymały jego druha.

Czterej biegacze ustawili się w pozycjach startowych. Sędzia raz jeszcze przypomniał im, jak wielkie znaczenie będzie miał ten wyścig. Dlatego też szczególnie ważne jest, by postępowali zgodnie z regułami i nie próbowali żadnych brudnych sztuczek. Jeśli którykolwiek z nich zostanie przyłapany na nieuczciwości, straci szansę na reprezentowanie Aten na Igrzyskach Pytyjskich. Demetriusz poczuł się dotknięty sugestią brodatego mężczyzny, lecz zaraz przypomniał sobie, że oszustwa zdarzały się nawet w świętej Olimpii. Przyłapani na nich sportowcy tradycyjnie musieli postawić pomnik Zeusa, na którego postumencie umieszczano imię fundatora oraz postępek, którego się dopuścił. Nie trzeba dodawać, że ulice Olimpii były nadzwyczaj bogate w posągi króla bogów.

A potem nie było już czasu na myślenie. Sędzia uniósł rękę, ostatni raz spojrzał na biegaczy, sprawdzając, czy ich pozycje są bez zarzutu, po czym opuścił ramię i krzyknął: – Start!

Wystrzelili do przodu niczym chyże pociski z kołczanów Apollina oraz Artemidy, które zgładziły potomstwo tragicznej Niobe. Jak zwykle, wpierw na prowadzenie wysunął się Lizjasz, beztroski w swej młodości, niepomny na ograniczone siły. Pozostali trzej biegli równo, czekając, aż tamten zmęczy się i wytraci pęd. Tak też się wkrótce stało. Chłopak miał wyraźne problemy z wyciąganiem wniosków z wcześniejszych porażek. Kiedy minęli trzeciego sędziego, przyszedł wreszcie czas, by Demetriusz i Korojbos wzmogli swe wysiłki. Teagenes zaczął zostawać w tyle. Mimo rozpaczliwych starań, by nie ulec rywalom, nie był po prostu w stanie im dorównać. Jedynym pocieszeniem mógł być dlań fakt, że wyprzedził zziajanego Lizjasza.

Falerończyk był wdzięczny za radę, jakiej udzielił mu niegdyś Korojbos. Seksualna wstrzemięźliwość, na której przymus złościł się poprzedniej nocy, dziś okazała się błogosławieństwem. Nie odczuwał słabości wywołanej miłosnymi igraszkami, mógł zatem czerpać ze wszystkich zasobów organizmu. Powoli, bardzo powoli zaczął wyprzedzać najgroźniejszego ze swych rywali. Najpierw o dłoń, potem o drugą… Jego serce biło jak oszalałe, lecz nie miał dla niego litości. Ten wyścig naprawdę się liczył!

Demetriusz i Korojbos minęli czwartego sędziego, który spoglądał na nich w zachwycie. Ujrzał bowiem dwóch podobnych bogom młodzieńców, konkurujących ze sobą niczym Hermes i Apollo. W dodatku całkowicie uczciwie, bez najmniejszych oznak wzajemnej wrogości!

Meta była coraz bliżej. Pot zalewał oczy Demetriusza, lecz jego oddech pozostał równy. Gdzieś z tyłu pędził Korojbos, czujny i zdeterminowany, by znów wysunąć się na prowadzenie. Falerończyk niemal czuł jego oddech na grzbiecie. Zmusił swoje mięśnie do ostatecznego wysiłku. Jego serce przepełniła słodka nadzieja na triumf…

…a potem się poślizgnął.

W mgnieniu oka jego bieg stracił całe swoje piękno oraz regularność. Czując, że ziemia ucieka mu spod stóp, rozpaczliwie starał się utrzymać na nogach. Nie udało mu się. Jedno z kolan ugięło się pod nim, a po chwili zaryło w drobny żwir bieżni. Poczuł, jakby w jego ciało wbiły się naraz setki drobnych igieł. Sunął po podłożu siłą rozpędu, zdzierając sobie skórę z kolana oraz łokcia, którym również wsparł się o podłoże, by osłonić twarz. Korojbos śmignął obok niego, lecz już nie w pełnym pędzie – hamował najostrzej, jak było to możliwe bez upadku. Zatrzymał się kilkanaście kroków od mety, po czym ruszył w stronę rywala. Dotarł do niego jako pierwszy.

– Nic ci nie jest, Demetriuszu? – spytał z troską, klękając obok powalonego. – Mogłeś sobie coś złamać…

Falerończyk potrząsnął głową, by odzyskać orientację. W międzyczasie podbiegli doń jego przyjaciele z Likejonu, a także sędziowie. Ci pierwsi przekrzykiwali się, pytając o jego zdrowie. Ci drudzy napadli na Korojbosa.

– Jak śmiałeś się zatrzymać?! – wrzeszczał jeden z nich. – Twoim zadaniem było dobiec do mety! Masz reprezentować swoje Miasto, a nie troszczyć się o upadłych konkurentów!

– Zrób tak w Delfach, skurwysynu, a w życiu nie pobiegniesz na Igrzyskach Olimpijskich! Już moja w tym głowa!!

Młodzieniec zignorował ich, wciąż pochylając się nad Demetriuszem. Po kolei obmacał jego kolano, a potem łokieć i przedramię.

– Chyba jesteś cały – oznajmił, spoglądając na ślady krwi na swoich dłoniach. – Straciłeś tylko nieco skóry… Już się bałem… Achilles jest nikim bez swego Hektora.

Nie sposób było się nie uśmiechnąć na takie słowa. Falerończyk uczynił to, a potem wyszeptał:

– Dzięki ci za troskę.

Sędziowie uciszyli się nieco, widząc, że nikomu nic się nie stało. Wciąż jednak byli wzburzeni postawą Korojbosa. Ten podniósł się na równe nogi i zwrócił do nich:

– Wybaczcie mi, czcigodni arbitrzy. Moje zachowanie powodowane było troską o kolegę. Zapewniam was, że na prawdziwych igrzyskach postąpię właściwie. O ile oczywiście zdecydujecie się zaryzykować i mnie tam posłać.

Jego krótka, pełna godności przemowa zrobiła na nich wrażenie. Które jeszcze się pogłębiło, kiedy Demetriusz wstał z wysiłkiem, cały w drobnym piasku, który przykleił się do natartego oliwą ciała. Ujął nadgarstek drugiego biegacza i uniósł go wysoko w górę.

– Korojbos wygrał – oznajmił z wysiłkiem. – Jest ode mnie lepszy. Nawet, gdy udaje mi się go wyprzedzić, bogowie przyznają mu ostateczne zwycięstwo. Poślijcie go do Delf, czcigodni arbitrzy. To jemu należy się zaszczyt reprezentowania Aten.

* * *

Bez trudu przemknęła niezauważona przez święty okręg, o tej wczesnej godzinie niemal całkiem pusty. Kapłanki oraz akolitki zgromadziły się w świątyni Artemidy, biorąc udział w porannym składaniu ofiar. Pierwsze kłopoty napotkała dopiero w zajeździe dla pielgrzymów. Tu już od świtu trwała praca. Niewolnicy sprzątali salę ogólną albo przygotowywali pierwszy posiłek dla nielicznych o tej porze roku gości. Korinna przekradła się za plecami zamiatającego podłogę młodzieńca, a potem o mały włos nie wpadła na schodzącą z piętra dziewczynę. W ostatniej chwili skryła się w cieniu schodów. Choć byli to tylko słudzy, nie życzyła sobie, by ktokolwiek ją zobaczył. Za wszelką cenę chciała uniknąć niewygodnych pytań, które musiałyby paść. Dopiero po dłuższej chwili zdecydowała się opuścić kryjówkę i ruszyć dalej. Schody zaskrzypiały cicho, gdy na nie wstąpiła. Na szczęście w ferworze porannych przygotowań nikt nie zwrócił na to uwagi.

Znalazła się na piętrze, w korytarzu ciągnącym się przez całą długość budynku. Po obu jego stronach znajdowały się drzwi do komnat. Nie miała pojęcia, w której mieszka ten, którego szukała. Bardzo ostrożnie otworzyła najbliższe drzwi i przez wąską szparę zajrzała do środka. Pusto. Trzeba próbować dalej.

