Zamrugał w nadziei, że obraz stanie się ostrzejszy. Szkoda, że nie wyjechał wcześniej, za dnia. Nie mógł się zebrać, jak to czasem bywa po przerwie świątecznej.
Nie można powiedzieć, by Michał nie lubił świąt, ale w ostatnich latach nie umiał się już na nie cieszyć. Ani z życzeń bliskich, składanych w najlepszej intencji, lecz często nietaktownych, nawiązujących do jego nieustabilizowanego życia osobistego, ani rozmów przy stole, które nudziły go i przytłaczały nieinteresującymi szczegółami. Lubił brata, lubił bratową, miłą, serdeczną dziewczynę, ich dwoje dzieci. Jednak z ulgą przyjął koniec świątecznych nasiadówek i nadejście kilku dni oddechu, gdy nikt go nie zagadywał, nie spoglądał na niego z troską, nie szeptał za plecami. W pracy też zawsze było coś ostatnio do zrobienia, a jeśli miał choć chwilę, musiał odpowiadać odmownie na liczne zaproszenia sylwestrowe. Nie lubił się tłumaczyć. Kasia chyba liczyła za wspólne wyjście. Tak jak przymilała się do niego przez ostatnie tygodnie, była na każde zawołanie, przynosiła mu kawę. Gdy tylko przekraczał próg pracowni, młoda recepcjonistka od razu podrywała się, by spełniać każde jego życzenie. Zastanawiał się, na co liczyła. Była młoda, pewnie z osiem, może dziesięć lat młodsza od niego. Fajna laska, chyba z Płocka czy z Ciechanowa. Najechało ich się tyle w ostatnich latach do miasta. Dobra figura, niezły biust i nogi. Niezły gust. Albo mu się zdawało, albo nieprzypadkowo pochylała się nad biurkiem tak, by zapewnić mu dobre widoki na swoje walory. Dostawiała się trochę naiwnie, ale przed świętami przypuściła otwarty atak, a jego wymijająca odmowa bardzo ją chyba uraziła. Nie chciał tego. Niedobrze. Nie lubił kwasów w robocie. Ale nie był w nastroju, nawet do tego, żeby na pocieszenie zafundować jej kawę w Starbucksie, nie mówiąc już o żadnym ciągnięciu jej na chatę. Starzeję się, pomyślał niewesoło. Młoda dziewczyna jest na mnie napalona, a mi to zwisa.Miałby ochotę katapultować się na księżyc, ale w zakresie jego aktualnych możliwości leżał jedynie wypad na Mazury. Wyjeżdżając na stypendium do Nowej Zelandii, jego dawna znajoma z liceum, Dorota, powierzyła mu klucze.
– Korzystaj, jeśli masz ochotę.
Ochotę może i miał, ale od września zdołał tylko raz wyrwać się tam na grzyby. Właściwie przydałaby mu się taka samotnia, możliwość ucieczki od zgiełku miasta, targowiska próżności na imprezach, na których musiał czasem bywać ze służbowego obowiązku. Pracownia potrzebowała klientów. Był przystojny, obyty, potrafił być czarujący, więc pozostali wspólnicy zawsze prosili go, by reprezentował firmę. Interes szedł nieźle, ale nawet oni zaczęli od kilku miesięcy zauważać kryzys. Pod koniec listopada musieli zwolnić dwóch architektów.
Jak tak dalej pójdzie, trzeba będzie poszukać tańszej siedziby, pomyślał. Ale może przy okazji pozbędziemy się nachalnych recepcjonistek, o ile Marek i Jacek się zgodzą. Ostatecznie kawę można sobie zrobić samemu. Ale jednak, jeśli będzie tak słabo, jak w listopadzie… Potrząsnął znów głową. Zero takich myśli. Odpocząć. Połazić po ośnieżonym lesie, może nawet pobiegać na nartach. Uzupełnić zaległości czytelnicze. Napić się wina przed kominkiem. I wreszcie nie słyszeć żadnych głosów, nikogo nie oglądać. W Sylwestra wypić do lustra kieliszek szampana. I wreszcie zapomnieć. Zapomnieć o niej.
