Opowieść helleńska: Demetriusz IV (Megas Alexandros)  4.42/5 (93)

38 min. czytania

Edouard-Henri Avril, „De figuris veneris 1”

Tego roku wiosna w Helladzie była nadzwyczaj gorąca.

W miesiącu Anthesterion wojska macedońskie przeszły przez Beocję i Megarydę, po czym przez nikogo niepowstrzymane wkroczyły na Peloponez. Z ich poparciem zostały obalone nie dość lojalne wobec Antypatra oligarchie w Sykionie, Mantinei i Pellene. Miejsce arystokratów zajęli promacedońsko nastawieni tyrani. Tym nie zależało na zbytniej suwerenności swoich państw, a jedynie na osobistej władzy, którą realizowali mordując przeciwników politycznych i nieprzyzwoicie się bogacąc. Wielkie poleis południowej Hellady nie zgłosiły sprzeciwu. Nikt nawet o tym nie pomyślał. A jeśli pomyślał, to bał się zaproponować.

Protest wzbudziły dopiero działania na Eubei. Długa, ciągnąca się wzdłuż attyckiego brzegu wyspa tradycyjnie była ateńskim obszarem wpływów, a do tego zapleczem żywnościowym Miasta. To stąd sprowadzano zboże, ilekroć nie powiodły się zbiory w Attyce. Po bitwie pod Cheroneą Macedończycy umieścili garnizon w największej polis Eubei, Chalkis. Przez kilka lat im to wystarczało, aż w końcu nieszczęśliwy incydent dostarczył pretekstu, by sięgnąć po więcej.

W pewne słoneczne popołudnie na placu miejskim w Eretrii mieszkaniec tego miasta pobił się z macedońskim kupcem. Nikt nie pamiętał już, czy poszło o fałszowanie odważników, sprzedaż nieświeżego mięsa, czy też o niezgodę w kwestii naliczonej ceny. Możliwe również, że Macedończyk sypiał z żoną lub córką Eretryjczyka albo też źle się o nich publicznie wyraził. Tak czy inaczej, pokonany cudzoziemiec upadł na ziemię tak niefortunnie, że rozbił sobie głowę o kamień i zmarł na miejscu. Na tym się jednak nie skończyło. W mieście wybuchły bowiem zamieszki przeciwko panoszącym się dumnie Macedończykom. Zginęli następni, wśród nich – młody arystokrata, syn możnego rodu.

Antypater był zbyt wytrawnym politykiem, by nie skorzystać z nadarzającej się okazji. Wpierw, grożąc Eretryjczykom wojną, zażądał wydania morderców. Gdy to uczyniono (zginęli w męczarniach), postawił kolejne ultimatum: w celu uniknięcia podobnych incydentów w przyszłości, ich miasto musi przyjąć macedońską załogę. I wtedy dopiero w Helladzie zawrzało.

Demostenes wygłosił płomienną mowę przed Zgromadzeniem Ludowym. Powołując się na odwieczne przymierze Aten z Eretrią, nawoływał do udzielenia miastu pomocy.

– Nie możemy przecież pozwolić – grzmiał – by Antypater zawładnął tym prastarym grodem, który wraz z nami stawiał opór Persom, wojował przeciw Spartanom, zawsze wiernie stał u naszego boku!

Wielu kiwało głowami.

Potem jednak przemówił Fokion, równie biegły w oratorskiej sztuce, lecz znacznie bardziej szanowany.

– Ateńczycy! – zawołał. – Wiedzcie, że prowokować lwa może tylko ten, kto potrafi go potem okiełznać. Pytam więc, czy jesteśmy dziś zdolni do wojny z Macedonią? Czy mamy dość sił, by wyprzeć Antypatra z Hellady? Spójrzcie na losy Sparty, drodzy obywatele, wspomnijcie śmierć króla Agisa. A potem odpowiedzcie sobie sami.

– To, co proponuje Fokion – odpowiadał Demostenes – to włożenie głowy w paszczę tego lwa, w nadziei, że ów łaskawie nie zawrze szczęk! Powiedzcie, dobrzy Ateńczycy, cóż się stanie, gdy Macedonia zajmie całą Eubeę? Czyż nie staniemy się od niej jeszcze bardziej zależni? Jedno słowo Antypatra wstrzyma statki ze zbożem, które nie zawiną do naszych portów! Będzie mógł nas wygłodzić, zdusić, rzucić na kolana! Czy ten, kto naprawdę kocha naszą polis, mógłby życzyć jej takiego losu?

Fokion nie zaszczycił mówcy repliką, więc wygłosił ją Dionizjusz z Faleronu.

– Nim zdecydujecie się na wojnę, cni Ateńczycy, zważcie najpierw jedno. Dziś nasz skarbiec jest wprawdzie pełen, lecz wydatki, jakie pociąga za sobą kampania, prędko go spustoszą. Żeby ocalić Eretrię, potrzebujemy silnej floty. W celu ochrony nas samych przed zemstą Antypatra, musimy obsadzić graniczne twierdze. Najemnicy kosztują, podobnie jak okręty. Z czego mamy zrezygnować, by ponieść te koszta? Z rozdawnictwa zboża ubogim? A może mamy podnieść podatki?

Biedota gromko protestowała przeciw pierwszemu pomysłowi. Bogacze nie chcieli nawet słyszeć o drugim. Średnio zamożni obywatele, podpora demokracji, byliby pewnie skłonni do wyrzeczeń – cóż jednak, skoro pozostawali w mniejszości. To już nie były Ateny z czasów wojen perskich, bohaterski kraj, którym rządzili hoplici. Demostenes zaciskał dłonie w pięści w bezsilnym gniewie. Oracje trwały dalej. Lud słuchał to jednych, to drugich, coraz bardziej zdezorientowany. Płynęły cenne dni.

Gdy Ateńczycy debatowali, Antypater działał. Eretria przez jakiś czas stawiała opór, lecz gdy dostrzegła, że nikt jej nie wesprze, otworzyła bramy Macedończykom. Wkrótce demokracja w mieście została obalona, a władzę objął lojalny wobec północnego mocarstwa tyran. Macedonia zapanowała nad całą Eubeą.

Tymczasem atmosfera polityczna w Atenach gęstniała. Zwolennicy demokracji zaczęli – na razie tylko w prywatnych rozmowach – nazywać Dionizjusza i Fokiona zdrajcami. Coraz częściej mówiono, że trzeba rozprawić się z tymi, którzy jawnie kolaborują z nieprzyjacielem. Podskórny konflikt przybierał na sile, nie oszczędzając więzi rodzinnych ani towarzyskich. Bywało, że ojciec chciał pokoju z Macedonią, a syn domagał się wojny. Kochankowie skłóceni z przyczyn politycznych przestawali się spotykać. Przyjaciele nie poznawali się na ulicy. W gimnazjonach co i rusz wybuchały bójki między grupami młodzieńców. Demostenes i Ktezyfon, pomni losu własnych dzieci internowanych przez Fokiona na Eubei, starali się mitygować wojownicze nastroje. Coraz częściej czuli jednak, że niesie ich wzburzona fala, której w żaden sposób nie są w stanie się przeciwstawić.

Demetriusz i Menander trzymali się z dala od tego szaleństwa.

* * *

W noc poprzedzającą wyprawę Raisa była szczególnie namiętna. Wpijała się łapczywie w usta Demetriusza, jakby kosztowała na nich smak boskiego nektaru. Wtulała się chętnie w jego podbrzusze, a gdy penetrował ją głębokimi, silnymi pchnięciami, śmiało wychodziła mu naprzeciw. Zdawała się nienasycona i niezmordowana, była pełna entuzjazmu i żądzy. On zaś robił wszystko, by jej dorównać. Z wielką przyjemnością zanurkował między jej uda, by wsunąć język w gorącą, ociekającą sokami szparkę. A potem nie ustał w pieszczotach, póki ciałem Iliryjki nie wstrząsnął skurcz orgazmu.

Wypróbowali też jedną z pozycji z lubieżnego poematu Elephantis: podczas gdy Demetriusz na przemian lizał jej wargi sromowe i zapamiętale ssał łechtaczkę, Raisa pochylała się nad jego podbrzuszem i przyjmowała męskość głęboko w ustach. Kiedy już doprowadził ją na szczyt (zauważył, że jej muszelka była bardziej wrażliwa niż u innych kobiet, z którymi miał okazję sypiać), wsunęła jego członek między swe piersi. Pocierając go nimi coraz szybciej i mocniej sprawiła, że znalazł się na granicy obłędu. Gdy w końcu nadeszło, jego spełnienie było jak wiosenny huragan nad Środkowym Morzem. Zaś owoc rozkoszy okazał się nadzwyczaj obfity – strumienie jego nasienia po prostu zalały dekolt, szyję i twarz Iliryjki.

Jeszcze długo po tym, jak przyjemnie wyczerpani legli na łożu, dziewczyna odnajdowała krople spermy w swoich włosach. Czyniła swemu kochankowi żartobliwe wyrzuty, prosiła, by następnym razem bardziej nad sobą panował. Demetriusz śmiał się i na poczekaniu improwizował kolejne, coraz bardziej rozbudowane przeprosiny. Wkrótce zresztą sprawa poszła w zapomnienie i znów się kochali. A potem jeszcze raz…

I choć przedtem postanowił, że położy się wcześnie, by następnego dnia być w pełni sił, udało jej się sprawić, że zmienił plany.

Było przecież co świętować! Od kilku tygodni czuł, że niewidzialna bariera, która kiedyś między nimi wyrosła, stopniowo słabnie. Tej nocy wreszcie przestała istnieć. Cóż mogło być tego przyczyną? Wydaje się, że mur zaczął kruszeć przed dwoma miesiącami. Stało się to wówczas, gdy zdyszany Demetriusz wpadł do komnat niewolnic, by upewnić się, czy nic nie stało się Raisie. Dowiedziawszy się o ataku na willę, to właśnie do niej – a nie do swego ojca – przybiegł najpierw. Kiedy ujrzał, że jest cała i zdrowa, przygarnął ją do siebie i długo tulił w ramionach, nie zważając na obecność gapiących się na nich niewolnic Dionizjusza.