Stąpając na palcach (całą drogę pokonała boso) podchodziła do kolejnych drzwi i uchylała je. W jednym z pokoi spał otyły mężczyzna. Zajmował niemal całe łoże. U jego boku, dociśnięta do ściany, przy której umieszczono posłanie, leżała szczupła dziewczyna, z pewnością młodsza od Korinny. Miała otwarte oczy i gdy tylko zawiasy zaskrzypiały, skierowała spojrzenie ku wejściu. Córka Demostenesa znieruchomiała. Tamta jednak nie podniosła krzyku, lecz tylko odprawiła ją machnięciem ręki. Najwyraźniej potraktowała nieznajomą jak niewolnicę, która przyszła posprzątać izbę. Kasztanowłosa nie miała zamiaru wyprowadzać jej z błędu. Skłoniła pokornie głowę i wycofała się w milczeniu.

W końcu odnalazła właściwą komnatę. Aratos wciąż jeszcze pogrążony był we śnie. Leżał na plecach, z głową przechyloną na bok i rękoma ułożonymi wzdłuż tułowia. Przykrywający go koc zsunął się niemal całkowicie, odsłaniając klatkę piersiową oraz brzuch. Młódka wślizgnęła się do pokoju i najciszej jak potrafiła, zamknęła za sobą drzwi. Jej oddech był przyspieszony. Denerwowała się tym, co miało wkrótce nastąpić. Wiedziała jednak, że jest to nieuniknione.

Przemierzyła niewielki pokój i stanęła nad łożem. Uważnie przyjrzała się śpiącemu mężczyźnie. Włosy miał całkiem posiwiałe, lecz na jego twarzy oraz ciele nie widać było zmarszczek. Był niezwykle wychudzony. Żebra oraz obojczyki odznaczały się wyraźnie pod cienką, napiętą skórą. Kiedy jednak popatrzyła na jego ramiona, zrozumiała, że drzemie w nich duża siła. Wciąż były muskularne, wyćwiczone podczas wielogodzinnych treningów z mieczem, włócznią oraz hoplonem. Uświadomiła sobie, że Aratos mógł mieć trzydzieści parę, najwyżej czterdzieści lat. Wciąż bardzo wiele z perspektywy piętnastoletniej dziewczyny, ale nie był przynajmniej zgrzybiałym starcem. Podejrzewała, że mąż, którego wybierze dla niej ojciec, będzie w podobnym wieku.

Spojrzała nieco niżej i poczuła, jak jej policzki oblewa rumieniec. Koc przykrywający biodra oraz uda Aratosa był wyraźnie wybrzuszony. Mimo młodego wieku Korinnie nieobce były pełne pożądania sny, podczas których leżała w ramionach przystojnych niczym bogowie efebów lub też pięknych niewiast o ciemnych i tajemniczych oczach. Po krótkiej chwili zmieszania domyśliła się, że Kreteńczyk przeżywa właśnie coś bardzo podobnego. Zastanawiała się, o kim śni tego ranka. O kochance, a może o chłopcu? Zbyt mało wiedziała o jego upodobaniach. Nie miała też sposobu, by zdobyć ową wiedzę bez wzbudzania podejrzeń. Poprzedniej nocy Ismena zdradziła, że zaczęła go już uwodzić i odniosła na tym polu pierwsze sukcesy. Najwyraźniej nie był zatem nieczuły na kobiece wdzięki. To musiało jej wystarczyć.

Korinna pochyliła się, delikatnie uniosła koc i całkiem zsunęła go z Aratosa. Jej oczom ukazał się jego członek, wyprężony w pełnej erekcji. Znowu poczuła zmieszanie. Choć od kilku tygodni uprawiała miłość z Ismeną, w kwestii zbliżeń damsko-męskich nie miała żadnego doświadczenia. Jak każdy ojciec, Demostenes pragnął, by nie przyniosła mu wstydu i pozostała niewinna aż do nocy poślubnej, ona zaś zbyt mocno go kochała, by sprzeciwić się jego woli. Choć od dawna interesowali ją młodzi mężczyźni, których oglądała podczas wypraw na targowisko albo do świątyni, nie uczyniła nic, by zbliżyć się do któregoś z nich.

Kreteńczyk z pewnością nie był mężem, któremu chętnie oddałaby dziewictwo. Ismena nazwała go zimnokrwistym zabójcą. Był też zaufanym podwładnym Dionizjusza z Faleronu, zaprzysięgłego wroga jej ojca. Trucizna sprawiła, że wyglądał znacznie ponad swój i tak już zaawansowany wiek. Korinna czuła jednak, że nie ma wyboru. Nie mogła pozwolić, by kapłanka poświęcała się dla niej, ryzykując gniew bogini, której winna była posłuszeństwo. Zbyt mocno ją kochała, by przystać na coś takiego.

– Cokolwiek stanie się w najbliższych dniach – powiedziała jej zeszłej nocy Ismena – nie odbędzie się bez Aratosa z Hierapytny. Lepiej, by był nam przyjacielem, a nie wrogiem. A ja mam tylko jeden sposób, by związać go z nami.

Nie tylko ty, najdroższa, pomyślała Korinna, unosząc ręce do wiązań białego peplosu. Ona również może to uczynić. Nie narażając się przy tym na zemstę Artemidy, zazdrośnie strzegącej niewinności swych kapłanek.

Suknia zaczęła osuwać się w dół. W pierwszym momencie dziewczyna zareagowała odruchowo, zasłaniając swe obnażone piersi. Po chwili szata opadła na podłogę, ukazując jeszcze jedno miejsce, które należało zakryć. Dopiero wtedy Korinna uzmysłowiła sobie bezsensowność tych wstydliwych gestów. Pogrążony we śnie Aratos nie mógł wszak podziwiać jej wdzięków, a poza tym, gdy się zbudzi, i tak nacieszy nimi oczy. W końcu po to tu przyszła. Nikt jej nie zmuszał, nie szantażował ani nie popychał. O swych zamiarach nie powiedziała nawet Ismenie, wiedziała bowiem, że kochanka próbowałaby ją powstrzymać.

A teraz stała naga nad śpiącym mężczyzną, który już wkrótce miał się stać jej pierwszym. Choć poranek był gorący, ciało dziewczyny przeszył dreszcz. Niemal w tej samej chwili Kreteńczyk poruszył się, mamrocząc coś niezrozumiale. Korinna cofnęła się o krok, zaraz jednak przywołała się do porządku. To nie był czas na płochość i wahanie! Stawka, o jaką grała, była zbyt wysoka.

Korinna położyła się u boku Aratosa. Zastygła w bezruchu, wsłuchana w jego oddech. Ten stawał się coraz płytszy i mniej regularny. Mężczyzna wybudzał się z głębokiego snu. Nie było zatem na co czekać. Kasztanowłosa obróciła się ku niemu całym ciałem i wtuliła się nim w ramię oraz biodro Kreteńczyka. Przez krótki moment walczyła ze sobą, następnie wyciągnęła rękę w stronę jego krocza.

Wybacz mi, ojcze, pomyślała. Nie będę posłuszna twojej woli.

* * *

Stojąc przed willą Fojbiane, Menander myślał o tych wszystkich razach, kiedy przychodził tu jako pożądany gość. Pani domu witała go miłym słowem i zapraszała do swych komnat, gdzie czekał nań lekki poczęstunek, wyborne wino z Samos i wreszcie – słodkie objęcia pierwszej hetery Aten. Wszyscy przyjaciele zazdrościli mu tego romansu. Tym bardziej, że przychylności Szmaragdowookiej nie musiał – jak inni – kupować srebrem. Zyskiwał ją słowami, które układał w urokliwe wiersze. Uwielbiała je – być może podświadomie czując, że stanowią jedyną na tym świecie obietnicę nieśmiertelności.

Tak było aż do nieszczęsnego dnia, w którym jego „Dziewczyna z Leukady”, komedia stanowiąca hołd dla Fojbiane, mająca zapewnić jej wieczystą sławę, poniosła klęskę w Teatrze Dionizosa. Kilka chwil później rozgniewana hetera zerwała ich znajomość. Potem, starając się ratować nadszarpniętą reputację, zdobyła jakimś cudem zaproszenie na sympozjon u Hiperejdesa. Próbowała uwieść pogromcę Menandra, Eubulosa z Soli. Popełniła błąd, za który przyszło jej drogo zapłacić.

