Manhattan II: Trans (Miss.Swiss)  4.57/5 (7)

38 min. czytania

Stefangrosjean, „London Rain”, CC BY-NC-ND 3.0

Sean stał na betonowym nadbrzeżu, rozglądając się wokół niepewnie. Był lekko zdezorientowany i jednocześnie poirytowany. Spodziewał się, że impreza odbędzie się gdzieś w centrum Manhattanu, może w ekskluzywnym penthousie na Upper Side, albo w którymś z elitarnych klubów, dostępnych jedynie wybranym. Czuł chłodny, słony wiatr na skórze i słyszał miarowy chlupot wody, uderzającej o burty zakotwiczonych, luksusowych jachtów.

Przestąpił z nogi na nogę. Nie lubił takich sytuacji. Zastanawiał się, ile jeszcze powinien poczekać, zanim zadzwoni do kogoś i zdoła sobie zorganizować powrót do miasta. O ile… miałby do kogo zadzwonić? Poza kolegami z pracy (zapewne mieliby uciechę, gdyby ze swojej wyprawy do zaklętego kręgu uprzywilejowanych wrócił na tarczy) nie miał się do kogo zwrócić. Może jakiś serwis limuzyn? Wykosztuje się, ale będzie bezpieczny. A może jednak poczekać?

Czy szef z niego zakpił? A jeśli zapomniał o nim? Przecież Sean nie był nikim ważnym. Przyszła mu do głowy straszna myśl, że wybór był przypadkowy i tak naprawdę, Mr. Barry zmienił zdanie, pozostawiając swojego pracownika na lodzie.

Niepewny, przytłoczony owymi wątpliwościami i niemożnością podjęcia własnej, suwerennej decyzji, przeszedł kilka kroków w stronę latarni, wyciągnął telefon. W tym samym momencie usłyszał miarowy odgłos zbliżających się kroków.

Z cienia wynurzył się rosły mężczyzna w jasnym płaszczu i kapeluszu nasuniętym na oczy. Na dłoniach miał cienkie, czarne rękawiczki. Kciuki zaczepił nonszalancko o brzeg kieszeni. Szczegół ten, nie wiedzieć czemu, od razu rzucił się Seanowi w oczy. Poczuł, że nogi ma jak z waty, a włoski na karku stają dęba. Przybyły wyglądał jak przyboczny Ala Capone, który przez pomyłkę przechadzał się po nadbrzeżu sześćdziesiąt lat później. Albo jak aktor z Zakazanego Imperium. Steve Buscemi też mógłby potrzebować takiego gościa w swojej świcie.

– Malone to ty? – mruknął przybysz, stając tak, by rondo kapelusza rzucało cień na górną część twarzy.

– Yghh… Dalone…Sean Dalone  – Sean nie zdołał wykrztusić z siebie nic więcej.

– Oddaj telefon. – Nawet przez myśl mu nie przyszło, by zaprotestować. Skwapliwie wyciągnął aparat w stronę “gangstera” – jak nazwał go w myśli. Nowiutki Iphone, którym opiekował się tak troskliwie, momentalnie zniknął w kieszeni jasnego płaszcza.

– Idziemy – rzucił tamten przez zęby, odwrócił się i długim krokiem skierował się w stronę, z której nadszedł.

Sean pospieszył za nim. Bał się zadać jakiekolwiek pytanie. Rozglądał się ukradkowo na boki, chcąc zapamiętać drogę, wychwycić szczegóły, które mogłyby mu się przydać… wolał jednak nie myśleć, do czego. Nie, uciekać nie miał zamiaru. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie miałby żadnych szans. W końcu jednak, pocieszał się, wyszedł po niego ktoś, kto znał jego nazwisko.

Szli szybkim marszem, około dziesięciu minut. Droga skręcała pod łagodnym kątem w lewo, zwężając się raptownie nieomal o połowę swojej szerokości. Zniknęły nadbrzeżne latarnie, a wiatr wzmógł się znacznie. Sean poczuł chłód przenikający marynarkę z cienkiego kaszmiru i elegancką koszulę. Jego przewodnik wyjął kieszonkową latarkę i oświetlał nią drogę. Sean dostrzegł, że w odległości około stu metrów, skąpane w rzadkich oparach mgły, majaczyło coś dużego i rzęsiście oświetlonego. Stawiał stopy ostrożnie, starając się nie stracić z oczu  pleców swojego przewodnika. Ten zaś nie zwalniał kroku. Sean miał nadzieję, że droga nie skończy się raptownie. Najgorszą rzeczą, jaką mógł sobie wyobrazić, była kąpiel w chłodnych falach Atlantyku. Panicznie bał się wody.

Oświetlony obiekt przybrał w końcu wyrazistsze kontury, a Sean mógł odetchnąć z ulgą, choć napięte mięśnie trwały w stanie czujnego oczekiwania. Ogromny, luksusowy jacht, taki, jakie oglądał do tej pory głównie na zdjęciach z Monte Carlo, cumował przy nadbrzeżu. Podświetlony napis oznajmiał, że jednostkę ochrzczono bezpretensjonalnym mianem EMILIA.

Jasne, impreza na bajecznym jachcie. Podziw Seana dla szefa wzrósł jeszcze bardziej. Nietuzinkowe pomysły, kreatywność, wizjonerstwo… to było to, czego Mr. Barry wymagał od swoich pracowników, a także, jak widać, od siebie. I umiał to wcielać w życie, również w życie prywatne. O, Sean poczuł, że nie mógł trafić lepiej. Chciał być taki, jak szef. Wyzwolić się z prowincjonalnego myślenia, zdobywać szczyty, być najlepszym i pracować dla najlepszych.

– Wskakuj na pokład – nawet pogardliwe szczeknięcie swojego towarzysza postanowił przyjąć z godnością.

– Dziękuję – odparł wyniośle i z podniesionym czołem wmaszerował po szerokim trapie. Za sobą usłyszał głośne splunięcie.

***

Pod wieczór na rozgrzane miasto spadł drobny, letni deszcz. Jon znów został długo w pracy. I tak nie miał po co wracać do domu. Od dawna nikt na niego nie czekał. Drobiazgi, czyniące mieszkanie przytulnym i swojskim, cięte kwiaty, świece i obrazy, zniknęły wraz z wyprowadzką Kate. Zabrakło wyprasowanej, troskliwie złożonej bielizny w szafie, dobrej herbaty zaparzanej w cienkiej, japońskiej porcelanie i świeżych orkiszowych bułek z ziarnami słonecznika, które piekła co niedziela. Drobne luksusy i radości przeciętnie zarabiających obywateli, które jednakże dodawały jakości życia. Rośliny, bujnie rozkwitające pod jej troskliwym okiem, poddały się po kilku tygodniach. Gdy zorientował się, że z donic sterczą jedynie wysuszone kikuty orchidei, a nawet trudny do zniszczenia fikus stracił połowę liści – zrezygnował i wyrzucił je na śmietnik. Nowych sobie nie kupił. Jeden kłopot mniej. Naprawdę, Kate była idealna, pomyślał z obojętną sympatią. Nie narzucała swojej troskliwości, nie zamęczała go, ale troszczyła się o wszystko, stojąc na dalszym planie, osłaniała tyły, okazywała mu wsparcie. Zdeptał to, zniszczył jednym ruchem. Ale nie mógł nic na to poradzić. Widocznie nie potrzebował jeszcze regularnych, ciepłych kolacji i świeżych ręczników tak bardzo, by poświęcić dla nich fascynację, uniesienia i polowanie na uśmiech niesamowitej kobiety. Długo nie mógł zrozumieć, czemu ściany wydawały mu się teraz zimne i odpychające, i czemu dom zaczął przypominać biuro. I to takie klasyczne, z serialu o nowojorskich gliniarzach. Sterty papierowych kubków po kawie i jednorazowych opakowań po chińszczyźnie piętrzyły się w kuchni, w lodówce dogorywał ekologiczny owczy ser kupiony z rozpędu na lokalnym targu w ubiegłym miesiącu – bo przecież postanowił wziąć się w garść i zjeść od czasu do czasu coś poza hamburgerem lub żeberkami w sosie słodko–kwaśnym. Kurz pokrył szarym pyłem meble, o śmieciach przypominał sobie, gdy zaczynały się przelewać. I co z tego? Dało się żyć. Okazało się, że wcale dużo nie potrzebował. Tak jak i w biurze. Proste biurko, telefon, komputer i lampa, rzucająca teraz blade światło na zapisane drobnym drukiem strony raportu koronera. Nie było tego wiele.

Protokół sekcji w zasadzie potwierdził wcześniejsze ustalenia. Wiek pomiędzy 27 a 30 lat, dobry ogólny stan organów wewnętrznych, brak deformacji… Przed śmiercią denatka odbyła prawdopodobnie kilka stosunków płciowych, w tym także analnych. Ślady spermy znaleziono też w jamie ustnej i przełyku. Śmierć nastąpiła przez zakrztuszenie, ale w drogach oddechowych i przełyku nie znaleziono żadnego obiektu. Na bardziej szczegółowe wyniki toksykologiczne trzeba będzie jeszcze poczekać. To potwierdzałoby tezę o dziwce, zadumał się Jon. Czy Tilda zaprzeczając temu przypuszczeniu jedynie po pobieżnych oględzinach zwłok, zamierzała specjalnie skierować go na fałszywy trop? Wydawała się bardzo pewna siebie… ale po co miałaby to robić? Westchnął i zagłębił się w dalszych informacjach. Niewielka blizna po laparoskopowej operacji wyrostka. Dobra, to zdarza się nawet dziwkom. Znaki szczególne – za uchem maleńki niebiesko-czerwony tatuaż w kształcie litery T. Imię? Ksywa? Thelma, Theresa, Tina, Tori… albo Tilda? Zirytowany odsunął od siebie kartkę. O czymkolwiek by nie pomyślał, jak bardzo nie chciał skupić się na pracy, zdrowiu, wakacjach czy czymkolwiek innym, i tak wracał do punktu wyjścia. Myślał o niej. Czemu tak niewielka osoba zajmowała tak dużo miejsca? Czy to w przestrzeni, w której się zjawiała, czy to w jego snach i wyobrażeniach. Potarł zmęczone oczy. Nie chciał tego. Nie chciał znów przez to przechodzić. Kliknął w klawiaturę. Zdjęcia denatki w różnych pozycjach. Też nie była duża. Niewysoka, niewielka – jednakże ważna na tyle, że komuś przeszkadzała, nieważna o tyle, że nikomu jej nie brakowało. Nikt nie szukał trzydziestoletniej kobiety z Mahattanu. Luke i Bryan pracowali już nad sprawdzaniem rejestru zaginionych, ale na razie ich wysiłki nie przyniosły żadnych rezultatów. Cóż, pomyślał, więzi ludzkie bywają słabe, ktoś się pokłóci, wyjedzie, zaginie, może nawet umrze, a może minąć i dobrych kilka lat, nim bliscy ponownie zechcą nawiązać z nim kontakt. Nawet między rodzicami i dziećmi… A jeszcze w takich kręgach… dziwki, kryminaliści, te wszystkie szumowinki z reguły nie żyją długo… westchnął. Jego myśli znów podryfowały w niebezpiecznym kierunku. Odwrócił wzrok od komputera. Thelmie czy Theresie  było już obojętne, czy wykryje mordercę jutro, czy za dziesięć lat. Była martwa. A Tilda znów pojawiła się w mieście, piękna, żywa i jak zwykle – niedostępna. Zastanawiał się, czy zainteresował ją przypadek dziewczyny z Holland Tunnel i czy podjęła już decyzję, na ile zechce się w tę sprawę zaangażować. Sam nie wiedział, jaka sytuacja odpowiadałaby mu bardziej. Znów potarł oczy. Patrzeć na nią. Być koło niej, a może znów dostać to, za czym tęsknił od roku. Nie. Nie po raz drugi. Zakpiła z niego, a tego nienawidził. Zbyt dużo kosztowało go wyplątanie się z tej koszmarnej historii. Szacunku do siebie nie odzyskał tak naprawdę do tej pory. Ze złością zgiął w dłoni plastikowy kubek. Zdecydowanie był idiotą. Stwierdzał to po raz kolejny.