Iliryjka również nie próbowała się hamować – to nie był czas na sztuczny dystans i udawaną obojętność. Szlochając w jego szyję i ramię, wyznała mu, jak bardzo się o niego bała i jak mocno za nim tęskniła. Demetriusz nie mógł odpowiedzieć jej podobnymi słowami, rygory panujące w domu ojca były na to zbyt surowe. W głębi serca ucieszył się jednak, że Raisa wciąż darzy go miłością. Pojął, że wszystkie jego błędy, wszystkie zdrady, których się dopuścił, nie zdołały zabić w niej tego uczucia.

Od tamtej pory ani razu nie kochał się z Kleopatrą, niewolnicą, którą ojciec zwykł mu posyłać jako nagrodę za jakiś sukces czy osiągnięcie. Zdobył się nawet na to, by odprawić ją, kiedy pewnego wieczora zapukała do jego drzwi. Nazajutrz wprawdzie poczuł wyrzuty sumienia. Gdy spotkał Fenicjankę przy studni, dokonywała właśnie ablucji. Nim uniosła swą białą szatę, zasłaniając plecy, które właśnie obmyła, dostrzegł na jej smagłej skórze czerwone pręgi po chłoście. Najwyraźniej Dionizjuszowi nie spodobało się, że odrzucono jego dar. Demetriusz zbliżył się do Kleopatry, dotknął palcami jej policzka. Chciał ją przeprosić, chciał, by mu przebaczyła, lecz żadne słowa nie przechodziły mu przez ściśnięte gniewem oraz żalem gardło.

Na szczęście nie musiał odprawiać jej po raz wtóry. Ojciec więcej nie przysłał Fenicjanki do jego komnaty. Demetriusz mógł zatem w pełni skupić się na Raisie i odbudowie tego, co łączyło ich w pierwszych, zimowych tygodniach ich związku. Poprzedniej nocy wreszcie mu się to udało.

Mimo wyczerpania po długich godzinach spędzonych na miłości, wstał z łoża jeszcze przed świtem. O umówionej porze zbudził go jeden z domowych eunuchów, który przyniósł zapaloną lampę oliwną, a po chwili również śniadanie. Demetriusz ubierał się przy wątłym blasku pojedynczego płomienia. Gdy niebo za oknem zaczęło się przejaśniać, spojrzał na łóżko, w którym nadal spała Iliryjka. Nieświadomie zsunęła z siebie kołdrę, którą była przykryta. Przez kilka chwil młodzieniec z lubością przyglądał się apetycznym kształtom jej nagiego ciała: obfitym piersiom z różowymi brodawkami, szerokim biodrom (medyk Arystoteles rzekłby: dobrym do rodzenia), a także mocnym, być może nieco zbyt wydatnym udom.

W końcu jednak zbliżył się i na powrót przykrył ją kołdrą. Nie chciał, by zmarzła w chłodzie poranka. Kiedy dotknął jej ramienia, wymruczała coś przez sen i przekręciła się na bok. Demetriusz pochylił się nad dziewczyną i wyszeptał jej do ucha:

– To tylko trzy dni, najsłodsza. Ale i tak będę za tobą tęsknił.

Następnie musnął wargami ciepły policzek.

Nie zbudziło jej to. Młodzieniec podniósł się i sięgnął po pas. Zapiął go wokół swej szczupłej talii, do rzemienia przymocował sakiewkę ze srebrem oraz pochwę ozdobnego sztyletu. Zjadł trochę chleba i sera z tacy, którą przyniósł eunuch. Resztę zostawił dla niej. Potem zaś zgasił lampę i niemal bezszelestnie opuścił swą komnatę.

* * *

W domu Fojbiane panowała cisza. Menander wsłuchiwał się w nią, leżąc u boku pogrążonej we śnie hetery. Przez zasłonę w oknie przesączały się smugi szarego blasku przedświtu. Tej nocy poeta nie zmrużył nawet oka – wpierw uprawiał miłość, a potem, gdy jego kochanka zasnęła, wrócił do nieszczęsnego poematu o upadku Troi, który zamierzał wygłosić na tegorocznych Igrzyskach Pytyjskich.

Dawno już stracił rachubę, ile razy podchodził do tego tematu. Heksametr okazał się jednak niełatwym metrum. Stawiał mu opór, nie pozwalał swobodnie się kształtować. Menander przyjął rzucone mu wyzwanie, które zaabsorbowało go tak, że całkiem stracił ochotę na sen. Nie pozwolił, by zniechęciły go pierwsze potknięcia. Parł do przodu, odnajdując rymy, kreśląc w myślach strofy eleganckie i pełne wysublimowanych aluzji. Poezja była trudną i wymagającą sztuką, sukcesy w niej zawdzięczało się nie tylko natchnieniu, lecz i uporowi.

Komponowanie poematu tak go zajęło, że ani się obejrzał, jak świat za oknami zaczął szarzeć. Ostrożnie podniósł się z łoża, tak by nie zbudzić śpiącej kobiety. Ostatni raz na nią popatrzył. Fojbiane miała na sobie jedną z tych przezroczystych szatek, z jedwabiu cienkiego jak pajęczyna i delikatnego niczym pocałunek. Równie dobrze mogłaby sypiać nago, a jednak miała słabość do tych fatałaszków. Trudno się jej dziwić: choć niemal nic nie zasłaniały, miały niezawodną moc rozpalania męskiej wyobraźni. Żadna szanująca się hetera nie potrafiłaby zrezygnować z tak skutecznej metody.

Spotykali się już od dwóch miesięcy – od tej pamiętnej nocy, gdy Menander przyszedł do hetery w towarzystwie Demetriusza. Sądził, że wystosowane wówczas przez Fojbiane zaproszenie było wyrazem szacunku, nagrodą za wieniec oliwny, który otrzymał na Festiwalu Lenajów. I jako takie już się nie powtórzy. Cóż bowiem mógł zaoferować tej rozkochanej w luksusie niewieście on – człowiek ubogi, a wręcz balansujący na granicy nędzy? Ojciec nie pozostawił mu majątku, a sławą jego imienia nie można było ani się najeść, ani opłacić aktorów, którzy wystawiali sztuki Menandra.

Tym większe było jego zdumienie, kiedy hetera znów go zaprosiła. Podobnie jak poprzednio – nie domagając się okrągłej sumy pieniędzy ani kosztownego prezentu. Prosiła tylko, by tym razem przybył w pojedynkę, by mogła skupić całą swą uwagę na nim. Długo myślał nad odpowiedzią, zmagając się z jej treścią jak z niełatwym fragmentem poematu. Nie kochał Fojbiane, tego był pewien. W jego sercu było miejsce tylko dla jednej osoby – i miejsce to było już zajęte. Gdy jednak przypomniał sobie wizerunek nagiej kurtyzany, jej doskonale krągłe piersi, szczupłą talię i rozłożyste biodra, długie, zgrabne nogi, cudownie ukształtowane pośladki… czuł, że jego męskość natychmiast unosi się w erekcji.

Jak każdy chłopiec w jego wieku był pożądliwy i sfrustrowany – tym, że jego żądza nie mogła zbyt często znaleźć zaspokojenia. Z osobą, którą darzył miłością łączyła go więź szlachetna i duchowa, którą fizyczność mogła tylko zburzyć. Nie stać go było na wizyty w luksusowych domach rozpusty, zaś podłymi burdelami gardził. Niewolnice, które zostawił mu w spadku ojciec, były tak szpetne i leciwe, że nigdy nawet nie pomyślał, by uczynić którąś z nich swą nałożnicą. Biorąc pod uwagę wszystkie te okoliczności, zaproszenie Fojbiane stanowiło hojny dar od losu.

Po jednej upojnej nocy przyszły następne. Hetera dołożyła starań, by nie miał okazji zapomnieć o jej pieszczotach. Zapraszała go co dziesięć, dwanaście dni. Pozostałe wieczory poświęcała tym adoratorom, którzy opłacali jej czułość drogocennymi prezentami. Nigdy jednak nie kazała mu czekać zbyt długo.

Na każdym spotkaniu, nim udali się do łoża, pytała o jego komedię, „Dziewczynę z Leukady”. Kiedyś nieopatrznie, pod wpływem impulsu obiecał nazwać główną bohaterkę jej imieniem. Fojbiane bardzo się to spodobało. Żywo interesowała się przygotowaniami do wystawienia sztuki, której premiera miała się odbyć w Wielkie Dionizje. Zaproponowała nawet, że ją sfinansuje. Menander stanowczo jednak odmówił. Mógł sypiać z tą piękną i biegłą w miłosnych praktykach niewiastą, lecz nigdy nie stanie się jej utrzymankiem. Zresztą, po sukcesie, jaki odniósł w czasie Lenajów, nie miał problemów ze znalezieniem sponsorów dla kolejnego dzieła. Pieniądze wyłożyło trzech strategów ze stronnictwa oligarchicznego: Dionizjusz, Demades i Fokion. Nawet pierwsza hetera Aten nie mogłaby ich przebić w hojności.

Do Wielkich Dionizjów zostało już ledwo dwadzieścia dni. Menander sądził, że wygra, choć niektórzy z konkurentów budzili szacunek. Mówiło się, że Filemon z Soli, dramaturg starszy i bardziej w Atenach popularny, szykował coś nadzwyczajnego. Poza tym był jeszcze Eubulos… Obydwaj dali się pobić młodzikowi w czasie Lenajów i z pewnością pragnęli zemsty.

Jeżeli przegra… Menander wątpił, by Fojbiane znów zaprosiła go pod swój dach. Choć na ich schadzkach nie zarobiła złamanego obola, znajomość ze słynnym poetą i tak była dla niej bardzo korzystna.. Wywyższała ją bowiem pośród rzeszy ateńskich heter. Gdyby jednak jej kochanek przestał zbierać nagrody na festiwalach… stałby się kolejnym z pretensjonalnych wierszokletów, od których roiły się sympozjony.

Będzie, co ma być, myślał Menander, ubierając się w ciemnościach. Bez względu na to, czy ich znajomość będzie kontynuowana, poeta czuł wdzięczność za to, co już otrzymał. Nie każdy młodzieniec (nawet znacznie od niego bogatszy) mógł powiedzieć, że stracił dziewictwo z najwspanialszą kurtyzaną w Mieście. A żaden nie mógł pochwalić się kilkumiesięcznym z nią romansem.