Poeta mógł tylko domyślać się głębi jej upokorzenia. Był za to w pełni świadom dalekosiężnych skutków krzywdy, która została jej wyrządzona. Znał bowiem realia Aten, bezlitosne wobec kobiet, zwłaszcza zaś cudzoziemek parających się nierządem. Gwałt zadany nie tylko przez gości Hiperejdesa, ale również przez jego niewolników, stanowił dla Fojbiane całkowitą towarzyską kompromitację. W jednej chwili budowana przez lata kariera ateńskiej hetery legła w gruzach. Żaden z jej możnych kochanków, dzięki którym osiągnęła swą pozycję – nieprzyzwoicie bogatych kupców oraz wpływowych polityków – nie będzie chciał mieć nic wspólnego z dziewczyną, która stała się igraszką sług. To było jak dojadanie resztek po parszywym kundlu, który nimi wzgardził. Nie zniży się do tego nikt, komu zależy na reputacji.

Cóż zatem czekało Szmaragdowooką? W najlepszym razie degradacja, upadek z wysokiego piedestału. Zapewne któryś z mniej szacownych domów rozkoszy przyjąłby ją pod swój dach. Nie miała czego szukać w Cynobrowym Domu albo Sekrecie Penelopy, lecz w Atenach nie brakowało innych przybytków, które mniej dbały o renomę. Nawet skompromitowana hetera mogła tam mieć spore powodzenie, zwłaszcza wśród mężów, którzy jak dotąd nie śmieli nawet marzyć o tym, by spędzić z nią noc. Oznaczałoby to jednak powrót do początków długiej drogi, którą przebyła. Wątpił, by dumna Fojbiane przystała na taki los.

Ostatni raz spojrzał na posągi umieszczone we wnękach po obu stronach drzwi wejściowych. Rozdziewająca się Afrodyta z obnażonym biustem i Artemida w krótkiej tunice odsłaniającej uda. Obydwie boginie miały kształty oraz rysy Szmaragdowookiej. Demetriusz uważał, że tak ostentacyjna reklama jest w bardzo złym guście. Twierdził, iż (ubóstwiana przez niego) Fryne, poprzednia właścicielka willi, nigdy nie zdecydowałaby się na coś podobnego. Menander nie próbował się z nim spierać. Miał jednak sentyment do tych rzeźb. Zawsze witały go, gdy przychodził, spragniony Fojbiane, słodyczy jej pocałunków oraz pieszczot. Były jak pierwsza zapowiedź rozkoszy, która czekała go za drzwiami. Dziś jednak nie miał wcale pewności, co mu zwiastują. Tyche, bogini przeznaczenia, to niestała dziwka, pomyślał, unosząc dłoń do kołatki. Uderzył raz, drugi, trzeci. Wydawało się, że nikt nie zamierza mu otworzyć. Zastanawiał się już nad odejściem, lecz coś kazało mu spróbować ponownie. Dopiero wtedy podwoje uchyliły się z donośnym skrzypnięciem. Stanęła w nich bardzo młoda dziewczyna w białym peplosie. Poeta znał ją. Niejeden raz witała go w tych progach.

– Bądź pozdrowiona, Doris – rzekł uprzejmym tonem, choć przecież nie musiał witać się ze zwykłą niewolnicą. – Pragnę odwiedzić twoją panią.

– Moja pani nie przyjmuje. Nikogo – odparła cicho i dobitnie.

– Przekaż jej, że tu jestem. Może zmieni zdanie.

Zastanawiała się przez chwilę nad jego propozycją, po dziecięcemu przechylając głowę na bok. Ile mogła mieć lat? Menander domyślał się, że nie więcej niż dwanaście. Co się z nią stanie, gdy Fojbiane straci swój majątek? A że go straci, było niemal pewne. Pozbawiona wsparcia dobrze sytuowanych kochanków miała nikłe szanse na utrzymanie swego stanu posiadania.

– Zapytam. Nie stój na ulicy, panie. Poczekaj w przedpokoju.

Zostawiła go tam samego. Nikt nie przyniósł mu pucharu z winem ani też wody do obmycia rąk i lica. Poeta wsłuchał się w odgłosy willi, a raczej ich brak. Dom wydawał się opustoszały, jakby ktoś rozpędził służbę na cztery wiatry. Po dłuższym czasie wróciła Doris. Spojrzała na niego w taki sposób, jakby zaskoczył ją fakt, że wciąż tu na nią czeka.

– Łaskawa Fojbiane zgodziła się ciebie przyjąć, panie. Racz udać się za mną.

– Znam drogę. Ale prowadź, jeśli taka jej wola.

Wkrótce jednak okazało się to nieodzowne. Nie wiedzieć czemu, spodziewał się, że Doris jak zwykle powiedzie go do alkowy. Ona jednak skierowała swe kroki do znacznie mniejszej komnaty na piętrze. Zaprosiła go do środka, choć sama pozostała w korytarzu. Okna wychodzące na wewnętrzny dziedziniec były przysłonięte, panował tu zatem głęboki półmrok. Hetera siedziała sztywno wyprostowana na pozbawionym oparcia krześle. Ręce miała złożone na podołku. Nie nosiła żadnego ze zwiewnych fatałaszków, którymi zwykła czarować swych adoratorów. Zamiast tego przywdziała skromny, biały chiton bez dekoltu. Wyglądała niczym kapłanka jakiegoś dziewiczego bóstwa. Gdy tylko Menander wszedł do pokoju, wbiła w niego pełne niechęci spojrzenie.

– Fojbiane… – zaczął, a potem umilkł, nie znajdując słów władnych wyrazić emocji, które nim targały. W milczeniu patrzył na niewiastę, która uczyniła go mężczyzną. Zauważył, że nie ma sińców na twarzy. Może choć ją ocalili… albo zamaskowała ślady jakimś cudownym pudrem sprowadzonym z drugiego końca świata, z Egiptu lub Fenicji. Nie znał się na tym dość dobrze, by móc zaryzykować ocenę. Jedyna rzecz, na której znał się dobrze, to słowa. A w tej chwili i one go opuściły. Odchrząknął i spróbował raz jeszcze. – Dopiero dziś usłyszałem…

– Po coś tutaj przyszedł? – przerwała mu stanowczo. – Czyż nie pożegnaliśmy się tam, na ulicy przy Teatrze Dionizosa? Czyż nie powiedzieliśmy sobie wszystkiego?

– To było zanim…

– Zanim pochwyciłeś plotkę, która od dwóch dni krąży po Atenach? – ton Szmaragdowookiej stał się jadowity. – Musiała wielce cię uradować! Ta, która tobą wzgardziła, prędko pożałowała swego czynu! Mimo wszystko bogowie jednak cię kochają, Menandrze. Nie na tyle, by obdarować wieńcem oliwnym, lecz dostatecznie, by ukarać niewierną heterę! Powiedz mi, mój niedawny kochanku, przyszedłeś się napawać? Ucieszyć oczy głębią mojego upadku? Patrz zatem, nasyć się do woli! Niechże ostatni raz cię zaspokoję…

Jej oczy skrzyły się gniewnymi iskrami. Nie zwiodła jednak młodego poety. Niemal natychmiast uświadomił sobie, że to tylko maska, za którą skryła swoje cierpienie. Zrozumiał, że Fojbiane krzyczy na niego, bo tylko poprzez pokaz furii może powstrzymać szloch, który coraz silniej wstrząsa jej ciałem, próbując wyrwać się z piersi. Postąpił krok do przodu, potem kolejny. Uklęknął u stóp kobiety. Przykrył jej dłonie własną.

– Wiesz, że nigdy nie zniżyłbym się do czegoś takiego – powiedział żarliwie. – Musisz rozumieć, że ja naprawdę cię kochałem. Kiedy powiedzieli mi o tym, co się stało… poczułem, że muszę cię zobaczyć. Przynieść ci pocieszenie. Ukoić…

Przez chwilę zdawało mu się, że strzała, którą wypuścił, dosięgła celu. Szmaragdowe spojrzenie zmiękło, utraciło swoją rozpaczliwą siłę. Sądził, że udało mu się do niej dotrzeć. Przekonać, że pragnie tylko jej dobra… ale trwało to ledwie kilka uderzeń serca.