***

Drobna mżawka nie powstrzymała Tildy przed wyjściem z domu. Miała za sobą pracowite dwa dni.  Telekonferencje z Miami i Los Angeles, wszystko w ramach pracy jako konsultanta w bardzo zawikłanych przypadkach, przeciągnęły się do kilku godzin. Właściwie mogłaby odłożyć swoje plany do następnego dnia, ale potrzebowała przestrzeni. Bynajmniej nie chodziło o spacer i świeże powietrze. Nikt nie łudził się, że przechadzka po Manhattanie ma jakiekolwiek wartości zdrowotne. Raczej, jak na dobrego psa gończego przystało, czuła, że za śmiercią dziewczyny z tunelu kryje się coś więcej, niż pojedyncze morderstwo. I że powinna działać szybko, mimo, że przypadek nie był świeży. Podjąć trop. Wbrew temu, co dała do zrozumienia Jonowi – no tak, miły był z niego gość, i dobrze, że wtedy rok temu akurat znalazł się przy niej w odpowiednim momencie – nie miała jeszcze żadnego konkretnego punktu zaczepienia. Nie wątpiła jednak ani w swoją inteligencję, ani, co ważniejsze, w swoją intuicję, która nigdy jej nie zawiodła. Ani w to, że gdy tego zażąda, całe uniwersum będzie jej pomagać w osiągnięciu celu. A jeśli przy okazji pracy nieco się zabawi, to tylko lepiej. Trzeba dbać o równowagę życia zawodowego i prywatnego. Stanęła przed szerokim, dobrze oświetlonym lustrem. Tam, dokąd się wybierała, jej codzienny styl i gust, były jak najbardziej na miejscu. Jak zwykle z zadowoleniem przyjrzała się swojemu odbiciu. Regularnym rysom, zielonym oczom i szczupłej, choć kobiecej figurze, długim, kształtnym nogom. Obejrzała się ze wszystkich stron, z satysfakcją stwierdzając swoją fizyczną doskonałość. Uśmiechnęła się do siebie samej. Zamiast wyszukiwać niedoskonałości i wady, zachwycała się tym, co było w niej niezwykłe i piękne. Wszelki krytycyzm, czy wrogość wobec własnego ciała, cechujące tak wiele kobiet, były jej najzupełniej obce. Nie rozumiała tego. Lubiła i akceptowała siebie zawsze, nawet, gdy była nastolatką, nawet w trudnym okresie dojrzewania, gdy jej ekscesy przyprawiały rodziców o ból głowy. Przeciągnęła dłońmi po ciężkich piersiach, płaskim brzuchu i apetycznych biodrach. Miała dziś znów ochotę na seks, jak zawsze po dłuższym okresie wytężonej pracy. Zastanawiała się, czy któryś z licznych byłych lub okazjonalnych przyjaciół był dostępny. Robiąc w myśli przegląd znajomych mężczyzn, jednocześnie wybierała strój na wieczór.

Z rozmysłem, wciąż się sobie przyglądając, nałożyła czerwoną bieliznę. Lubiła się ubierać, celebrować dobieranie i nakładanie na siebie bielizny, pończoch, uroczych drobiazgów, sukienek. Nigdy się przy tym nie spieszyła. Bardziej od tych codziennych, wprawiających ją w dobry humor czynności, lubiła jedynie rozbieranie. Niezależnie od tego, czy rozbierała się sama (zawsze przed lustrem), czy pozwalała na to czyimś niecierpliwym dłoniom, co zazwyczaj przyprawiało ją o bardzo przyjemne dreszcze – ten błysk uznania w oczach mężczyzn, cóż, czasem także pięknych kobiet, gdy odkrywali krok po kroku, że zawsze niebanalna warstwa wierzchnia skrywa doskonałe kształty. Naciągnęła pończochy z drobnej, błyszczącej siatki, takie lubiła najbardziej. Choć najszybciej też się, niestety, niszczyły – oczywiście na ogół za sprawą zbyt nieuważnych i niecierpliwych kochanków. Ulubiona czerwona sukienka (pewien artysta z Polski określił ją w niej jako makową panienkę, lubiła to porównanie, tak jak i lubiła tegoż artystę, bardzo biegłego w sztuce kochania) dobrze nadawała się na dzisiejszy wieczór, oddawała nastrój Tildy. I sygnalizowała gotowość. Czarna, skórzana kurtka, nieodłączny plecak i ostatni nabytek – śmieszne, wysokie szpilki imitujące skórę śnieżnego tygrysa udekorowane czerwonymi kokardkami uzupełniały strój.

Musiała się uśmiechnąć, patrząc na swoje odbicie. Te buty to był żart, szczyt złego smaku, dlatego tak właśnie ją zachwyciły. Uwielbiała mieszać style, jak i uwielbiała pełne podziwu spojrzenia, których nie brakowało jej nawet w zblazowanym i przywykłym do wszystkiego sercu Nowego Jorku. Nie chciała pojawić się na blogu Sartoriusa, żadna forma rozgłosu nie leżała w jej interesie, i tak była już w pewnych kręgach zbyt dobrze znana, ale czasem nie mogła się oprzeć. Chciała błyszczeć, zadziwiać, szczególnie wtedy, gdy rozpierała ją silna, seksualna energia. Nakładając jasnoczerwoną szminkę, uśmiechnęła się do siebie porozumiewawczo i posłała odbiciu pocałunek. Wyruszała na łowy.

***

Sean stał przez dłuższą chwilę, mrużąc oczy, oślepiony rzęsistym światłem kryształowych żyrandoli, których blask spotęgowany był odbiciem tychże w szerokich lustrach holu. Dywany, boazeria z egzotycznego drewna – nie znał się, ale takiej jeszcze nigdy nie widział, a więc pewnie była unikatowa, sprawiła, że musiał najpierw wchłonąć w siebie te wszystkie wrażenia. Jak w operze, pomyślał, przypominając sobie mgliście wycieczkę klasową do Metropolitan Opera. Mało finezyjne pchnięcie w plecy skłoniło go do przesunięcia się. Poczuł chłodny uścisk, ktoś wziął go za rękę i wprowadził do szerokiego korytarza, a potem do dużego, okrągłego salonu, gdzie kilkudziesięciu dobrze ubranych mężczyzn piło drinki i paliło cygara. Podszedł do niego niemłody kelner i bez słowa podał mu elegancką kartę menu z ofertą wieczoru wydrukowane na sztywnym, kremowym kartonie. Obrzucił je roztargnionym spojrzeniem. Kawior, owoce morza – to jeszcze zrozumiał. Inne nazwy, głównie francuskie, nic mu nie mówiły. Zresztą nie myślał teraz o jedzeniu. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Urządzone na wzór klasycznego, londyńskiego klubu dla dżentelmenów wnętrze zachwycało swoją prostotą i jednoczesnym wyrafinowaniem. Ramy z ciemnego drewna wypełnione aksamitnymi, zielonymi tapetami, głębokie klubowe fotele obite ciemnym suknem w kolorze burgunda, stylowe, przeszklone regały biblioteczne sięgające sufitu, nieodłączny stół bilardowy, tace z trunkami, w tym najdroższym winem i whisky ustawione na niewielkich stolikach, srebrne tace z przekąskami – było tu wszystko, czego dżentelmen mógł potrzebować, spędzając przyjemny wieczór w towarzystwie mężczyzn z tej samej klasy.

Pan Barry skinął głową w odpowiedzi na jego skwapliwe powitanie, rzucił mu roztargnione spojrzenie i powrócił do rozmowy z zażywnym, siwowłosym Francuzem, do którego zwracał się imieniem Jean–Claude. Seana ogarnęło nieprzyjemne uczucie, że szef tak naprawdę nie wiedział, że pozdrowił właśnie swojego pracownika.

Kręcił się, lekko niepewny, niezdecydowany pomiędzy pojedynczymi grupkami mężczyzn, raz czy dwa przystanął w nadziei na przyłączenie się do rozmowy, ale nikt nie poświęcił mu nawet chwili uwagi. Pogrążeni w rozmowach mężczyźni stali w niewidzialnym, nieprzeniknionym kręgu – nie miał szans na stanie się jednym z nich. Przynajmniej nie tego wieczoru. Zrozumiał to dość szybko. Wziął od kelnera wysoki kieliszek napełniony szampanem, stanął w mało widocznym miejscu, między ciężkimi kotarami, a fortepianem. Obserwował. Wciąż się uczył.

***

Klub Sheili, jednej z najbardziej popularnych nowojorskich drag queen, do którego zmierzała Tilda, mieścił się w zaułkach pomiędzy Lower East Side, a wciąż kurczącym się obszarem Little Italy. Tilda czuła się w tej części Manhattanu nieomal jak w domu. Od dziecka bywała tu z rodzicami u przyjaciół, bawiła się z grupami włoskich dzieciaków na ulicach, zajadała sycylijskimi przysmakami, a gdy podrosła, pod osłoną wieczoru wymieniała pocałunki z Giannim, Luigim, Marco albo Giancarlo. Przyciśnięta do muru, pozwalała im na niegrzeczne pieszczoty, które jej samej sprawiały nieodmiennie przyjemność, a przyjaciołom z dzieciństwa pozwalały kolekcjonować pierwsze erotyczne doświadczenia. Do dziś zachowała miłe wspomnienia. Szczególnie zapamiętała jeden wieczór, gdy jako piętnastolatka wybrała się z dwoma braćmi do kina. Właściwie, tego kwietniowego dnia już od rana wiedziała, że wydarzy się coś ekscytującego. Pamiętała, że drzewa na Park Avenue kwitły na różowo, gęstymi, przepysznymi kwiatami, był ciepły wieczór, gdy postanowili się przejść. Szła między nimi, żartowali i omawiali obejrzany film. Czasem Marco lub Luigi niechcący dotknęli jej biodra, jeden z nich w żartach pochylił się i, pod pretekstem wyszeptania jej w ucho tajemnicy, pocałował ją w szyję. Tak, pamiętała swoje odczucia, delikatne podniecenie, ciekawość, co jeszcze wymyślą. Czuła się pożądana, a to zawsze sprawiało jej przyjemność. Zapadał delikatny, popielaty zmierzch, gdy dotarli do obrzeży Gramercy Park. Jeden z dwóch prywatnych parków w Nowym Jorku, z elitarnym prawem dostępu tylko dla mieszkańców okolicznych domów i dwoma wejściami. Luigi, dorabiający w recepcji pobliskiego hotelu,  wyciągnął klucz, przedmiot pożądania wielu nowojorczyków.