A gdyby nawet musieli się rozstać… Cóż z tego? Fojbiane niewiele dla niego znaczyła. Jeśli go rzuci, ból nie będzie szczególnie dotkliwy. Uczucia Menandra były ulokowane gdzie indziej, zaś hetera szybko znajdzie pocieszenie – w ramionach bardziej zamożnego kochanka. Fakt, będzie mu trochę brakować jej słodkich ust, jędrnych piersi, wilgotnej szparki…

Poczuł, że jego członek znów twardnieje pod tuniką. Spojrzał na pogrążoną we śnie Fojbiane. Doskonale widoczny poprzez cienką tkaninę biust unosił się w spokojnym oddechu. Już całkiem ubrany przysiadł na łożu. Pochylił się w stronę hetery, wyciągnął rękę naprzód. Zsunął kołdrę z jej ciała, odsłaniając dolną część brzucha, biodra, smukłe uda. Rozchyliła we śnie nogi, sprawiając, że krótka szatka uniosła się nieco w górę, odsłaniając wzgórek łonowy.

Menander sięgnął ku niemu. Przesunął palcami po gładkiej, całkiem pozbawionej owłosienia skórze. Zagłębił palec między wargi sromowe kobiety. Zaczął pocierać ją w tym miejscu, powoli, tak jak go uczyła. Przesuwał opuszek palca ku górze, raz po raz podrażniając łechtaczkę. Już po chwili hetera zwilgotniała. Z jej ust dobył się cichy jęk. Poeta spojrzał na jej twarz, upewnił się, że nadal śpi. Zaczął ją pieścić nieco mocniej. Oddech kobiety przyspieszył, tkanina na biuście napięła się, jakby miała zaraz pęknąć. Był pewien, że pod delikatnym jedwabiem jej sutki są twarde niczym paryjski marmur.

Kontynuował swe zabiegi, zaś ciało hetery zaczęło drżeć. Przechyliła głowę na bok, znów jęknęła. Przerwał, ale tylko na chwilę. Bardzo powoli zagłębił swój palec wskazujący w jej szparkę. Była mokra, ciepła, otuliła go sobą ciasno. Kciukiem przywarł do jej łechtaczki. Teraz jednocześnie pieścił ją i penetrował. Drżenie się wzmogło. W pewnej chwili Fojbiane wstrząsnął silny dreszcz. Otworzyła usta do krzyku. Choć nie był głośny, jak nożem przeciął panującą w domu ciszę. Zdawało się, że jeszcze długo wibrował w korytarzach, gdy wargi kobiety złączyły się już ze sobą.

Menander wysunął palec z pochwy kochanki. Oblizał go z przyjemnością, smakując jej soków. Gdy spojrzał po raz ostatni na jej twarz, zobaczył, że Fojbiane otworzyła oczy.

– Cudowna pobudka – wymruczała.

– Jak długo udawałaś sen? – spytał, marszcząc brwi.

– Tylko kilka ostatnich chwil… Nie chciałam, byś przerywał.

– Mam nadzieję, że było ci dobrze.

– Wyśmienicie… Czy pragniesz teraz, bym ci się odwdzięczyła? – spoglądając mu w oczy, lubieżnie oblizała wargi.

– Marzę o tym… ale czas już na mnie.

– Na pewno nie dasz się przekonać? – Fojbiane była autentycznie zawiedziona. Albo bardzo dobrze to symulowała.

– Nie chcę, by Demetriusz na mnie czekał. Ze swego domu ma dwa razy dalej do miejsca, gdzie się umówiliśmy. Następnym razem się odwdzięczysz.

– To słodki dług. Z przyjemnością go spłacę.

Poeta wstał z łoża, przeszedł kilka kroków. Pochylił się i sięgnął po chlamidę, którą wczoraj beztrosko cisnął na dywan. Zanim opuścił alkowę Fojbiane, raz jeszcze obrócił się w stronę hetery.

– Liczę więc, że wkrótce znów się spotkamy.

– Kiedy wracasz?

– Najdalej pojutrze.

– Gdy tylko twa stopa stanie w Mieście – odparła z błyskiem w oku, – chcę znowu mieć cię przy sobie. I w sobie.

Skinął głową i wyszedł z sypialni, a potem z willi Fojbiane. Mimo porannego chłodu, jego erekcja nie ustępowała przez większą część drogi ku północnym murom Aten.

* * *

To Demetriusz wpadł na pomysł wyprawy.

Od wielu już dni Menander sprawiał wrażenie przygaszonego i markotnego. Przygotowania do wystawienia „Dziewczyny z Leukady” szły wprawdzie dobrze, ale młody poeta myślał już o kolejnym przedsięwzięciu. Na Igrzyskach Pytyjskich chciał wygłosić poemat heroiczny o upadku Troi. Wierzył, że temat ten przyniesie mu zwycięstwo w zawodach deklamatorskich. Miał zamiar podejść do sprawy inaczej niż poprzednicy, którzy wzorem niezrównanego Homera skupiali się na wygłaszanych przez herosów mowach, opisach ich broni oraz pancerzy, intrygach i sporach w łonie achajskiej koalicji, czy też sercowych perypetiach Achillesa. Menander zamierzał postawić na realizm. Opisać w sposób bliski rzeczywistości zaledwie jeden fragment wojny – tragiczną noc upadku miasta.

Koncepcja wydawała się dobra, lecz trudna w realizacji. Zwłaszcza dla kogoś, kto nie spędził ani dnia na wojnie, nie był świadkiem zdobywania twierdz, nie brał udziału w walce na miecze. Dlatego też Menander trudził się nad tematem, a i tak rezultaty jego wysiłków sprawiały mu ciągle zawód. Miał wystąpić przed tysiącem słuchaczy, z których wielu będzie doświadczonymi żołnierzami, weteranami licznych kampanii, które toczyły się w Helladzie przed nastaniem macedońskiego pokoju. Tymczasem jego relacja mogła być tylko opowieścią laika niemającego pojęcia o tym, co stara się opisać.

Jako że ostatnimi czasy w Helladzie panował względny spokój, przyjrzenie się z bliska jakiejś okolicznej wojnie było niemożliwe. Najbliższe zmagania toczyły się w południowej Italii, gdzie greckie miasta: Talent, Krotona, Rhegion i Thurie najeżdżane były przez barbarzyńskie plemiona z głębi półwyspu. Obiecująca wydawała się też Sycylia, gdzie stale jątrzył się konflikt między Hellenami i Kartagińczykami. Niestety, krainy owe były odległe, a wyprawa do nich musiała potrwać wiele miesięcy i kosztować krocie. Menander nie miał ani pieniędzy, ani dość czasu, by przedsięwziąć tak śmiałą eskapadę.

Demetriusz wiele myślał nad problemem przyjaciela. W końcu znalazł rozwiązanie. Nie było ono wprawdzie doskonałe, lecz dawało pewną nadzieję na wyjście z impasu.

– Nie znajdę ci w okolicy żadnej wojny, przynajmniej na razie – rzekł poważnym tonem, gdy siedzieli w jednej z tawern u podnóża Akropolu. – Ale skoro masz zamiar pisać o zdobywaniu miasta, to wiem o takim, które zostało nie tak dawno zdobyte. Warto byłoby się tam wybrać. Jestem pewien, że widok jego obalonych murów i zburzonych gmachów zainspiruje cię do tworzenia.

– O jakim mieście mowa? – spytał z powątpiewaniem Menander.

– Nie domyślasz się? Mówię o Troi naszych czasów. Zrównanej z ziemią przez naszego aktualnego Agamemnona!

– Masz na myśli Teby – odgadł poeta. Oczy rozbłysły mu nagle.

– Otóż to! Wczoraj wypytałem Arystotelesa o odległości. Mówił, że konno dotrzemy tam w półtora dnia.

– Nie mam konia…

– Tym się nie kłopocz. O wszystko zadbam – machnął ręką Demetriusz. – Ty zaś przeszukaj bibliotekę Likejonu, zobacz, czy znajdziesz coś na temat oblężenia i zdobycia Teb przez króla Aleksandra. Mogę być twym przewodnikiem w podróży, ale na miejscu to ty musisz przejąć dowodzenie.

– Tak uczynię – zapewnił go żarliwie Menander. Po czym dodał: – Dziękuję, przyjacielu.

– Wierzę, że to będzie świetny poemat – Falerończyk uśmiechnął się do swego druha. – Nie obrażę się, jeśli mi go zadedykujesz!

Był pewien, że Menander tak właśnie zrobi.

* * *

Gdy Demetriusz dotarł do Bramy Hippadesa, Menander już tam na niego czekał. Słońce dopiero wychodziło zza Góry Hymmetos, a jego promienie lizały na razie tylko szczyt Muru Temistoklesa. Młodzieniec stał więc w głębokim cieniu i trząsł się z zimna. Owinął się szczelnie chlamidą i zacierał ręce, by pobudzić krążenie. Nieopodal straż pełniło dwóch scytyjskich łuczników, którzy spoglądali na poetę bez śladu zainteresowania.

Falerończyk przybył konno, podobnie jak dwaj podążający za nim zbrojni. Od czasu ataku na rezydencję ojca, wzmocniono również jego ochronę. Zamiast niewolnika Agathiasa teraz w wędrówkach po Mieście towarzyszyli mu zawsze dwaj najemnicy. Androkles i Ulikses byli Etolami, łączyli w sobie wszystkie zalety i wady tych na poły barbarzyńskich Greków. Byli więc nieustraszeni, waleczni, ale też prymitywni, przesądni i, jak Demetriusz zdążył się przekonać, przekupni.