– Ty się nade mną litujesz – wycedziła powoli. – Ośmielasz się okazywać mi współczucie!

– Co w tym złego? – spytał, zdezorientowany. – Tyle wycierpiałaś… a ja jestem tylko człowiekiem.

– Nie chcę twej litości! Jest mi głęboko obojętna! Po co mi ona? Czy można się nią najeść lub zaspokoić pragnienie? Odpowiedz mi, wierszokleto!

Zabolało. Menander zacisnął zęby i powstrzymał się przed odpłaceniem jej tą samą monetą. To byłoby dziecinnie łatwe! Nie ma wszak nic prostszego, niż obrazić heterę. Wystarczy nazwać jej profesję kilkoma mniej pochlebnymi terminami. Raz jeszcze popatrzył w szmaragdowy huragan. Miał wrażenie, że coś mu umyka. Coś, co powiedziała… zanim cisnęła mu w twarz obelgę. Milczał, dopóki nie odnalazł właściwego pytania. A potem je wypowiedział.

– Co zaspokoiłoby twe pragnienie, Fojbiane?

Dopiero teraz jego pocisk dosięgnął celu. Gniew kobiety rozpłynął się jak poranne obłoki, unicestwione przez pędzący po niebie rydwan Heliosa. Teraz w oczach hetery było tylko jedno: głód. Pięknie wykrojone usta, których dziś nie zdobiła karminowa szminka, uformowały krótkie słowo.

– Zemsta.

Wyglądała jak jedna z erynii, która zaraz wymierzyć ma okrutną sprawiedliwość. Nie gniewna Tyzyfone czy nienawistna Megajra. Raczej jak niestrudzona w swym uporze Alekto. Menander z trudem przełknął ślinę. Poczuł, że coś się dokonało.

– Hiperejdes obiecał – wyszeptała Fojbiane – że uczyni wszystko, by naprawić moją krzywdę. Ale ja nie wierzę w jego zapewnienia. Musiałby uderzyć w ludzi, których poważa, pożąda albo potrzebuje. Zwycięzcę Dionizjów, Eubulosa z Soli. Swego kochanka, młodego Narkissosa. Delfickiego kapłana Kritiasa. On wprawdzie nie tknął mego ciała, lecz spośród wszystkich najbardziej jest winny…

Poeta słuchał w napięciu. Dwa pierwsze imiona były mu wiadome. Nie znał natomiast posiadacza trzeciego. Skupił się jednak na tym, którego sam szczerze nienawidził.

– Eubulos – wyrzucił z siebie niczym przekleństwo. – To on był pierwszy, prawda? Inni dopiero poszli w jego ślady.

– Błagam, nie każ mi tego wspominać…

– Odpowiedz mi! – krzyknął na nią. Był tak rozgorączkowany, że nawet nie zauważył, jak grubiańsko się zachowuje.

– Tak – odparła w końcu, raz jeszcze przełykając ból i upokorzenie. – Eubulos był pierwszy. Za nim poszli następni.

Menander podniósł się z kolan.

– Otrzymasz swoją zemstę, Fojbiane. Możesz nie wierzyć w obietnice Hiperejdesa, w którego domu doznałaś krzywdy. Musisz jednak zaufać mej przysiędze. Ugaszę pragnienie, które pali twoją duszę. W ten czy inny sposób przyniosę ci spokój.

Gdyby w owej brzemiennej w skutki chwili u boku poety znalazł się Demetriusz z Faleronu, mógłby mu uzmysłowić, jak napuszenie i patetycznie brzmią jego słowa. I jak komiczny jest on sam, kiedy przysięga ponieść zemstę dojrzałym mężom. On, który jest zaledwie chłopcem! Przyjaciel z pewnością przemówiłby mu do rozsądku, przekonał, że wszystko to wygląda jak kiepska komedia i że nie należy pod wpływem impulsu ciskać słów o tak wielkim ciężarze. Lecz Demetriusza tu zabrakło. Hetera zaś nie czuła potrzeby, by odciągać poetę od raz powziętego zamiaru.

– Wiedz, że nigdy w ciebie nie zwątpiłam – skłamała bez mrugnięcia okiem. A potem dodała: – Spraw, by cierpieli po stokroć za wszystko, co mi uczynili.

Menander wypadł z willi spragniony czynu, lecz pozbawiony planu i oręża. Jego piętnastoletnią pierś przepełniała mroczna, drapieżna determinacja. Ten, który wstąpił w progi Fojbiane, by przynieść ukojenie, opuszczał je, płonąc słuszną furią. W swej pogrążonej w mroku samotni Szmaragdowooka potrząsnęła głową z niedowierzaniem oraz ponurą satysfakcją. Nie spodziewała się, by ten uroczo naiwny chłopiec zdołał wiele osiągnąć. Z drugiej strony, pomimo wszystkich upokorzeń, których doznała, myśl, że jej honoru bronić będzie najwybitniejszy poeta epoki, była na swój sposób pociągająca.

Do komnaty weszła młoda Doris. Na srebrnej tacy niosła ceramiczny kubek pokryty czerwono-czarnym wzorem. W powietrzu rozniosła się woń uspokajających ziół. Tylko dzięki nim Fojbiane jeszcze się trzymała. Uniosła kubek do ust i zaczęła pić, niemal parząc sobie wargi. Teraz niech przyjdzie sen, poprosiła w duchu. Nie spodziewała się dziś kolejnych odwiedzin. Liczni do niedawna adoratorzy całkiem ją opuścili. Większość po prostu przestała przychodzić, pisać, przysyłać prezenty. Tylko kilku z nich miało dość klasy, by skreślić krótkie listy informujące o zerwaniu znajomości. Żaden nie stawił się w tym celu osobiście.

Szmaragdowooka poczuła, że zbiera jej się na płacz. Czym prędzej odesłała niewolnicę. Służąca nie powinna widzieć swojej pani w takim stanie! Dopiero wtedy odstawiła pusty kubek i ukryła twarz w dłoniach. Została sama. Wszystko, co przez lata osiągnęła, w jednej chwili obróciło się wniwecz. Pozostało jej tylko jedno: zemsta. A i na nią nie miała zbyt wielkich nadziei.

Po policzkach Fojbiane spłynęły pierwsze łzy. Załkała cicho, z żalu i bezsilnej złości. Ściany willi, którą nabyła od swej wielkiej poprzedniczki, odpowiedziały jej głuchym milczeniem.

* * *

Aratos obudził się, lecz niewiele to zmieniło: rzeczywistość do złudzenia przypominała bowiem sen.

Korinna, naga jak w jego majakach, tuliła się do boku Kreteńczyka. Jej dłoń obejmowała jego męskość, poznawała ją, powoli przesuwając się w górę i w dół. Poczuł, że jest równie podniecony jak tam, na brzegu nieznanej wyspy, gdzie pierwsza kapłanka Artemidy zamknęła go w żelaznym uścisku, zaś córka Demostenesa zadowalała ustami. Niewiele myśląc, obrócił się ku dziewczynie i objął ją w talii ramieniem. Ich spojrzenia się spotkały. W oczach młódki ujrzał lęk, lecz i zdecydowanie. Mocniej zacisnęła palce wokół jego penisa.

– Pragniesz mnie, Aratosie? – spytała zmysłowym szeptem.

– Tak – odparł żarliwie.

Sen zlał się z jawą, marzenia wplotły się w to, co autentyczne. Aratos czuł, że jest zawieszony między tymi dwoma światami, nie przynależąc w całości do żadnego z nich. Rozsądek śnił w najlepsze, w pełni zbudziły się za to jego zmysły, pozostające w letargu od czasu otrucia. Naraz uderzyła go intensywność doznań, docierających doń wszystkimi możliwymi drogami. Sycił oczy pączkującą dopiero urodą Korinny, wciągał w nozdrza jej młodzieńczą, pełną witalności woń, słuchał przyspieszonego oddechu, czuł ciepło i miękkość jej ciała, leżącego tak blisko, tuż przy nim. Pożądał jej, bogowie, jak mocno jej pożądał! Krew fechmistrza zdawała się wrzeć, pierś unosiła się i opadała w gorączkowym tempie. Jego lędźwie stanęły w ogniu, zaś męskość płonęła najmocniej. Czuł, że jeśli nie ugasi tego pożaru, umrze lub oszaleje.