– Macie ochotę raz zobaczyć, jak tam jest?

Wślizgnęli się do środka nie niepokojeni i niezauważeni przez nikogo. Park jak park, może trochę czyściejszy i lepiej utrzymany, stwiedziła Tilda, krzywiąc się na wiele zakazów wymienionych na tablicy przy wejściu. Właściwie nic tu nie wolno robić.

– Nawet goście hotelowi są przyprowadzani i odprowadzani przez hotelową służbę – tłumaczył Luigi, oprowadzając ich alejkami. Był chyba trochę rozczarowany, pomyślała, że nie zaimponowało jej, jak umożliwił wejście do parku. W końcu nie leżało to w możliwościach każdego! Gdy dotarli do statuy Edwina Bootha, przysunął się nieco bliżej.

– Myślałem, że to warte dla ciebie choćby buziaka – stwierdził z udawanym smutkiem. – Chciałem, żebyś zobaczyła coś, co jest i będzie dla większości niedostępne. Nawet w dniu święta dzielnicy Gramercy park pozostanie zamknięty. Tak niedawno postanowiono.

– Hmm, to miłe. Wiesz, lubię się z tobą całować, Luigi, ale co zrobimy z twoim bratem? Nie będzie mu przykro?

– Poradzę sobie – mruknął Marco, obejmując ją od tyłu. Przestraszyła się w pierwszej chwili tego niecierpliwego, niespodziewanego uścisku, ale kiedy szeptał jej namiętne, uspokajające słowa do ucha, i poczuła jego dłonie pod bluzką, uspokoiła się. Już się tak wcześniej dotykali. Był zawsze delikatny, czuły. Nawet, gdy wkładał jej palce w majtki i nieśmiało głaskał po pupie, co do tej pory zdarzyło się najwyżej ze dwa razy. Pogładził jej brzuch, a potem wspiął się wyżej i poczuła, że rozpina jej ciasny stanik.

– Uważaj, Marco!

– Jesteś o wiele piękniejsza, bez tej całej uprzęży – wymruczał, usiłując uwolnić ją z białej bawełny. W końcu udało mu się wysupłać go spod bluzki i rzucić na klomb tulipanów otaczający pomnik.

Tilda zadrżała z podniecenia.

– Dotykaj mnie!

Nie dał się długo prosić. Pieścił jej piersi z początku delikatnie, potem coraz mocniej, pociągając za sutki. Coraz bardziej niecierpliwie. Czuła jak ociera się kroczem o jej pupę. Wypięła się lekko, by mu to ułatwić i odgięła szyję, by mógł ją lepiej całować. Miał dość wydatne wargi, lekko spierzchnięty naskórek i bardzo duży, ruchliwy język, którym łaskotał ją po karku i szyi.  Poczuła chłód na piersiach. Podniósł jej obcisłą bluzkę wysoko. Stojący naprzeciw niego Luigi aż wstrzymał oddech.

– Jesteś śliczna – powiedział cicho.

Przyglądał się im chwilę w milczeniu. Też jej się podobał. Miał dziewiętnaście lat, przeobrażenie z chłopca w mężczyznę za sobą. Całowała się z nim kilka razy, raczej przyjacielsko, choć zawsze czuła przy tym miłe łaskotanie w brzuchu.

Był wyższy i nieco tęższy od chudego, zwinnego brata, bardziej wysportowany i męski.

Zadrżała znów, gdy podszedł do niej. Liczyła na długi, namiętny pocałunek, lecz on też zajął się jej cyckami, jak powiedział. Zajmę się teraz twoimi cyckami. I wziął je po kolei do ust. Z początku ssał je delikatnie, ale po chwili, jakby nie mógł się opanować, strącił przeszkadzające mu w tym ręce brata, który natychmiast przeniósł je na pośladki dziewczyny i poświęcił im się z równym zapałem.

Tilda dygotała z przyjemności, narastającego pożądania i przyjemnego ciepła wykwitającego w podbrzuszu.

– Nie przerywajcie…

– Podoba jej się – stwierdził z zadowoleniem Marco. Ocierał się o nią już bez żenady, naśladował ruchy kopulacyjne, czego mogła się tylko domyślać. Usłyszała zgrzyt rozsuwanego zamka błyskawicznego i krótkie sapnięcie ulgi. Wyjął członek i onanizował się, drugą ręką wciąż błądząc pod jej majtkami.

Wtedy zdecydowała się. To był ten moment. Mogła wreszcie przekonać się, jak to jest.

– Przestań się brandzlować, Marco, wsadź mi go!

– Zaczekaj, zaczekaj! – Luigi przestraszył się chyba, bo dał bratu po łapach. Ten stał niezdecydowany, z głupią miną, trzymając w ręku wciąż sztywnego kutasa.

– Tilda, to, że się podotykamy, nie znaczy, że chcemy cię przelecieć. Mogą być z tego problemy. Jesteś dziewicą?

– Tak – przyznała niechętnie. Nie lubiła, gdy wytykano jej brak doświadczenia.

– Chowaj ptaka – rozkazał Luigi bratu. – Ona ma piętnaście lat. Takie kłopoty nam niepotrzebne. Marco mruknął coś niezadowolony, odszedł na chwilę na bok, odwrócił się do nich tyłem. Po szybkich ruchach łokcia rozpoznała, co robił. Gdy skończył, zapiął spodnie i odszedł wściekły, nie oglądając się na nich.

– Nie chciałem tego, maleńka – tłumaczył Luigi. – Troszkę nam się to wymknęło spod kontroli. Obciągnął jej bluzkę, ale zatrzymał ręce na biodrach.

– Ale ja chciałam! – powiedziała niemal z płaczem.

– Nic z tego.

– Ale mam ochotę, a teraz nie będę mogła spać – poskarżyła się.

Popatrzył na nią przez chwilę, jakby zastanawiał się, co zrobić. W końcu pociągnął ją na ławkę.

– Zrobimy coś innego, żebyś miała dobre sny – zażartował, podciągając jej kusą spódniczkę jeszcze wyżej. Majtki ściągnęła sama. Kwietniowy wieczór był chłodny, zrobiło się już całkiem ciemno, ale Tildzie nie było zimno. Rozpalały ją gorące pocałunki Luigiego, niespieszne, namiętne, długie. Znów podciągnął bluzkę, zaczął wszystko od nowa. żadne miejsce nie pozostało nie pogłaskane, nie dotknięte. Choć zaczynała się nieco już niecierpliwić. Była mokra, chętna, a on się wcale nie spieszył. Ale w końcu zrobił to – językiem. Zaskoczona, uniosła głowę, by zaprotestować, ale po chwili jeszcze szerzej rozchyliła uda. Wstyd jej było trochę, bo żartował sobie na temat tej całej wilgoci, jaką miała w środku i jej podniecenia, ale po chwili wszystko przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Świat skurczył się do jego dużego języka i ust, do jego palców, które wsadzał i wyjmował z niej tak długo, aż wreszcie miarowo zaczęła się na nich zaciskać, i jęczeć tak głośno, że musiał zamknąć jej usta pocałunkiem, z obawy, by nikt ich nie nakrył.

A i tak TO zrobili, kilka dni później, po bożemu, w małej pakamerze hotelu, gdzie składano stare, nieprzydatne już materace i pościel.  Potem spróbowała z Marco, który domyślał się wszystkiego, uważał za oszukanego przez brata i przez kilka dni chodził obrażony. Było inaczej, ale też całkiem przyjemnie. Kilka razy nawet udało jej się być z obydwoma jednocześnie, tak jak to miało być w parku, tak, jak to sobie wymyśliła. Ale wtedy właśnie, gdy już ustalili role i zaczęli się całkiem dobrze bawić, gdy realizowali różne pomysły i eksperymentowali ze swoimi ciałami, wpadli. Wpadli przez głupi mail i dołączone do niego zdjęcie, które sami sobie zrobili, i które nie pozostawiało cienia wątpliwości co do tego, kto posuwał nastoletnią Tildę od tyłu, i co, jednocześnie, miała w ustach. Wszystko przez wścibstwo odrażającej siostry chłopaków, Rosy, lubiącej szperać w komputerach braci. Rosa do dzisiaj miała tę historię w oficjalnym repertuarze przygód swojego życia i opowiadała ją przy każdej okazji każdemu, kto jeszcze jej nie znał i gotów był wysłuchać. A ponieważ od tamtych chwil minęło już dobrze ponad dziesięć lat, jej własna wersja obrosła tak wieloma dodatkowymi i pikantnymi szczegółami, że sama opowieść zajmowała Rosie wraz ze wstępem, zakończeniem oraz morałem i oburzonym potrząsaniem głową ponad czterdzieści minut, co skrzętnie obliczył kiedyś jej mąż, Gianni. Gianni tak naprawdę żałował, że nie dopuścili go wtedy do tej tajemnicy. Nie miałby nic przeciwko takim wspomnieniom.

Rodzice byli nią załamani, po wielkiej kłótni nastąpiło zerwanie oficjalnych kontaktów z rodziną Vitale, zakaz chodzenia do Little Italy i deportacja nastolatki na okres wakacji do ciotki w mormońskim Salt Lake City. Ich przyjaźń przetrwała te burze, choć już więcej ze sobą nie sypiali. W rozplotkowanym Little Italy przetrwała też legenda o nienasyceniu pewnej małej blondynki i jej fatalna reputacja. Dorastającym dziewczynom stawiano ją za przykład nieudanego startu w życie.

Bardzo przyjemne wspomnienia. Zawsze przechodząc koło Gramercy Grand Hotel uśmiechała się do siebie. Ciekawe, co jeszcze widziała ta mała pralnia w piwnicy. Do dziś utrzymywała przyjazne kontakty z braćmi, choć widywali się  rzadko. Ich drogi zupełnie się rozeszły. Zbyt szybko zakończyli edukację, zbyt szybko dorośli, utyli i, jak ich przodkowie, na ogół ciężko pracowali, by wyżywić tradycyjnie niepracujące żony i gromadkę dzieci. Żony dostawały histerii, gdy tylko pojawiała się w polu widzenia (co dowodziło siły jej legendy), by w sklepie u Luigiego  kupić rewelacyjne włoskie salami, albo naprawić rower w małym warsztacie Marco. A przecież mogły spać spokojnie. Ci mężczyźni erotycznie już dawno przestali dla niej cokolwiek znaczyć. Oni jednak nie pozbyli się marzeń i wspomnień o Tildzie, zazwyczaj tęsknie odprowadzając ją wzrokiem po kilku chwilach niezobowiązującej pogawędki. Dopóki Sofia albo Maria–Gianna nie sprowadziły ich na ziemię niezadowolonym pofukiwaniem i groźbą wyrzucenia z sypialni.