Jeźdźcy wiedli ze sobą jeszcze jednego, osiodłanego wierzchowca. Wszystkie pochodziły ze stadniny Dionizjusza. Poprzedniego wieczoru Demetriusz oznajmił mu, że zamierza wybrać się na łowy ze swym przyjacielem. Nie chciał zdradzać prawdziwego celu ich wyprawy. Ojciec nie pochwalał zbytnio wspierania sztuki. Z trudem dał się namówić na sfinansowanie komedii Menandra. Z pewnością jednak nie chciałby, by jego jedyny syn trawił czas i energię na włóczenie się po ruinach zdobytych miast, tylko po to, by dostarczyć druhowi inspiracji. Gdy jednak usłyszał o łowach, Dionizjusz skinął głową z zadowoleniem. Polowanie było zajęciem godnym mężczyzny i arystokraty. Wyposażył więc Demetriusza stosownie do okazji – w rącze konie, włócznię i długie oszczepy, a także własny nóż do oprawiania zwierzyny oraz zapasy żywności na trzy dni. Wiedząc, że Menander jest człowiekiem ubogim, jemu również kazał przygotować myśliwski niezbędnik.

Falerończyk dosiadał cisawego ogiera z nonszalancją człowieka, który od dzieciństwa jeździł na koniu. Potrafił kierować wierzchowcem przy pomocy samych ud, dzięki czemu jego ręce pozostawały wolne. Od Greków nauczył się celnie ciskać oszczepem z końskiego grzbietu, od Scytów – strzelać z łuku w pełnym pędzie. Menandrowi przypadła gniada klacz, wybrana przez wzgląd na swe łagodne usposobienie. Pomimo to z trudem zdołał się na nią wgramolić, a i w siodle nie wyglądał zbyt pewnie. Na pierwszy rzut oka widać było, że rzadko miał okazję dosiadać czegoś większego i bardziej zrywnego niż pociągowy osioł.

– Gotowy na przygodę? – spytał z szerokim uśmiechem Demetriusz.

– Jeśli po drodze nie skręcę sobie karku, to tak – odparł Menander, który najwyraźniej postanowił robić dobrą minę do złej gry.

– A zatem ruszajmy!

Bramę Hippadesa otwierano o świcie, lecz póki co ruch nie był duży. Czterech konnych przejechało pod kamiennym łukiem i wychynęło na Tebański Trakt. Zmierzali na północ, w stronę demu Kolonos. Po lewej, między Akademią Platońską i Świątynią Posejdona Hippiosa rozciągał się zagajnik. Dalej, w gęstszym lesie można już było znaleźć zwierzynę: sarny, jelenie, a nawet dziki. Kiedy oddalili się na kilka stadiów od Aten, Demetriusz dał wszystkim znak, by się zatrzymali.

– Tutaj nasze drogi się rozchodzą – oznajmił Androklesowi i Uliksesowi. – Życzę wam udanych łowów. Upolujcie coś, czym będę mógł się pochwalić ojcu. Spotkamy się pojutrze wieczorem, na skraju lasu, w miejscu, które ustaliliśmy.

Skinęli głowami. Wiele tygodni wcześniej Demetriusz kupił ich lojalność srebrem, które zresztą otrzymywał od ojca. A srebra mu teraz nie brakowało. Kiedy Dionizjuszowi doniesiono (ach! ten nieoceniony Agathias!) o jego wizycie u hetery Fojbiane, ojciec bardzo się ucieszył, że syn spędza czas na tak zdrowych rozrywkach. Czym prędzej przyznał mu więc stałą – i całkiem hojną – pensję na wszelkie przyjemności ciała. Ponieważ od tego czasu Demetriusz nie odwiedził żadnej z heter, zadowalając się miłosnymi igraszkami ze swą niewolnicą Raisą, zdołał zgromadzić sporą sumkę. Dzięki niej mógł skorumpować obydwu żołdaków i związać ich na stałe ze sobą.

– Uważaj na siebie, panie – rzekł Androkles. – Twój ojciec obedrze nas ze skóry, jeśli coś ci się stanie.

– Bez obaw. Będę miał się na baczności – Demetriusz położył dłoń na drzewcu przytroczonej do siodła włóczni.

– Ja zaś będę strzegł jego pleców – dodał Menander.

– A zatem bywajcie.

Etolowie zjechali z drogi i ruszyli w stronę lasu, a Falerończyk i poeta pojechali przed siebie – dalej kamiennym traktem.

* * *

W pełnym, wiosennym słońcu przystań w Pireusie zdawała się lśnić.

Statek zostawił już w tyle górującą nad prawym brzegiem świątynię Zeusa Zbawcy i wpływał właśnie na zatokę. Żagle zostały wcześniej zrzucone, a ciężka, wyładowana towarem galera handlowa poruszała się dzięki sile mięśni trzystu wioślarzy. Gdy tylko minęła wzniesione ręką człowieka przewężenie u wejścia do portu, kapitan nakazał zwrot na południowy wschód – ku Portowi Afrodyty. Aratos z Hierapytny ujrzał kolumnadę i dach świątyni Zrodzonej z Piany, wzniesionej z różowego marmuru, a także kanciastą bryłę twierdzy Munychii, w cieniu której kryła się niewielka kaplica Artemidy.

Przystań zbliżała się z każdą chwilą. Znajdujące się w trzewiach kadłuba bębny ucichły, wiosła uniosły się ponad poziom wody. Statek płynął już tylko siłą rozpędu. Gdyby nie zwolnił w wystarczającym stopniu, bębny zaczęłyby wybijać rytm do wiosłowania wstecz. Okazało się jednak, że nie było takiej potrzeby. Kapitan idealnie wyliczył dystans i galera ostatkiem sił dopłynęła do nabrzeża i ustawiła się do niego bokiem. Natychmiast zeskoczyli na nie żeglarze z linami w dłoniach. Cumowanie było szybkie i sprawne – Korkyrejczycy znali się na swoim fachu. Wyspiarze śmiało żeglowali po bezkresnych akwenach na długo przedtem, nim ku morzu zwrócili się Ateńczycy. Po raz kolejny wieki doświadczeń dały o sobie znać.

Kiedy na nabrzeże spadł drewniany trap, Aratos zszedł po nim jako jeden z pierwszych. Kochał morze – parał się przecież niegdyś piractwem – ale w czasie pięciodniowego rejsu zdążył już się stęsknić za stałym lądem. Zwłaszcza tym, ateńskim. Ostatnie dwa miesiące spędził poza Miastem, z tajną misją, na którą wysłał go Dionizjusz z Faleronu. Poznał ubogie dzielnice portowe Apolonii, Epidamnos i Korkyry, kroczył ulicami epirockiej stolicy – Passaronu, wzdłuż i wszech przemierzył dziką krainę Ilirii, dotarł aż nad granice barbarzyńskich Dardanów. Co dzień stawiał na szali własne życie, nie raz musiał też zabijać. Tygodniami sypiał ze sztyletem w zasięgu dłoni. Stan ciągłej czujności był wyczerpujący, nawet dla kogoś takiego jak Kreteńczyk. Spodziewał się, że w Atenach uda mu się nieco wypocząć, przynajmniej przez kilka dni, nim wróci do swych stałych obowiązków przy boku Dionizjusza.

Port zmienił się w ciągu tych dwóch miesięcy. Żegluga przerwana zimą, rozkręciła się już w pełni. Przy nabrzeżach cumowały setki statków i okrętów, można było podziwiać jednostki ze wszystkich krain leżących wokół Środkowego Morza: smukłe fenickie korabie z Kartaginy, wielkie egipskie transportowce, ateńskie oraz macedońskie triremy, ogromną kwadryremę z Syrakuz, kutry rybackie z Eginy, galerę państwową z Argos… Goście z całego świata przybywali do Słońca Hellady, by grzać się w jego złocistych promieniach. Aratos potrafił to zrozumieć. On, który znał sto portów, od afrykańskiego Hadrumetum po strzegące cieśnin Bizancjum, zawsze z radością powracał do Aten. To tutaj wino było najsłodsze, jadło najbardziej smakowite, zaś ladacznice – najpiękniejsze. W przeciwieństwie do innych wielkich portów Hellady: Koryntu, Mityleny czy Chalkis, w których cuchnęło zniewoleniem i macedońską okupacją, w Atenach wciąż oddychano powietrzem wolności. Nawet jeśli ostatnimi czasy nieco mniej świeżym niż kiedyś.

Aratos rozejrzał się po nabrzeżu. Powinien udać się prosto do willi Dionizjusza w Faleronie, by złożyć swemu panu raport z wyników śledztwa. Poczuł jednak przemożną chęć zatrzymania się na kilka chwil w którejś z portowych tawern. Na statku wino dla pasażerów skończyło się nazajutrz po opuszczeniu Korkyry. Sugestie, by kapitan pozwolił im się dobrać do amfor przewożonych w ładowni statku, zakończyły się kategoryczną odmową, popartą groźbą wyrzucenia za burtę na pełnym morzu. Tak więc przez pozostałe cztery dni Kreteńczyk musiał pić jedynie wodę. Pomstował przy tym, na czym świat stoi, ale innego wyjścia nie miał. Teraz zatem postanowił nadrobić zaległości. Nie pragnął wcale się upić – miał przecież stanąć przed obliczem swego pracodawcy. Wystarczy mu jeden, no, może dwa kubki wina, by zwilżyć spierzchnięte od obmierzłej wody gardło. Ze swych pirackich czasów znał nieopodal pewną uroczą spelunkę, ciekaw był, czy jeszcze działa…

Tawerna „Pod Nereidami” wciąż otwierała swe podwoje dla spragnionych wina oraz innych rozrywek klientów. Aratos szybko przekonał się, że nic tu się nie zmieniło. Nad wejściem wciąż kołysał się obsceniczny szyld, na którym wymalowano dwie splecione w saficznych objęciach nimfy wodne. Stoły były równie brudne jak kiedyś, karczmarz równie brzydki, a jego córki równie swobodne w kontaktach z klientami. Cztery podobne do siebie, pulchne kobiety uwijały się po sali, serwując jadło oraz trunki, wymieniając żarty z marynarzami, a także z uśmiechem przyjmując szorstkie pieszczoty obmacujących ich krągłości dłoni.