Korinna odważnie naparła na niego swym szczupłym ciałem i wtuliła się niewielkim biustem w tors Kreteńczyka. Uniosła rękę do jego twarzy i pogładziła szorstki od kilkudniowego zarostu policzek. Jej ojciec, Demostenes, nosił zawsze długą, przydającą mu dostojności brodę, miękką i miłą w dotyku. Twarz Aratosa była inna, bardziej drapieżna, choć, musiała to przyznać, również bardziej przystojna. Gdy tak patrzyła, dotykała jego lica opuszkami palców, uczyła się tego nowego, nieznanego jej mężczyzny, on niecierpliwym ruchem przyciągnął ją ku sobie, a kiedy ich twarze znalazły się bardzo blisko, pocałował. Momentalnie zesztywniała, czując, jak jego usta rozgniatają jej własne wargi. Tylko Ismena całowała ją z równą namiętnością, choć była przy tym znacznie delikatniejsza od kreteńskiego fechmistrza. Prawdę mawiają ludzie, przemknęło jej przez myśl, o nieokrzesaniu oraz chutliwości wyspiarzy. Nie czuła jednak oburzenia ani wstrętu. Po kilku chwilach rozluźniła mięśnie i zaczęła się rozsmakowywać w zachłannych pieszczotach, którymi ją obdarzano.

Pocałunki Aratosa stawały się coraz bardziej łapczywe. Mężczyzna rozkoszował się smakiem jej soczystych warg, wpijał się w nie, by zakosztować więcej. Obrócił się na plecy, wciągając kasztanowłosą na siebie. Jedną ręką wciąż obejmował wiotką talię, drugą skierował niżej, na szczupłe, dopiero zaokrąglające się pośladki. Zacisnął palce na jednym z nich. Zakwiliła w głąb jego ust, więc nieco rozluźnił uścisk. Męskość Kreteńczyka ocierała się o jej łono, pokryte krótkimi, kręcącymi się włoskami. Była tak młoda, świeża, delikatna, ale zarazem nie krucha. Instynktownie wyczuwał, że tej dziewczynie nie brak siły, determinacji, stanowczości. Podejrzewał to już wcześniej, podczas ich pierwszego spotkania, gdy zaskoczyła go swą elokwencją i brakiem widocznych oznak zawstydzenia. Teraz miał już absolutną pewność. Korinna doskonale wiedziała, czego pragnie. I nie wahała się po to sięgnąć.

A teraz pragnie mnie, pomyślał z odrobiną niedowierzania. Wsunął język między wargi kochanki. Nie cofnęła głowy, choć w tej pozycji mogła to z łatwością uczynić. Wręcz przeciwnie, śmiało wyszła mu naprzeciw. Ujęła mu policzki w dłonie i napierała ustami na jego własne. Kiedy znów otarł się o jej podbrzusze, poczuł na swym członku odrobinę wilgoci. Uniósł biodra i ręką docisnął ku sobie pośladki dziewczyny. Penis wtulił się mocno w gorące ciało młódki. Podniecenie Aratosa jeszcze się wzmogło.

Lecz nie tylko on płonął z żądzy. Również Korinna czuła, jak rozżarza się w niej ogień. Coraz trudniej przychodziło jej zapanować nad własnym ciałem, które, posłuszne najbardziej pierwotnemu z popędów, łaknęło połączenia z tulącym je w objęciach mężczyzną. Choć przyszła do Kreteńczyka bez miłości, z wyrachowanym zamiarem usidlenia go i pozyskania w ten sposób możnego obrońcy, w mgnieniu oka wszystko się zmieniło. Nie potrafiła pojąć targających nią sprzecznych emocji – co do jednego wszakże była pewna: wyczekiwała tego, co miało się zaraz wydarzyć! Pragnęła, by Aratos, ten groźny, owiany mroczną sławą mąż, posiadł ją wreszcie i uczynił kobietą. Ismena rozbudziła jej zmysłowość, otwarła ją na świat cielesnych rozkoszy, świat, którego istnienia przedtem tylko się domyślała. Teraz przyszedł czas, by zrobić kolejny krok. Wszelkie wyrzuty sumienia, jakie mogła odczuwać wobec pierwszej kapłanki, zeszły na dalszy plan i utraciły sens. Chciała, by to się wreszcie stało! Była gotowa.

Wyszeptała te dwa krótkie słowa między pocałunkami, które raz po raz łączyły ich wargi. Aratos spojrzał na nią, jakby chciał się upewnić, czy dobrze usłyszał. Potwierdziła ledwie zauważalnym skinieniem głowy. Nachyliła się do przodu, wtulając piersi w tors mężczyzny. Znów obrócili się na łożu i teraz to Korinna znalazła się na plecach, fechmistrz zaś górował nad nią, wsparty na jednym ramieniu. Drugą rękę skierował w dół, między jej uda. W pierwszej chwili odruchowo chciała je zacisnąć, lecz prędko się opamiętała. Jego palce dosięgły łona, przesunęły się po nim jeszcze niżej. Kiedy poczuła dotyk Kreteńczyka na swym sromie, zarumieniła się mocno. Nie mogła na to nic poradzić. Przedtem dotykały ją tam tylko kobiety: niewolnice w trakcie kąpieli albo Ismena podczas namiętnych igraszek. Zawstydzenie wzmogło się jeszcze, gdy jeden z palców Aratosa naparł na jej wilgotne już wargi, a potem wsunął się do środka. Westchnęła, nie potrafiąc zmusić się, by spojrzeć mu w oczy. Jej dotychczasowa pewność siebie nagle się ulotniła. Korinna uświadomiła sobie, że jest równie stremowana, jak każda ateńska panna podczas nocy poślubnej. Przedtem sądziła, że gorące noce spędzone z Ismeną przygotują ją na te doznania. Okazało się, że była w błędzie.

Kreteńczyk wsunął palec w jej szparkę, by upewnić się, czy naprawdę jest gotowa. W swoim pełnym przygód życiu wiele razy deflorował młode dziewczęta. Wiedział, że potrzebują więcej pieszczot niż bardziej doświadczone niewiasty. A nawet wtedy łatwo im było sprawić ból. Ku swemu zdumieniu przekonał się, że Korinna powiedziała prawdę: w środku była gorąca i mokra, wprost ociekała sokami. Mile tym zaskoczony, czym prędzej wycofał się z pochwy dziewczyny. Uniósł rękę do twarzy i wciągnął w nozdrza zapach jej pożądania. A potem splunął w dłoń i położył ją na swym nabrzmiałym penisie. Odciągnął napletek i roztarł ślinę na ciemnej już od krwi główce. Za nic w świecie nie chciał przysporzyć cierpienia urodziwej młódce. Przynajmniej nie więcej, niż było to absolutnie konieczne i nieuniknione.

Spod na wpół opuszczonych powiek Korinna uważnie obserwowała Aratosa. Gdy zobaczyła, że ujmuje w dłoń swą męskość, zrozumiała, że to już. Delikatnym, niby przypadkowym ruchem rozwarła szerzej uda. A potem zamknęła oczy, w pełni oddając się we władanie Kreteńczyka. Poczuła, jak śliska od śliny żołądź ociera się o jej wargi sromowe. Zadrżała z przyjemności. To jednak był tylko przedsmak. Pragnęła więcej! Domyślała się, że będzie inaczej niż z pierwszą kapłanką, bardziej intensywnie, a może nawet gwałtownie. Wiedziała, że w pierwszej chwili może ją zaboleć. Pomimo tego nie odczuwała lęku. Już nie.