Tilda z niepokojem obserwowała inwazję Chinatown, pożerającego po kawałku świat jej dzieciństwa. Chiński smok powoli, lecz konsekwentnie, wypierał tradycyjną włoską enklawę z mapy Manhattanu. Znikały małe kafejki, lodziarnie, sklepy i drobne biznesy. Dzieciom nadawano imiona Jennifer i Brad, wielu amerykanizowało swoje nazwiska. Z drugiej strony, aż dziw brał, jak udawało się tak wielu nielegalnym chińskim imigrantom funkcjonować latami w ciasnych przeludnionych mieszkankach, gnieździć się całymi rodzinami w cuchnących pokojach, i jednocześnie pracować w dusznych oparach małych, chińskich pralni, kiepskich restauracji lub sprzedawać tandetne podróbki markowych towarów i gadżetów turystycznych.

Ale dziś nie to ją zajmowało. Musiała się skupić na zupełnie innych problemach.

***

Sean wychylił już drugą szklankę whisky, a właściwie należałoby powiedzieć, że wysączył ją, bo, całkiem rozsądnie, podzielił sobie tę przyjemność na raty. Zaczynał się niecierpliwić. Otaczały go same nieznajome twarze, choć chwilami sądził, że rysy niektórych do złudzenia przypominają znane z telewizji i prasy postacie. Minęła dwudziesta trzecia, a party dżentelmenów było nadal tak przyzwoite, jak wiktoriańska stara panna. Miał świadomość, że mijają go okazje, by poznać ważnych ludzi, okazje, które zapewne tak prędko się nie powtórzą. Nie wiedział jednak, jak z nich skorzystać. Napełniało go to rozpaczą. Liczył na szefa, liczył na jego światową ogładę i umiejętność swobodnego poruszania się na każdym, nawet najbardziej śliskim, towarzyskim parkiecie. Ale, zamiast wprowadzać swojego podopiecznego w wielki świat, Mr. Barry po prostu gdzieś zniknął.

Kwadrans przed dwunastą coś się jednak zmieniło. Zniknęli gdzieś kelnerzy, światło zostało lekko przyciemnione. Paliły się jedynie boczne, kryształowe kandelabry. Gwar rozmów przycichł nieco.

– Jestem bardzo ciekaw, co ten stary dziad Gaston dziś przygotował – powiedział ktoś obok niego półgłosem.

Ktoś inny zasiadł do fortepianu i zaintonował cicho melodię z Jeux interdits. Otwarto duże, podwójne drzwi do sąsiedniego pomieszczenia.

Rzędem wyszły z nich ubrane na biało dziewczyny, niczym modelki na zakończenie pokazu projektanta na New York Fashion Weeks. Same Azjatki – na pewno Chinki, może Tajki albo Wietnamki. Wszystkie były piękne, niesamowicie zgrabne, odziane w przezroczyste sukienki o różnych fasonach, najczęściej zawinięte na karku lub spięte broszą na ramieniu. Wszystkie były bardzo młode, co dawało się rozpoznać mimo dość mocnego makijażu, jaki zdobił ich twarze. Wszystkie szły karnie z lekko pochylonymi głowami i wzrokiem wbitym w ziemię. Prawie wszystkie… na końcu wyrywała się i szamotała szczupła, długonoga dziewczyna, o wyjątkowo dużych ciemnych oczach, w których błyszczały gniew i łzy, przytrzymywana z obu stron przez dwóch typów, podobnych do tego, który wyszedł po Seana. Wyższy z nich chwycił ją za włosy i brutalnie odgiął do tyłu.

Jęknęła z bólu, ale nie ustała w wysiłkach, by się wyrwać.

Sean naliczył dziewiętnaście grzecznych ślicznotek. Dwudziestej, niepokornej, jak ją w duchu nazwał, rozplątała się w czasie szarpaniny misternie upięta fryzura. Włosy, piękne, gęste i czarne, mieniące się miejscami ciemnym granatem, przytrzymywane nadal w mocnym uścisku przez jednego z goryli, sięgały jej do pasa.

Muzyka zakończyła się mocnym akordem.

– To te nielegalne, przechwycone? – spytał znów głos koło niego.

– Tak, nowy towar. Nie mają wyjścia. – odparł zapytany – Nie biorę dziś żadnej powyżej siedemnastu lat, lubię takie świeżutkie… jak ci się trafi, bierz Tajkę albo Wietnamkę, są subtelniejsze i mają węższe… – tu rozmówcy ściszyli głosy jeszcze bardziej. Sean usłyszał tylko chrapliwy, pełen lekkiego niedowierzania, śmiech.

– Witam wszystkich, proszę o ciszę – przeciętny człowiek, przeciętna twarz, droga fajka, którą wyjął z ust i trzymał za cybuch w prawym ręku. A jednak było w nim coś, co sprawiało, że zwracał uwagę. Pewny siebie, spokojny ton. Doskonały, brytyjski akcent – to Sean nauczył się już rozpoznawać. Sprawił sobie jakiś czas temu kasety z różnymi odmianami języka angielskiego i słuchał ich w wolnej chwili. Na lekcje akcentu jeszcze nie było go stać, ale założył już sobie specjalny fundusz na ten cel. Mężczyzna ubrany był tak, jakby przed chwilą właśnie wstał z wygodnego fotela we własnym domu. Wełniane spodnie w dyskretną drobną kratkę, aksamitna, zielona marynarka. Sean notował w myśli te szczegóły, by poddać je w spokoju szczegółowej analizie. Zbierał wszystkie przydatne informacje, by poznać wszelkie niuanse życia wyższych sfer. Dawno już obiecał sobie, że nie będzie szczędzić wysiłków, ani nie zaniedba niczego, by być jednym z nich.

– Witam, przyjaciele – powtórzył mężczyzna – Cieszę się, że znów spotykamy się w tak zaufanym gronie. Jak zwykle mam dla was coś niezwykłego, coś, co nawiązuje do naszego systemu gier, który jest wam wszystkim znany z Londynu. Przed jakimś rokiem podjęliśmy próbę implementowania go na amerykańskiej ziemi. Mimo… nazwijmy to, początkowych trudności na wiosnę 2010 roku, tego wybuchu wulkanu na Islandii i tak dalej, postanowiliśmy nie zrażać się i realizować nasz plan. Chętnych, jak widzę, nie brakuje – potoczył wzrokiem po zebranych. – Nie wszystkich znam osobiście, ale zakładam, że nie znaleźliście się tu przypadkowo. – Odpowiedział mu zgodny, przyjazny pomruk. Sean wprawdzie nic nie zrozumiał, ale śledził każde słowo.

– Mamy nowe dziewczęta… – zawiesił głos. – Wybrałem je kilka dni temu osobiście. Pokładam w nich wielkie nadzieje, tym bardziej, że pochodzą z jednej grupy etnicznej, z kontynentu, na którym ceni się cierpliwość, uległość, obowiązkowość i posłuszeństwo. Wybaczcie im ich niedoświadczenie. Jednak właśnie po to tu dziś jesteśmy, żeby miały możliwość nauczyć się ich nowej roli. Jest ich dwadzieścia, a właściwie chwilowo dziewiętnaście – obejrzał się na zamknięte drzwi i zmarszczył czoło. Sean policzył jeszcze raz. Rzeczywiście, Niepokorna gdzieś zniknęła. – Ponieważ jednak nie chcę wystawiać waszej cierpliwości na próbę, zatem zaczniemy, nie czekając na dwudziestą panią, która, jak sądzę, wkrótce do nas dołączy… – w jego uśmiechu towarzyszącemu ostatnim słowom było coś drapieżnego, okrutnego, co sprawiło, że Sean poczuł dreszcz przerażenia. Przerażenie bynajmniej nie zmniejszyło się, gdy Lord, jak go w myśli nazwał,  wyjął z kieszeni pistolet i wycelował w sufit:

– RUN! – wykrzyknął głośno i wystrzelił.

Skulony za fortepianem Sean z otwartymi ustami obserwował to, co stało się w chwilę potem. Mężczyźni, do tej pory rozmawiający przyciszonym głosem, wyglądający jak wzór dyskrecji, elegancji i kultury rzucili się na dziewczyny, szarpiąc je za włosy, za sukienki, za ramiona, wlekli je w swoją stronę. Byli jak w transie. Na oko gości było około trzy razy więcej niż Azjatek, które piszczały przerażone, nieporadnie usiłując się bronić. Niektóre krzyczały w rodzimym języku, inne wzywały pomocy po angielsku, pozostałe szlochały w panice, gdy brutalnie przyginanym do ziemi, bitym i popychanym, wykręcano ręce i ciągnięto za włosy.

Drapieżcy rozszarpywali łupy, ofiary słabły i poddawały się, nie widząc szansy ani na ucieczkę, ani na możliwość zmiany wyroku, który zapadł zapewne niezależnie od nich, gdzieś indziej.

Lord palił w spokoju fajkę, pobłażliwie, lecz z uwagą obserwując zmagania mężczyzn. Bez pośpiechu uniósł po raz drugi pistolet i ponownie wystrzelił.

Wszystko zamarło jak na komendę. Tu i ówdzie dał się jeszcze słyszeć cichy, przejmujący płacz, lecz i ten skutecznie stłumiony pięścią, ustawał wkrótce. Mężczyźni mocno trzymali swoje trofea. Środek pokoju pozostał pusty. Walały się po nim białe strzępy sukienek, gdzieniegdzie zgubione w szarpaninie buty, jakiś łańcuszek, błyszczący kolczyk, drogi, żółty krawat, a nawet okulary, które zapewne spadły komuś w ferworze walki. Dwaj dyskretni kelnerzy pojawili się od razu i sprzątnęli te wstydliwe pozostałości, bez słowa zwracając krawat i okulary prawowitym właścicielom.

– Bardzo dobrze – pochwalił Lord. – Mam nadzieję, że zwycięzcy, którym według naszych reguł przysługuje prawo pierwszego życzenia, będą tak wspaniałomyślni, że po ich spełnieniu, oddadzą dziewczynę przegranym. Oczywiście, jeśli ktoś życzy sobie układu grupowego, nie mam nic przeciw temu. Przez trzy godziny dziewczęta są do waszej dyspozycji panowie, tak samo, jak kilkanaście kabin za tymi drzwiami. Pozwolicie również, że zajrzę do wybranych, sprawdzić, jak wam idzie. A na razie dziękuję wszystkim i życzę dobrej zabawy. Wyszedł tą samą drogą, przez podwójne drzwi.

Wtedy znów się ruszyli. Niektórzy byli tak niecierpliwi, napaleni, że zdzierali z dziewczyn to, co jeszcze na nich zostało, okręcali ich włosy na pięści i zmuszali je do oddania się tam, gdzie stały. Dźwięk niecierpliwie rozsuwanych zamków, pękających guzików, drącego się materiału i przyspieszonych oddechów, przerywanych niekiedy krótkimi, chrapliwie wykrzykiwanymi rozkazami, wwiercał się w uszy Seana. Miał ochotę zatkać je sobie, uciec, ale nogi miał jak z ołowiu, wrośnięte w drogi, gruby dywan. Stał dalej na swoim miejscu za fortepianem, między dwoma ciężkimi kotarami, ściskając w ręku pustą już od dawna szklankę. Dwóch stosunkowo młodych mężczyzn, chyba tych samych, którzy prowadzili wcześniej rozmowę koło niego, rzeczywiście upolowało szczuplutką Wietnamkę, o szerokiej, niewinnej twarzy i przerażonych oczach. Podzielili się nią solidarnie. Przerzuconą przez stołek od fortepianu, jeden z nich gwałcił od tyłu, i, przynajmniej z punktu, z którego obserwował go Sean, czynił to z wielkim zaangażowaniem i takąż małą delikatnością, zagrzewany do szybszego tempa przez swojego kompana, wysokiego, rudego chudzielca z arystokratycznym, złotym sygnetem na kościstej, brzydkiej dłoni. Tą dłonią przytrzymywał dziewczynę za włosy, przyciskając mocno jej twarz do swojego krocza. Ze swojej pozycji Sean widział tylko jej blady, zroszony potem policzek, poruszającą się żuchwę i splątane, ciemne włosy.

