Opowieść helleńska: Demetriusz V (Megas Alexandros)  4.61/5 (85)

46 min. czytania

Edouard-Henri Avril, „De figuris veneris 11”

Pod wieczór dotarli do łańcucha górskiego Kithairon, wyznaczającego granicę między Attyką i Beocją. Choć tworzące go góry nie były zbyt wysokie, przekraczanie ich po zmroku mogło się źle skończyć. Demetriusz postanowił, że zatrzymają się na noc w pobliskim miasteczku, noszącym nazwę Eleuthere. Było to skupisko domów nieotoczonych nawet palisadą. O zmroku senne ulice szybko pustoszały. Jeden z ostatnich przechodniów skierował ich do gospody położonej nieopodal agory. „Róg Amaltei”, bo tak nazywał się ów przybytek, prezentował się znacznie lepiej niż otaczające go budynki. Był to dwupiętrowy gmach z solidnymi kolumnami. Front pomalowano na czerwono, kolumny zaś – na złoto. Zza solidnych drzwi i otwartych okien dobiegał gwar rozmów, a także napływały smakowite wonie.

– Myślę, że wygodnie tu odpoczniemy – rzekł Demetriusz.

– Czy stać nas na to? – spytał z powątpiewaniem Menander.Gospoda wyglądała na drogą. Z pewnością zatrzymywali się tu kupcy podróżujący między Attyką i Beocją. – Może powinniśmy poszukać tańszego noclegu?

– Tym się nie kłopocz, przyjacielu. Mój ojciec stawia! – zaśmiał sie Falerończyk, kładąc dłoń na pobrzękującym metalicznie mieszku.

Konie oddali stajennym, kazali je nakarmić i umyć. Wierzchowce były bardzo zmęczone po całym dniu jazdy. Menander z wyraźną ulgą zeskoczył z siodła i stanął na własnych nogach. Gdy zbliżyli się do drzwi wejściowych, niewolnik odziany w czerwoną tunikę otworzył im je na oścież i zamaszystym gestem zaprosił do środka. W sali ogólnej gospody panował gwar, było gorąco i dość tłoczno. Niewolnicy obojga płci uwijali się między stołami, roznosząc dzbany wina oraz parujące jeszcze potrawy na półmiskach. W rogu, na podwyższeniu siedziały flecistki. Usadowione na spiętrzonych poduszkach, odziane w białe chitony, grały wesołą melodię, którą jednak mogli słyszeć tylko najbliżej siedzący goście.

Demetriusz szybko zlustrował towarzystwo, w którym przyszło im spędzić wieczór. Większość stanowili bogato odziani kupcy. Ich stroje aż kapały od złota i drogocennych kamieni. Przy nich zarówno Falerończyk, jak i Menander, noszący tylko wygodne, podróżne tuniki oraz chlamidy, wyglądali jak nędzarze. Najgłośniejszą grupę stanowili najemnicy, powracający zapewne z Peloponezu. Ci hojną ręką rozpuszczali zgromadzony na niedawnej wojnie majątek. Ich pijackie śpiewy o bitewnych przewagach wznosiły się co chwila, zagłuszając sobą wszystkie inne odgłosy. Przy stole najbliższym flecistkom zasiadła zgoła inna kompania: brodaty mężczyzna o łysej czaszce oraz trzech młodzieńców. Ubrani byli prosto, jak wędrowni rzemieślnicy. Mimo to uczta, jaką sobie urządzili, była dobitnym dowodem, że nie brak im srebra.

Demetriusz wskazał ich Menandrowi. Zaczęli przeciskać się w tę stronę. Tylko przy tamtym stole było dość miejsca, by mogli wygodnie usiąść. A poza tym obaj woleli słuchać gry dziewcząt niż pijackich przyśpiewek żołnierzy. W pewnej chwili drogę zastąpił im gospodarz, zażywny mąż z wielkim brzuszyskiem i tuniką poplamioną winem.

– Czym mogę wam służyć, chłopcy? – spytał bez zbytniego szacunku. Zapewne ich strój oraz kurz gościńca nie zrobił na nim najlepszego wrażenia.

– Chcemy wynająć pokój. No i zjeść wieczerzę – odparł Demetriusz. – Mamy pieniądze.

– Taaak? Pokażcie!

Gdy młodzieniec rozsupłał mieszek i wydobył zeń srebrną tetradrachmę, twarz gospodarza natychmiast się wypogodziła, a jego spojrzenie stało się wręcz przymilne.

– Jak widzicie, mamy dziś tłok… Na szczęście mam jeszcze jedną komnatę. Ufam, że będzie wam odpowiadać… Co zaś się tyczy wieczerzy, polecam dziczyznę pieczoną w winie oraz smażone ośmiornice.

– Sądzę, że zadowoli to nasze czułe podniebienia. A jak ty uważasz, Menandrze?

Poeta, który chyba jeszcze nigdy nie jadł ośmiornicy, skinął tylko głową.

– Do tego oczywiście wino. Usiądziemy tam, przy flecistkach.

Razem z Menandrem przecisnęli się wreszcie do stołu rzemieślników.

– Można się przysiąść? – spytał Demetriusz. – Wszędzie indziej tłok…

– Naturalnie. Zawsze radzi jesteśmy kompanii – odparł brodaty mężczyzna. Mógł mieć jakieś pięćdziesiąt lat. Kiedyś miał czarny zarost, który teraz był już poprzetykany licznymi nićmi siwizny. Wiek nie przygiął go jednak do ziemi, wręcz przeciwnie: trzymał się prosto, a na świat spoglądał oczyma wciąż skrzącymi się ciekawością i humorem. – Proszę, częstujcie się naszym jadłem. Przekonacie się, że jest smakowite.

– Dziękujemy ci, panie. Na imię mi Demetriusz, pochodzę z Faleronu. A mój druh to Menander, słynny na całą Attykę poeta. Zwycięzca tegorocznych Lenajów.

– W tak młodym wieku? – brodacz spojrzał z szacunkiem na Menandra. – Winszuję, przyjacielu. Ja zaś na imię mam Bryaksis. Jestem wędrownym rzeźbiarzem. A to moi uczniowie: Charyton, Terys oraz Meszalim.

* * *

Dionizjusz spożywał wieczerzę w samotności. Za oknami jego komnaty świeciły już gwiazdy. Wielkie dębowe biurko oświetlały trzy lampy oliwne. Na blacie ułożone były dokumenty (zarówno gliniane tabliczki, jak i zapisane karty egipskiego papirusu), mapy, nieprzeczytana jeszcze korespondencja. Strateg pogrążony był w zadumie. Ostatnio jego uwagę zaprzątało zbyt wiele spraw. W ateńskiej flocie wojennej stacjonującej na Samos miały miejsce prodemokratyczne wystąpienia. Tamtejszy admirał, lojalny wobec oligarchów Euschines, chyba nie radził sobie z sytuacją. W Attyce nie spadły jeszcze wiosenne deszcze. Brak nawodnienia może spowodować, że tegoroczne plony będą zbyt ubogie, by zapewnić Miastu tanią żywność. Trzeba będzie podnieść podatki, by sfinansować zakup zboża w Egipcie lub w Bizancjum. To na pewno nie zwiększy popularności obecnego reżimu.

Z Macedonii też dochodziły niepokojące pogłoski. Barbarzyńskie ludy Północy były ostatnimi czasy nadzwyczaj ożywione. Jeśli uderzą na Macedonię, zaś regent Antypater zażąda posiłków wojskowych od miast Hellady, w Atenach wybuchnie polityczna burza. Nawet zakładnicy przetrzymywani na Eginie nie wystarczą, by zamknąć usta prodemokratycznym politykom.

A teraz jeszcze ten zamach. Aratos, jego zaufany człowiek, przeżył wszystkie niebezpieczeństwa Ilirii, by zostać otrutym już na ateńskiej ziemi! Czegóż dowiedział się w czasie swej misji? Komuś bardzo zależało, by usunąć go spomiędzy żywych. Trucizna była bronią tchórzy oraz kobiet. Dionizjusz gardził tymi, którzy po nią sięgali. Sam wolał dobrze zaostrzony miecz lub celnie rzucony oszczep. Lubił spojrzeć przeciwnikowi w oczy, nim odebrał mu życie.

Najwyraźniej jego wrogowie nie mieli takich oporów.

Rozległo się pukanie, a potem do komnaty zajrzał Lizander. Spartański najemnik był zastępcą Aratosa w przybocznej straży Dionizjusza. Wyróżnił się podczas krwawego ataku na rezydencję stratega, osobiście zabijając trzech spośród dziesięciu iliryjskich zbójów. To dzięki niemu ich natarcie się załamało. Pod nieobecność Kreteńczyka Lizander przejął jego obowiązki: zarządzał ochroną Dionizjusza, a także jego żony i syna. Poza tym utrzymywał kontakt z przestępczym półświatkiem Miasta i dbał o to, by żaden z czterech ateńskich hersztów nie wyrósł ponad pozostałych.

– Panie – rzekł Lizander, – medyk Arystoteles.

– Niech wejdzie. Ty również pozostań, Lizandrze.

Myśliciel i lekarz ze Stagiry wszedł do komnaty. Gdy tylko Aratosa znaleziono pod drzwiami rezydencji, nieruchomego i krwawiącego z każdego otworu ciała, Dionizjusz natychmiast kazał go zawezwać. Pamiętał, że niegdyś Kassander zachwalał mu uzdrowicielskie zdolności Arystotelesa. Stagiryta wybawił go od ciężkiej, jątrzącej się rany. Ateński strateg nie zapomniał tamtej opowieści. I choć pogardzał filozofią, uważając ją za naukę pustą i jałową, to z pewnością nie gardził sztukami praktycznymi.

– Żyje? – spytał po prostu Dionizjusz.

– Żyje – odparł Arystoteles. – Choć bogów biorę na świadków, że nie było łatwo go ocalić.

– Stagiryto, jesteś mistrzem wśród medyków! Przysięgam ci, że jeśli przywrócisz go do zdrowia, obsypię cię srebrem!

– Nie uprzedzajmy faktów – łysy filozof uniósł rękę. – To bardzo silna trucizna. Czyni prawdziwe spustoszenia w organizmie. Kreteńczyk mógł postradać zmysły lub przemienić się w zaślinionego idiotę. Ocaliłem, jak sądzę, jego ciało, lecz co do umysłu, to musimy się jeszcze przekonać.

– Znasz zatem tę truciznę. Opowiedz mi o niej.

– To bardzo rzadko spotykany jad. Sporządza się go z pewnych grzybów. Jest to bardzo skomplikowany proces… Niestety, to, co powstaje w jego wyniku, nie ma smaku ani zapachu. Aratos miał wiele szczęścia, że zdołał to zwymiotować. Zapewne pozbył się większości trucizny z organizmu. Ale i tak to, co zostało, o mały włos nie wystarczyło.

– Jak szybko działa ów jad?

– Niemal natychmiast. Sądzę, że Kreteńczyka otruto niespełna godzinę przed tym, jak go znaleźliście.

– A więc stało się to już w Atenach. Tego się obawiałem. Dziękuję ci, mistrzu. Nie zatrzymuję cię dłużej. Wracaj do swojego pacjenta.

Arystoteles skinął mu głową i wyszedł. Dionizjusz został w komnacie tylko z Lizandrem.

– Musiało się to stać w porcie – rzekł strateg. – Wezwij tłustego Myrona. Rządzi całym przemytem w Pireusie. Wie o wszystkim, co dzieje się na jego terenie.

* * *

Menander skinął głowa każdemu z uczniów rzeźbiarza. Do tego o najciemniejszej skórze, bardzo gładkich policzkach i lśniących, czarnych oczach rzekł:

– Ty jesteś Meszalim, prawda? To chyba nie jest helleńskie imię?