Członek Aratosa naparł mocniej, a potem zaczął wchodzić w ciasne i wilgotne wnętrze. Jęknęła cicho, gdy torował sobie drogę do środka. Prędko też napotkał na opór dziewiczego ciała. Kreteńczyk cofnął biodra, wiedząc, że tę przeszkodę najlepiej pokonać jednym, stanowczym pchnięciem. Spojrzał w twarz Korinny, a potem wyrzucił biodra do przodu. Uniosła powieki, z jej ust wyrwał się krótki, urwany krzyk. Mężczyzna pochylił się i ucałował rozchylone wargi. Zarzuciła mu ramiona na szyję i przytuliła się mocno.

Po przedarciu się przez barierę dalej poszło już łatwiej. Choć bardzo ciasna, szparka Korinny była dobrze nawilżona i przyjęła w sobie całą męskość Kreteńczyka. Zanurzył się głęboko, aż po nasadę penisa, a potem zaczął kochać się z dziewczyną w niespiesznym tempie. Choć palący jego lędźwie ogień jeszcze się wzmógł, Aratos starał się jak najdłużej być delikatny, nie rzucać się pędem ku rozkoszy, lecz zbliżać się do niej spokojnymi krokami. Wiedział, że młódka na zawsze zapamięta swój pierwszy raz z mężczyzną i chciał, by było to dla niej jak najmilsze wspomnienie. Nie szczędził zatem pocałunków i pieszczot, ona zaś tuliła się do niego swoim ciałem, a gdy ich usta rozłączały się na chwilę, pojękiwała cicho.

Znowu zamknęła oczy, uspokojona delikatnością fechmistrza. Głęboko w sobie czuła jego miarowe pchnięcia, lecz nie sprawiały jej już bólu, wręcz przeciwnie – przynosiły coraz więcej przyjemności. Docisnęła uda do bioder swego kochanka, dłonią pogładziła jego włosy. Tors mężczyzny drażnił jej wrażliwe sutki, które stały się twarde niczym pestki oliwek. Mrowienie, jakie w nich czuła, rozchodziło się na całe ciało, podobnie jak ciepło, przybierające na sile między jej nogami. Bezwiednie oblizała swe wargi. Odchyliła głowę nieco do tyłu, eksponując szyję. Aratos skorzystał z tego i zaczął obsypywać ją licznymi pocałunkami. Korinna westchnęła błogo. Nie spodziewała się, że będzie jej aż tak dobrze.

Kiedy Kreteńczyk poczuł, że kasztanowłosa jest gotowa przyjąć od niego więcej, zwiększył tempo oraz siłę swoich sztychów. Teraz jego męskość wysuwała się z niej niemal w całości, by następnie wniknąć prędko i głęboko. Penis nurzał się w miłosnych sokach dziewczyny, a jej szparka za każdym razem witała go w sobie ze stłumionym mlaśnięciem. Ręce Korinny spłynęły na kark i plecy Aratosa i sunęły po nich pieszczotliwie w górę i w dół. Światło poranka wsączało się do komnaty przez na wpół przysłonięte okno, padało na łoże i uprawiającą tam miłość parę. W słonecznym blasku mężczyzna cieszył oczy delikatnym pięknem i harmonią rysów kochanki, obserwował też jej reakcje na to, co z nią czynił. Widział, jak mięśnie napinają się pod nieskazitelną skórą, jak powieki drżą, a usta rozchylają się, spragnione dotyku. Przesunął po nich opuszkami palców. Objęła wargami jeden z nich, poczuł na nim liźnięcie, a potem lekkie ssanie. Stopniowo przyspieszał pchnięcia, choć instynkt podpowiadał mu, że powinien już biec ku spełnieniu, nie bacząc na żadne względy. On jednak wciąż panował nad sobą, przynajmniej na tyle, by nie poddać się od razu tym podszeptom. Starał się skupić na przyjemności dziewczyny, ofiarować jej jak najwięcej. Wciągała go w siebie swą kobiecością, obejmowała ciasno, nieomal zachłannie…

Młódka uniosła powieki i po raz pierwszy od chwili, gdy w nią wszedł, spojrzała w oczy Kreteńczyka. Jednocześnie zacisnęła dłonie na jego bokach i przy kolejnym pchnięciu przyciągnęła ku sobie. Pojął, co próbuje mu przekazać i zwielokrotnił swe wysiłki. Teraz wbijał się w nią z impetem, dociskając się do końca, tak że jego jądra ocierały się o pośladki dziewczyny. Pojedyncza kropla potu spłynęła po jego czole, a potem spadła na policzek. Dyszał ciężko i donośnie, wciąż jednak mocno pracował biodrami.

Doznania Korinny przybrały na sile. Członek Aratosa rozpychał się w jej pochwie, ocierał ją i pobudzał przy każdym ruchu. Jej piersi drżały w rytm coraz gwałtowniejszych sztychów. Sutki były ciemne i spiczaste. Uświadomiła sobie, że również oddycha gorączkowo, łapczywie wciągając powietrze, a jej palce niemal wbijają się w ciało kochanka. Zlękła się, że sprawia mu ból, on wszakże nie zwracał na to najmniejszej uwagi. W oczach fechmistrza płonęła żądza. Delikatność, którą z początku ją obdarzał, poszła w zapomnienie. Ona zresztą już jej nie potrzebowała. Uniosła biodra i zaczęła wychodzić mu na spotkanie – z początku nieśmiało, niby przypadkiem. Jęknęła przeciągle, czując coraz silniejszą rozkosz.

Spowodowane przez truciznę osłabienie w końcu dało o sobie znać. Aratos, który niegdyś potrafił trawić całe noce na miłosnych zapasach, był coraz bardziej wyczerpany. Pot spływał mu po twarzy, pierś z wysiłkiem unosiła się do kolejnego oddechu, mięśnie dawały o sobie znać tępym bólem. Kreteńczyk nie zwracał jednak na to uwagi. Jego zmysły śpiewały. Przepełniała go euforia, jak po cudownym ocaleniu w bitwie, kiedy już myślał, że przyjdzie mu zginąć, a przecież w ostatniej chwili wywinął się spod wrażej włóczni. Od dawna nie czuł się tak bardzo żywy! Zdawało mu się, że Korinna dzieli się z nim młodzieńczą energią, swą niespożytą witalnością, że wlewa nową krew w jego żyły! Była pierwszą kobietą, którą posiadł od czasu Filony i już teraz zacierała sobą wspomnienie tamtej.

Fechmistrz całkiem już stracił panowanie nad sobą. Dążenie ku rozkoszy zatriumfowało, spychając w niebyt wszytko inne. Górował nad Korinną, uniesiony na obydwu rękach, opartych po obu stronach jej głowy. Spoglądał w brązowe oczy młódki, raz po raz wypełniając ją głębokim pchnięciem. Czuł, że jej paznokcie wbijają mu się w boki, tuż nad biodrami, ale nie było to istotne. Ból był zbyt odległy, by mógł go rozproszyć. Ginął w oceanie narastającej przyjemności. Przed wieloma tygodniami Aratos cofnął się znad brzegów Styksu, lecz dopiero teraz prawdziwie się odradzał.

Ostatnie ruchy kochanków były gorączkowe, spazmatyczne, rwane. Kreteńczyk po raz ostatni wbił się w pochwę Korinny, wypełnił ją po brzegi. Przyciągnęła się ku niemu, niemiłosiernie przy tym drapiąc jego boki. Wyprężył się, a jego ciało przeszył znajomy, choć dawno już nieodczuwany dreszcz. Krzyknął ochryple i odrzucił głowę w tył. Dziewczyna poczuła, jak wybucha w niej rozkoszą. Westchnęła głośno i opadła na pościel, równie wyczerpana jak on. Przez chwilę jeszcze gościła w sobie jego męskość, pulsującą po doświadczonej właśnie ekstazie. W końcu Aratos wysunął się z niej, a potem opadł na łóżko u jej boku.

Sama, choć nie doścignęła go w gonitwie na szczyt, wciąż jeszcze drżała z przyjemności. Kiedy złączyła uda, poczuła, że są mokre i lepkie. Nie popatrzyła na nie. Nie miała ochoty wiedzieć, czy są takie za sprawą jego nasienia, czy też jej dziewiczej krwi. Nie w tej podniosłej chwili. Powoli obróciła się w stronę kochanka. Uniosła rękę i pogładziła Aratosa po policzku. Posłała mu czułe spojrzenie. Oto jej pierwszy mężczyzna. Choć wciąż go nie kochała, była świadoma, że mogła trafić znacznie gorzej.