A dziś, jak tylko się rozpakuję, zaleję się w trupa, postanowił i dobry humor wrócił. Poprawił się w fotelu kierowcy, czując nagły przypływ energii. Będzie fajnie. Mimo, że rok był kijowy. Zwiększył prędkość. Jeszcze tylko pięćdziesiąt kilometrów.
Wojtek stał w korytarzu ze spakowaną torbą.
– Zrozum, muszę. Sama chciałaś, żebym zaczął się kręcić koło awansu. Między świętami a Nowym Rokiem w Stanach się pracuje, a szefowie chcieliby, żeby polska filia się dostosowała…
– Wypierdalaj!
– Nie wrzeszcz przy dziecku…
– Nie znoszę takich ofiar losu, jak ty. Robert jest dyrektorem handlowym. Nigdy nie słyszałam, żeby musiał pracować między świętami. Jacek jakoś się zorganizował, zabiera żonę do Sheratona na sylwestra. A ja będę gnić w czterech ścianach, bo wyszłam za mąż za palanta, który nawet gęby nie otworzy, gdy go koncertowo wrabiają w robotę w święta. Zabierasz się od dupy strony do tego awansu!
– Daj spokój…
– Idź już!
– Zadzwonię w Sylwestra.
– Nie musisz.
Z ulgą zamknął za sobą drzwi. Od trzech miesięcy miał nadgodziny. Duuużo nadgodzin. Domyślał się, że naciąga strunę do granic możliwości i sprawa kiedyś się rypnie. Przecież nie dostanie awansu, nie ma szans. Ani tego nie planował, ani, tak naprawdę, nie chciał. Lubił swoją pracę analityka, uwielbiał liczby i nie chciał robić niczego innego. Ani wysłuchiwać skarg niezadowolonych pracowników, ani bywać na przyjęciach z menedżmentem banku. Tamara, wiedział to, pragnęła dla niego czegoś zupełnie innego. Przyjaźniła się z dziewczynami, których mężowie robili kariery, nawet jeśli nie zawrotne, to w każdym razie można było zauważyć po rosnącym standardzie mieszkań i samochodów, a także garderoby żon, że odnosili sukcesy. Wyszedł na mróz, ostrożnie spojrzał w górę. Nie było jej w oknie, ani na balkonie. Wkurzyła się. Nie patrzyła, czy ktoś po niego podjedzie.Los mu więc sprzyjał. Doszedł do rogu ulicy i skręcił w lewo. Szybko rozejrzał się dookoła. Żadnego sąsiada albo znajomego w polu widzenia. Zapatrzył się przez chwilę w górę. Oświetlone kwadraty okien na wszystkich piętrach kamienicy, a także dobiegające z wielu mieszkań dźwięki muzyki były znakiem, że w niektórych domach nadal świętowano. Mała toyota parkowała przy krawężniku. Kierowca przechylił się i otworzył drzwiczki od strony pasażera. Dopiero teraz Wojtek oprzytomniał. Chwycił za klamkę, wrzucił torbę na tylne siedzenie i opadł na fotel.
Poczuł wilgotne usta na swoich wargach, drobną dłoń na udzie.
– Wesołych świąt, kochanie! Cieszę się, że się udało – ten szept doprowadzał go do wrzenia.
– Witaj – odszepnął, zapominając o całym świecie, – ich najlepsza część dopiero się zaczyna.
Ostatnie kilometry były najtrudniejsze, w Szczytnie śnieg leżał już grubą warstwą na chodnikach i dachach. Szybko przejechał przez główną ulicę miasta. Śnieg na polach, lekko zmarznięta szosa. Pamiętał tę drogę. Skręcił w las, tonący w ciemnościach. Już niedaleko. Coś ścisnęło go w gardle. Trzy miesiące – to przecież niedługo. Zaledwie kilkanaście tygodni. Wszystko było inaczej. Wrześniowy weekend odnowił starą, źle zabliźnioną ranę, ale jednocześnie dał mu pewną nadzieję na to, że sprawy przybiorą pożądany obrót. Postawił wszystko na jedną kartę, mimo dławiącego go pragnienia, żeby ją… Mógł to zrobić, bo była chętna. Powstrzymał się. Chciał, żeby wygrała sama ze sobą, żeby go nie zawiodła. Zagrał va banque. I poniósł porażkę. Tamten weekend był dziwny. Dziwnie się zaczął, głupio skończył. Już następnego dnia wszyscy wyglądali tak, jakby nie mogli doczekać się pożegnania. Zajęty własnymi problemami, nie zauważył ani niewyraźnej miny Wojtka, ani błyszczących oczu Lili. Nie spostrzegł nawet, jak przybita wydawała się być Dorota.