– Syryjskie – odparł tamten. – Pochodzę z fenickiego wybrzeża.

– Z chęcią posłuchałbym opowieści o twojej ojczyźnie.

Twarz młodziutkiego Syryjczyka na chwilę wykrzywił bolesny grymas.

– Wybacz mi, panie. Wspomnienie Fenicji wciąż budzi w mym sercu cierpienie.

Menander zmieszał się wyraźnie. Demetriusz przypatrzył się gładkolicemu chłopcu. W domu jego ojca było wystarczająco wielu eunuchów, by potrafił rozpoznać jeszcze jednego. Mieli więc do czynienia z pozbawionym męskości niewolnikiem, w najlepszym razie wyzwoleńcem. Wypytywanie go o krainę, z której zapewne został uprowadzony siłą, wydawało się głębokim nietaktem. By zmienić temat, Falerończyk zwrócił się do Bryaksisa.

– Zdaje mi się, że znam kilka twoich dzieł, panie.

– Porzuć tego „pana”, chłopcze. Jestem po prostu Bryaksis. A o ile dobrze znam ateńskie rody, pochodzisz ze znacznie lepszego niż mój.

Demetriusz skinął głową.

– Widziałem twoją Nike w świątyni na Akropolu. Wspaniale oddane szczegóły kobiecego ciała. Kilka herm szczególnej piękności. Oraz brązowy posąg dyskobola w miejskim gimnazjonie. Przysięgam na Apolla, zdawał się równie żywy jak ćwiczący wokół efebowie…

– Tak, to wszystko moje dzieła. Mogę się do nich bez wstydu przyznać.

– Chyba już dawno nie odwiedzałeś Aten? Powinieneś się tam udać. Możesz zrobić majątek na zamówieniach dla rządzącej oligarchii… Sam chętnie poleciłbym cię kilku dostojnym mężom.

– To bardzo miła propozycja, Demetriuszu – odparł rzeźbiarz. – Z rozkoszą spojrzałbym znowu w Słońce Hellady. Przekonał się, czy wciąż jest równie jasne i gorące, jak je zapamiętałem. Niestety, muszę jednak odmówić. Z Aten wygnano mnie już dawno temu, w związku z nieprzyjemną historią, w którą zamieszana była żona ówczesnego archonta. Dziś moja droga wiedzie w inną stronę.

W tym momencie niewolnicy przynieśli tace z jadłem i dzbany z winem. Po chwili więc Demetriusz i Menander mogli przyłączyć się do uczty na równych prawach.

– Nie chcę być wścibski, Bryaksisie, lecz jeśli podążacie na północ, to jutro wypadnie nam wspólna droga. Sądzę, że raźniej jest podróżować w większej kompanii…

– Zgodzę się z tobą, ale my jedziemy na południe. Mam zamówienia w kilku tamtejszych poleis. Oczywiście nie w samych Atenach… – w głosie rzeźbiarza zabrzmiała nagle nuta żalu. Demetriusz doskonale pojmował jego przyczynę. Jego ojczyzna wciąż była naczelnym punktem odniesienia dla wszystkich artystów w Helladzie. Ten, dla kogo zamknięte były bramy Aten, doświadczał w jakimś stopniu wykluczenia z greckiej wspólnoty sztuk. – Będę jednak zobowiązany, jeśli mi opowiesz, co dzieje się dziś w najwspanialszym mieście świata.

Falerończyk uśmiechnął się. Tyle przynajmniej mógł zrobić dla nieszczęsnego twórcy, który z powodu dawno zawinionych grzechów nie mógł się grzać w promieniach Słońca Hellady.

* * *

Demostenes czuł głęboki niepokój. Mocniej nasunął na ramiona ekstrawagancką chlamidę, by choć częściowo zasłonić swą twarz przed siedzącymi przy pobliskim stole Ateńczykami. Rozważał nawet włożenie kapelusza, ale osiągnąłby w ten sposób efekt przeciwny do zamierzonego: wszyscy mężczyźni zasiadający przy stołach mieli odsłonięte głowy. Niepotrzebnie zwróciłby na siebie uwagę. Ateńczycy! W jednym z nich rozpoznał młodego poetę Menandra, zwycięzcę tegorocznych Lenajów. Drugim był Demetriusz z Faleronu, syn znienawidzonego Dionizjusza, przywódcy oligarchów. Co tu robili? Czy nakazano im go śledzić? Demostenesowi nie wydawało się to zbyt prawdopodobne. Stronnictwo oligarchiczne miało dość najemnych psów, by powierzać taką misję komuś mniej rozpoznawalnemu. Poza tym, jeśli zdążali jego śladem, czemu zatrzymali się w tej samej gospodzie?

To musi być przypadek, uspokajał się polityk. Decyzję o wyjeździe z Aten podjął nagle, gdy tylko otrzymał wezwanie. Nawet najbardziej zaufanym sojusznikom nie zdradził, dokąd się wybiera… Przez bramę przejechał incognito, przebrany za kupca. Zostawił też w Mieście swego przybocznego, Brennusa. Uznał bowiem, że Celt o twarzy ozdobionej niebieskim tatuażem nazbyt rzuca się w oczy. Teraz jednak zaczynał żałować, że pozbawił się jego ochrony. W drodze mógł mu się przytrafić niemiły „wypadek”. Takie rzeczy już się przecież zdarzały. Pamiętał o nieszczęsnym Ajgistosie, który zimą został zamordowany na trakcie z Aten do demu Acharny.

Pochylił głowę niżej i udając, że skupia się na wieczerzy, obserwował ukradkiem Ateńczyków. Jakby nigdy nic wiedli rozmowę z łysym mężczyzną i jego trzema młodymi towarzyszami. Choć powitali się całkiem niedawno, niczym nieznajomi, zdawało się, że są już w dobrej komitywie… Czyżby kolejny przypadek? Kim są ci ludzie? Demostenes poczuł, że kropla zimnego potu spływa mu po plecach.

Muszę wrócić na piętro, do swej komnaty, pomyślał polityk. Prędzej czy później któryś z Ateńczyków go zauważy. Siedział wprawdzie wśród innych, podobnych sobie kupców, którzy wiedli przy kolacji nudne dysputy o cenach zboża w Megarze oraz oliwek na Eubei. Gdyby jednak został dostrzeżony… Wtedy zaczną się niewygodne pytania, na które nie chciał odpowiadać. Co gorsza, wieść o jego podróży poza mury Aten dotrze do Dionizjusza z Faleronu.

Na szczęście Ateńczycy byli pochłonięci rozmową przy nieodległym stole. Demostenes wymówił się od wieczerzy, pożegnał z innymi gośćmi „Rogu Amaltei”, wstał i ruszył w stronę schodów. Drogę zaszedł mu gospodarz.

– Już umykacie, dostojny panie? – spytał z irytująco przymilnym wyrazem twarzy. – Czyż nie smakuje wam nasza wyborna kuchnia?

– Jest doskonała – odparł zgodnie z prawdą Demostenes. – Czas już jednak, bym udał się na spoczynek. Jutro z samego rana wyruszam w drogę. Niech twój sługa zbudzi mnie o pierwszym brzasku.

– Stanie się jak każesz, najdostojniejszy.

Polityk wbiegł po schodach, potykając się na jednym ze stopni (wyborne wino z Elidy sprawiło, że trochę plątały mu się nogi). Wpadł do swej komnaty i czym prędzej zamknął ją od środka. Usiadł na łożu, poczekał, aż jego dłonie przestały drżeć. Był już bezpieczny, a przynajmniej taką miał nadzieję. Nazajutrz wyruszy o świcie. Zostawi tych wścibskich Ateńczyków w tyle. Nim się zbudzą, będzie w połowie drogi do Kadmei.

* * *

Flecistki ukończyły swój koncert i odłożyły instrumenty. Gwar w sali ogólnej urósł już tak bardzo, że muzyka dwóch fletów nie była w stanie wznieść się ponad nim. Szeroko uśmiechnięty Bryaksis przywołał dziewczęta gestem. Podniosły się z poduszek i zbliżyły do stołu rzeźbiarza. A potem bez najmniejszego zażenowania usiadły przy nim. Smagła brunetka o pełnych kształtach i ciemnych oczach zajęła miejsce między Bryaksisem i Demetriuszem. Menander przesunął się na ławie, by zrobić miejsce drobnej, błękitnookiej blondynce z włosami zaplecionymi w warkocze.

– Poznajcie się, moi drodzy – rzekł jowialnie Bryaksis, jednocześnie obejmując ramieniem brunetkę. – Piękna dama u mego boku to Nephele, natomiast ta miodowłosa dziewica nosi imię Dorothea. Są artystkami, równie oddanymi sztuce jak ja czy obecny tu poeta Menander. Prawda, moja słodka czarnulko?

Nephele zaśmiała się perliście, odrzucając do tyłu głowę. Wtuliła się przy tym w bok rzeźbiarza, który przygarnął ją do siebie mocniej. Nazwana „dziewicą” Dorothea zarumieniła się lekko. Demetriusz wątpił, by w istocie była nietknięta przez mężczyznę. W miejscach tak wykwintnych jak „Róg Amaltei” flecistki zajmowały miejsce pospolitych pornai. Oczywiście, potrafiły zabawić gości muzyką… lecz nie był to w żadnym razie ich jedyny talent.

– Zdaję się, że nie pierwszy raz gościsz w tych progach – zauważył Falerończyk.

– Słusznie ci się zdaje, Demetriuszu. To moja ulubiona gospoda między Delfami a Koryntem. Zatrzymuję się tu zawsze, gdy tylko mogę.

– Ku wielkiej radości gospodarza. Oraz naszej – dodała Nephele, po czym złożyła głowę na ramieniu Bryaksisa.

Po drugiej stronie stołu Dorothea zwróciła się do Menandra z szacunkiem w głosie i zachwytem w oczach:

– Więc jesteś poetą, mój panie?

Młodzieniec aż pokraśniał z zadowolenia. Uwielbienie ze strony pięknej dziewczyny bardzo mu pochlebiało. Patrząc na niego, Demetriusz o mały włos nie parsknął śmiechem.

Z czasem rozmowa w osiem osób stała się niemożliwa, a siedząca przy stole grupa podzieliła się na trzy frakcje. Demetriusz opowiadał Bryaksisowi i Nephele o politycznych oraz kulturalnych wydarzeniach w Atenach (pomijając przy tym swoją skromną rolę w ocaleniu Fokiona od noża skrytobójcy). Czeladnicy rzeźbiarza rozmawiali między sobą, choć widać było, że Meszalim trzyma się z boku. Co jakiś czas Syryjczyk spoglądał z przyganą na swego mistrza, tulącego do boku piękną flecistkę. Menander natomiast bezwstydnie czarował Dorotheę opowieścią o swej nowej sztuce, przypadkowo noszącej nazwę „Dziewczyna z Erythres” i traktującej o przygodach młodej i pięknej flecistki z przydrożnej gospody.

Poradzili sobie z dziczyzną, spałaszowali ośmiornice. Następnie zażądali więcej wina. Po krótkim czasie na stole znalazły się trzy pełne dzbany. Pili wszyscy, łącznie z niewiastami, które jednak mieszały trunek z większą ilością wody. W pewnej chwili zbliżył się do nich gospodarz.

– Proszę o wybaczenie – rzekł pochylając się nad Bryaksisem, – lecz tamci kupcy życzą sobie, by dziewczęta zagrały im do wieczerzy.

– Nie widzisz, że „dziewczęta” są zajęte? – spytał Menander, któremu wypite wino najwyraźniej przydało śmiałości. – Dorothea zostaje ze mną! – jakby na potwierdzenie swoich słów, objął blondynkę ramieniem i przyciągnął ją do siebie.