Mężczyźni wymieniali niewybredne uwagi na temat dziewczyny, zaśmiewali się z własnych dowcipów i dopingowali nawzajem. Ich akcent, to było może głupie, ale absurdalnie właśnie wtedy przyszło Seanowi do głowy, nie pozostawiał nic do życzenia. Był idealny.

***

Sheila wykonywała swój sceniczny makijaż przy pomocy dwóch wizażystek. Trwał zawsze ponad godzinę, nim z mężczyzny o urodzie urzędnika bankowego, czterdziestopięcioletni Leon Barrister przeobrażał się w barwnego motyla, jedną z najbardziej znanych i najlepiej opłacanych drag queen Nowego Jorku, Sheilę Moneylove. Widząc Tildę stojącą w drzwiach garderoby, Sheila odprawiła dziewczyny.

– Przyjdźcie za dziesięć minut, kochane. Złotko, jak zwykle wyglądasz jak milion dolarów. Na czerwono dziś, hę? Kogo chcemy uszczęśliwić? Oprócz małej Brzezinski?

Ucałowały się ostrożnie.

– Może trafi się coś fajnego – odpowiedziała beztrosko Tilda – w każdym razie jestem tu służbowo i… nie denerwuj się, wszystko w porządku – uniosła rękę, widząc nerwowe zmarszczenie brwi przyjaciółki. – Nie masz z tym nic wspólnego. Potrzebuję jedynie informacji.

Sheila widocznie się odprężyła. Tilda pomyślała, że pewnie znów ma coś wspólnego z jakimiś nieczystymi sprawkami, choć zazwyczaj były to drobne wykroczenia – jakiś handel koką, mały przemyt, pomoc w ukrywaniu się poszukiwanych, drobnych przestępców. Żaden duży kaliber. Na bakier miała zawsze z władzami podatkowymi, ale to nie wchodziło w zakres zainteresowań Tildy.

– Słyszałaś o zwłokach w Holland Tunnel?

Sheila skinęła twierdząco głową i wpatrzyła się uważniej w lustro, kontrolując dotychczas wykonany makijaż.

– I co? Coś się mówi na ten temat?

– Niewiele… – Sheila wyraźnie uważała, by nie powiedzieć za dużo, co nie uszło uwagi Tildy.

– A co konkretnie?

– Po pierwsze – nie wiadomo, kto to jest. Nikt ze sceny, to pewne. Albo ktoś całkiem nowy, albo z zewnątrz.

– Aha?

– Po drugie… po drugie, to jest związane z jakimś rytuałem, ale nie wiem, jakim.

– A po trzecie?

– A po trzecie nie ma. Nie wiem, kto za tym stoi, ani się nie domyślam – Sheila energicznie wstała z krzesła i podeszła do małej szybki przesłoniętej ciemną firanką. Uniosła ją lekko.

– Zobacz, co dziś mamy! Widziałaś coś podobnego?

Tilda właściwie zrozumiała zmianę tematu. Sheila wyraźnie nie chciała, lub nie mogła jej nic powiedzieć. Postanowiła podjąć grę. Zbliżyła się do okienka.

– Ależ ty masz pomysły! – bajecznie kolorowa tancerka przebrana za duży, dorodny egzotyczny kwiat, obracała się zmysłowo na scenie. Każdy szczegół jej kostiumu był starannie przemyślany, odkrywał wiele, lecz przykrywał też wystarczająco, by pozostawić miejsce dla wyobraźni. Zwróciła uwagę na ekskluzywne buty, każdy w innym kolorze, co znów przypomniało jej, że musi jednak przycisnąć She.

– A teraz ją będą zapylać – stwierdziła z tryumfem w głosie Sheila. Na scenie pojawiło się dwóch wspaniale zbudowanych mężczyzn. Duży, biały mężczyzna, w którym Tilda rozpoznała aktora filmów pornograficznych i przewyższający go jeszcze, smukły, lecz dobrze umięśniony Afrykanin. Ich słusznych rozmiarów członki unosiły się w erekcji, co wywołało entuzjazm publiczności.

– Czy to Galeh? – spytała Tilda wskazując na krótko ostrzyżonego Murzyna.

– To on! Moje odkrycie… – Sheila z widoczną dumą przyglądała się ciemnoskóremu. – Widziałaś podobną klatę? A takiego kutasa? Nawet ty nie widziałaś… Czekaj, zaraz tu przyjdzie, ma krótką rolę… – opuściła zasłonkę, choć wiedziała, że Tilda chętnie popatrzyła by dalej.

– Nic z tego! Bilety są po sto dolarów – zażartowała Sheila.

– Spotkaliśmy się już przecież – wtrąciła mimochodem Tilda – u ciebie, na koktajlu.

Pamiętała dobrze pięknego studenta z Togo, wysławiającego się starannym angielskim, potrafiącego rozmawiać na wiele tematów. Raz nawet zatańczyli, spodobało jej się, jak prowadził i delikatnie przyciskał ją do szerokiej piersi. Pomyślała wtedy, że chciałaby znaleźć się z nim w łóżku, ale warunki tego wieczoru nie były sprzyjające. Chłopak zniknął gdzieś, podobno był jeszcze umówiony. Galeh byłby wspaniały na dzisiejszą ciepłą, choć deszczową noc, stwierdziła Tilda w duchu. Zapomniała o nim, ale od dawna miała na niego ochotę, a teraz, gdy zobaczyła go nagiego, poczuła gwałtowny przypływ pożądania, czego Sheila również się domyśliła. Zbyt dobrze się znały. Pogroziła Tildzie palcem.

– Ej, wiem, co ci chodzi po głowie. Zapomnij. Do czwartej rano mamy regularne spektakle. Chłopak jest w pracy.

Tilda uśmiechnęła się figlarnie.

– Ty też masz o mnie takie złe zdanie, She? Poza tym wiesz dobrze, że wystarczy mi kwadrans, a… – Sheila z udanym oburzeniem zatkała sobie uszy.

– Nie chcę nic o tym słyszeć, Ti! Prowadzę porządny klub.

– Ależ nic innego nie śmiałabym sugerować!

– Ti, znam cię od dawna, wiem, kiedy masz tę swoją megachcicę i wiem, że ci wpadł w oko. Ja, niestety, nie mogę ci pomóc. Jestem zakochany. A kiedy jestem zakochany, jestem wierny.

Tilda roześmiała się i delikatnie ucałowała pokryty kilkoma warstwami starannego makijażu policzek. To były tradycyjne żarty, zrozumiałe jedynie dla nich. Nigdy nic ich nie łączyło, poza głębokim zrozumieniem, sympatią i miłością do oryginalnych ciuchów.

– Kiedy znowu wybierzemy się razem na zakupy ? Uwielbiam to z tobą robić. Wiesz, że mam dodatkową zniżkę u Kennetha?

Sheila zmiękła. Nie tylko spojrzenia Tildy nie umknęły jej uwagi. Wiedziała, że Tilda i Togijczyk mogliby znaleźć wiele wspólnych tematów. I nic chodziło tylko o politykę międzynarodową, której tajniki Galeh zgłębiał na uniwersytecie nowojorskim. Westchnęła.

– Wygrałaś siostro. Idź do jego garderoby. Trzecia po lewej, Tylko nie wypruj z niego flaków…

***

W końcu przestali ją męczyć. Zsunęła się bezładnie ze stołka, niemalże pod stopy Seana.

– Kiepska jest – ocenił ten z sygnetem. – Ssie jak niemowlę, a stary to chyba ją wczoraj rozjechał. Poza tym jest za tłusta. Widziałeś ten brzuch? Obleśny. Chodź, rozejrzymy się za jakąś inną dupą. Trącił butem bezwładne ciało dziewczyny, która nawet nie odważyła się podnieść.

– Napijesz się jeszcze whisky? A może masz ochotę na… – już oddalali się od fortepianu, swobodnie gawędząc.

Sean przykląkł przy dziewczynie.

– Mogę ci jakoś pomóc? Przynieść ci wody? – dopiero po chwili zareagowała na jego słowa. Powoli pokręciła głową. W jej oczach nie było nawet tego zwierzęcego strachu, jak na początku. Były puste. Patrzyła na niego jak stara, pozbawiona wszelkiej przyszłości kobieta.

Nie chciała wstać, mimo jego zachęt. Nie chciała usiąść, ani pić, choć ponowił ofertę. Czuł się bezradny.

– Tu się podziewasz Steve! Oj, chłopcze, źle się bawisz! Tak już sam jeden załatwiłeś tę panienkę? Zuch z ciebie! – Sean podniósł wzrok. Mr. Barry miał lekko zamglone spojrzenie, poły eleganckiej, sportowej koszuli wystawały mu z krzywo zapiętych spodni. W ręku trzymał butelkę wódki.

– Chodź, Steve, mamy tam za drzwiami przednią zabawę… – wydukał, obejmując Seana z pijacką czułością.

– Na imię mi Sean, proszę pana – odważył się zaoponować.

– Ooops… coś ci się zapomniało chłopczyku. Nazywasz się Steve! Sam twój stary ojczulek mi to w…wyjaśniał, nie dalej jak w zeszłym tygodniu – czknął – z t… twoim starym, moim… teraz … moim dobrym kumplem Malone, znamy się nie od wczoraj. – czknął ponownie i klepnął Seana w plecy.

– To jak będzie Steve? Idziemy przelecieć śliczną, żółtą laseczkę, która się tak uroczo opierała? M… mówię ciiii…. – uniósł palec do góry – nnnnic mię tak nie rajcuje, jak opierająca się młoda dupa…. chodź Steve, bo twój ojciec pewnie cię jutro zapyta, jak ci się podobało…

Sean zaniemówił. Znał Steve’a  Malone, aroganckiego kierownika sąsiedniego działu  w firmie, niewiele starszego od siebie. Chodziły o nim słuchy, że karierę zawdzięczał ojcu, znanemu waszyngtońskiemu prawnikowi. Malone nigdy nawet go nie pozdrowił, ignorował go kompletnie, choć byli niemal w tym samym wieku. Na początku mylono ich nazwiska, raz nawet dostał omylnie zaadresowaną pocztę, ale poza tym niewiele mieli ze sobą wspólnego. Wyjaśnianie tego szefowi w tej chwili mijało się jednak z celem. Nie odważył się sprostować pomyłki i posłusznie podążył za nim.

***

Tilda wykorzystała okazję, by zajrzeć jeszcze w inne kąty. Obejrzała sobie jeszcze drugie piętro, na którym mieściły się, puste jeszcze o tej porze, pokoje do prywatnych uniesień. Tilda pokiwała głową. Sheila zarzekała się, że jej klub to nie burdel. Okazało się jednak, że była przygotowana na każdą okazję. Gdyby na przykład  któryś z widzów zapragnął chwili odosobnienia w damskim lub męskim towarzystwie.