Pozostałe niewiasty w tawernie były nierządnicami, również liczącymi na odchudzenie sakiewek wracających z morza mężczyzn. Siedziały wraz z nimi przy stołach, słuchały okropnie przesadzonych opowieści o cudach i dziwach dalekich akwenów, śmiały się z ich dowcipów, grały z nimi w kości. Prędzej czy później podniecony żeglarz zrywał się z ławy, brał jedną z nich za nadgarstek lub ramię, po czym zaczynał się przeciskać ku schodom prowadzącym na pięterko. Wynajęcie jednej z tamtejszych izb na czas jednej klepsydry kosztowało dwa obole – cena przystępna nawet dla spłukanego po tygodniu picia wioślarza. Tutejsze dziewczęta rzadko brały więcej.

W tawernie panował ścisk, lecz Aratos miał szczęście. Dwóch barczystych mężczyzn o wyglądzie galerników właśnie podniosło się od stołu. Kreteński fechmistrz szybko zajął zwolnione miejsce. Gdy zbliżyła się do niego jedna z córek karczmarza, zażądał wina z Rodos, wiedział bowiem, że tylko ten trunek, choć dwakroć droższy od pozostałych, nadaje się tutaj do picia.

– Tylko nie oszukuj – pogroził kobiecie palcem. – Jeśli wyczuję, że zmieszałaś rodyjskie z pośledniejszym trunkiem, obiję ci tę ładną buzię tak, że przez miesiąc żaden marynarz cię nie zechce.

Doskonale wiedział, że córki właściciela tawerny „Pod Nereidami” również dorabiają sobie nierządem. Kiedyś przespał się z jedną z nich. Były wszakże tak do siebie podobne, że za wszystkie skarby Persji nie potrafiłby stwierdzić z którą.

Tak jak się spodziewał, gdy już podano mu wino, natychmiast dosiadła się doń ladacznica. Już miał przegonić ją złym słowem, ale coś go powstrzymało. Uniósł głowę i spojrzał na jej twarz. Miała jasną cerę i proste, kruczoczarne włosy, spływające lśniącą rzeką na ramiona i plecy. W słabym świetle lampy oliwnej trudno mu było ocenić kolor jej dużych oczu. Szczupła twarz i wydatne kości policzkowe, niewielki podbródek, wąski, lekko zadarty nos. Była piękna, zdecydowanie zbyt piękna jak na to miejsce. A jednak siedziała przed nim, lekko pochylona do przodu, tak by głęboki dekolt peplosu ukazywał mu jeszcze więcej. Jej piersi nie były zbyt duże, ale za to idealnie krągłe. Aratos, który od dwóch miesięcy nie miał kobiety godnej tego miana (zapchlone Iliryjki przecież się nie liczyły), poczuł, jak jego męskość twardnieje pod tuniką. Przełknął ślinę i powitał porne z całą galanterią, na jaką było go stać po pięciu dniach spędzonych na morzu.

– Witaj, mój mężny panie – odparła dziewczyna, wdzięcznie pochylając głowę. – Czy pozwolisz dotrzymać sobie towarzystwa? Na imię mi Filona. Dostrzegłam cię, gdy tylko wszedłeś do tawerny…

* * *

Wyprawa do Teb miała im zabrać większą część dnia. Słońce uniosło się już ponad górskie szczyty i świeciło wysoko na niebie. Po kilku godzinach w siodle Menander rozluźnił się nieco i przestał kurczowo trzymać się wodzy. Gdy z tonu jego głosu zniknęła nerwowość, stał się też bardziej zajmującym rozmówcą. Dyskutowali zatem beztrosko, sycąc oczy krajobrazem. Gleba w Attyce była niezbyt urodzajna, lecz uparci chłopi co rok zmuszali ją ciężką pracą, by jednak dawała plony. Aż po horyzont rozciągały się uprawne pola, owocowe sady oraz oliwne gaje, na wzgórzach zaś pyszniły się winnice. Największym źródłem bogactwa Aten było wprawdzie morze i związany z nim handel, lecz nie zaniedbywano również ziemi oraz jej owoców.

Przyjaciele rozmawiali o poetyckich i sportowych wydarzeniach, na które czekało Miasto, a wraz z nim cała Grecja. Już niedługo rozpoczynały się bowiem Wielkie Dionizje – święto religijne oraz festiwal dramatyczny, na które ściągali goście z najdalszych helleńskich krain. Kilka miesięcy później odbywały się Igrzyska Pytyjskie w Delfach. Dionizjusz od ponad miesiąca trenował intensywnie biegi, w nadziei, że to jemu przyjdzie tam reprezentować Ateny.

Mijali właśnie Dekeleję – starą twierdzę wzniesioną przed osiemdziesięciu laty przez Spartan. To stąd wyruszały zastępy Lacedemonu, pustoszące Attykę podczas Wojny Peloponeskiej. Dziś fortyfikacje obsadzone były przez nieliczną ateńską załogę. Na blankach widać było trzymających straż ludzi w beockich hełmach. Stacjonujący tu żołnierze byli najemnikami – i zarazem jedyną stałą armią lądową, jaką dysponowali stratedzy z Aten.

Na widok podniszczonych, dawno nieremontowanych umocnień Dekelei Menander spoważniał.

– Nasze Miasto jest dziś bardzo słabe – zauważył, a w jego głosie pojawiły się raptem posępne nuty. – Ponad wszelką wątpliwość dowiodła tego sprawa Eretrii. Ale przecież wystarczy spojrzeć na te popękane mury. Ateny nie są już tym, czym były niegdyś. Zgodzisz się ze mną Demetriuszu?

Falerończyk zastanowił się dobrze nad odpowiedzią. Wielu uważało, że winę za słabość Miasta ponosiło stronnictwo oligarchiczne, a w nim jego ojciec. Demetriusz nie podejrzewał Menandra o demokratyczne ciągoty, ani o chęć oskarżenia kogokolwiek. Jego przyjaciel był doskonale apolitycznym patriotą, a poza tym stwierdził po prostu fakt, który był oczywisty dla każdego, kto potrafił patrzeć. Ateńska polis wciąż zasługiwała na miano Słońca Hellady, ale już tylko jako grecka stolica filozofii, kultury i sztuki. Centrum realnej władzy przeniosło się daleko na północ, do macedońskiej Pelli. Tyrania jednostki zatriumfowała nad rządami ludu. I nic nie wskazywało na to, by wielka polityka miała kiedykolwiek powrócić w obręb murów Peryklesa.

– Czy pamiętasz mowę Hiperejdesa na procesie Fryne? – zaczął ostrożnie, by nie zrazić przyjaciela.

– Oczywiście. Stałem niedaleko. Słyszałem każde słowo.

– Przypomnij więc sobie, co powiedział o Atenach i Sparcie. Lacedemończycy odrzucili wszystko: kulturę, naukę, przyjemności życia, by stać się niepokonanymi żołnierzami. My, Ateńczycy, osiągnęliśmy potęgę bez tych wszystkich wyrzeczeń. Kiedy nadeszła Macedonia, zdruzgotała zarówno nas, jak i Spartan. Tak to już w historii bywa, żadne imperium nie trwa wiecznie. Jednakże my tracąc wojsko, zachowaliśmy wszystko inne. Spartanie zaś zostali z pustymi rękami.

– Mamy więc szukać pocieszenia w sztuce, podczas gdy nasza polis staje się marionetką w rękach innych?

– A cóż zostanie po nas za tysiąc lat? – odparł Demetriusz. – Myślisz, że ktokolwiek będzie pamiętał o granicach imperium, które twoi i moi pradziadowie zraszali własną krwią? O potędze ateńskich hoplitów? O mistrzostwie żeglarzy? Nie, Menandrze. Być może w pamięci ludzkiej zachowa się wspomnienie największych bitew, takich jak Maraton albo Salamina. Lecz o tym, kim byliśmy i co udało nam się osiągnąć lepiej zaświadczą marmurowe sylwetki naszych świątyń. Brązowe posągi, które dowodzą artyzmu ateńskich rzeźbiarzy. Freski na ścianach domów, z których emanuje natchniona treść i mistrzostwo formy. A także, o czym warto, byś pamiętał: najwspanialsze w świecie dramaty: tragedie Sofoklesa i Eurypidesa… a także komedie Arystofanesa i Menandra!

W swojej przemowie celowo nie wymienił żadnego z żyjących konkurentów przyjaciela. Spojrzał na poetę, by zobaczyć, jaki efekt odniosły jego wysiłki. Menander uśmiechnął się, dziękując w ten sposób za komplement. Nie wyglądał jednak na przekonanego w zasadniczej kwestii. Zresztą, Demetriusz też miał wątpliwości. Wspaniałość sztuki nie stanowiła usprawiedliwienia dla militarnej słabości. Dekadencja Aten była równie oczywista, co niewybaczalna.

Szukał spojrzeniem czegoś, co pozwoliłoby rozproszyć ponurą atmosferę, jaka zapanowała między nimi. Daleko z przodu ujrzał przydrożną gospodę, jakich wiele wyrosło przy Tebańskim Trakcie. Nawet teraz, gdy po Tebach zostało jedynie wspomnienie, był to główny szlak łączący Attykę z Beocją. Podróżowali nim kupcy, posłowie, najemnicy i kurierzy. A w porze zbiorów – cała rzesza chłopów, zmierzających do miast z wozami ciężkimi od worków pszenicy i wszystkiego, co tylko zrodziła grecka ziemia.

– Od tego gadania zaschło mi w gardle – rzucił lekkim tonem. – Może zatrzymamy się tam na popas? Skosztujemy prostej, wiejskiej kuchni, napijemy się wina. Co ty na to?

– Uważam, że to wyśmienity pomysł – odparł Menander, a w jego głosie dało się słyszeć ulgę. Demetriusz domyślał się jej przyczyny. Zapewne po tylu godzinach jazdy jego nienawykły do końskiego grzbietu przyjaciel miał porządnie obtarte pośladki.

* * *

Zamówił cały dzban rodyjskiego wina, dla siebie i Filony. Wypili po dwa kubki, rozmawiając coraz bardziej swobodnie. Wreszcie uznał, że nie ma na co dłużej czekać. Jedną ręką chwycił ladacznicę za ramię i zmusił ją, by powstała wraz z nim. W drugą wziął naczynie z trunkiem. Ruszyli w stronę schodów na piętro. Zastąpił im drogę gospodarz, uśmiechnięty pod krzaczastym wąsem. Aratos przekazał dzban Filonie, a sam sięgnął po sakiewkę. Wysupłał z niej cztery obole.