– Nie płacę moim dziewczynkom za siedzenie przy stole i picie mojego wina – odparł ze spokojem mężczyzna. – Jeśli tej nocy chcesz mieć Dorotheę na wyłączność, musisz ją sobie kupić.

Twarz młodzieńca oblała się rumieńcem. Wiedział, że go na to nie stać. A jednak miał zbyt wiele godności, by poprosić Demetriusza o pomoc. Falerończyk jednak nie czekał na jego prośbę.

– Ja zapłacę – oznajmił. – Dolicz do rachunku za pokój i wieczerzę.

– Oczywiście, panie. Pozostaje jednak kwestia kupców…

– Ja dla nich zagram – powiedziała Nephele, podnosząc się z ławy.

– Moja słodka, ja też chętnie zapłacę… – zaczął Bryaksis.

– To bardzo miło z twojej strony – odparła brunetka. – Lecz muszę też dbać o innych klientów. Obiecuję ci, że tylko dla nich zagram. A gdy skończę, natychmiast wrócę do ciebie.

– Trzymam cię za słowo – odparł niepocieszony rzeźbiarz.

Nephele oddaliła się od ich stołu, kołysząc uwodzicielsko biodrami. Demetriusz i Bryaksis odprowadzili ją głodnym spojrzeniem.

– Jest wspaniała, nie uważasz? – rzekł konfidencjonalnym tonem artysta.

– To prawda. Prawdziwy kwiat pośród chwastów.

– Teraz na pewno – brunetka właśnie zasiadała pośród kupców. – Wiesz, przypomina mi pewną cudowną niewiastę, którą poznałem przed dwoma miesiącami. Zdradzę ci sekret, przyjacielu. Właśnie jadę na spotkanie z nią. A gdy w końcu znów ją spotkam, liczę, że zgodzi się mnie poślubić.

Demetriusz spojrzał z zaskoczeniem na rzeźbiarza. Myśl, że kobieta może wyrazić zgodę na swój ślub (lub tej zgody odmówić) nigdy jeszcze nie przyszła mu do głowy. Teraz zaś, jak każdy urodzony Ateńczyk, uznał ją za dość egzotyczną. W Atenach, jak i w wielu innych jońskich poleis, małżeństwa układał pan młody z ojcem lub opiekunem prawnym oblubienicy. Niewiasta była przedmiotem, a nie podmiotem tej umowy. Falerończyk nie wyśmiał jednak owych dziwnych porządków. A po krótkim namyśle uznał, że są całkiem mądre. Zgoda panny młodej mogła sprawić, że w przyszłości małżeństwo będzie bardziej udane, skoro nie zawarto go pod przymusem.

– Życzę ci więc, byś znalazł szczęście w przyszłym związku – rzekł wreszcie.

– Niczego bardziej nie pragnę. Jeśli Tais przyjmie moją propozycję, skończę z tymi artystkami i z całym dotychczasowym życiem. Osiądę wreszcie w jednym miejscu i będę prowadził żywot domatora!

– Porzucisz nawet Nephele? – spytał z niedowierzaniem Demetriusz.

­– Możesz mi wierzyć, Tais jest tego warta…

Młody Falerończyk czuł, że kryje się w tym historia warta opowiedzenia. Nim jednak zdążył zadać pytanie, ubiegł go Bryaksis:

– A jak jest z tobą, chłopcze? Czy również masz kogoś, kogo darzysz miłością?

Przez dłuższą chwilę Demetriusz zastanawiał się nad pytaniem rzeźbiarza. Pomyślał o swej iliryjskiej niewolnicy. Raisa była bez wątpienia jego kobietą. Od dwóch miesięcy udało mu się nawet dochować jej wierności. Ale czy mógł powiedzieć Bryaksisowi, że ją kocha? W Atenach mężczyźni po prostu mieli niewolnice – i korzystali z nich wedle uznania. Uważano to za oczywistość, coś o czym nie warto było nawet rozmawiać. Prawdziwy Ateńczyk kochał się w heterze lub w młodym efebie, ale raczej nie w swojej niewolnej. A już na pewno nie w żonie.

Z drugiej strony, prawdziwy Ateńczyk nie zniżyłby się do tego, by całować i lizać łono swej niewolnicy, by wsunąć w jej szparkę język, doprowadzając ją w ten sposób na sam szczyt rozkoszy. Nie martwiłby się jej zazdrością, tęsknotą i bólem, gdy sam zabawia się w towarzystwie sprzedajnych dziewcząt. Nie zrezygnowałby dla niej ze wszystkich pornai oraz heter, z których słynęło jego Miasto.

Demetriusz musiał sam przed sobą przyznać, że nie jest typowym Ateńczykiem.

– Jest pewna dziewczyna, którą kocham – rzekł wreszcie. – Czeka na mnie w domu mego ojca, w Faleronie. Pojutrze znów się z nią zobaczę.

– W takim razie szczerze ci zazdroszczę, mój drogi. Ja moją Tais ujrzę dopiero za kilka tygodni.

– Z pewnością będzie cię niecierpliwie wyczekiwać.

– I ja mam taką nadzieję. – Bryaksis był już nieźle wstawiony. Jego oczy lśniły, gdy spoglądał w przeszłość, przywołując obraz swej oblubienicy. – Co wieczór myślę o tej beockiej czarnulce. Jest trochę wyższa niż obecna tu Nephele. Jej włosy są kręcone, a nie proste jak u mej drogiej flecistki. No i te oczy… Demetriuszu, w jej oczach łatwo się zatracić! Nie sposób jej nie kochać. Jestem pewien, że gdybyś ją ujrzał, również byś to poczuł.

– Więc może lepiej, że twa wybranka mieszka daleko stąd – Falerończyk postanowił lekkim dowcipem zakończyć temat. – Inaczej mógłbym być dla ciebie konkurencją!

– Uważaj! – zaśmiał się Bryaksis. – Konkurowałem o jej względy z najwyższym kapłanem Delf, mężczyzną dwadzieścia lat ode mnie młodszym i pięknym jak sam Apollo! I wygrałem te zawody!

W tym momencie stało się coś dziwnego. Meszalim odchrząknął głośno. Spojrzał koso na rzeźbiarza. Demetriusz nie spodziewał się takiego zachowania ze strony zwykłego czeladnika. Co jeszcze dziwniejsze, nagana podziałała. Bryaksis odkaszlnął nerwowo i opuścił głowę. Zupełnie jak człowiek, który właśnie powiedział więcej, niż zamierzał.

– No, chyba czas już na mnie – rzekł w końcu, odejmując dłoń od ust. – W moim wieku nadmiar wina nie służy.

– Dobranoc, mistrzu – Falerończyk pochylił z szacunkiem głowę. – Liczę, że będziemy mieli okazję pomówić raz jeszcze przy śniadaniu.

Demetriusz patrzył, jak artysta się oddala. Nim udał się do swej komnaty, podszedł wpierw do stołu kupców, nachylił się i szepnął coś do ucha Nephele. Flecistka zakończyła swój koncert, wstała, pożegnała się prędko z zapatrzonymi w nią mężczyznami. A potem wzięła Bryaksisa pod ramię. Razem wstąpili na schody wiodące na piętro. Falerończyk życzył im w myślach dobrej nocy. Jeśli miała to być ostatnia, którą spędzą razem, niech przyniesie im wiele niezapomnianych chwil.

* * *

Po wieczerzy Dionizjusz udał się do ogrodu położonego na tyłach rezydencji. O tej porze nocy byli tam tylko pełniący straż najemnicy. Ci zaś natychmiast wycofali się, by nie przeszkadzać panu domu. Każdy z nich wiedział, jak bardzo ceni on sobie rzadkie chwile samotności, czas, kiedy pozostawał sam na sam ze swymi myślami. Strateg stanął pośród krzewów i wiosennych kwiatów. Uniósł głowę, spojrzał w rozgwieżdżone niebo. Miał na sobie tylko lekką tunikę, a noc była dość chłodna. Szybko więc zaczął się trząść z zimna. Po niewczasie przypomniał sobie, że w komnacie zostawił ciepłą, wełnianą chlamidę. Za późno już było, by teraz po nią wracać.

Moi wrogowie znów zaatakowali, pomyślał. Tym razem prawie im się udało. Jako strateg Dionizjusz wiedział doskonale, jak ważna na wojnie jest inicjatywa. Ta zaś pozostawała niezmiennie w rękach jego nieprzyjaciół. To oni dyktowali mu warunki kolejnych starć. Tylko niezwykłemu szczęściu mógł zawdzięczać to, że nie poniósł jeszcze ani jednej klęski. Szczęściu, a także Aratosowi z Hierapytny. A na niego nie sposób było już liczyć.

Następnym razem uderzą bezpośrednio we mnie. Albo w mego syna.

Miał nieco ponad czterdzieści lat, ale czasami czuł się już bardzo zmęczony. Nie spodziewał się, że dożyje starości. Przedtem dosięgnie go sztylet skrytobójcy albo włócznia wrogiego żołnierza. Miał nadzieję, że nie będzie to trucizna, broń kobiet i eunuchów. Miał jednak świadomość, że Mojry policzyły już jego dni. Godził się z tym faktem. Dionizjusz z Faleronu był wojownikiem. A tacy rzadko umierają w swoim łożu.

Nim to się stanie, pomyślał, powinienem spłodzić jeszcze jednego syna. Jeden to stanowczo za mało. Gdyby coś przytrafiło się Demetriuszowi… Bójka w tawernie, wypadek podczas ćwiczeń w gimnazjonie albo i na polowaniu, ród Falerończyków byłby skazany na wymarcie. Nie wolno do tego dopuścić.

Mam obowiązki. Wobec Aten i wobec rodziny.

Pomyślał o swej drugiej żonie, Eurynome. Zapewne właśnie układała się do snu. Strateg poślubił ją przed sześciu laty, wkrótce po tym, jak zmarła matka Demetriusza. Był to typowo polityczny mariaż, pieczętujący sojusz między wysokimi rodami. Dionizjusz nigdy nie pokochał swej wybranki – chłodnej, zdystansowanej kobiety o nienagannych manierach. Po upłynięciu pierwszych miesięcy związku (i poronieniu, które niemal ją zabiło) na długi czas przestał odwiedzać jej alkowę.

Po cóż zresztą miał egzekwować swoje małżeńskie prawa? Eurynome nie brakło urody, lecz była to zimna odmiana piękna, którą podziwiał, ale która wcale go nie pociągała. W łożu była sztywna i pełna zahamowań. Jedyne na co przystawała bez protestu, to tradycyjny stosunek od tyłu, w pozycji dającej spore szanse na zapłodnienie. Wszystko inne trzeba było na niej wymuszać, nieraz sięgając po groźbę przemocy – albo ją stosując. Kiedyś w przypływie gniewu wychłostał ją batem, którym zwykł dyscyplinować niewolników. Dopiero wtedy zgodziła się przyjąć jego męskość w ustach. Zaś pieszczoty, którymi go potem obdarzyła, nie mogły się równać z tym, co otrzymywał od pierwszej lepszej porne.

Wtedy Dionizjusz machnął na to ręką. Pogrążył się w romansach z heterami, swobodnie czerpał rozkosz, którą dawali mu niewolnicy obojga płci. Zbliżenia z Eurynome ograniczył do absolutnego minimum. Nie sądził, by jej to przeszkadzało. Może nawet odczuwała ulgę.