Dosłyszała gromkie brawa, którymi nagradzano aktorów. Poczuła przyjemny skurcz. Szybko zdjęła kurtkę i usiadła przodem do drzwi, na wysokiej toaletce połączonej z lustrem. Czekała. Po chwili na korytarzu rozległy się kroki i głosy aktorów. Mała Leila, mulatka występująca z Galehem w dwóch scenach, zaśmiewała się z czegoś. On, jak zwykle, mówił spokojnym, kulturalnym tonem. Miał doskonały akcent, zdradzający staranne wykształcenie. Minuty mijały, a oni rozmawiali przed drzwiami. Tilda  zsunęła z ramion materiał sukienki, nieomal hipnotyzując wzrokiem drzwi. W końcu klamka się poruszyła, drzwi najpierw lekko się uchyliły, dobiegły ją ostatnie słowa, a także odgłos szybkiego pocałunku i oddalający się stukot szpilek Leili.

Ubrany w lekki, biały szlafrok do pół uda, Galeh wszedł do garderoby. Jeśli nawet zaskoczyła go obecność Tildy, nie dał tego po sobie zupełnie poznać, nawet drgnieniem powieki. Pokazał w uśmiechu wszystkie swoje doskonałe zęby.

– Cóż za niespodzianka! Tilda! Chyba nic nie przeskrobałem?

– Miejmy nadzieję!

– Mogę zatem coś dla ciebie zrobić?

Podjęła grę.

– Możesz.

Patrząc na nią, rozplątał powoli pasek od szlafroka.

– Nie boisz się dużego, czarnego luda?

Zaśmiała się cicho.

– Mam wielką nadzieję, że jest czarny i duży.

– Mamuśka She pozwoliła?

– Wyobraź sobie, że pozwoliła. Tylko mamy być cicho.

Galeh zrzucił z siebie szlafrok. Tilda syknęła przez zęby i poczuła, jak coś spływa jej po udzie.

Był piękny w swojej doskonałości. I pasował do posągowej urody właściciela. Długi, naprężony i błyszczący, jak kawałek wypolerowanego do perfekcji hebanu. Choć jeszcze jej nawet nie dotknął, poczuła napływające, nieopanowane pożądanie. I po raz pierwszy od dawna sprzeniewierzyła się własnym zasadom – nie czekała na niego, nie udawała lekkiego znudzenia pięknej kobiety łaskawie pozwalającej się adorować i uwieść. Gorączkowo zsunęła z siebie sukienkę, uniosła lekko biodra, by zdjąć majtki, wszystko w poczuciu, że tym razem to stojący przed nią mężczyzna ma przewagę. Tym razem nie kontrolowała sytuacji. Zmrużył oczy i obserwował ją ze spokojem. Tylko coraz większy, unoszący się w erekcji członek zdradzał, że on także ma na nią niemałą ochotę. Rozchyliła się bezwstydnie, podciągając wysoko kolana, by móc postawić stopy na blacie. Wtedy podszedł. Wsunął dłonie pod jej pośladki i bez wysiłku podniósł ją do góry. Po chwili poczuła, jak toruje sobie drogę przez miękkie fałdki sromu, pokonuje je i  wbija się w nią. Wszedł dopiero do połowy, wsuwał się, a  ona miała wrażenie, że nie ma końca. Przeszedł kilka kroków i usiadł na małej sofie ustawionej przy ścianie. Wreszcie poczuła, że dotknęła pośladkami jego ud. Przesunął ręce na talię Tildy i lekko uniósł ją do góry. Zaprotestowała. Opuścił ją znów, tym razem zbliżając mięsiste wargi do jej sutka. Objął go ustami i zaczął intensywnie pieścić językiem. Jednocześnie uniósł lekko biodra, a ona po raz pierwszy od dawna poczuła ból. Wbił się w nią jeszcze mocniej.

Oderwał się na chwilę i spojrzał na nią znów ze swoim zniewalającym uśmiechem.

– Jesteś jak mała, porcelanowa laleczka, aż boję się, żeby ci nic nie zrobić.

– Będziesz mnie wreszcie pieprzył, czy nie? – w końcu odzyskała równowagę. – Zdaje się, że zaraz musisz wracać na scenę?

Rzucił okiem na zegarek. Dwadzieścia minut.

– Jak chcesz.

Uniósł ją znów i docisnął, aż jęknęła. Złapał rytm i przyspieszył. Tilda suwała się na członku, zaciskając wargi do krwi. Czuła słodki ból, to było najlepsze określenie. Była śliska i mokra od przezroczystego śluzu, który, miała wrażenie, oblepiał nie tylko członek Togijczyka, ale wręcz ściekał jej po wewnętrznych stronach ud. Doszła bardzo szybko i stłumiła okrzyk, wbijając się w jego szerokie, niemal fioletowe wargi. Duży, świdrujący język rozchylił jej usta i zaczął buszować w ustach. Galeh chwycił ją za pośladki przysunął jeszcze bliżej, tak że ocierała się nabrzmiałą łechtaczką o jego wygolone  podbrzusze. Drobne igiełki odrastających włosków kłuły ją w najwrażliwsze miejsca. Znów zadrżała i zacisnęła się mocniej na czarnym członku. Miała już dość, ona Tilda, miała już dość, ale on nie zamierzał przestać. Utrzymując  miarowe tempo dalej wsuwał się w nią, rozpychając bezlitośnie i ocierając.

– Boli tak… – wykrztusiła w końcu. Jednym ruchem zdjął ją z siebie, rzucił na sofę i kolanem rozsunął nogi.

Ścisnął ją za biodra i wsunął się w nią od tyłu, dotykając nowych miejsc. Jęknęła z zadowolenia, gdy poczuła palce jednej ręki przesuwające się po jej napęczniałych sutkach, i kciuk w szybkim tempie masujący łechtaczkę. Było jej dobrze z tym dużym facetem, z jego napęczniałym, sprawnym kutasem, skupionym na zadaniu dostarczenia jej przyjemności. Ale zaspokoić Tildę nie było łatwo. To było to, czego dziś oczekiwała. Westchnęła z żalem, gdy znieruchomiał, przez chwilę poczuła, jak członek pulsuje, wysunął się z niej i poczuła na plecach mokrą strużkę. Miałaby teraz ochotę uklęknąć, oblizać go, sprawdzić, czy dotykany jej pięknie wykrojonymi wargami też potrafi tak szybko urosnąć. Najchętniej zabrałaby Togijczyka na noc do domu, wtuliła w niego pośladkami zasypiając, albo ścisnęła jego wielki atut między udami, najchętniej kochałaby się z nim rano, powoli i bez pośpiechu i z bliska przyjrzała temu, co miała okazję w sobie poczuć. Pragnęła też pocałunków tych grubych warg, chciała poczuć, jak to jest, gdy zasysają jej delikatną, białą skórę. Ale to wszystko nie wchodziło w grę, nie tym razem. Wiedziała, że jeszcze go dopadnie. Z westchnieniem klepnął ją w nadal wypięte pośladki.

– Masz piękną pupę, Ti. Zawsze to wiedziałem. Poznam ją przy najbliższej okazji, jakbyś miała ochotę. Ale teraz muszę już lecieć. Zerknął na zegarek i zaklął cicho.

Wychodząc, spojrzał na jej tygrysie buty.

– Nowe? Fajne. Uważaj na nie. – Zastanowiła ją ta uwaga.

***

Za drzwiami był jeszcze jeden, mniejszy salon, a może raczej gabinet, sądząc po książkach i papierach leżących na biurku w stylu empire – zapewne autentycznym. Kopie nie pasowały ani do tego wnętrza, ani do jego właściciela. Lord siedział w fotelu, paląc fajkę i obserwując sytuację. Można by było sądzić, że jest mu to obojętne, gdyby nie to, że całkiem jawnie i z wyraźną przyjemnością masował się po kroczu.

Dziewczyna była wyczerpana, to Sean stwierdził od pierwszego wejrzenia. Rzeczywiście była pięknością. Miała doskonałe ciało o barwie jasnych topazów, kształtne, drobne piersi z jasnymi sutkami, wydatną pupę i długie nogi. Mimo razów i upokorzeń, którymi obdarzono ją już na samym początku, była w niej jakaś dziwna godność.

Rosły brunet leżał na podłodze i przytrzymywał ją za ramiona przyciskając mocno do siebie, tak że niemal na nim leżała. Za nimi usadowił się mały, nerwowy siwowłosy okularnik, w którym Sean ku swojemu przerażeniu, rozpoznał jednego z klientów firmy. Sam nigdy go nie obsługiwał, ale kilka razy jechał z nim windą na najwyższe piętro, gdzie urzędowali szefowie. Zwrocił wtedy uwagę na kosztowne okulary niemieckiej produkcji i drogi, charakterystyczny zegarek. Pan Steiermark, tak się chyba nazywał, usiłował z zapałem umieścić swój chudy członek w pupie dziewczyny, wciąż jednak wysuwał się i opadał. A ona… nie szarpała się, nie prosiła o nic. Spuściła głowę tak że zasłona z tych pięknych czarno–granatowych włosów zakryła jej twarz. Była bierna, ale w tej bierności był jakiś opór, który wyczuł nawet tak niedoświadczony człowiek jak Sean.

Leżący pod dziewczyną brunet usiłował zakręcić jej biodrami, ale wracała wciąż do tej samej pozycji, co z kolei denerwowało Steiermarka.

– Więcej entuzjazmu, żółta kurwo, nie wiesz nawet, kto cię posuwa – wykrzyknął w końcu zdenerwowany brunet i wbił palce w jej ramię – jęknij chociaż, zachowujesz się jak kawał drewna.

Nie odpowiedziała, tylko pochyliła głowę jeszcze bardziej. Steiermark w końcu trafił w jej odbyt i od razu zaczął ją ujeżdżać.

– No jak, Steve – Sean poczuł na ramieniu ciężką rękę pana Barry. – Może ty, młody, zdołasz podniecić naszą dziewczynkę? Patrz jaka śliczna Chineczka, jak jej tam Yulong czy inna Yuie. Coś na ygrek. Ma dopiero siedemnaście lat, musi się jeszcze sporo nauczyć. Dalej, ściągaj portki, wyjmuj kutasa i pchaj. Masz jeszcze jedną dziurę do zatkania – zarechotali jak banda żuli. – Ruszaj się żwawo chłopcze! Chcemy popatrzeć.

Mimo, że dziewczyna była piękna, ostatnią rzeczą, na jaką Sean miał ochotę, był seks z nią, czy w ogóle z kimkolwiek dzisiejszego wieczoru. Nie umiał się nawet podniecić. Czuł na sobie uważne spojrzenia wszystkich zgromadzonych i zapragnął uciec. Tylko, niestety, nie miał tej możliwości, w pewnym sensie tak samo, jak uwięzione na jachcie dziewczęta.

– Wsadzaj jej, ty tchórzu! – wrzasnął Steiermark.