– Pokój kosztuje dwa… – przypomniał mu karczmarz.

– Wynajmę go na dwie klepsydry – odparł Kreteńczyk. – Jedna z pewnością nam nie starczy.

Izba była ciasna, uboga i niezbyt czysta, czegóż jednak wymagać za tak niewygórowaną cenę? Filona postawiła dzban z winem oraz kubki na niskim stole nieopodal siennika, który służył tu za całe posłanie. Wąskie okno przysłaniała brudna szmata. Aratos odsunął ją szarpnięciem, wpuszczając do środka więcej światła dziennego. Miał ochotę obejrzeć sobie dokładnie porne, nim legną na posłaniu. Jeśli jej ciało było równie urodziwe jak twarz, będzie miał na co popatrzeć. Obrócił się ku niej i rzekł:

– Rozbierz się, Filono.

– Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, panie.

Szybko pozbyła się swej jasnożółtej szaty. Gdy stanęła przed nim naga, Aratos mocno wciągnął powietrze w płuca. Była niewysoka – nawet Kreteńczyk, który nie należał do rosłych, patrzył na nią z góry. Miała szczupłe, miejscami niemal kościste ciało, była wiotka i drobna. Jej nieduże, ale bardzo kształtne piersi kołysały się w rytm oddechu. Różowe sutki miała przekłute kolczykami w kształcie małych, srebrzystych kółeczek. Następny kolczyk tkwił w jej łechtaczce. Błysk metalu natychmiast ściągnął spojrzenie Aratosa pomiędzy jej uda. Wzgórek łonowy depilowała całkowicie, niczym wykwintna hetera, a nie portowa dziwka. Jej nogi, choć niezbyt długie, były bardzo zgrabne.

Natychmiast spostrzegła, że jej wygląd zrobił na nim piorunujące wrażenie. By jeszcze je pogłębić, zaczęła się niespiesznie obracać. Dzięki temu Kreteńczyk mógł obejrzeć jej ciało ze wszystkich stron. Gdy zwróciła się do niego plecami, pochyliła się mocno do przodu i lubieżnie wypięła. Wbił spojrzenie w apetyczne pośladki zaprezentowane mu w tak wspaniały sposób. Pod odzieniem jego członek był już twardy jak drzewce włóczni. Stanowczym ruchem odpiął pas z mieczem, a potem szybko ściągnął przez głowę tunikę.

– Podejdź do mnie! – usłyszał własny głos.

Ladacznica wyprostowała się, obróciła twarzą do niego. Podeszła bliżej, kołysząc uwodzicielsko biodrami. Zatrzymała się tuż przed nim, tak że mógł zajrzeć jej głęboko w oczy. On jednak gapił się na jej przekłute brodawki. Uniósł dłoń i wziął jeden z kolczyków między palce. Pociągnął lekko. Sutek napiął się. Z ust Filony dobył się cichy jęk. Teraz sięgnął do samej brodawki. Poczuł, jak bardzo jest nabrzmiała. Zaskoczony uniósł głowę.

– Odkąd mi je przekłuto, cały czas są takie – wyszeptała. Jej spojrzenie było teraz zamglone. Aratos wpatrywał się w nią z niedowierzaniem. Nie ulegało wątpliwości: ona naprawdę drżała z podniecenia! Nieraz już spotykał dziwki, które potrafiły świetnie symulować żądzę, w istocie zaś brzydziły się ciałami swych klientów i pogardzały nimi. Filona niczego nie udawała. W obecnej chwili nie była zdolna odczuwać wstrętu ani pogardy. Jej ciało trawił ogień, topniała w nim niczym wosk. Kobieta nie powinna być aż tak pożądliwa, przeszło mu przez myśl. A potem przestał się już tym przejmować. Dziewczyna bowiem, nie czekając na rozkaz, opadła przed nim na kolana. Uniosła dłonie i zacisnęła palce na jego nabrzmiałym członku. Zaczęła go masować oburącz, sprawiając, że napletek cofnął się całkiem, odsłaniając ciemną od pulsującej krwi żołądź.

Aż zakręciło mu się w głowie. Zachwiał się na nogach, lecz jakimś cudem zdołał odzyskać równowagę. Ruchy dłoni Filony były mocne, zdecydowane, stanowcze. Pieściła go wprawnie, lecz jakby niecierpliwie. Zbliżyła twarz do penisa, wciągnęła w nozdrza jego intensywną woń. Gdyby Aratos był w stanie przytomnie myśleć, być może odczułby w tej chwili zażenowanie. Od niemal tygodnia nie zażywał bowiem kąpieli – w czasie rejsu nie wolno było marnować pitnej wody. Kiedyś stan jego higieny bardziej by mu przeszkadzał. Jednak Iliria, w której spędził wiele ostatnich tygodni, miała szczególną moc: osłabiała wyniesione z cywilizowanego świata nawyki. Teraz więc nawet nie przyszło mu do głowy, że nim znalazł sobie nierządnicę, powinien był wpierw udać się do łaźni…

Filona zdawała się jednak nie zwracać na to uwagi. Pochyliła głowę i ochoczo przywitała się z jego męskością. Całowała żołądź długo i namiętnie, masowała ją wargami i językiem. W dół trzonu popłynęły cieniutkie strugi śliny. Jednocześnie wciąż pieściła go rękoma, rozcierając wilgoć na całym penisie. Aratos dyszał pożądaniem. Nie był w stanie oderwać oczu od dającej mu rozkosz nierządnicy. Patrzył, jak jego członek zagłębia się powoli w jej ustach, jak żołądź całkiem w nich znika. Była niekwestionowaną mistrzynią w tej dyscyplinie miłości. Kreteńczyk nie pamiętał, by kiedykolwiek przedtem jego doznania były równie intensywne.

Wymuszona w ostatnich dniach wstrzemięźliwość teraz się na nim zemściła. Zareagował jak młody chłopiec, który pierwszy raz kochał się z dziewczyną. Gdy tylko Filona mocniej zacisnęła na nim wargi i zaczęła energicznie poruszać głową, mężczyzna doszedł z ochrypłym krzykiem. Jego ciałem targnął silny skurcz. Rozkosz eksplodowała w wyprężonej męskości i niczym pożoga rozlała się po całym podbrzuszu. Krzyknął znowu, pochylił się naprzód, wplótł palce we włosy dziewczyny, chwycił ją za nie. Niepotrzebnie – i tak nie zamierzała się odsunąć. Przyjęła w ustach jego wytrysk. Był tak obfity, że musiała przełykać kilka razy. Dopiero gdy połknęła ostatnią kroplę nasienia, wypuściła żołądź spomiędzy warg. Ucałowała ją raz jeszcze i uniosła głowę. W jej oczach wciąż płonęła niezaspokojona żądza.

Ich spojrzenia ponownie się napotkały. Aratos oddychał ciężko po przeżytej właśnie rozkoszy, z trudem utrzymywał się na nogach. By nie upaść, jedną ręką wsparł się o ścianę. O dziwo, jego podniecenie nie osłabło ani na chwilę. Orgazm zwykle przynosił mu ulgę, koił płomienie gorejące w jego lędźwiach. Ale nie tym razem. Kreteńczyk pożądał dziewczyny równie mocno jak przedtem. Miała w sobie coś, co bardzo nań działało. Był pewien, że po krótkim odpoczynku znów będzie gotów do miłości. Wystarczy lekka zachęta z jej strony, by stało się to bardzo szybko… Ona zaś jakby czytała mu w myślach.

– Czy chcesz… bym teraz popieściła się dla ciebie? – spytała zmysłowym tonem. Mówiąc to mocniej zacisnęła palce wokół jego penisa.

Na moment odjęło mu mowę. Zdołał tylko skwapliwie pokiwać głową. Filona ostatni raz ucałowała jego odsłoniętą żołądź, przesunęła po niej językiem. Potem zaś wypuściła męskość Kreteńczyka z dłoni, na kolanach przesunęła się na siennik. Ułożyła się na nim na plecach, rozchyliła uda, tak by nic nie zasłaniało mu widoku. Jedną nogę ugięła w kolanie. Położyła dłoń na swojej piersi, wzięła kolczyk w brodawce między opuszki palców. Posłała Aratosowi zamglone spojrzenie.

Zbliżył się do niej i ukucnął w szerokim rozkroku, tuż przy sienniku. Jego członek niemal natychmiast zaczął znowu twardnieć. Patrzył łapczywie, jak Filona zaczyna bawić się kolczykiem, pociąga zań, sprawia, że sutek napina się i ciemnieje. Jej druga ręka sunęła w dół po płaskim brzuchu. Aratos spojrzał między rozwarte uda dziewczyny. Następne srebrzyste kółeczko. Srom Filony lśnił od wilgoci, wargi były już lekko rozchylone, ukazywały różowe, zapraszające go wnętrze. Ta ladacznica to istny skarb, pomyślał. Skąd ta pożądliwa ślicznotka znalazła się w tak obskurnym miejscu? Powinna być heterą i zarabiać krocie, a nie oddawać się klientom za kilka oboli!

Pożądanie sprawiło, że szybko przestał o tym myśleć. Liczyło się tylko tu i teraz. Palce Filony dotarły już do podbrzusza. Chwilę potem zaczęły pocierać łechtaczkę. Nierządnica jęknęła, wyprężyła się, przymknęła oczy. Oblizała wargi językiem. Aratos patrzył. Objął dłonią swój członek, zaczął go masować powolnymi ruchami.

Tymczasem Filona całkiem już zatraciła się w doznaniach. Zdawało się, że zapomniała nawet o jego obecności. Bawiła się swą brodawką, szczypała ją i gniotła między palcami. Drugą dłonią, lśniącą już od jej miłosnych soków, pocierała szparkę. Rozchylała dolne wargi, co i rusz ukazując Kreteńczykowi wnętrze swojej pochwy. Mógł założyć się o tysiąc drachm, że w środku jest bardzo ciasna. Był tego absolutnie pewien.