Pora z tym skończyć, myślał Dionizjusz, gdy opuszczał ogród. Swoje kroki skierował do gynajkejonu, kobiecej części rezydencji, gdzie znajdowała się sypialnia jego żony. Najwyższy czas, by Eurynome zaczęła wreszcie spełniać swoje powinności. Zdecydował, że jeśli w ciągu dwóch lat nie da mu syna, splunie na sojusz z jej rodem, odprawi ją i weźmie sobie inną. Uroczą, młodą dziewczynę, która nie ośmieli mu się sprzeciwić ani w łożnicy, ani poza nią.

Gdy dotarł do jej alkowy, Eurynome zażywała właśnie kąpieli. Fenicka niewolnica, Kleopatra, usiłowała zastąpić mu drogę. Błagalnym tonem wyjaśniła, że jej pani nie życzy sobie towarzystwa. Wystarczyło jedno surowe spojrzenie, by cofnęła się jak spoliczkowana. Pamiętała dobrze jego ciężką, skorą do wymierzania kar rękę. Dionizjusz ominął Kleopatrę i zbliżył się do balii, w której pławiła się jego żona. Para unosiła się znad gorącej wody, która sięgała jej aż po biust. Mydliny przysłaniały brodawki kobiety, podobnie jak resztę jej ciała.

Otworzyła oczy i posłała mu nieco zaskoczone spojrzenie.

– Czemu zawdzięczam tę wizytę? – spytała z wyczuwalną drwiną w głosie. – Czy któraś z mych niewolnic nie dostarcza ci dzisiaj rozrywki? A może znudził ci się ten przystojny efeb, z którym widziałam cię wczoraj na dziedzińcu?

Dionizjusz zdusił w zarodku rodzącą się w nim furię. Niech ta zimna suka mówi sobie, co chce. Byle na końcu rozłożyła przed nim nogi, a potem dała mu potomka. Niczego więcej od niej nie oczekiwał.

– Wstań – rozkazał. Zbyt dobrze znała ten ton, by nie usłuchać od razu. Podniosła się z balii, a woda i mydliny zaczęły spływać w dół po jej ciele. Strateg po raz nie wiedzieć który uświadomił sobie, jak bardzo jest zgrabna. Jej kształtów nie zepsuły częste ciąże i porody. Była wiotka i smukła. Niewielkie, wysoko osadzone piersi unosiły się w przyspieszonym oddechu, wywołanym raczej tłumioną wściekłością niźli pożądaniem. Płaski brzuch lśnił od wilgoci. Popatrzył między jej zaciśnięte uda, nie przejmując się tym, że Eurynome zarumieniła się ze wstydu. Jak większość Atenek, depilowała swe łono, zostawiając na nim tylko wąski pasek włosów. Dionizjusz pomyślał o tym, że za moment wbije się w jej ciasną szparkę, wypełni ją po brzegi – sobą, a potem swym nasieniem. Oraz nadzieją na przetrwanie rodu.

Wziął głębszy wdech, niczym sędzia przed wydaniem wyroku.

– Postanowiłem uczynić cię brzemienną, Eurynome. Najwyższa pora, byś okazała swą przydatność i urodziła mi syna. Do czasu, aż upewnię się, że jesteś w ciąży, będę codziennie odwiedzał twą alkowę. Lepiej więc przyzwyczaj się do mojej częstej obecności. I na bogów, postaraj się być trochę milsza. Nie mam ochoty codziennie cię dyscyplinować, ale zrobię to, jeśli będę musiał.

Patrząc w jej oczy natychmiast pojął, jak wielki wstrząs wywołała jego przemowa. Eurynome zadrżała, nie tylko z chłodu, który wsączał się do komnaty przez szpary w okiennicach. Uniosła ramiona i skrzyżowała je na piersiach, zasłaniając biust w nieco spóźnionym odruchu wstydu.

– Domyślam się, że nie będziesz co noc wyczekiwała mnie z nadzieją – mówił dalej. – Wiedz, że ja również chętniej spędziłbym ten czas z kimś innym. Ale moja decyzja pozostaje niezmienna. Dasz mi potomka albo na zawsze opuścisz ten dom.

Spuściła głowę. Być może nie chciała, by zdradziły ją jej oczy. A może po prostu nie mogła dłużej wytrzymać jego twardego, pełnego stanowczości spojrzenia. Dionizjusz długo czekał na jej odpowiedź. W końcu wycedziła:

– Twoje życzenie jest dla mnie prawem, mężu.

– Cieszę się – udał, że nie słyszy w jej głosie całej niechęci świata. – Odpraw swoje niewolnice, małżonko. Tej nocy nie będą ci już potrzebne.

Małe zwycięstwo w wielkiej wojnie, pomyślał. Czemu więc miało posmak goryczy?

* * *

W ich komnacie na piętrze gospody „Róg Amaltei” panowała ciemność, rozpraszana tylko przez dwie lampy oliwne, ustawione na stoliku przy łóżku Menandra. Demetriusz leżał na swoim posłaniu, w pachnącej czystością pościeli, pogrążony w mroku. Zamknął oczy i wtulił głowę w miękką poduszkę. Usilnie próbował zasnąć, lecz okoliczności wcale temu nie sprzyjały. Na drugim łożu Menander kochał się bowiem z Dorotheą. I żadne z nich nie zamierzało być cicho.

Jasnowłosa flecistka sprawiała początkowo wrażenie nieśmiałej, zwłaszcza przy swej bardziej odważnej przyjaciółce. Szybko jednak odrzuciła te pozory. Młody poeta zawrócił jej w głowie opowieściami o wielkim świecie oraz sztuce, którą uprawiał. Dziewczyna z łatwością poddała się jego urokowi. Dotychczas zabawiała głównie chciwych kupców i nieokrzesanych żołnierzy, teraz zaś trafił jej się nagradzany twórca, cieszący się zasłużoną sławą w całej Attyce. Zaimponował jej, kiedy na poczekaniu ułożył na jej cześć kilka safickich strof. Po tym, jak w zręcznych słowach wysławił jej oczy błękitne jak morskie przestwory, włosy złociste niczym klejnoty Afrodyty i figurę, której mogłaby pozazdrościć śmigła Artemida, Dorothea była gotowa zrobić dlań wszystko. Menander zaś zażyczył sobie tylko jednego: by udała się z nim na piętro.

Demetriusz bynajmniej nie był zachwycony takim obrotem sprawy. Po całym dniu jazdy i suto zakrapianej wieczerzy ogarnęło go znużenie. Chciał po prostu porządnie się wyspać, zwłaszcza, że poprzedniej nocy nie miał na to szansy.

Menander nie zapomniał wszakże o swym przyjacielu. Kiedy znaleźli się już w komnacie, zaproponował, by razem zabawili się z Dorotheą. Flecistka nie protestowała. Wręcz przeciwnie – obdarzyła Demetriusza bardzo przychylnym spojrzeniem.

– Jeśli chcesz, możesz być pierwszy – oznajmił wielkodusznie poeta. – Ty ustąpiłeś mi w sprawie Fojbiane, pozwól mi się odwdzięczyć.

Falerończyk popatrzył na dziewczynę. Uznała to chyba za zachętę, bo sięgnęła do broszy spinającej suknię. Nim zdążył otworzyć usta, biała tkanina spływała już w dół po jej ciele. Oczom młodzieńców ukazały się obfite piersi, zwieńczone różowymi brodawkami o szerokich obwódkach. Miała nieco mniejszy biust niż Raisa, wydawał się za to bardziej jędrny i sprężysty. Demetriusz przełknął ślinę. Widząc jego rozterkę, Menander położył mu rękę na ramieniu.

– Chyba nie każesz się prosić?! Przecież sam widzisz – ta dziewczyna to istny skarb!

Demetriusz poczuł, że całe zmęczenie, które przedtem odczuwał, niespodziewanie go opuszcza. Suknia flecistki osunęła się jeszcze niżej, ukazując jej lekko wypukły brzuch, krągłe biodra, a wreszcie – łono. Młodzieniec przekonał się wówczas, że estetyczne wzory na attyckiej prowincji nieco różniły się od tych, którym hołdowano w Mieście. Zamiast gładko wygolonego wzgórka ujrzał trójkąt gęstych włosków, nieco ciemniejszych od tych, które Dorothea miała na głowie. W jakiś tajemniczy sposób ten rzadki widok jeszcze rozpalił jego pożądanie.

Musiał sięgnąć do najgłębszych pokładów determinacji, by odrzucić propozycję Menandra. Tak, złotowłosa flecistka bardzo mu się spodobała. Tak, marzył o tym, by ścisnąć w dłoniach jej bujne piersi, wsunąć swą męskość w szparkę, a potem zalać nasieniem jej łono oraz brzuch. Przypomniał sobie jednak o iliryjskiej niewolnicy, która czekała na niego w rezydencji ojca. W uszach rozbrzmiała mu odpowiedź, której udzielił Bryaksisowi: „Jest pewna dziewczyna, którą kocham”…

Czuł, że bariera, którą się otoczył, jest wątła i słaba. Gdyby Menander włożył w to trochę wysiłku, gdyby zaczerpnął ze źródła swojej elokwencji, mógłby ją łatwo przełamać. Na szczęście, nie naciskał długo. Spieszno mu było do dziewczyny. Ta zaś nie przejęła się ani odmową Demetriusza, ani tym, że stoi naga przed dwoma wciąż ubranymi młodzieńcami. Swobodnym krokiem przeszła przez komnatę i usiadła na jednym z łóżek. Demetriusz z ulgą przyjął fakt, że wybrała to należące do poety.

Blondynka odgarnęła dłonią włosy i posłała Menandrowi kuszące spojrzenie. Ruszył w jej stronę, jednocześnie ściągając tunikę przez głowę. Przez krótki moment Falerończyk obawiał się, że jego przepełniony pożądaniem oraz winem przyjaciel potknie się i wyłoży jak długi na posadce. Nic takiego się jednak nie stało. Dotarł bez przeszkód do dziewczyny, pochylił nad nią. Ich pocałunek był długi i wilgotny. Poeta wziął w rękę jej krągłą pierś, ona sięgnęła ku jego kroczu. Demetriusz odwrócił wzrok i westchnął z rezygnacją. Wyglądało na to, że czeka go kolejna nieprzespana noc. Tyle tylko, że w ciągu poprzedniej kilkakrotnie szczytował. Teraz miał być jedyną osobą w komnacie, która nie zazna rozkoszy.

Zbliżył się do swego posłania, rozebrał się szybko i położył. Z przeciwległej strony pokoju dobiegały go dźwięki pocałunków, westchnienia, ciche chichoty. Falerończyk nasunął sobie kołdrę na głowę i zacisnął powieki. Nie był jednak w stanie powstrzymać kolejnych odgłosów, które wdzierały się do jego uszu. Przez pewien czas Dorothea i Menander przewalali się na łożu w miłosnych zapasach, śmiejąc się przy tym i wzajemnie dopingując. Najwyraźniej zatriumfował poeta, bo w końcu flecistka jęknęła:

– Jak mam wykupić swą wolność?

– Chcę poczuć twe usta… wiesz gdzie.

Znów obrócili się w pościeli. Demetriusz zsunął kołdrę z głowy. Skoro i tak nie było mu dane zasnąć, mógł przynajmniej nasycić się widokiem. To przecież nie będzie zdrada wobec Raisy. Prawda?

Odepchnął od siebie wątpliwości i popatrzył w stronę łoża Menandra. Poeta leżał na wznak, odprężony i uśmiechnięty. Dorothea klęczała między jego nogami, mocno pochylając ciało do przodu. Jej dłoń przesuwała się w górę i w dół jego nabrzmiałego członka. Za każdym razem, gdy napletek zsuwał się z ciemnej żołędzi, dziewczyna witała się z nią szybkim liźnięciem. Musiała to być słodka tortura, bo młodzieniec drżał cały z potęgowanej wciąż żądzy.