Tak powoli, jak tylko mógł, rozsunął rozporek i wyjął członek. Zakrył go dłonią przed wścibskim wzrokiem mężczyzn, dziwnie wstydził się ich. Przykucnął przed dziewczyną i wziął ją pod brodę, tak delikatnie, jak tylko mógł. Pozwoliła ją unieść. Spojrzała na niego. W jej oczach było nieme błaganie o ratunek, zmieszane z gniewem i bólem. Usiłował porozumieć sią z nią wzrokiem, przeprosić za to, co za chwilę miało się stać. Dać do zrozumienia, że był po jej stronie i nie zamierzał robić jej krzywdy. Być może to pojęła, tego akurat nie był pewien, ale otworzyła usta i przyjęła go w nie.

Choć nigdy by się do tego nie przyznał, mimo swoich dwudziestu ośmiu lat, Sean nie miał żadnych doświadczeń z seksem oralnym. Janet, z którą sypiał regularnie przez  osiem lat, aż do czasu swojej wyprowadzki do Nowego Jorku, nie znała takich rzeczy, pewnie byłaby zresztą oburzona, gdy by ośmielił się zaproponować coś podobnego.  Mimo niesprzyjających okoliczności, teraz, gdy już był w tych mokrych, ślicznych ustach, ciekawiło go, czy to tak nadzwyczajne uczucie, jak opowiadano i czy mu się spodoba. Położył jej rękę na głowie i pogłaskał czule, tak, żeby nie zauważyli. Drugą ręką, schowaną pod kaskadą włosów,  gładził ją po twarzy. Gdyby tylko mógł coś zrobić! Czuł, że liże go nieporadnie, bez wielkiej zapewne chęci, ale i bez obrzydzenia. Wbrew sobie, bo wcale nie chciał być po tej samej stronie, co oni, poczuł napływające pożądanie. Spojrzał w dół, na jej miarowo poruszającą się głowę. Może koncentrowała się na tym, co było dla niej najmniej wstrętne, bo w pewnym momencie wzmogła swoje działania, jej język przyspieszł, a członek Seana urósł w jej wilgotnych ustach. Mimo zapewne niewielkiego doświadczenia, Sean z rozmów i żartów, które łowił uważnie, wywnioskował, że większość dziewczyn swoją seksualną inicjację przeszła dopiero wczoraj, starała się sprawić mu przyjemność. Nieoczekiwanie poczuł przyspieszone pulsowanie członka i zanim zdołał cokolwiek przedsięwziąć wytrysnął w jej ustach sporym ładunkiem nasienia. Zaskoczona wypuściła go z ust, biała ciecz spłynęła z kącika jej warg prosto na tors bruneta, który właśnie dochodził.

– Uważaj, idioto! – wrzasnął – ocierając się z obrzydzeniem. Inni jednak bili brawo Seanowi i zagrzewali go do dalszej akcji niewybrednymi okrzykami. Dziewczyna spojrzała na niego krótko, z żalem. Najchętniej by ją przytulił, przeprosił za to niechciane, dodatkowe upokorzenie, zapewnił, że nie jest bezdusznym gwałcicielem, ale czy miało to jakiekolwiek znaczenie? Pewnie by mu nie uwierzyła, skąd bowiem znalazł się wśród gości tej imprezy?

– Sucha jak trociny – stwierdził z niezadowoleniem brunet, wysuwając się spod niej, co przyjęła z widoczną ulgą. Spojrzał na swojego penisa, unoszącego się jeszcze, umazanego jasną krwią i resztkami spermy. W tym samym momencie, równie nieusatysfakcjonowany Steiermark zakończył swoje daremne próby uzyskania satysfakcji. Z lekkim obrzydzeniem obejrzał swoje przyrodzenie, obmacał się po jądrach. Z pupy dziewczyny cienką strużką sączyła się krew.

– Którędy do kibla? Muszę się trochę umyć…

Seanowi zrobiło się niedobrze. Odwrócił się i przytrzymując jedną ręką spodnie, wybiegł z salonu. Namacał jakieś drzwi, wypadł na pokład i zwrócił naturze całą kolację.

***

Tilda wróciła do domu w znakomitym humorze. Czuła wprawdzie bolesne obtarcia i zastanawiała się przez chwilę, czy aby nie przedobrzyła w miłosnym szale z urodziwym czarnoskórym, mogła go przecież poprosić o delikatność, sam był bardzo uważny, ale na jego wspomnienie znów zrobiło jej się gorąco i postanowiła w najbliższym czasie bliżej się nim zainteresować. Przy drzwiach do budynku odwróciła się lekko i jej wyćwiczone oko dostrzegło starego, srebrnego nissana, zaparkowanego przy końcu ulicy. Westchnęła głęboko. Znów tu był. A to oznaczało, że mu nie przeszło. Po ponad roku nadal uparcie tkwił jak kołek pod jej oknami. Westchnęła, na poły z rozbawieniem, zmieszanym z odrobiną współczucia. Miałaby ochotę pogłaskać go po policzku i powiedzieć, żeby się nie martwił, ale żeby się lepiej odkochał, bo nie była dla niego dobrą inwestycją uczuciową. Mogła przynieść jedynie krótkoterminowe korzyści.

W mieszkaniu zrzuciła buty i znów stanęła przed lustrem. Przechyliła głowę w bok. Odbicie ukazało młodą, promienną dziewczynę ze szczególnym błyskiem w oku. Udał jej się wieczór. Po chwili syknęła z bółu. Koronka czerwonych majtek otarła ją w bolącym miejscu. Weszła do łazienki po maść na takie przypadki i przy okazji znów wyjrzała przez okno. Że też nie szkoda mu było czasu. Sięgnęła po telefon.

Jon z wahaniem sięgnął po swoją komórkę. Nie musiał patrzeć na ekran, by domyśleć się, kto dzwoni.

– Długo tak już stoisz?

– …

– Chcesz wejść?

– …

– Za pięć minut otworzę drzwi. I będziemy rozmawiać tylko o przypadku z Holland Tunnel. A potem pojedziesz do siebie się wyspać, dobrze? – brzmiało to naprawdę ugodowo. Bo też Tilda użyła całej swojej cierpliwości i wyrozumiałości.

– Naprawdę mogę wejść?

– Jasne.

***

Sierpniowa noc była gwiaździsta. Światło odbijało się od fal, a w odległości kilku kilometrów Sean widział światła Nowego Jorku, jak rozświetlone pinezki wbite w czarny karton. Chłodny, chwilami gwałtowny wiatr smagał go po twarzy, nie przynosząc ulgi. Czuł krew pulsującą na twarzy, drżenie nóg. Jachtem zakołysało. W normalnych warunkach nawet taki szczur lądowy jak on, nie odczułby tego. Ale sytuacja nie była normalna. Kolejne fale torsji rzuciły go nieomal na kolana. Wyrzuciwszy z siebie resztkę whisky zaprawionej odrobiną żółci, wyczerpany, cuchnący wymiocinami, podczołgał się w miejsce pomiędzy dwoma solidnymi skrzyniami. Z ulgą poczuł drewniane oparcie za plecami. Podciągnął kolana i ukrył twarz w ramionach. Co poszło nie tak? Dlaczego miał takiego pecha? I, przede wszystkim, bał się. Co będzie, jeśli Mr. Barry zastanowi się nad swym błędem i dojdzie do wniosku, że on, Sean Dalone, zobaczył to, co jednak nie było przeznaczone dla jego oczu? Poczuł żal. Pewnie zwolnią go pod byłe pretekstem i użyją swoich wpływów, by nie mógł zostać w Nowym Jorku. Zostanie mu powrót do Connecticut, do Janet i rodziców, a w jego życiu już nic się nie wydarzy. Nagle, ta myśl do tej pory tak wstrętna i nie do zaakceptowania, wydała mu się całkiem niezłym rozwiązaniem. To był przynajmniej świat, który rozumiał. Gardził nim, ale go znał. W każdym razie nie od rzeczy będzie na chwilę zniknąć, rozpłynąć się gdzieś w kraju, który na szczęście jest tak piękny i wielki, że ma miejsce dla wszystkich…

Jego rozmyślanie przerwał zgrzyt otwieranych drzwi i szuranie po pokładzie.

Dwóch mężczyzn, których przedtem nie widział, dźwigało jęczącą Yulong. Małe, ciemne plamy, które zostawiało jej ciało, oznaczały zapewne jakieś poważniejsze zranienie.

– Masz ją?

– Tak, kurwa, tak… dźwignij lepiej z prawej strony…

W pierwszej chwili pomyślał, że dziewczyna też musi zwymiotować, a oni ją podtrzymują, Kiedy jednak przewieszone przez reling ciało zsunęło się na drugą stronę, popchnięte przez cztery pomocne ręce, krzyk uwiązł mu w gardle. Ona krzyczała. Ginęła przerażona, samotna, ale jej głos trwał jedynie sekundy i zginął, zduszony odgłosem fal.

Jeden z mężczyzn splunął w dłonie i klepnął swojego towarzysza w plecy. Wrócili do środka.

Lustro wody zamknęło się nieubłaganie nad wiotkim ciałem dziewczyny. Po chwili wszystko wróciło na swoje miejsce. Miarowe fale Atlantyku, kołysanie jachtu, i zamknięte, solidne drzwi. Na zewnątrz pozostał tylko rozdygotany, rozpłaszczony niemal na ścianie Sean, modlący się jedynie o to, by nikt go nie zauważył.

Przejdź do kolejnej części – Manhattan – część III Teatr

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

 

 

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Miss, kolejny majstersztyk!

Warto było poczekać do pozna, choć jutro będę pewnie tego żałować. Jak nikt z autorów (może oprócz Marva-ale to inny rodzaj historii) potrafisz budować niesamowitą, duszna, zmyslowa atmosferę. Twoi bohaterowie są soczysci, esencjonalni tak bardzo, że jestem przekonana, że gdzieś chodzą po NY. Lub jeżdżą limuzynami.
Opowiadanie mocne, chyba jeszcze lepsze od pierwszej części. Dla mnie bomba!!

Pozdrawiam!

Dzięki! Oj, ja też będę tego żałować, ale też się zasiedziałam.