Iza zaprzątała jego myśli całkowicie. Wracał do Warszawy zadowolony, z poczuciem kontroli nad własnym życiem. Po wieczornej akcji poszukiwawczej Tomka, nie miał okazji już z nią porozmawiać. Nigdy nie byli sami. Zachowywała się obojętnie, nawet zbyt ostentacyjnie obojętnie, przemknęło mu wtedy przez myśl. Pożegnali się, stojąc wśród innych, objęła go po przyjacielsku, a on przycisnął ją do siebie przez kilka sekund dłużej, niż wypadało. Nikt tego chyba nie zauważył.
Nie odezwała się. A był pewien, że zostanie wybrany. Nie potrafił tego racjonalnie uzasadnić. Coś mówiło mu, że tym razem to on będzie górą. Przecież go chciała, pragnęła był pewien. Wyczuł to wtedy wieczorem w jej głosie, zobaczył w oczach. Nie mógł się tak mylić. Jednak w miarę upływającego czasu, jego pewność siebie słabła, by całkowicie zniknąć pewnego listopadowego wieczoru, gdy Dorota wspomniała mimochodem, że państwo Izabela i John Krolikowski są na krótkich wakacjach na Jamajce. Widocznie to jej pragnienie po raz kolejny okazało się tylko przelotnym kaprysem, zachcianką, nie mającą racji bytu w twardej rzeczywistości. Nie wiedział, co bardziej zabolało, zranione ego, czy świadomość, że to już naprawdę koniec. Skreślić ją. Zacisnąć zęby i jakoś przetrwać. Zająć się firmą i uratować, co się da.
Zauważył zarysy osiedla domków na polanie. Poruszał się teraz powoli, torując sobie drogę wśród zasp. Napęd na cztery koła to jednak doskonały wynalazek, stwierdził. W końcu dotarł do niskiej drewnianej bramy. Zgasił silnik i chwilę siedział bez ruchu. Czuł nadchodzące odprężenie, jak po wykonaniu ciężkiej pracy. Nie chciało mu się wysiadać z ciepłego samochodu. Sprawdził temperaturę na zewnątrz i wzdrygnął się lekko. Prawie minus piętnaście. Trudno. Z westchnieniem otworzył drzwiczki i od razu zapadł się w gruby, śniegowy dywan. Z wysiłkiem odchylił podwoje ciężkiej, drewnianej bramy, wprowadził samochód i, zarzuciwszy na ramię torbę, podszedł do drzwi wejściowych. Zapalił światło. Cisza i ciepło. Piec akumulacyjny był włączony. Z wdzięcznością pomyślał o serdecznej żonie leśniczego i pogratulował sobie przewidywalności. Poprzedniego dnia poprosił ją telefonicznie o wcześniejsze włączenie ogrzewania. Rozpakował zapasy, książki i ubrania, przebrał się w dres i z butelką wina wszedł na piętro. Postanowił zająć najmniejszą sypialnię i nie robić bałaganu w innych pokojach. Przewidywał, że pierwszego stycznia nie będzie mu się chciało sprzątać. Usiadł w fotelu. W całym domu było cicho, jeśli nie liczyć buczenia pieca i starej lodówki, trzeszczenia desek i odgłosów zimnego wiatru, odbijającego się od blaszanego dachu.
Wyciągnął przed siebie nogi w grubych skarpetach. Wzniósł kieliszek i przyjrzał się rubinowemu płynowi.
– Wesołych świąt… e, to już było… Zatem szczęśliwego nowego roku, frajerze – mruknął.