Teraz Falerończyk był już pewien, że Dorothea nie ma w sobie ani szczypty niewinności. Bezwstydnie patrzyła w oczy swemu kochankowi, jednocześnie liżąc jego penisa. Opuściła głowę niżej i zaczęła całować mu jądra. Wciąż masowała trzon dłonią. Menander wyprężył się i głośno jęknął.

Dłoń Demetriusza sama odnalazła jego męskość. Objął nabrzmiałego członka, zacisnął na nim palce. W zamierzchłych czasach, nim jeszcze poznał smak kobiecych pieszczot (aż trudno uwierzyć, że było to ledwie kilka miesięcy temu!), często się masturbował, spoglądając na pikantne rysunki lub też fantazjując o niewolnicach swego ojca. Teraz znów zaczął to czynić. Karmił swe oczy widokiem i krótkimi, powolnymi ruchami sam sobie dostarczał rozkoszy.

Dorothea uniosła się nieco i pochyliła bezpośrednio nad penisem Menandra. Wzięła go w usta, zaczęła ssać. Coraz szybciej poruszała przy tym głową, za każdym razem pogłębiając penetrację. Wkrótce jej wargi dotarły już do połowy trzonu. Poeta uniósł rękę i wplótł palce we włosy dziewczyny. Potem zaś przyciągnął ją mocno do swego podbrzusza. Była chyba na to przygotowana – nie zakrztusiła się ani nie wpadła w panikę. Oparła dłonie na udach kochanka, przyjęła jego męskość głęboko w gardle. Wytrzymała w tej pozycji kilka długich chwil, nim wreszcie pozwolił jej cofnąć głowę i zaczerpnąć tchu.

Demetriusz przypatrywał się temu wszystkiego łapczywie, bezpieczny w mroku, jaki panował po jego stronie komnaty. Jedyne lampy oliwne oświetlały łoże Menandra, ukazując w swym blasku wszystkie pieszczoty jakimi Dorothea obdarzała poetę. Falerończyk masturbował się coraz szybciej. Zaciskał usta, by nie wydać z siebie ani jęku…

Tymczasem flecistka wyprostowała się i na kolanach zbliżyła do Menandra. Kucnęła nad jego biodrami w szerokim rozkroku. Ręką sięgnęła w dół, ustawiła jego męskość w pionie. Potem zaś jęła się na nią powoli osuwać. Zamknęła oczy, oblizała pełne wargi. Jęknęła. Poeta chwycił w dłonie jej boki. Gorączkowe spojrzenie utkwił w kołyszących się nad nim piersiach jasnowłosej. Wchodził w nią coraz głębiej, ona zaś otulała go swym ciałem. Na pewno jest mokra, pomyślał Demetriusz. I bardzo, ale to bardzo ciasna.

Gdy członek całkiem zniknął w pochwie Dorothei, ta okrakiem uklękła na poecie. Następnie zaczęła poruszać biodrami w przód i w tył. Menander zacisnął oczy i otworzył je znowu. Mięśnie drżały pod jego młodą, liźniętą słońcem skórą. Ręce zaciskały się kurczowo na bokach dziewczyny. W końcu przesunął je na jej pośladki. Chwycił za nie mocno i stanowczo, zaczął miętosić w palcach.

Możliwe, że sprawił to alkohol, a może poeta nabierał coraz więcej doświadczenia w miłosnych igraszkach – tak czy inaczej, zamiast skończyć się szybko, zbliżenie trwało i trwało. Flecistka pocierała swym łonem o jego podbrzusze, penis wchodził głęboko w jej pochwę. Pot lśnił na biuście dziewczyny, a także na torsie poety. Kochali się coraz prędzej, ich ruchy stawały się gwałtowne, urywane, jakby wspólnie, ostatkiem sił łapiąc powietrze w płuca, wbiegali na szczyt. Ten jednak wciąż wydawał się odległy. Falerończyk musiał spowolnić ruchy swojej ręki. Inaczej doszedłby przed nimi. A bardzo chciał obejrzeć tę scenę do samego końca.

Wreszcie Dorothea odrzuciła głowę do tyłu i nie przejmując się porą nocy ani leżącym nieopodal Demetriuszem, wydała z siebie nieskrępowany niczym krzyk rozkoszy. Po chwili dołączył do niej Menander. Oboje zastygli, wyprężeni w ekstazie, która połączyła ich nagie ciała. Kiedy poeta wytryskiwał w wilgotnej szparce flecistki, jego przyjaciel wytrysnął również – w głąb swojej własnej dłoni. Zaciskając zęby na poduszce, stłumił skowyt, który chciał mu się wyrwać z piersi. A potem całkiem opadł z sił. Ułożył się wygodnie na plecach, zamknął oczy. Gdzieś hen, daleko spełnieni kochankowie wymieniali ostatnie pocałunki i szeptali sobie do uszu czułe słówka. Falerończyka nic to już nie obchodziło. Nim zasnął, pomyślał jeszcze raz o Raisie. Przypomniał sobie, jak pięknie wyglądała zaraz po przeżytym orgazmie. Na jej twarzy widniała wtedy wielka błogość, a także wdzięczność za ofiarowaną jej rozkosz. Tak. Musiał to przed sobą przyznać. Naprawdę kochał tę iliryjską ślicznotkę.

* * *

O świcie Pireus tonął we mgle.

Przystań budziła się powoli do życia. Na przycumowanych statkach, zwłaszcza tych, które miały dziś wyjść w morze, trwała już praca. Robotnicy portowi zbierali się w grupki, w oczekiwaniu na możliwość zarobku. Okna gospód rozjaśniały się blaskiem lamp oliwnych. W ulicach i zaułkach wciąż jeszcze nie panował duży ruch. Jedną z tych ulic szło dwóch mężczyzn. Twarze zasłaniali sobie nasuniętymi na głowy chlamidami, które były tak obszerne, że spowijały też ich ciała, zasłaniając miecze, które obaj nosili u boku. Spartanin Lizander szedł przodem, szybkimi spojrzeniami lustrując ślepe zaułki w poszukiwaniu zagrożenia. Kilka kroków za nim podążał Dionizjusz.

Portowy magazyn, w którym mieli się spotkać z Myronem, był już obstawiony przez najemników. Dwóch pełniło straż przy wejściu, reszta zapewne znajdowała się wewnątrz budynku. Dowódca oddziału pozdrowił przybyłych lekkim skinieniem głowy.

– Tłuścioch już jest. Czeka w środku.

Magazyn był pełen skrzyń ze wschodnimi przyprawami, ułożono w nim też bale libańskich cedrów, a nawet amfory z winem z Rodos. Pośród tych wszystkich towarów stał gruby Myron. Niekwestionowany herszt wszystkich złoczyńców w Pireusie. I od niedawna – wierny wasal Dionizjusza z Faleronu.

– Witam, dostojny panie – rzekł na jego widok. Ukłonił się przed nim na tyle, na ile pozwalała jego imponująca tusza. Strateg zauważył, że Myron ma przekrwione oczy i poszarzałą ze znużenia twarz. Najwyraźniej nie przywykł do wczesnego wstawania. Mężczyzna roztaczał wokół siebie silną woń pachnideł. Słodki zapach mógł przyprawić o mdłości. Dionizjusz znał ten rodzaj ludzi. Sybaryci i rozkochani w swych nałogach słabeusze. A jednak w tym człowieku musiało być coś więcej. Inaczej nie wspiąłby się na sam szczyt przestępczej piramidy. – Moje oczy radują się, widząc ciebie!

Dionizjusz nie odpowiedział na powitanie. Był przecież głową jednego z najlepszych ateńskich rodów. Arystokratą, dostojnikiem państwowym, politykiem, dla którego sceną była cała Hellada. Zaś człowiek, który przed nim stał był nędznikiem, godnym pożałowania szczurem z nizin. To prawda, że ambitnym, ale nadal szczurem.

– Nie traćmy czasu, Myronie. Im później stąd wyjdziemy, tym większa groźba, że ktoś nas razem zobaczy – rzekł chłodnym tonem. – Zaproszono cię tutaj, byś dostarczył konkretnych informacji.

– Tak… – tłuścioch odchrząknął znacząco. – Pragniesz wiedzieć, z kim spotkał się twój człowiek, Aratos z Hierapytny, nim zdarzył mu się smutny przypadek niestrawności. Na szczęście, wiem coś na ten temat…

– Mów więc! – warknął Lizander. Najemnik również nie miał cierpliwości do uperfumowanego herszta.

– Aratos zszedł na brzeg ze statku handlowego „Kassiopos”, który przypłynął z Korkyry. Następnie udał się do tawerny „Pod Nereidami”, przybytku o złej sławie i jeszcze gorszej kuchni, jeśli mnie o to spytać… Tam dołączyła do niego dziwka, stanowczo zbyt ładna jak na owe skromne progi. Wypili trochę wina, potem udali się na pięterko. Mogę się tylko domyślać, co tam robili… W każdym razie tawernę opuścił już sam. Na ulicy niemal natychmiast zaczął wymiotować krwią. W tym stanie udało mu się dowlec do twego domu, dostojny panie. Resztę znasz.

– A więc dziwka była jedyną osobą, z którą rozmawiał? Kim ona jest?

– Nie było łatwo to ustalić. Prostytucja to legalny biznes, nie zajmuję się tym, poza zbieraniem haraczy za ochronę, oczywiście… Jednak wszyscy moi informatorzy twierdzili, że dziewczyna była spoza Pireusu. Uruchomiłem więc swe dalsze kontakty, z innych dzielnic miasta. Okazuje się, że ladacznica używa różnych imion: Dorkas, Agathe, Filona… Pod tym ostatnim była znana w domu rozkoszy „Pocałunek Alkmene”, u podnóża Pnyksu. To dość podły burdel, z szemraną klientelą.

– Tym niemniej warto go odwiedzić, skoro pracują w nim tak ciekawe osoby – Spartanin uśmiechnął się bardzo niemiło.

– Obawiam się, że to strata czasu – odparł Myron. – Filony, czy jak tam się nazywała, nie ma już w Atenach. Godzinę po tym, jak Aratos opuścił tawernę „Pod Nereidami”, dziwka weszła na pokład „Neoptolemosa”. Koło południa statek odbił od brzegu i wziął kurs na Zakinthos.

– Ślad się urywa – zirytowany Dionizjusz uderzył pięścią w otwartą dłoń.

– Jest jeszcze pewien szczegół, który uznałem za wart wspomnienia… Tuż przed wejściem na „Neoptolemosa”, Filona spotkała się z pewnym mężczyzną. Moi informatorzy zapamiętali go bardzo dokładnie, bo to charakterystyczna postać. Wielki jak tytan Celt, z twarzą pokrytą błękitnym tatuażem.

– W Atenach jest tylko jeden taki – stwierdził Lizander. – Demostenes bardzo się chełpił swym nowym ochroniarzem. Często zabierał go na agorę, by każdy mógł go podziwiać.

– Dziękujemy ci, Myronie – z chłodną uprzejmością rzekł Dionizjusz. – Bardzo nam pomogłeś. A teraz czas się pożegnać. Gdy będziesz wychodził, upewnij się, by nikt nie ujrzał twojej twarzy.

Tłuścioch ukłonił się znowu, po czym opuścił magazyn, idąc rozkołysanym krokiem, jakby z trudem utrzymywał równowagę. Gdy zamknęły się już za nim drzwi, Spartanin zauważył:

– Mamy więc dowód na to, że niedoszła zabójczyni Aratosa współpracuje z Demostenesem.

– Dowód, który nie utrzyma się przed żadnym sądem – mruknął Dionizjusz. – Ale zawsze to jakiś początek. Każ śledzić tego Celta. Chce wiedzieć, gdzie chodzi, z kim się spotyka, co robi. Jeśli pójdzie do burdelu, masz znać imię kurwy, którą zerżnie i to, ile razy i w jakiej pozycji to zrobili. Będziesz mi składał raporty codziennie.