* * *

Przyjaciele chcieli zaciągnąć Falerończyka do tawerny, by słodkim winem spłukać gorzki smak porażki. Fedon zasugerował nawet, że później mogą udać się do któregoś z ateńskich domów uciech, gdzie w objęciach urodziwej porne Demetriusz prędko zapomni o wszelkich zmartwieniach. Ten jednak nie chciał nigdzie iść bez Menandra. Kiedy zapytał swoich towarzyszy, czemu nie ma z nimi poety, wyraźnie posmutnieli. Hesperos opowiedział mu o wydarzeniach w Likejonie.

– Kiedy dowiedział się o tym, co spotkało Fojbiane, wpadł w gniew. Arystoteles zabrał go od nas i długo rozmawiali, spacerując po ogrodach. Potem Menander opuścił teren szkoły, zwolniony na ten dzień z zajęć. Nie wiemy, dokąd się udał.

– Może też poszedł się upić – stwierdził Mathaios. – Całkiem możliwe, że spotkamy go w tawernie.

Falerończyk nie był przekonany.

– Menander nie znajduje ukojenia w winie. Lepiej go poszukam. Upewnię się, czy nie wpadł w jakieś tarapaty.

– Może razem go poszukamy?

Potrząsnął głową. Przeczucie podpowiadało mu, że musi to zrobić sam.

– Dam sobie radę. Wypijcie lepiej za moje zdrowie. I za Menandra też.

– Tak uczynimy.

Demetriusz zostawił za sobą gimnazjon i szybkim krokiem ruszył w stronę domu poety. Tam czekała na niego Raisa. Spodziewał się, że znów poruszy kwestię tajemniczych flecistek, o które pokłócili się rano, ona wszakże nie miała takiego zamiaru. Gdy tylko ją ujrzał, zorientował się, jak bardzo jest zaniepokojona.

– Co się stało? – spytał, podchodząc bliżej i otaczając ją ramionami. Chciał pocałować jej usta, lecz wysunęła się z jego objęć.

– To Menander… Wrócił z miasta roztrzęsiony i gniewny. Zabawił chwilę w domu, lecz nie zamienił z nikim ani słowa. Zajrzał tylko do kuchni, po czym znowu wybiegł, nie wiedzieć gdzie ani po co. To jeszcze nic strasznego, jest w końcu artystą, a to urodzeni dziwacy… Ale przed chwilą rozmawiałam z Dione. Wiesz, to niewolnica naszego gospodarza. Powiedziała, że gdzieś zapodział się kuchenny nóż! Biedaczka nigdzie nie może go znaleźć…

Złe przeczucia Demetriusza znalazły potwierdzenie. Naprawdę musiał odszukać Menandra, zanim ten zrobi coś nieodwracalnego. Hesperos zdradził mu imiona gwałcicieli Fojbiane. Bogowie wiedzą, co się stanie, jeśli poeta ruszy ich śladem.

– Zostań tutaj – rozkazał. – Jeśli powróci, przekonaj go, by nie czynił żadnych głupstw. Pewnie cię nie posłucha, ale zrób, co w twojej mocy.

Iliryjka przytuliła się do niego.

– Nie odchodź, proszę. Teraz naprawdę się boję.

– Nie mam wyboru, Raiso. Muszę czym prędzej odnaleźć Eubulosa z Soli. Menander ma już dwa powody, by spróbować go zabić. Bez względu na to, czy mu się powiedzie, sprowadzi na siebie zgubę. Nie mogę na to pozwolić.

Skinęła głową, choć w jej dużych, błękitnych oczach zalśniły łzy.

– Jesteś dobrym przyjacielem, Demetriuszu.

Uśmiechnął się niewesoło.

– Kiedyś złożyliśmy sobie przysięgę przy grobie Iolaosa, towarzysza samego Heraklesa. Każdy z nas ślubował, że będzie bronił drugiego i osłaniał go przed niebezpieczeństwami. Nie sądziłem, że przyjdzie mi bronić Menandra przed nim samym!

– Bądź ostrożny.

– Będę. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, spotkamy się wieczorem. I tym razem – na krótką chwilę Demetriusz poweselał – nie będziemy już zmuszeni do wstrzemięźliwości. Skończyłem z bieżnią, igrzyskami i rozsławianiem swego rodu aż po krańce Hellady. Gdy wrócę, będziemy mogli po prostu cieszyć się życiem. Ty, ja i Menander.

– Pragnę tego tak samo mocno jak ty – odrzekła Iliryjka, po czym stanęła na palcach i ucałowała go w usta. Objął jej talię, ona zaś zarzuciła mu ramiona na szyję. Tulili się blisko, złaknieni siebie nawzajem, a jednocześnie pełni niepokoju.

– No, idź już – szepnęła w końcu Raisa. – Uratuj swego druha. A potem prędko wracaj do mnie.

Słowa ukochanej dziewczyny wciąż rozbrzmiewały w jego myślach, kiedy wyruszał na poszukiwanie przyjaciela.

Przejdź do kolejnej części – Opowieść helleńska: Demetriusz XVII

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

 

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Dobry wieczór,

mam przyjemność przedstawić kolejny rozdział Opowieści Demetriusza, a przy okazji 40 tekst mojego autorstwa na Najlepszej Erotyce.

W tym miejscu pragnę również gorąco podziękować mojej czcigodnej Korektorce i Recenzentce, Areia_Athene, która cierpliwie i uparcie poprawia kolejne moje teksty. Tym bardziej, że ma ostatnio mnóstwo pracy – wkrótce na NE pojawią się jeszcze 3 rozdziały, każdy podobnie długi jak ten.

A teraz już zapraszam do lektury! Mam nadzieję, że będziecie mieli przynajmniej tyle przyjemności z czytania, ile ja miałem z pisania 🙂

Pozdrawiam serdecznie
M.A.

Lubię Twoje opowiadania. Pal sześć erotykę.;) Lubię tą otoczkę obyczajową, dbałość o szczegóły historyczne i język. Doceniam także bohaterów z krwi i kości. Szkoda tylko, że to nie mieszkańcy wiecznego Rzymu… Mam do nich dziwną słabość po pierwszym roku studiów. 🙂
Sorry za brednię. Pozdrawiam
Niewyspana Lily

Droga Lily,

rozumiem Twą słabość do Rzymu, sam kiedyś tak miałem 🙂 Zanim moje zainteresowania przesunęły się w stronę Hellenów, byłem zdecydowanym stronnikiem Niepokonanej Romy.

Jednak w okresie, w którym rozgrywa się Opowieść helleńska (331-330 r.p.n.e.) Rzym był jeszcze dość zapyziałą mieściną na peryferiach cywilizowanego świata. Zaledwie sześćdziesiąt lat wcześniej, w 390 r.p.n.e. splądrowali go Celtowie (utrzymało się tylko Wzgórze Kapitolu dzięki legendarnym gęsiom). Rzym nie był wówczas ani szczególnie ludny, ani olśniewająco bogaty, ani też heroicznie waleczny. Miał za to twardy upór swych obywateli-wieśniaków. I to ostatecznie zadecydowało o sukcesie. Choć Senat zbierał się w drewnianym domu przypominającym stodołę, a kultura w porównaniu z grecką czy nawet etruską była po prostu prymitywna, w końcu twardy rzymski chłop przemógł wszystkich, mniej wytrwałych nieprzyjaciół.

Ale to dopiero jakieś 200-300 lat później. Na razie istnienie Rzymian nikomu nie spędzało snu z oczu. Gwiazda Macedonii jasno płonęła na niebie, a wkrótce miały narodzić się mocarstwa hellenistyczne. Świat mówił po grecku i wydawało się, że tak już zostanie.

Pozdrawiam
M.A.

Witam

Dawno nie komentowałem, jakoś nie mogłem znaleść chwili czasu ;). A tutaj robi się coraz ciekawiej. Tak jak przewidywałem Aratos będzie miał trudny orzech do zgryzienia. Zastanawiam się w jaki sposób Menander będzie chciał się zemścić. Zachował się bardzo nowocześnie, wyprzedził swoje czasy o kilka epok można rzec. Który mężczyzna w tamtych czasach pocieszałby kobietę?