Siedział na dużym łóżku i marzł. Gorączkowo zrzucił z siebie ubranie, gdy tylko dotarli na miejsce. Było trochę zimno, pokój nie zdążył się jeszcze dobrze nagrzać. Co ona tam robi, w jeszcze zimniejszej łazience? Pewnie się pindrzy, albo przygotowuje jakąś nieziemską niespodziankę. Dla niego. Nikt mu nigdy nie robił niespodzianek, a ona zawsze starała się go zaskoczyć. Ech, co tam starała… potrafiła go zaskoczyć, wprawić w zachwyt, wzbudzić pożądanie. Czasem były to banalne i ograne triki, czasami tak banalne, że aż zachwycające. Ubierała się dla niego – dbała o siebie, zakładała wciąż inną, kuszącą bieliznę. Rozbierała dla niego. Powoli, rozpalając jego wyobraźnię i żądzę. Z tym swoim prowokującym uśmieszkiem. Dawno zapomniał o problemach ze wzwodem, które dopadły go już w czasie starań o dziecko z żoną. Pamiętał dobrze, jak miał wtedy dosyć seksu na gwizdek, całego tego pieprzonego harmonogramu autorstwa Tamary i ginekologa położnika, doktora Strusia, który, przestrzegany z dokładnością co do godziny, obrzydził mu życie dwa lata temu.
I dawała mu to, za czym nieświadomie zawsze tęsknił. Świetny seks, będący niewymuszoną, swobodną zabawą w łóżku, a czasem i poza nim, ale i wiele, wiele więcej. Patrzyła na niego z pożądaniem. Z uznaniem. Z podziwem. Nie szczędziła mu zachęty, akceptacji, choć umiała też przyciąć, jak mało kto. Uwielbiał ją. Była warta tego całego ryzyka, które brał na siebie od trzech miesięcy. Nie żałował ani chwili.
Wreszcie się doczekał. Drzwi skrzypnęły, Lili wyszła z małej łazienki. Natychmiast zamknął oczy. To był ich rytuał, od pierwszego spotkania po tamtym weekendzie, które nastąpiło szybko, bo już po tygodniu.
– Nie patrz, niespodzianka! – zawsze kazała mu czekać z zamkniętymi oczami aż do chwili, gdy stawała tuż przed nim.
Nie wiedział, co przygotowała tym razem. Spodziewał się koronek, pończoch, może seksownego przebranka mikołajowego – stać ją by było na taki kicz i jeszcze by się świetnie bawili. Usłyszał ostrożne kroki i poczuł jej zapach. Używała przyjemnego, delikatnego żelu pod prysznic. Zawsze pachniała naturalnie, sobą, lekką waniliowo-kwiatową nutą, jednak nie przesłodzoną. Jak zwykle z rozkoszą wciągnął w nozdrza tę woń. Tym razem jej zapachowi towarzyszył jeszcze jakiś inny, lekko cierpki. Wyciągnął na oślep rękę i natknął się na coś miękkiego, a jednocześnie sprężystego. Zaśmiała się cicho.
– Kto ci pozwolił się rozebrać?
Otworzył oczy. Stała przed nim w długim, białym futrze, z rękami w kieszeniach. Rozpuściła włosy, tak, jak lubił. Wiedziała, że wolał długie, od września podcinała tylko końcówki. Opadały w lekkim nieładzie na ramiona i plecy. Zakręciła jedno pasmo na palcu.
– Wychodzimy.
– Dokąd?
– Na dwór. Śnieg pada.
– Po co? – poczuł rozczarowanie. – Zima będzie jeszcze co najmniej przez kilka dni.
Okręciła się ze śmiechem.
– Bo mam ochotę się z tobą kochać na śniegu. – rozchyliła nieco futro. Była naga i tak piękna, że aż wstrzymał oddech. Zupełnie nie rozumiał, jak mógł tego wcześniej, a właściwie przez całe lata, nie widzieć. Duże, bujne piersi, którymi lubił się bawić, zaskakująco wąska talia, przechodząca w ponętne, szerokie biodra i pełne, gładkie uda. Leciutko wystający, ale umięśniony brzuch wcale nie psuł widoku całości, wręcz przeciwnie, przeszkadzało by mu, gdyby była chudsza.
Westchnął zrezygnowany, bo wcale nie miał ochoty wychodzić na dwór. Zdążył się już nieco zagrzać w łóżku.
– No, zbieraj się, bo ja wychodzę! A wiesz, jak to jest, nie wiadomo, może kogoś tam spotkam? – dodała prowokująco.