– Zgodnie z rozkazem. Czy kazać również śledzić Demostenesa?

Dionizjusz zastanawiał się przez chwilę. Czym innym było szpiegować sługę, czym innym – inwigilować czołowego polityka Aten.

– Tak, ale ostrożnie. Nie chcę, by ten stary lis coś wyczuł.

Uważaj, Demostenesie, pomyślał strateg. Trzymam cię za jądra i już nie puszczę. Wkrótce będę wiedział dość, by móc zacisnąć palce. A wówczas nie pomogą ci ani twoja sława, ani oratorski kunszt.

* * *

Słońce świeciło już wysoko na niebie. Jego promienie wsączały się do komnaty przez szpary między zasłonami okien. Demetriusz obudził się wypoczęty i pełen świeżych sił. Łoże jego przyjaciela było puste. Menander i jego jasnowłosa kochanka zniknęli gdzieś bez śladu. Falerończyk podniósł się z posłania, obmył w misce wody ustawionej w rogu pomieszczenia, a następnie wsunął na siebie tunikę. Przeczesał dłonią zmierzwione lekko włosy, a potem udał się do sali ogólnej gospody.

Tam też spotkał poetę, ucztującego przy długim stole z Dorotheą i Nephele. Blondynka kraśniała z zadowolenia, za to jej ciemnowłosa przyjaciółka zdawała się nieco przygaszona. Na widok Demetriusza Menander podniósł się z ławy i zawołał:

– No, wstałeś nareszcie! Chodź do nas, mamy tu chleb, ser i wino. Godne śniadanie przed dalszą częścią naszej przygody!

Falerończyk usiadł na ławie obok Nephele, naprzeciwko Dorothei.

– A gdzie Bryaksis i jego czeladnicy? – spytał, rozglądając się po sali.

– Mistrz wyjechał – odparła z żalem brunetka.

– Kiedy?

– Niespełna klepsydrę temu.

– Trzeba było mnie zbudzić – Demetriusz popatrzył z wyrzutem na Menandra. – Chciałem z nim jeszcze porozmawiać.

– Nie miałem serca przerywać ci smacznego snu – poeta uśmiechnął się pogodnie. – Oni zaś wyruszyli w pośpiechu. Nawet nie zostali na śniadanie. Ten gładkolicy bardzo ich popędzał. Aż dziw, że Bryaksis pozwala się tak traktować.

Demetriusz skupił się na jedzeniu. Chleb był jeszcze ciepły, wino zaś lekkie i dobrze rozcieńczone wodą – w sam raz na początek dnia. Po śniadaniu Menander pożegnał się z Dorotheą i zapewnił, że jeśli tylko będą mogli, w drodze powrotnej również się tu zatrzymają. Blondynka zdawała się szczerze zasmucona rozstaniem, choć znali się ledwie od wczoraj. Falerończyk uregulował rachunek i podszedł do Nephele.

– Nie smuć się – rzekł spoglądając jej w oczy. – Było ci przecież dane poznać jednego z największych artystów naszych czasów.

– Będzie mi go brakować – odparła markotnie. – On już nie wróci w te strony, prawda?

– Nie, jeśli u kresu swej wędrówki odnajdzie to, czego szuka.

Było już niemal południe, gdy opuścili miasto Eleuthere. Łańcuch górski Kithairon nie przysporzył im zbyt wielu kłopotów – w dzień przekroczyli go szybko i sprawnie, po czym zjechali na równinę Beocji. Rzeka Asopos wezbrała po wiosennych roztopach, więc nie sposób jej było pokonać w bród. Na szczęście szybko natknęli się na przewoźnika, który w zamian za kilka drachm zabrał ich na drugi brzeg. Jego łódź była na tyle duża, że zmieściły się w niej również konie obydwu młodzieńców. Zwierzęta były nieco zdenerwowane, lecz Demetriusz i Menander zdołali je uspokoić. Dalsza droga wypadła im lewym brzegiem Ismeny, jednego z dopływów Asoposa.

Po kilku godzinach dotarli do celu swej podróży. Najpierw ich oczom ukazało się kadmejskie wzgórze, na którym wznosiła się starożytna twierdza. Potem ujrzeli mury samego miasta – a raczej to, co z nich zostało. W wielu miejscach przerwano je podczas szturmu i obalono. Najwyraźniej jednak nikt nie zadał sobie trudu, by całkiem zrównać je z ziemią. Niektóre odcinki fortyfikacji wciąż jeszcze wznosiły się nad równiną, niczym monument dawno utraconej chwały. Demetriusz i Menander wjechali do Teb przez wyrwę w umocnieniach.

Wkrótce przekonali się, że tutaj Macedończycy byli bardziej konsekwentni niż w przypadku murów: niemal wszystkie gmachy leżały w ruinie. Tylko kupy gruzu i ocalałe jakimś cudem fragmenty ceglanych ścian pozwalały się domyślać, gdzie znajdowały się poszczególne domy, a także jak wyglądał rozkład ulic i zaułków. Dawne trakty zarosły trawą. Wśród zburzonych budowli rosły niewysokie drzewa. Przyjaciele jechali przez ten nierzeczywisty krajobraz, rozglądając się dookoła ze zdumieniem. Destrukcja była kompletna, ostateczna i jak się zdawało nieodwracalna. Teby umarły, pomyślał Demetriusz. Nic już ich nie wskrzesi.

– Upadła Troja, dumny gród Priama – mruknął pod nosem Menander. Widać było, że jest głęboko poruszony. Błądził spojrzeniem po ruinach, jakby szukał jakiegoś punktu, którego można się było uchwycić. – Płoną świątynie azjatyckich bogów… Posadzkę niegdyś dumnych pałaców depczą dziś stopy zwycięskich Achajów…

Falerończyk patrzył uważnie, w obawie, że między gruzami dostrzeże ludzkie kości. Po zdobyciu miasta żołnierze króla Aleksandra wymordowali kilkanaście tysięcy jego obywateli. Była to straszliwa zbrodnia, która wstrząsnęła całą Helladą. Wydawało się jednak, że wszystkie zwłoki zostały uprzątnięte. Być może przed zakuciem w niewolnicze kajdany, Macedończycy łaskawie pozwolili tebańskim kobietom pochować swoich braci, ojców i synów. Zwycięski król zabijał ludzi setkami, lecz nie chciał wadzić się z umarłymi.

– Wzniósł się pod niebo szloch Trojanek – rzekł z emfazą poeta. – W niewolę pójdą, na powrozie, na łaskę zdane nowych panów…

Warto tu było przyjechać, pomyślał Demetriusz. Jego przyjaciel odnalazł swe natchnienie, ale i on czuł, jak bardzo wpływa na niego atmosfera tego miejsca. Wyobraził sobie, że to nie Kadmea wznosi się na północy, rzucając na umarłe miasto cień, lecz wzgórze Areopagu. Że wokół nie leżą w ruinach Teby, lecz Ateny. Zgwałcone przez macedońskie żołdactwo, a potem zostawione na pastwę sił natury.

– Oto, co zostałoby z naszego Miasta, gdyby zwyciężyli tacy Demostenes czy Ktezyfon – powiedział głucho. – Ich polityka doprowadzi do tego, że Słońce Hellady zgaśnie, a w cywilizowanym świecie na całe wieki zapanuje mrok.

– Mówiłeś coś? – spytał Menander. Był rozkojarzony, jakby wyrwany z twórczego transu.

– Nic ważnego – odparł Demetriusz. Nagle bowiem poczuł w sercu bolesny skurcz. Przypomniał sobie, że jego dawny kochanek i mentor, Hiperejdes, też należał do stronnictwa niepodległościowego. Błędy Demostenesa i pozostałych były również jego błędami. A gdyby pewnego dnia Ateny umarły, on również ponosiłby za to winę.

Jechali dalej w milczeniu, obserwując ponurą scenerię. Oto, do czego doprowadziło greckie umiłowanie swobody, myślał ponuro Demetriusz. Niechęć do jakiejkolwiek formy zależności sprawiła, że dziś prochy Tebańczyków leżą w ziemi, a tebańskie kobiety obrócone w niewolnice służą w burdelach od Macedonii po Egipt. Droga mojego ojca jest słuszna, pojął Falerończyk. Żeby przeżyć, Ateny muszą się przystosować. A w nowym świecie nie ma miejsca na tradycyjną wolność polis. Być może jakaś autonomia jest możliwa w polityce wewnętrznej…

– Spójrz! – Menander podniósł rękę. – Tam żyją ludzie!

Istotnie, u podnóża kadmejskiego wzniesienia ujrzeli skupisko odbudowanych domów. Stały blisko siebie, cisnąc się jakby pośród morza ruin. Na zachód od osady znajdowało się coś na kształt agory – na uprzątniętym z gruzów, zarośniętym trawą obszarze otwarto stragany, zakłady rzemieślnicze, a nawet jedną gospodę dla wędrowców. Panował tam dość niemrawy ruch, kupujących było niewielu. Zresztą, dominowali wśród nich zbrojni w skórzanych pancerzach, z mieczami przy boku – z pewnością żołnierze z garnizonu Kadmei. Macedońscy okupanci na skrzywdzonej przez nich ziemi. Tebańczycy usługiwali im z uniżeniem i pokorą. Zapewne tylko dzięki srebru najeźdźców byli w stanie związać koniec z końcem.

Demetriusz i Menander zeskoczyli z koni i przywiązali je do pobliskiego drzewa. Wkroczyli na agorę pieszo. Natychmiast zbliżył się do nich niski mężczyzna w brunatnym chitonie. Miał rozbiegane oczy i długi nos, który wyglądał, jakby złamano go więcej niż raz.

– Witam dostojnych panów! – zapiał, spoglądając głównie na kosztowną szatę Demetriusza i wypchany mieszek przy jego pasie. – Jesteście nowi w Tebach? Jeśli tak, zapraszam do gospody! Znajdziecie tam pyszne jadło, najsłodsze wino i najładniejsze niewolnice w całej Beocji!

Falerończyk wyminął go, nic nie mówiąc. Menander również próbował, lecz mężczyzna wczepił się rękoma w jego tunikę.

– Zapewniam was, że spełnią każde wasze życzenie… Nie znają słowa „nie”… Surowo je tego oduczono!

– A kimże są – Demetriusz zatrzymał się i obrócił ku naganiaczowi – owe niewolnice, które tak nam zachwalasz?

– Godna podziwu dociekliwość, przyjacielu! Kiedyś były mieszkankami tego dumnego miasta, córkami szanowanych obywateli. Teraz, odarte z dumy, umilają czas przyjezdnym.

Menander spoglądał na natręta z pogardą. Demetriusz poczuł, że w nim również rośnie gniew.

– Powiedz mi, „przyjacielu” – rzekł postępując krok do przodu, – czy jesteś z tych stron?

– Nie inaczej – odparł tamten z dumą. – Gdy miasto upadło, byłem daleko, w interesach. Choć miały tu miejsce straszne rzeczy, postanowiłem wrócić.

– Niech zgadnę… wiedziony żądzą zysku?

– Gdzie jest potrzeba, zawsze znajdą się ci, którzy zechcą ją zaspokoić – naganiacz wziął chyba za dobrą monetę to, że przybysze toczą z nim rozmowę. – A w Tebach zawsze jest wielu cudzoziemców. Garnizon, zaopatrujący go kupcy… Jurni mężowie z dala od swych żon i konkubin!

Demetriusz odpiął mieszek od pasa, zważył go w rękach. Oczy Tebańczyka się zaświeciły.