Prężyła się, pojękiwała, wypinała krągłe piersi zwieńczone sterczącymi sutkami. Aratos z trudem przełykał ślinę. Jego penis był już równie twardy jak przedtem, zanim Filona po raz pierwszy go zaspokoiła. Czuł, że długo już nie zdoła się powstrzymywać, że zaraz rzuci się na dziewczynę, przyciśnie ją do posłania własnym ciałem i nabije mocno na swą męskość. A jednak jakimś cudem wciąż patrzył, nie potrafił się zmusić, by przerwać to, co robiła. W głowie czuł zamęt. Czy to, co się właśnie działo, to jakiś cudowny, zesłany przez bogów sen? Może wciąż jest na statku, spędza noc w dusznej ładowni, obok innych, podobnych mu wędrowców? Czy Filona była tylko marzeniem, darem łaskawej Afrodyty? Zdawała się przecież tak nierzeczywista, niepasująca do tej zapyziałej nory, brudnego, przepoconego siennika, nagiej podłogi, nieprzykrytej nawet lichą słomą…

Otworzyła oczy i spojrzała na niego. Jego wątpliwości momentalnie poszły w niepamięć. Filona zaś otworzyła usta i między jękami szepnęła:

– Wejdź we mnie, mój panie…

Tych słów nie trzeba mu było powtarzać. Pospiesznie wsunął się na siennik, pochylił nad dziewczyną, oparty na wyprostowanych rękach. Ladacznica szerzej rozchyliła uda, ujęła w dłoń jego męskość, naprowadziła ją na właściwe miejsce. Kreteńczyk pchnął, zdecydowanie i gwałtownie, nie siląc się na delikatność. Wiedział, że jest dość wilgotna, by go w sobie przyjąć. Szybko przekonał się, że miał rację. Nie tylko zresztą w tym. W środku była ciasna niczym dziewica. Wydał z siebie ochrypły jęk.

Kolejnym pchnięciem wsunął się aż po jądra. Czuł na penisie chłodny dotyk kolczyka tkwiącego w łechtaczce nierządnicy. Filona otuliła go mocno, zacisnęła się na nim. Położyła dłoń na swej drugiej piersi. Teraz szczypała i pocierała naraz obie brodawki. Aratos cofnął biodra i naparł znowu. A potem jeszcze raz… Spoglądał to na twarz nierządnicy, na której malowała się ekstaza, to znów na jej biust. Jego pchnięcia były stanowcze, wstrząsały wiotkim ciałem dziewczyny. Ciasną izbę wypełniały wilgotne odgłosy spółkowania, ciężkie od żądzy oddechy, współgrające ze sobą jęki rozkoszy.

Wkrótce Aratos zapragnął jeszcze mocniej wbijać się w gorącą szparkę Filony. Zmusił nierządnicę, by podkuliła nogi, tak że udami dotykała swego brzucha, a łydki wspierała na ramionach Kreteńczyka. W tej pozycji była zdana na jego łaskę, w pełni zależna od woli mężczyzny. To on decydował o tempie sztychów i głębokości penetracji. Sprawował pełną kontrolę nad ich zbliżeniem. Ona zaś mogła tylko przyjmować go w sobie i kolejnymi krzykami oznajmiać mu, jak bardzo jest jej dobrze.

Tym razem Kreteńczyk był gotów na długie igraszki. Mimo intensywności ich spółkowania, mógł jeszcze wiele minut powstrzymywać eksplozję rozkoszy. Filona wszakże reagowała coraz bardziej żywiołowo. Ściskała mocno swe przekłute brodawki, odrzucała głowę do tyłu, prężyła się cała. Jej pochwa zaciskała się miarowo wokół jego penisa. Nie był pewien, czy są to mimowolne skurcze, czy też świadomie stosowana miłosna technika, mająca zwielokrotnić jego doznania. Ale nie obchodziło go to wcale. Liczyło się tylko to, co właśnie czuł.

Gdy wdarł się w nią po raz kolejny, Filona wydała z siebie przeciągły krzyk. Jej szparka otuliła go jeszcze ciaśniej. Ciałem wstrząsnął silny dreszcz. Aratos nie miał wątpliwości: nie udawała. Jej szczytowanie było długie i żywiołowe. Kreteńczyk ze zdumieniem ujrzał, jak ogarnięta szałem dziewczyna wbija paznokcie we własne piersi. Zwolnił nieco tempo ich zbliżenia. A potem całkiem znieruchomiał, zagłębiony w nią aż po jądra. Wąska pochwa nierządnicy pulsowała wokół jego penisa.

Poczekał, aż minie najsilniejsza fala ekstazy. Następnie powoli cofnął biodra. Wydobyty na zewnątrz członek ociekał miłosnymi sokami, lśnił od nich. Były też one widoczne na łonie i udach Filony. Dziewczyna uniosła głowę i posłała mu nieco zmęczone spojrzenie. Odpowiedział uśmiechem.

– Doszłaś… i to mocno – oznajmił jej, wielce z siebie zadowolony.

– Ale ty jeszcze nie… – odparła słabym głosem. – Musimy coś z tym zrobić.

Nim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, wysunęła się spod niego, obróciła na brzuch, wypięła ku niemu swój krągły tyłeczek. Wsparła się na kolanach i łokciach. Zaczęła zachęcająco kołysać biodrami. Obróciła w jego stronę twarz i spojrzała mu w oczy.

– Jest jeszcze miejsce, którego nie odwiedziłeś – jej ton znów stał się zachęcający i zmysłowy. Była profesjonalistką. I najwyraźniej potrafiła czytać w jego myślach. – Zdobądź je!

– Zbyt długo na to czekałem… – odparł Aratos. Dłonie położył na pośladkach ladacznicy, zacisnął na nich palce, rozchylił na boki. Uklęknął tuż za Filoną, a jego twardy penis zaczął ocierać się o jej pupę.

Analna penetracja nie przyszła im z łatwością. Między pośladkami Filona była jeszcze ciaśniejsza, a on nie chciał jej sprawić więcej bólu, niż było to absolutnie konieczne. Dlatego posuwał się naprzód powolnymi, krótkimi pchnięciami, choć pożądanie, jakie odczuwał, skłaniało go do silnych i głębokich sztychów. Zagłębiał się stopniowo. Gdy cała żołądź zniknęła już w tyłeczku dziewczyny, mógł nieco przyspieszyć. Mięśnie opinały jego męskość ze wszystkich stron, każdy ruch przynosił mu intensywne i rozkoszne doznania. Ladacznica dyszała z wysiłkiem, zaciskając dłonie w pięści i pochylając głowę.

W końcu znalazł się w niej już cały, a ciało ladacznicy dopasowało się do jego własnego. Przesunął dłonie z pośladków Filony na jej boki. Spojrzał na piękną linię wygiętych w łuk pleców. A potem cofnął biodra i pchnął. Choć starał się być możliwie delikatny, każdy jego ruch sprawiał, że spomiędzy ust dziewczyny dobywał się bolesny jęk. Ani razu nie dała mu jednak znaku, że chce, aby przestał. Nie próbowała uciekać biodrami do przodu, wręcz przeciwnie, wkrótce zaczęła wychodzić mu naprzeciw, nadziewając się mocniej na jego włócznię.

Kiedy uniosła głowę i obróciła ją ku niemu, Aratos doznał wstrząsu. Na jej obliczu w niezwykły sposób mieszały się rozkosz i ból. Ten widok sprawił, że instynktownie przyspieszył tempo ich zbliżenia. Teraz co chwila wbijał się w ciasny otwór, jednocześnie obserwując reakcje dziewczyny. Głębokie pchnięcia przynosiły mu coraz silniejszą rozkosz. Ją zaś wprawiały w coś na kształt… euforii.

Ten miłosny maraton nie mógł już długo trwać. Filona z całych sił nabijała się teraz na jego penisa, Aratos też mocno pracował biodrami. Ladacznica wsunęła sobie jedną dłoń pomiędzy rozchylone uda, jęła pocierać palcami nabrzmiałą łechtaczkę. Kreteńczyk zaciskał palce na jej bokach, czuł, jak z każdą chwilą zbliża się chwila jego rozkoszy. Razem wspinali się na sam szczyt.

Wreszcie nadeszło upragnione spełnienie. Kreteńczyk odrzucił głowę do tyłu, wykrzyczał swą ekstazę w niski strop. Nierządnica ostatni raz potarła swą muszelkę, a jej ciałem targnął skurcz. Mięśnie ciasno otuliły męskość Aratosa, zwielokrotniając jego doznania. Dla obojga świat przestał na chwilę istnieć.

Gdy odzyskali świadomość, leżeli płasko na sienniku – Filona na brzuchu, a na niej Aratos. Jego tracący już wzwód członek wciąż pozostawał głęboko między jej pośladkami. Ciała obojga lepiły się od potu. Kreteński fechmistrz uniósł głowę i wierzchem dłoni otarł wilgoć z czoła. Ladacznica zwróciła ku niemu twarz. Z bliska popatrzyli sobie w oczy. A potem dziewczyna wpiła się w jego usta, całując je z namiętną drapieżnością. Po raz pierwszy – i jakby po raz ostatni.

* * *

– Mój przyjacielu – ozwał się z cierpieniem w głosie Menander, – gdybym kiedyś oszalał i postanowił zaciągnąć się do wojska, przypomnij mi proszę, bym nie wstępował do konnicy.

– Z czasem przywykniesz do siodła – odparł spokojnie Demetriusz, który posilał się podczas jazdy wąskimi pasami solonego mięsa, popijanymi winem z bukłaka. – Scytowie znad północnych brzegów Pontu Euksyńskiego całe życie spędzają na końskim grzbiecie. To tylko kwestia praktyki.

– Wątpię, bym chciał do tego przywyknąć. Jeździec musi mieć tyłek z żelaza! Wolałbym już zostać łucznikiem niż kawalerzystą.

– Pochodzisz z dobrego rodu – zauważył Falerończyk. – Łucznicy zaś rekrutują się z gminu, spośród ludzi ubogich.

– Przecież ja jestem ubogi – zauważył poeta.

– To bez znaczenia. Szlachectwo zobowiązuje. W obywatelskiej armii Aten musiałbyś być kawalerzystą albo w najgorszym wypadku hoplitą. A przecież nie chciałbyś maszerować po kilkadziesiąt stadiów dziennie, w ciężkiej zbroi, z wielką tarczą oraz włócznią.