Dziś powiem tylko tyle. Zarwałen nockę, ale było warto. Rewelacja. Miss dziękuję 🙂

Kilka scen i smaczków złapanych w tekście. Kilka być może złośliwostek. (Ograniczę się tylko do jego (tekstu) początku, wszak komentarz nie powinien być przydługi, a z drugiej strony im dalej w tekst tym akcja żywsza i wciąga tak, że „smaczki” umykają uwadze, wszystko staje się zachłanną ucztą… hmm, trochę się zagalopowałem) :
1. Oprych odbierający Sean’a z miejsca spotkania – opis filmowy, wrzucić do scenariusz i iść dalej z obróbką (no i te cienkie rękawiczki – damskie oko narratora nie może pominąć takiego szczegółu 😉 )
2. Wieszczące przyszłość zdanie (nie wiem czy coś takiego działa podprogowo albo jakoś inaczej, niemniej świadczy o wycyzelowanej konstrukcji) „Najgorszą rzeczą, jaką mógł sobie wyobrazić, była kąpiel w chłodnych falach Atlantyku. Panicznie bał się wody.”
3. Los Sean’a jest w rękach autorki. Przez los mam na myśli obudzenie sympatii bądź antypatii czytelnika. We mnie wzbudza niechęć, ale pod koniec rodzi się nutka sympatii. Zobaczymy. A może to postać nieistotna i zniknie? Ciekaw jestem tej postaci bardzo. Bardziej niż innych. Trochę mi przypomina młodego Karela, stąd ta ciekawość.
4. Za to Jon jest płaski i żałosny. Ciekawe, co autorka z nim uczyni. Czy ma być tłem, aby Tilda jaśniała bardziej nie tylko urodą i swobodą obyczajową, ale i profesjonalną skutecznością? Tego fiuta nie lubię. Za bardzo mi przypomina niejakiego Karela z późniejszych lat 😉
5. „kosztowne okulary niemieckiej produkcji” pana Steiermark’a zwróciły moją uwagę. Trzeba mieć chyba bardzo czułe oko, aby stwierdzić i kosztowność i niemieckość 😛 Ale autorka pewnie potrafi mi strzelić prztyczka w nos w ripoście.
6. Azjatyckie kobiety. To fetysz autorki. Pojawiły się niezwykle udanie jako kochanki vel suki w serii Sekrety Syjamu, która sprawia wrażenie zakończonej, aczkolwiek furtka dla kontynuacji nadal uchylona. ???
Nie ukrywam – czekam na więcej. Szkoda, że trzeba będzie na kolejny fragment poczekać.
Na zakończenie. Marzę, to chyba wolno, że autorka odrzuci wszelakie zahamowania prawdziwej damy i napisze coś na maksa pieprznego – nie użyję tu właściwego określenia, ale wiadomo o co chodzi. No i tak marząc, wracam do swoich codziennych obowiązków… ukontentowany lekturą.

Cholera, Karel, obaj użyliśmy słowa "ukontentowany". Komentarz pisaliśmy w tym samym czasie, Twój wyświetlił mi się dopiero po tym, jak opublikowałem własny. Chyba mamy tu dobitny dowód, że "great minds think alike" 😀

Pozdrawiam
M.A.

P.S. Oczywiście, że Jon jest żałosny! To modelowa postać podupadłego i/lub zapijaczonego gliniarza/detektywa z filmów i książek w poetyce noir. Jakże mógłby być inny? Zgadzam się, że Sean jest ciekawy, na swój zwykły sposób. Zawsze interesują mnie ludzie z awansu społecznego, nawet jeśli nie toleruję niektórych elementów ich światopoglądu.

Megasie, Skoro obaj napisaliśmy o Jonie w podobnym tonie (rym niezamierzony), mam obawy/nadzieje, że Miss zagra nam na nosie. Ona to potrafi, obawiam się. Ja dość dokładnie przeczytałem pierwszą część, gdzie o Jonie jest trochę więcej. To nie jest do końca skreślona postać… teoretycznie. Po prostu depresja i wypalenie zawodowe to straszliwa dżuma cywilizowanego świata – chłop jest w ciężkim stadium, może się wykaraska.
ukontentowany – stare dobre słowa niech do nas wracają, bo język nam ubożeje i zaśmieca się jeszcze gorszymi makaronizmami ( wspomniane słowo ma zapewne obce pochodzenie, niestety)

Ja wcale nie uważam, że gość jest skończony – po prostu jest w życiowym dołku. Ale przecież niejeden kryminał noir opiera się właśnie na takim podupadłym gliniarzu/detektywie, który w odpowiednim momencie "zbiera się do kupy" i rozwiązuje sprawę. Tak więc bynajmniej go nie skreślam. Gość może mieć potencjał, choć ostatnio przytłumiony.

M.A.

No, to przynajmniej w komentarzach do tekstu Miss jesteśmy dość zgodni. Miłego weekendu Autorce, Tobie i Czytelnikom 🙂
Karel

Co do okularów… nie wiem, czy to ja tylko tak mam, wychowana w socjalizmie, ale Niemca z forsą (oczywiście tego z RFN) zawsze można było poznać po okularach, a raczej ich oprawce. Zawsze były złote lub srebrne, błyszczące, prostokątne. Do dzisiaj mają podobne upodobania.
Potem młodych, alternatywnych Niemców poznawało się po birkenstockach i białych skarpetach frotte. Ten model obecnie szczęśliwie jest w odwrocie i raczej nie pojawi się na Manhattanie, bo wędruje w górach Harzu 😛

Czyli dodatkowy w pewien sposób polski, socjalistyczny akcent. Myślę, że autorka wytłumaczyła się w sposób wystarczający 🙂

Dobry wieczór!

Opowiadanie przeczytałem już wcześniej, ale dopiero teraz mam możność skomentowania. Trochę w tym miejscu zazdroszczę Ricie i Anonimowi, że ubiegli mnie, kosztem zarwanej nocy… Cóż, skoro ich recenzje wyprzedziły moją pod względem szybkości, moja będzie bardziej obszerna!

Z wielkim zaciekawieniem przeczytałem drugi odcinek Manhattanu. Ostatnimi czasy aż troje Autorów NE, Coyotman, Rita oraz Miss, podjęło się stworzenia swoich opowieści kryminalnych (Seamana i jego "Pana Samochodzika" nie liczę, bo to jednak zupełnie inny klimat). Ciekaw byłem, czym będą się różnić, a w czym upodobnią się te trzy cykle. Powoli zaczynam rozumieć. Coyotman postawił na postać mordercy, którego znamy od pierwszych scen – póki co, to on jest ciekawszy od policjantów, którzy próbują go schwytać. Rita zdecydowała się na estetyczną jazdę bez trzymanki, na granicy kiczu, czy może raczej – campu, mocno inspirowaną powieściami graficznymi Franka Millera z cyklu "Sin City". No i wykreowała intrygującą postać profilera FBI.

Jak z tym sobie poradziła Miss.Swiss? Z jednej strony położyła nacisk na realizm, z drugiej – na pogłębione charaktery postaci (na razie głównie Tildy, ale Jon i Sean też znajdują się chwilami przeszywającym na wskroś psychologicznym obiektywie). No i potrafiła wyzwolić emocjonalny ładunek zawarty w sprzecznych, niezgadzających się ze sobą obrazach.

Co z tego wyszło? Proza bardzo udana, choć zarazem przerażająca. Kontrast między wydarzeniami na jachcie, w klubie Sheili i rozkosznymi wspomnieniami Tildy jest doprawdy uderzający. Nie sposób pozostać obojętnym (przynajmniej mi to się nie udało). Proporcje między fabułą i erotyzmem zostały perfekcyjnie dobrane. A w ramach samego erotyzmu – między jego uroczymi i mrocznymi aspektami.

Wciąż wielu rzeczy nie wiemy. Czy dziewczyna z Holland Tunnel była w jakiś sposób powiązana z wydarzeniami na jachcie? Konstrukcja fabuły i wprowadzenie postaci Seana zdaje się na to wskazywać, ale równie dobrze mogą to być zupełnie oddzielne morderstwa. W każdym razie założenia konstrukcyjne tej historii dają Autorce bardzo szerokie możliwości. No i – mam nadzieję – przestrzeń do wielu zwrotów akcji oraz zmyłek, które Czytelnicy kryminałów tak bardzo kochają!

Drugi rozdział Manhattanu podoba mi się znacznie bardziej, niż pierwszy. Liczę na to, że następna część jeszcze zaostrzy mój apetyt na więcej!

Pozdrawiam serdecznie, czytelniczo ukontentowany

M.A.

Ja też jestem ciekawa Seana, bo po prostu pojawił się w pierwszej części całkiem nieoczekiwanie dla mnie samej. No, wprosił się, można powiedzieć. Nie dość, że został, to jeszcze poszedł na przyjęcie i narobił sobie kłopotów. Myślę, że nie zniknie.

Jon nie pije… tylko spadł z obłoków i nieco się poobijał. Co z nim będzie dalej? Jak to było Megasie? Read and find out, tak?

Wiem, że Jon nie pije – alkoholizm jest tylko jednym z wariantów "upadku" postaci policjanta/detektywa, jakie stosują autorzy kryminałów noir. W tym wypadku ma po prostu mocno złamane serce. Co też mieści się w konwencji.

Sean natomiast łamie konwencję kryminału noir. Ten młody japiszon z awansu to postać, którą raczej trudno spotkać w "Chinatown" czy "Sokole maltańskim".

Read and find out… chyba tym razem "the joke's on me" 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Uffff gorąco się jakoś zrobiło!!
Ta część zdecydowanie bardziej pieprzna niż poprzednia! Było na prawdę ciekawie, wręcz intrygująco jeśli chodzi o wątek Sean'a. Poznaliśmy kolejne losy trójki głównych bohaterów (bardzo ciekawe losy), lecz nie bardzo wpłynęło to na rozwiązanie tajemnicy morderstwa z pierwszej części, nie dowiedzieliśmy się nic więcej – kto? po co? itp. (tak przynajmniej mówią pozory). Jestem szalenie ciekawy co będzie dalej.

Oczywiście wszystko to świetnie napisane. Chciałbym umieć tak wyraziście kolorować świat za pomocą literek…
Coś niesomowitego – zupełnie jakbym tam był i to wszytko widział… ehhh (zazdrość)

Wydaje mi się, że dzielimy z Karekem jedno marzenie Miss odrzuć zahamowania charakteryzujące damę i idź na całość:) Karel ujął swoją prośbę zdecydowanie zgrabniej niż ja, ale sens ten sam.

Sama lektura jest prawdziwą przyjemnością i niecierpliwie czekam na rozwinięcie zagadki. Na teraz nic do niczego nie pasuje i bardzo dobrze:)

I na koniec ta Tilda, aż pożałowałem, że kobiety z tak rozbudowanym temperamentem i tak umiejętnie nim władające są tylko literackimi tworami.
I tutaj nie zgadzam się z przedmówcami, gliniarz nie jest takim fajtłapą na jakiego jest malowany. Gdybym miał taką Tildę z radością porobiłbym z siebie debila! W końcu czego nie robi się dla kobiety z temperamentem?

Ps Ocena już dawno wystawiona.
Fox

Droga Miss kiedy następne części? Miały być dwie w marcu, a tu połowa kwietnia prawie i nic. Dlaczego nas tak torturujesz? 😉

W drugiej połowie kwietnia 😛 Dopiero jedna trzecia minęła 😀
Pisze się, pisze… końca nie widać.

Miss . Szczegóły , szczegóły 🙂 Powiedzmy, że już jest środek kwietnia . Pragnę…chyba każdy pragnie kolejnej części . 🙂 Spokojnie jeśli ma być perfekcyjna dam Ci czas 🙂

Co się stało z częścią III? Czemu nie strona z teatrem nie działa?

Rita ma racje, twoje postacie chodzą zapewne dziś po Manhattanie. Są najprawdziwsi jak to możliwe na kartkach papieru czy ekranie monitora. Wspaniale jest zanurzyć się w ten wykreowany przez Ciebie świat. Tilda jest po prostu niesamowita, w realnym świecie zapewne uczyniła by ze mną to samo co ze Swiftem. Oj bolałoby cholernie, jestem o tym przekonany, ale jako postać z Twojego cyklu uwielbiam ją i tyle. Do tego mamy więcej Seana, tez zapowiada się nieźle. Impreza na jachcie, cóż, pozostając w tematyce żeglugi – pojechałaś po relingu (biedna Yulong nie miałaby dobrych skojarzeń), że tak sobie nieco zmienię powiedzonko. Brawo!!!

Napisz komentarz