Wyskoczył z łóżka, usiłując ją złapać, ale była szybsza. Wymknęła mu się ze śmiechem i zbiegła na dół. Wojtek wciągnął spodnie i bluzę, narzucił kurtkę i podążył za nią. Zanim zdążył wciągnąć buty, była już na zewnątrz. Uśmiechała się do niego, opierając o boczną ścianę domu. Lekko przesunął dłońmi w górę. Piersi nie mieściły mu się w dłoniach, ale pougniatał je przez chwilę, pościskał tak, jak lubiła i jak nauczyła go w pierwszych dniach ich romansu. Przemknęło mu przez głowę, jak dobrze byłoby móc zatrzymać ten wieczór na dłużej. Te kradzione chwile, godziny, a nawet ostatnio dni i noce, wracały czasem wyrzutami sumienia, ale głównie niepokojem, co będzie dalej. Ona wydawała się o tym nie myśleć, żyła chwilą i niczego nie wymagała. W ostatnich miesiącach jej kariera znacznie przyspieszyła, szczególnie po premierze ostatniej książki, w której „autorka udowadnia swoją niezwykłą wrażliwość i umiejętność obserwacji i pokazuje, że stać ją na o wiele więcej, niż tylko na wysmakowane opisy erotycznych akrobacji bohaterów.“ Dostała zaproszenie do jakiegoś programu telewizji śniadaniowej. Sukces miał jednak i ciemniejsze strony. Miała mniej czasu, a zapowiadało się, że w nadchodzącym roku jej grafik będzie jeszcze bardziej napięty. O mało nie wpadli trzy tygodnie temu, gdy drogę do jej mieszkania zastąpiło im dwóch reporterów brukowca. Pokłócili się nawet przez to. Jeśli stanie się jeszcze bardziej znana, ryzyko wzrośnie. Miał tego świadomość. Ale w takich chwilach jak ta, było mu to kompletnie obojętne.
– Tęskniłaś trochę?
– Nie. Byłam zajęta. Mam swoje życie, wiesz?
Odsunął się, udając rozczarowanego.
– Ooo… to już nie jestem najważniejszy?
– Nie, skarbie. Ja jestem najważniejsza. Ale ty jesteś bardzo ważny, nie przeczę. Bardzo ważny i kochany – rozchyliła futro, zagarniając go całego. Chwilę siłował się z nią, a skończyło się, jak zawsze. Położyła się na plecach, rozchylając szeroko nogi.
– Chcę mój prezent – rzuciła kapryśnie. Spoglądał na nią przez chwilę, na te bezwstydnie rozłożone nogi, ciemny punkt łechtaczki, tak duży, że zdawał się rozpychać delikatne ścianki mięśni, na brzuch i piersi unoszone przyspieszonym oddechem i niecierpliwie zmarszczone brwi.
Sam był gotowy od dobrych kilku chwil, aż zdziwiony brakiem jakichkolwiek fizjologicznych problemów, które nękały go wcześniej. Miał na nią ochotę, na zwykłe, dobre, zdrowe rżnięcie bez żadnych udziwnień. Opadł na nią i wszedł, niemal nie pomagając sobie ręką, po prostu jakby była to najnaturalniejsza rzecz pod słońcem. Nie czuł ani zimna, ani nie przeszkadzał mu śnieg, który znów zaczął padać, roztapiając się od razu przy zetknięciu z ciepłą skórą. Za każdym energicznym ruchem wchodził w nią głębiej, czuł silne mięśnie obejmujące członka, jej palce na swoim karku, lekko zaciśnięte w momencie, kiedy krzyknęła. Jeszcze przez dłuższą chwilę jęczała mu do ucha. Przygryzła je lekko. To był zawsze znak, że ma w niej jeszcze zostać. Leżał więc przez chwilę, nie myśląc o niczym, oprócz przeżytej właśnie przyjemności. Spuścił się w nią, a lojalnie uprzedziła go, że nie będzie się zabezpieczać. Było mu wszystko jedno, chyba jeszcze nigdy w życiu nie był tak zwyczajnie lekkomyślny, a może nawet radośnie bezmyślny. Myślami odpłynął gdzieś daleko, poza pracę, dom, różne zobowiązania, jakich się podjął. Poczuł się przez chwilę zupełnie wolny od wszystkiego. Poruszyła biodrami w górę. Wysunął się z niej i pomógł dziewczynie wstać.