– Widzę, że zacni z was panowie. Wstąpcie proszę pod mój dach. Zobaczycie, że każda ze ślicznotek z chęcią usiądzie wam na kolanach.

– Ty obmierzła świnio – powoli wycedził Falerończyk. – Żerujesz na ścierwie swojego miasta. Zmuszasz własne krajanki do oddawania się obcym. Robi mi się niedobrze, gdy na ciebie patrzę.

Naganiacz momentalnie pobladł. A potem sięgnął do sztyletu, który miał przy pasie. Menander chwycił go za rękę. Demetriusz zaś wykonał zamaszysty ruch i przygrzmocił mu pełnym mieszkiem w skroń. Nogi ugięły się pod mężczyzną, a potem zwalił się na porośniętą krótką trawą ziemię. Tebańscy kupcy beznamiętnie przyglądali się całemu incydentowi. Kilku żołnierzy spacerujących wśród straganów nawet nie zwróciło nań uwagi.

Demetriusz pochylił się i splunął na ogłuszonego.

– Zabierajmy się stąd – warknął. – Nic tu po nas.

– Zgadzam się – odparł Menander. – Teby zginęły godnie, lecz teraz czuć już tylko swąd rozkładu.

* * *

Demostenes wciąż nie mógł pozbyć się poczucia niepokoju.

Przechadzali się wraz z pięknym mężczyzną po dziedzińcu Kadmei – cytadeli wzniesionej na tebańskim akropolu. Od pięciu lat obsadzona była przez macedońską armię, która panowała z niej nad całą Beocją. Garnizon składał się obecnie z etolskich i epirockich najemników, lecz wśród żołnierzy można było spotkać także nieokrzesanych Kreteńczyków, jasnookich Illirów, a nawet dzikich Traków. Porozumiewali się oni dziwnymi językami, lub też okropnym, wulgarnym dialektem, który ranił uszy oratora, nawykłe do melodyjnej, attyckiej mowy.

Jego rozmówca nie wydawał się tym zniesmaczony, choć sam wysławiał się jak ateński arystokrata. Gdy Demostenes poznał go przed dwoma miesiącami, nosił biało-złotą szatę kapłana. Dziś jednak Ateńczykowi trudno było uwierzyć, że ma przed sobą gorliwego wyznawcę bogów. Piękny mężczyzna paradował bowiem w pancerzu z wypolerowanego brązu, a z jego ramion spływał ciężki, wełniany płaszcz macedońskiego żołdaka. Przy boku kołysał mu się kawaleryjski kopis o zakrzywionej klindze, a pod pachą trzymał swój hełm, ozdobiony czarną kitą. Wyglądał, jakby od dziecka wprawiał się w wojennym rzemiośle.

Była to oczywiście maskarada, która miała uchronić ich przed dekonspiracją. Sam Demostenes zamienił skromną szatę oratora na ekstrawagancki, czerwono-złoty chiton oraz kapelusz z szerokim rondem, strój typowy dla zamożnych kupców, którzy zaopatrywali kadmejski garnizon. Dla postronnych był handlarzem, tak jak piękny mężczyzna – oficerem. Mijający ich żołnierze salutowali mu jak starszemu rangą.

Wtopili się w otoczenie. Mało kto zapamięta ich rozmowę. Czemu zatem przepełniał go niepokój?

Może chodziło o scenerię ich spotkania? Jako zaprzysiężony wróg Macedonii, czuł się niepewnie w samym sercu jej potęgi. Pamiętał dobrze, jak po klęsce pod Cheroneą król Filip zażądał, by Ateny wydały mu Demostenesa. Przerażone Miasto gotowe było spełnić to żądanie. Jedynie wstawiennictwo Fokiona sprawiło, że nie skończył wówczas w katowniach Pelli. Teraz zaś sam, z nieprzymuszonej woli pchał się w paszczę lwa.

Piękny mężczyzna zapewnił go, że nic mu nie grozi. Wszak zwykle najciemniej bywa pod oliwną lampą. Nikt nie spodziewa się, że Demostenes odważyłby się postawić stopę w miejscu takim jak to. A nawet gdyby został zdemaskowany, cóż mu groziło? Dowódca Kadmei nienawidził Antypatra i sprzyjał jego wrogom. Także tym, którzy pochodzili z Aten.

I tak nie mam wyboru – przypomniał sobie z goryczą. Po tej aferze z zamachem na Fokiona jego epirocki łącznik, Tryfon z Ambrakii, jakby zapadł się pod ziemię. Przez miesiąc stronnictwo niepodległościowe nie miało żadnego kontaktu z tą, która przysłała Epirotę. Ktezyfon i pozostali odchodzili od zmysłów, pewni, że zostali wykorzystani i porzuceni, a wkrótce czeka ich zguba. Mimo to, spodziewany ze strony oligarchów cios wciąż nie spadał. Nawet po tajemniczym ataku na rezydencję Dionizjusza, stronnictwo promacedońskie ograniczyło się do wzięcia zakładników – pierworodnych synów każdego z czołowych demokratów, a także córki Demostenesa. Orator płakał, żegnając się z ukochanym dzieckiem. Ale w głębi duszy cieszył się, że zachował życie.

Wkrótce potem w Atenach zjawił się on – tajemniczy kapłan Apolla, piękny jak sam bóg, któremu oddawał cześć.

Jego towarzysz uniósł rękę i wskazał na schody, wiodące na mury Kadmei. Mimo przebrania na dziedzińcu musieli uważać na słowa. Roiło się tu bowiem od wojska, służby, innych handlarzy. Co chwila mijali ich posłańcy pędzący ze sprawunkami, kilkuosobowe grupki zbrojnych, tragarze, a nawet wracające z kwater oficerów pornai. Na murach za to panował spokój. Stanowiska strażnicze były rozstawione w takiej odległości od siebie, że bez trudu mogli znaleźć miejsce na swobodną rozmowę.

Gdy już wspięli się na schody, ich oczom ukazała się beocka równina, ciągnąca się aż po odległy łańcuch górski. W dole natomiast widniały ruiny dumnego niegdyś miasta, zburzonego doszczętnie przez Macedończyków. Kilka lat temu (gdy król Aleksander wyruszył już do Azji) ludzie zaczęli na powrót osiedlać się w Tebach, lecz wciąż ledwie co dziesiąty dom był podniesiony ze zgliszczy. Agora świeciła pustkami, podobnie jak gimnazjony – większość młodych mężczyzn zginęła w czasie oblężenia lub też zaraz potem, gdy Aleksander kazał wymordować mężczyzn zdolnych do noszenia broni. Miną stulecia, nim Teby wrócą do dawnej potęgi. A być może nigdy się to nie stanie.

– Oto symbol zła, z którym się mierzymy – piękny mężczyzna wypowiedział słowa z emfazą typową dla kapłana. Ręką zatoczył krąg nad morzem ruin.

– Oto zapowiedź tego, co stanie się z moim miastem, jeśli poniesiemy klęskę – odparł ponuro Demostenes.

– Wydajesz się nie wierzyć w zwycięstwo.

– Byłem pod Cheroneą. Widziałem łunę nad płonącymi Tebami. Zbyt często oglądałem klęskę, by tym razem ją wykluczyć.

– Teraz będzie inaczej – ciemne oczy tamtego zwróciły się na ateńskiego polityka. – Wy, Ateńczycy, macie dziś sojuszników dalece potężniejszych niż Teby.

– Jak na razie ofiarowałeś mi tylko słowa, kapłanie. A słowa to wiatr.

– Sądziłem, że wy, demagodzy, bardziej cenicie sobie ten oręż!

Demostenes zacisnął usta. Irytowała go przeciągająca się szermierka słowna. Jego żywiołem była mowa wygłaszana przed tysiącem słuchaczy. Ich poparcie, uwielbienie i podziw dodawały mu sił, sprawiały, że wznosił się na wyżyny swego talentu, w którym niektórzy widzieli geniusz. Teraz jednak, w starciu z tym przebiegłym adwersarzem, czuł, że cofa się i przegrywa. Nie znosił tego uczucia.

– Gdzie jest Tryfon z Ambrakii? – spytał, z trudem powściągając gniew. – Rozumiem, że nie mógł się ze mną spotkać w Atenach, ale tutaj…

– Tryfon wykonuje inne zadania – odparł jego rozmówca. – On również przybliża nasz ostateczny triumf.

– Jeśli jesteśmy sojusznikami, musimy sobie wzajemnie ufać. Więc zacznij odpowiadać na pytania, kapłanie, albo zwątpię w twoją szczerość.

– Jak sobie życzysz. Tryfon wyruszył na daleką północ. Przebywa wśród plemion Dardanów. Namawia ich, by z początkiem wiosny najechali Macedonię. Uznaliśmy obaj, że lepiej niż ja nadaje się do tej misji…

Demostenes doskonale rozumiał powody ich decyzji. Rosły wojownik o twarzy poznaczonej dziobami po ospie z pewnością wzbudził więcej szacunku wśród dzikich Dardanów niż wymuskany piękniś, z którym sam musiał konferować.

– Ja zaś powracam właśnie z Peloponezu – mówił dalej kapłan. – W Sparcie rozmawiałem zarówno z królem z dynastii Agiadów, Kleomenesem, jak i z nowym władcą Europontydów, Eudamidasem. A także z kolegium eforów. Zawarliśmy tajny pakt…

– …który zapewne teraz mi przedstawisz.

– Naturalnie. Chcesz szczerości, więc ją otrzymasz. Tym bardziej, że sprawa dotyczy także was.

– Zamieniam się w słuch.

– Spartanie są gotowi znów podnieść oręż przeciw Macedonii – rzekł kapłan. – Mimo klęski, jaką ponieśli pod Megalopolis. Jest tylko jeden warunek, który stawiają. Ateny muszą wystąpić pierwsze.

Orator mimowolnie zadrżał.

– Jaką mamy gwarancje, że nie zostawią nas na pastwę Antypatra?

– Jesteśmy sojusznikami, musimy sobie wzajemnie ufać – zadrwił piękny mężczyzna. – Powinniście być wdzięczni za to, co udało mi się zdziałać. Czy mam przypomnieć ci, że w czasie ostatniej wojny spartańsko-macedońskiej Ateny nie ruszyły palcem, by wspomóc Lacedemończyków? A wasz strateg, Dionizjusz, przyłączył się nawet do wojny po stronie Antypatra? To cud, że Spartanie wciąż są skłonni do współpracy.

Demostenes milczał. Musiał przyznać tamtemu rację, lecz ryzyko było po prostu zbyt wielkie… Nie mógł narazić Aten w zamian za obietnice.

– Pierwszy cios zadadzą Dardanowie – ciągnął kapłan. – Antypater ruszy na północ, by się z nimi zmierzyć. Wtedy zbuntują się Ateny i Sparta. Otrzymacie też pomoc od macedońskich załóg w Tebach i Koryncie.

– Namiestnik Koryntu również jest w spisku? – z niedowierzaniem spytał Ateńczyk. – Zdawało mi się, że to krewny Antypatra.

– On nie. Ale jego zastępca owszem. Kiedy głowa obecnego namiestnika spadnie, przejmiemy kontrolę nad korynckim garnizonem. A gdy już wszystko się powiedzie, a siły Macedonii będą rozproszone na wielu frontach, uderzy na nią również Epir. W ten sposób rozniesiemy Antypatra na wielu mieczach. A potem podzielimy się owocami zwycięstwa.

Orator nadal nie był przekonany.

– W Epirze rządzi król i plemienna federacja – zauważył. – Będzie trudno dojść do porozumienia…

– W Epirze rządzi moja pani – przerwał mu piękny mężczyzna. – Słuchają jej wszystkie plemiona: Molossowie, Chaonowie, Tesprotowie. Król Aecides je jej z ręki.