– Więc nie ma dla mnie nadziei?

– Obawiam się, że nie.

– Więc chyba jednak nie zaciągnę się do armii.

– Masz więc najlepsze wytłumaczenie – uśmiechnął się Demetriusz.

– Wytłumaczenie czego? – zdziwił się Menander.

– Tego, dlaczego nasze miasto jest dzisiaj takie słabe – odparł Falerończyk, po czym podał przyjacielowi bukłak z winem.

* * *

Ubrał się, zapiął pas z mieczem, a następnie zaczął wiązać sandały. Wciąż naga, Filona obserwowała go z siennika.

– Czy spełniłam twe oczekiwania, panie? – spytała z lekkim, błądzącym na jej wąskich wargach uśmiechem.

– Nie były zbyt wysokie, biorąc pod uwagę, skąd wracam. Ale udało ci się je po stokroć przewyższyć.

– Jestem rada. Proszę, napij się jeszcze wina. Wzmocni cię na resztę dnia.

Wlała resztę zawartości dzbana do kubka, a następnie włożyła mu go w ręce. Wypił duszkiem, po raz ostatni sycąc się widokiem jej nagości. Leżała teraz wsparta na łokciach, z jedną nogą ugiętą w kolanie. Jej łono skrywał głęboki cień, lecz snop słonecznego światła spadał prosto na krągłe piersi. Patrzyła na niego uważnie, dopóki nie opróżnił kubka.

– Spotkamy się jeszcze? – zapytał. – Mam ochotę to powtórzyć.

– Wątpię – odpowiedziała.

– Dlaczego?

Uśmiechnęła się tajemniczo.

– Jeśli pragniesz mnie znów ujrzeć, przyjdź do „Pocałunku Alkmene”. To dom rozkoszy u podnóża Pnyksu.

– Zapamiętam.

– Nie zapamiętasz – szepnęła, gdy wyszedł już z pokoju.

W sali ogólnej panował jeszcze większy tłok niż w chwili, gdy ją opuszczał. Najwyraźniej do pobliskiego nabrzeża przybyło kilka nowych statków. Aratos przecisnął się przez ciżbę i wyszedł przed budynek. Skręcił w pobliską uliczkę i ruszył na wschód, w stronę Faleronu. „Pocałunek Alkmene”… Kreteńczyk znał wszystkie wykwintne domy rozkoszy w Atenach: Cynobrowy Dom, Sekret Penelopy, Nimfajon, Afroditis… Ten, w którym przyjmowała mężczyzn Filona, musiał być poślednim przybytkiem. Aż trudno uwierzyć w to, że owa piękność może się tak marnować! Z pewnością znów ją odwiedzi. Nie znał żadnej innej ladacznicy w tym mieście ladacznic, która potrafiłaby dać mu tyle rozkoszy za nędzne pięć oboli…

Nagle poczuł, jakby sto amfor pękło mu naraz wewnątrz czaszki, tnąc jego mózg tysiącem okruchów o zaostrzonych krawędziach. Zatoczył się jak pijany, uderzył barkiem o mur pobliskiego składu. Przed oczyma dwoiło mu się i troiło, kontury przedmiotów rozjeżdżały się, kolory traciły swoją wyrazistość. Odgłosy Miasta, jeszcze przed chwilą głośne i wyraźne, teraz docierały doń jakby z wielkiej oddali. Uniósł głowę, potrzasnął nią, by pozbyć się dziwnego wrażenia. To jednak, zamiast osłabnąć, jeszcze się nasiliło. Przypomniał sobie rozmowę z porne. „Spotkamy się jeszcze?”, w odpowiedzi dziwny uśmiech i jedno tylko słowo: „Wątpię”. „Proszę, napij się jeszcze wina”… Ale ona nie upiła już ani łyku…

Jedną ręką wsparł się o mur, palce drugiej wepchnął sobie do gardła. Targnęły nim torsje. Po chwili zwrócił wszystko, co zjadł owego dnia. Nie poczuł nawet smrodu własnych wymiocin. Nie ujrzał też w nich swej krwi. Odepchnął się od ściany, zaczął chwiejnie iść ulicą. Przechodnie omijali go szerokim łukiem, widząc w nim żałosnego pijaka, który wyrzygał się na ulicy, a teraz idzie ratować się tym, od czego zachorował. Aratos jednak nie dostrzegał pogardy w ich oczach. Unosił głowę ku niebu, które jakby pociemniało. Rękę wysunął przed siebie, niczym ślepiec badający przestrzeń. Muszę kierować się na wschód – to była ostatnia przytomna myśl, której trzymał się, desperacko i uparcie. Na wschód… Tam znajdę przyjazny dom. Na wschód! Tam znajdę pomoc…

W głowie wybuchały mu kolejne amfory. Ich okruchy cięły miazgę, w którą musiał się już zmienić jego mózg. Tak mu się przynajmniej zdawało. Krwawił z ust, nosa, uszu… Czerwony całun przysłonił mu oczy. A on stawiał krok za krokiem, z rozpaczliwą determinacją. Mijał domy, które zlały się w jedno. Mijał ludzi, przypominających zjawy zaludniające równiny Hadesu. Niebo poczerniało, a słońce zmieniło się w nieco tylko jaśniejszą dziurę wybitą w nieprzeniknionej czerni. Nagle wpadł na jakąś przeszkodę. Sięgnął ręką do przodu i uchwycił chłodne żelazo. Kołatka? Ostatkiem sił uniósł ją i uderzył raz w drewniane podwoje. A potem już osuwał się po nich na wyłożoną okrągłymi kamieniami ulicę.

Przejdź do kolejnej części – Opowieść helleńska: Demetriusz V

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

 

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Aratos przynajmiej miał chwilę przyjemności przed tym co go spotkało ;).

Pobudka Fojbiane świetna ale mi bardziej spodobała się scena z Filoną.

Względnie mało polityki w tej części ale myślę ze czasem potrzeba odpocząć od niej.

Mimo, że to postać negatywna, bardzo lubię chwile, gdy do gry wkracza Filona. Sceny erotyczne z jej udziałem są szczególnie udane, a i można mieć pewność, że nastąpi jakiś ciekawy zwrot akcji. Aratos jest również postacią, którą lubię, ale niestety, nie udało mu się podbić mojego serca tak, jak to było w przypadku Gylipposa.

Widzę, ze Menander uczy się równie szybko jak Demetriusz 😉 Lubie to!
A scena z Filoną baardzo udana!

Pozdrawiam.
Ana

Witam w ten piękny, wczesny wieczór 🙂

@ Daeone:

Owszem, w tym rozdziale mało polityki. Za to w następnym będzie jej bardzo dużo. Dowiemy się, czemu Aratos wyprawił się poza Ateny, a także zobaczymy knowania Demokratów z ich tajemniczym sojusznikiem. Właściwie Rozdział IV i V należy czytać razem i dopiero wtedy będą stanowiły pewną zamkniętą całość. Możliwość ta pojawi się już jutro!

@ Miss.Swiss:
Zgadzam się, że Filona to postać negatywna, ale zachowuje przy tym znacznie więcej wdzięku niż jej mocodawcy. Co zaś się tyczy Aratosa, niestety, nie ma on w tej historii tyle przestrzeni, co Gylippos, więc trudno go uczynić równie lubianym. Odgrywa tu rolę raczej gdzieś między pierwszym i drugim planem, podczas gdy Spartanin był postacią zdecydowanie pierwszoplanową. Przyjdzie jednak czas i na Kreteńczyka!

@ Ana:

Menander to naturalny talent, jeśli chodzi o miłosne igraszki. Ogólnie zresztą jest niezłym bystrzakiem – nie bez powodu stał się jednym z najbardziej znanych ateńskich komediopisarzy, twórcą nowej komedii greckiej. Po prostu w jego wypadku wysokie IQ szło w parze z SQ (inteligencją seksualną) 🙂

Pozdrawiam serdecznie
M.A.

Widzę, że znów udało Ci się stworzyć, Drogi Megasie, postać kobiecą, która tak mnie porwała… 🙂 Mowa oczywiście o Filonie… Od samego początku, opisu jej urody, jako czarnowłosej piękności o wielkich oczach i alabastrowej cerze, zaciekawiła mnie, mimo woli wyobraziłam ją sobie, a dalsze zdarzenia tylko głębiej mnie zaintrygowały… Brawo, brawo! 🙂 Czy dobrze rozumiem, jak wynika z komentarzy, że Filona jeszcze pojawi się w tej historii? 🙂
Zabawna sprawa, darzę sympatią, chyba, wszystkie ciemnowłose bohaterki „Opowieści…”, podczas gdy te jasnowłose mnie irytują, co najwyżej są obojętne… 😀 Solidarność brunetek 😉

P.S: Zwerbowałam dla Ciebie nowego fana Twojej twórczości 😉 Przykro mi jednak, że nie podziela Naszej sympatii do Kassandra, określając go per "sukinsyn" 😀 Widać, nadal jestem jedną z nielicznych kobiet-wielbicielek Macedończyka 😉 Niemniej – czyta wytrwale i z ochotą, bardzo się z tego cieszę 🙂

Pozdrawiam ciepło w mroźną noc – Saima 🙂

Witaj Saimo!

Long time, no hear 🙂

Bardzo jestem zadowolony, że Filona Ci się spodobała! Obiecuję Ci, że powróci jeszcze nie raz i odegra znaczącą rolę w tej historii. Zgadzam się, że to niewiasta intrygująca. Czarująca i zabójcza – ale biorąc pod uwagę, kto był jej nauczycielką, trudno jej się dziwić.

Co do solidarności brunetek – no nie wiem, czy polubisz Eurynome oraz Neirę… Ale zobaczymy! Niezbadane są zakamarki kobiecych serc 🙂

Dziękuję za werbunek nowego fana, nawet jeśli nie darzy Kassandra sympatią, na którą ów Macedończyk zasługuje. Myślę zresztą, że "sukinsyn" to całkiem adekwatny opis 🙂

Pozdrawiam serdecznie w ciepły, odwilżowy wieczór!

M.A.

Napisz komentarz