Erotyki nie komentuję, jak zawsze wysmakowana, opisana wyśmienicie.

daeone

Witaj Daeone!

Cieszę się, że wróciłeś z komentatorskich wakacji 🙂

Aratos sam sobie nawarzył piwa, teraz musi je wypić – do ostatniej kropli. Ja go nawet prywatnie rozumiem, sam bym pewnie poszedł w jego ślady 🙂 Ale faktycznie, trochę się na występach wyjazdowych na Eginie pogubił. Pytanie tylko, czy miał jakieś lepsze wyjście ze złożonej sytuacji, w której się znalazł?

Co do Menandra – starożytność nie była najłaskawszą epoką dla kobiet, ale nawet wówczas znajdowali się ludzie, którzy traktowali je z sympatią, ciepłem, po prostu po ludzku. Mój Menander (jak również Demetriusz – który w dodatku opiera się innej tradycji – brutalnego traktowania niewolników) jest właśnie takim człowiekiem. Poza tym, to poeta, a więc – romantyk. Nawet jeśli starożytny romantyzm był trochę inny od tego, do którego przyzwyczajano nas w szkołach 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Myślę że gdyby Aratos był tym samym człowiekiem jak przed niedoszłym zamachem, nie miałby takich problemów. A co mógłby zrobić teraz? Najlepszym wyjściem dla niego byłaby ucieczka z Korinną i zaszycie się gdzieś na granicy znanego świata. Ale to Ty kierujesz losami bohaterów, a że Twoim guru jest pewnien popularny obecnie autor, domyślam się czego się można spodziewać.

Wprawdzie od słowa "guru" wolę słowo "inspiracja", ale niech Ci będzie, Daeone 🙂 Co zaś się tyczy dalszych losów Aratosa, niczego nie zamierzam zdradzać przed czasem. Ani dobrego, ani złego 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Kolejna część opowiadania jak zwykle na bardzo wysokim poziomie, choć odczucia mam trochę mieszane.
Wątek Menander – Fojbiane świetny, oboje są bardzo różni, mają wspólny cel, ale dążą do niego innymi drogami. Co więcej nie wiadomo co z tego wyniknie – chociaż pod skórą można wyczuć, że dla obojga nic dobrego.
Pojedynek Demetriusz – Korojbos także bardzo interesujący, dobrze że zamieszałeś i uczyniłeś głównego bohatera przegranym – czytelnik raczej spodziewał się zwycięstwa. No i co zrobi Dionizjusz na wieść o porażce syna?
Rozczarował mnie natomiast wątek Korinny, która wskakuje do łóżka Aratosa. Trochę to było oczywiste, wszystkie twoje bohaterki traktują swoje ciało jako jedyne narzędzie do osiągania swojej woli. I wprawdzie kobieta zbyt wielu opcji w tamtych czasach nie miała, jednak dziewicza Korinna ponosiła wielka ryzyko swoim zachowaniem – gdyby zeszła w ciążę, byłaby skończona. Trochę brakuje mi głębszych refleksji w postępowaniu młodej dziewczyny.
I ostatnia uwaga – w cyklu o Tais było parę wzmianek odnośnie wielkiej ówczesnej polityki np wspomnienie Memnona, cykl Demetriusza dzieje się w czasach wielkich sukcesów Aleksandra, która rewolucjonizowały świat helleński. Tymczasem Ateńczycy jakby byli nieświadomi jego istnienia i wiekopomnych czynów.
Tutaj trochę brakuje mi wzmianek o najsłynniejszym wodzu.

Pozdrawiam
R.

Witaj, Radosky!

Usunąłem zdublowany komentarz, odpowiadam na ten, który został 🙂

Odnośnie Menandra i Fojbiane nie do końca jestem pewien, czy dążą do tego samego. Oczywiście, każde z nich marzy o sławie i pozycji, ale Menander ma jednak bardziej romantyczną wizję związku damsko-męskiego, Fojbiane jest czystą pragmatyczką. On z pewnością nie zostawiłby jej w niedoli – ona rzuciła go natychmiast, gdy powinęłą mu się noga.

Co do Korinny – jest młodą dziewczyną, jeszcze niedawno była dzieckiem. Trudno się po niej spodziewać nazbyt pogłębionych refleksji 🙂 Nie wszyscy moi bohaterowie postępują mądrze i roztropnie. Niektórzy godzą się na ryzyko, a czasem nawet popełniają głupstwa. Z czasem jednak owa młódka dojrzeje. Ciężkie doświadczenia nie pozostaną bez wpływu na jej charakter.

Ateńczycy jak najbardziej są świadomi sukcesów Aleksandra – w następnych rozdziałach będą one wspominane. Z drugiej jednak strony, Aleksander znajduje się już tysiące kilometrów na wschodzie – w marcu/kwietniu 330 r. p.n.e., kiedy w Atenach miały miejsce Dionizje Wielkie, armia niepokonanego Macedończyka znajdowała się gdzieś między Persepolis a Ekbataną. Im bardziej zdobywca oddalał się od Hellady, tym słabiej rezonowały jego kolejne sukcesy. Kiedy dotarł do Indii, praktycznie w ogóle zniknął z oczu Hellenów, co spowodowało spore problemy w greckim świecie – zaczęły się niepokoje, bunty, próby zrzucenia macedońskiego jarzma. Wszystko dlatego, że Aleksander uznany został przez większość za martwego/zaginionego. Kiedy Aleksander „wrócił z zaświatów”, przyszedł czas rozliczenia.

Pozdrawiam
M.A.

Wspólny cel Menandra i Fojbiane to w krótkiej perspektywie zemsta. A w dłuższej rzeczywiście niewiele ich łączy, no chyba, że Fojbiane z hetery przeistoczy się w panią domu poety (wątpię jednak aby tak było).

Nie mam przy sobie źródeł, ale jeżeli mnie pamięć nie myli, to po bitwie pod Gaugamelą, w ręce Aleksandra wpadł skarbiec króla Dariusza, w efekcie czego ten pierwszy mógł pospłacać nie tylko swoje długi, ale i zasypać greków pieniędzmi – na najemników itp. Więc w tym okresie mogło panować w Helladzie coś w rodzaju gorączki złota. Kto żyw ruszał na wschód po swoją działkę 😉
Jednak skoro piszesz, że w następnych rozdziałach pojawiają się informacje o postępach Aleksandra – to pozostaje mi tylko niecierpliwie zabrać się do dalszego czytania.
Pozdrawiam
R.

O perskim złocie wspomnę szerzej, gdy akcja Opowieści helleńskiej przeniesie się do Macedonii. Tam trafiało większość zagrabianych skarbów.

Jeśli chodzi o najemników, owszem, rekrutowano ich, ale niekoniecznie z terenu Attyki. Aleksander mógł cenić kulturę intelektualną Aten, ale raczej nie miał wysokiego zdania o waleczności ich obywateli. Zresztą, Ateńczycy też nie palili się do służby najemniczej – mieli zbyt wiele lukratywnych alternatyw. Obszarami z których rekrutowano zaciężnych były raczej uboższe i zacofane regiony Hellady: Arkadia, Achaja, Etolia. Łuczników wynajmowano na Krecie, oszczepników w Tracji. Oddziały lekkozbrojne w Ilirii, a najlepszą ciężką piechotę zapewniali sami Macedończycy. Tak więc Ateny długo mogły nie korzystać na nagłym wzbogaceniu się Aleksandra i jego żołnierzy. Największym jednorazowym dochodem był chyba ukradziony przez Harpalosa majątek, który ten zdeponował w mieście Ateny po swojej drugiej ucieczce z królewskiego dworu.

Aleksander będzie wspomniany jeszcze nie raz na kartach Opowieści helleńskiej. Trzeba jednak pamiętać, że znajduje się obecnie tak daleko od Hellady, że informacje o jego wyczynach podróżują przez kilka miesięcy, nim tam dotrą. Ostatnia wiadomość, przekazana podczas pechowego sympozjonu, w którym wzięli udział Meleager, Dionizjusz i Demetriusz, mówiła o zdobyciu Persepolis.

Pozdrawiam
M.A.

Napisz komentarz