Demostenesowi zakręciło się w głowie od skali tej intrygi. Wsparł się o mur, pochylił nad przepaścią. Raz jeszcze spojrzał na ruiny Teb.

– Więc Macedonia jest już martwa? – spytał, by powiedzieć cokolwiek.

– Jest stygnącym trupem – zapewnił go kapłan. – Pamiętaj jednak, że Ateny są najważniejszym ogniwem w łańcuchu. Bez was nie ruszą się Spartanie. Musicie wykazać się determinacją.

– Co mamy zrobić?

– Wkrótce przybędą do was posłowie Antypatra. Zażądają posiłków wojskowych, by odeprzeć Dardanów. Stronnictwo oligarchiczne będzie chciało usłuchać. Wy musicie zrobić wszystko, by Ateny pozostały głuche na żądania Macedonii. Za waszym przykładem pójdą inne miasta południowej Hellady. Dopiero wtedy Spartanie uznają, że wystarczająco się zaangażowaliście. Powołają pod broń swoją armię i ruszą na Korynt, który otworzy im bramy. W ten oto sposób Antypater straci wszelkie oparcie na Peloponezie.

Ateńczyk z namysłem pokiwał głową. Wierzył, że uda mu się przekonać Lud do bierności. Zawsze przecież najłatwiej było nic nie robić.

– Oczywiście, to dopiero początek – ciągnął piękny mężczyzna. – Kiedy oligarchowie zostaną upokorzeni, musicie przejąć kontrolę nad Miastem. Zgładzić tych, którzy splamili się kolaboracją. Postawić pod broń obywatelską armię i ściągnąć najemników. A później wspólnie ze Spartanami zająć Beocję i poderwać tutejsze miasta do powstania.

Nerwowy grymas wykrzywił twarz Demostenesa. To już nie było takie proste.

– Jeśli mamy wszyscy wygrać, wy musicie być bezwzględni. Krew, którą przelejecie, uczyni nasz sojusz niezniszczalnym.

Nie potrafił odmówić słuszności słowom kapłana. Ateńczyk spojrzał pięknemu mężczyźnie w oczy i powoli skinął głową. Zaniesie do Miasta wszystko, co tu dziś usłyszał.

– Uczynimy to, co będzie trzeba, Kritiasie – zapewnił. – Możesz przekazać to swojej pani.

– Słowa to wiatr, Demostenesie – przypomniał mu pierwszy kapłan Delf. – Spraw, by moja pani usłyszała szczęk dobywanej przez was broni. A także krzyk waszych mordowanych przeciwników.

* * *

Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy opuścili Teby, wyjeżdżając przez pozostałości dawnej bramy we wschodniej części murów.

– Myślisz, że Trojanie też się tak zdegenerowali? – spytał przyjaciela Menander. – Czy po upadku swego miasta synowie Priama sprzedawali własne siostry i córki obcym w zamian za kilka drachm?

– Nie wiem. Homer nic o tym nie wspomina w swoich pieśniach. Ale mógł po prostu być zbyt zgorszony, żeby o tym śpiewać.

– Myślę, że pewne rzeczy się nie zmieniają. Ludzie zawsze pozostaną ludźmi. Z wszystkimi ich zaletami i wadami.

– Zaczynam żałować, że cię tu przywiodłem – rzekł Demetriusz.

– Nie żałuj. Ze wszystkiego wynika pewna nauka. Poza tym widok ruin poruszył mnie do głębi. Zobaczysz, że teraz szybciej pójdzie mi układanie poematu. Na pewno zdążę przed Igrzyskami Pytyjskimi!

Wracali nieco inną drogą niż ta, którą przybyli do miasta. Wkrótce wjechali między niewysokie wzgórza. Droga wiła się między nimi, schodząc niekiedy w doliny, a potem znów się wspinając. Gdzieś po prawej toczyła swe wody rzeka Asopos. Powoli zmierzchało.

W pewnej chwili Demetriusz zauważył, że niektóre wzniesienia wieńczy coś na kształt kamiennej korony. Pokazał to Menandrowi.

– To nie są zwykłe wzgórza – odparł poeta. – To kurhany. Tu właśnie grzebano dawnych królów i herosów Teb.

– Myślisz, że ich cienie wciąż tu są? – zapytał Falerończyk. Rozejrzał się czujnie po okolicy.

– Przekonamy się. Jeśli tak, nie sądzę, byśmy mieli się czego obawiać. Za życia byli szlachetnymi i zacnymi mężami. Ich cienie nie mogą być znacząco gorsze.

Przez jakiś czas jechali w milczeniu. W pewnym momencie Menander zatrzymał wierzchowca. Zsunął się z jego grzbietu i podszedł do jednego z kurhanów. Z grzbietu cisawego ogiera Demetriusz dostrzegł pośród niskich krzaków kamienną płytę. Poeta pochylił się i jął wyrywać chwasty, które niemal całkiem ją zasłoniły. Po chwili Falerończyk również zeskoczył z siodła. Konie spokojnie pasły się na trawie, przyjaciele zaś pracowali wspólnie, odsłaniając starożytny, wypolerowany przez czas i ludzką rękę kamień.

Litery były niemal całkowicie zatarte, lecz Menander zaczął je odszyfrowywać.

– Tu leży Iolaos, syn Ifiklesa… bratanek i wierny druh Heraklesa, któremu pomógł zwalczyć straszliwą hydrę, postrach Lerny oraz Argos.

– Chyba trafiliśmy na kurhan najważniejszego z tutejszych herosów – zauważył Demetriusz.

Poeta obrócił się ku niemu.

– Czytałem o tym miejscu – rzekł. – Tebańczycy wierzyli, że przyjaźń Heraklesa i Iolaosa była symbolem wszystkich więzi między mężczyznami. W czasach świetności miasta przychodzili tu żołnierze ze Świętego Zastępu, by składać sobie wzajemną przysięgę wierności aż po grób. Dotrzymali jej do samego końca. W bitwie pod Cheroneą zginęli wszyscy, do ostatniego męża. Żaden nie zląkł się i nie próbował uciec.

– Mój ojciec widział Święty Zastęp maszerujący do bitwy – odparł Falerończyk. – Mówił mi, że nigdy nie było w świecie dzielniejszych wojowników. Nawet Spartanie przed nimi ustępowali.

Menander spojrzał na tablicę. Ponownie przeczytał inskrypcję.

– To nie przypadek, że tu trafiliśmy – rzekł po krótkim namyśle.

– Co masz na myśli? – spytał Demetriusz. Popatrzył na niebo. Słońce niemal całkiem skryło się już za wzgórzami. Musieli wracać, jeśli nie chcieli, by noc zastała ich na pustkowiu.

– Nie pojmujesz? Herakles i Ioalos. Ja i ty. Słowa pradawnej przysięgi winny raz jeszcze być wypowiedziane. Taka okazja już się nie powtórzy!

– Chyba nie mówisz poważnie…

– A to dlaczego? Czyż nie chciałbyś, by naszą przyjaźń pobłogosławili herosi?

Falerończyk zastanowił się nad tym. Przysięga nie ocaliła Tebańczyków od śmierci. Ale pomogła im umrzeć z godnością, zostawić po sobie legendę, która miała przetrwać aż po kres czasu. Każdy Hellen mógłby sobie życzyć takiego końca.

– Nie znam właściwych słów – zauważył.

Poeta uśmiechnął się.

– Tak jak przykazałeś, przeszukałem dokładnie bibliotekę w Likejonie. Znalazłem tam sporo zwojów na temat Teb. A w jednym z nich słowa, które należy wypowiedzieć.

– Dobrze. Zróbmy to zatem, Menandrze.

Jego przyjaciel uśmiechnął się i wyciągnął ku niemu prawicę. Falerończyk uścisnął ją.

– Powtarzaj za mną, Demetriuszu.

Zdawało się, że nawet wiatr, wyjący przedtem pośród wzgórz, teraz jakby ucichł. Na niebie pojawił się księżyc, a także pierwsze gwiazdy. Za plecami mieli umarłe Teby, a przed sobą – wciąż żywe i kwitnące Ateny.

– Przyzywam Iolaosa i Heraklesa na świadków, by wysłuchali mej przysięgi. Jeśli ją złamię, niech moja dusza spłonie w najgorętszych ogniach Tartaru – zaczął Menander. Demetriusz powtórzył za nim jak echo. – Wojownik, który tu przede mną stoi, jest moim przyjacielem. Składam swoje życie w jego dłonie. Zawierzam mu swoją dumę i honor, wszystko, co mam najcenniejszego, bo wiem, że w chwili próby nie zawiedzie. Będę osłaniał go tarczą, póki starczy mi sił. Będę stał u jego boku w falandze, a jeśli szyk nasz zostanie złamany, będę osłaniał jego plecy. Uniosę mój miecz w jego sprawie i nie spocznę, póki razem nie zwyciężymy lub zginiemy…

Falerończyk powtarzał słowo w słowo. Zaczynał podejrzewać, że Menander wszystko to zaplanował. Przypadkowe odnalezienie właściwego grobu, bezbłędnie zapamiętana rota przysięgi… A jednak wcale mu to nie przeszkadzało. Czuł, że w zdaniach, które wypowiada, zawarta jest prawda. I że szczerze mówi też jego towarzysz. Jeśli ślub, który właśnie składają wiąże ich na całe życie, niech i tak będzie. Na świecie jest stanowczo zbyt mało spraw, za które warto zginąć. Nie miał jednak najmniejszej wątpliwości, że przyjaźń jest właśnie jedną z nich.

– …będę wraz z nim bronił mego Miasta – ciągnął Menander – i jeśli dwaj staniemy w bramie, żaden wróg przez nią nie przejdzie. Będę dbał o to, by nigdy nie zabrakło mu odwagi w obliczu śmierci. A jeśli pierwszy legnie na polu chwały, będę bronił jego ciała, aż sam upadnę obok niego. Najwierniejszy na sympozjonie, w miłości i w bitwie. Oto moja przysięga.

– Oto moja przysięga – powtórzył Demetriusz.

Dokonało się. Kiedy przebrzmiały ostatnie słowa, przyjaciele padli sobie w ramiona i uścisnęli mocno nad grobem Iolaosa. Obydwaj czuli doniosłość owej chwili. Cokolwiek się odtąd wydarzy, stawią temu czoła razem, niczym hoplici ze Świętego Zastępu.

Ostatnie promienie słońca zgasły za wzgórzami. Gdy opuszczali krainę kurhanów, przyświecał im księżyc oraz gwiazdy. Zostawiali za sobą przeszłość i dawno utraconą chwałę. Zmierzali ku przyszłości – cokolwiek miała im przynieść.

Przejdź do kolejnej części – Opowieść helleńska: Demetriusz VI

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

 

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Wreszcie poznajemy historię fleciatek – interesująca przyznaję 😉

Intrygra powoli kiełkuje. A przysięga przyjaciół to majstersztyk. Świetne napisana podobnie jak scena zwiedzania ruin Teb, gdy poruszony Menander improwizuje poetycke strofy o zagładzie tego miasta.

No i widzimy kilku starych znajomych, mniej lub bardziej lubianych.

Witaj, Daeone!

Zależało mi na tym, by zrobić nawiązanie fabularne do finału Opowieści Tais. Przy okazji Czytelnikom będzie łatwiej zorientować się w chronologii równoległych wątków fabularnych obydwu Opowieści. No i dowiedzą się, o co chodziło w niedopowiedzianych fragmentach relacji Bryaksisa z długiej drogi do domu.

Pozdrawiam
M.A.

Dla mnie najwspanialsza była końcówka. Może i warto ale dziś już jej nie ma. Są tylko interesy i chwilowe fascynacje.

Napisz komentarz