– Wracamy do łóżka?
– Jasne.
Coś się z nim działo, coś, co sprawiało, że czuł się silny. Wiedział, że będą się kochać jeszcze dwa albo trzy razy tej nocy. Lili przytulała się do niego przez sen, a on reagował na dotyk jej pupy na swoim członku, wsuwał się w nią od tyłu nawet w półśnie. To było zupełnie naturalne. Jakby sypiał z nią nie od trzech miesięcy, ale od zawsze.
Rozsądek brał zawsze górę nad rozpaczą. Trzy kieliszki wystarczą, zdecydował Michał i z trudem podniósł się z fotela. Trunek był zdecydowanie za ciężki, jak na jego gust. Jutro przypłaci to bólem głowy. Nie powinien pić wina, nie służyło mu to ostatnio. Rozejrzał się wokół. Zdziwił ustawioną w rogu maleńką choinką, udekorowaną czerwonymi bombkami. Ta leśniczyna! Złote serce. Że też jej się chciało… Podszedł do drzewka i spostrzegł dwa małe pakunki leżące pod najniższą gałęzią. To już chyba przesada. Jakiś kawałek ciasta, to jeszcze… chyba nie wpadł w oko tej poczciwej kobiecinie. Wtedy i domek nad jeziorem przestałby stanowić możliwość ucieczki, bo jednak korpulentne sześćdziesięciolatki nie mieściły się w zakresie jego zainteresowań. Wziął do ręki płaski przedmiot zawinięty w niebiesko-złoty papier. Machinalnie rozdarł opakowanie. Książka Lili, najnowsza. Miał oczywiście, z dedykacją. Zajrzał do środka i natychmiast ją zamknął. Jak mógł tego nie zauważyć? Zdaje się, że Lili zaplanowała sobie kilka przyjemnych dni z pewnym znanym mu dżentelmenem. A nie pisnęła ani słowa, choć przyjaźnili się od dawna.
Na górze coś spadło, usłyszał głosy i kobiecy śmiech.
Westchnął. Znów był wśród ludzi.
Przejdź do kolejnej części – Domek nad jeziorem III: Epilog
Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.
Komentarze
Anonimowy
2012-12-31 at 10:39
Czy to już koniec, Autorze?
Wystarczy, że raz się wygłupiłem komentarzem, nie znając całości. Teraz wolę się upewnić. Teraz nawet nie czytam fragmentów, bo wolę jednym ciągiem kompletny tekst pochłonąć i ocenić.
Karelgodla
Anonimowy
2012-12-31 at 11:26
To nie może być koniec… Błagam niech to nie będzie koniec!!
jimmyg
Mefisto
2013-01-01 at 16:00
Reguła sequeli jest bezlitosna. Kontynuacja rzadko kiedy może równać się z pierwowzorem. Tak jest również w tym wypadku. Przede wszystkim niepotrzebnie uległaś krytycznym uwagom formułowanym w stosunku do pierwszej części. To właśnie wielość postaci, przeplatających się wątków i plotkarskie dialogi stanowiły o walorach tamtego tekstu. Tutaj tego zbrakło. W zamian mamy banalny wątek romansowy okraszony co prawda małym suspensem, ale nie zrobiło to na mnie wrażenia. Duży plus za zimowy klimat mazurskiej głuszy.
Rita
2013-01-02 at 10:23
Zgadzam się z Mefistem. Pierwsza część była wyśmienita właśnie z uwagi na jej lekkość, swobodę z jaką manewrowałaś pomiędzy całą masą bohaterów. Doskonała była również ilość erotyki – zawierająca się głównie w spojrzeniach, dialogach i gęstej, napiętej atmosferze, niż w samych "aktach" (podobnie, a chyba nawet bardziej podgrzałaś klimat w "Farangu"). W części pierwszej był również doskonały humor,który chwilami rozładowywał to napięcie, a chwilami podkręcał.
W tej części tych urzekających elementów zabrakło. Skupiłaś się na trójce bohaterów, wzięłaś ich pod lupę, ale zniknęła gdzieś ta lekkość i ulotność jednorazowego spotkania starych przyjaciół w domku nad jeziorem. Wrzuciłaś ich w trybiki codzienności i to odebrało im urok. Ech. Życie.
Opowiadanie dobre – bo styl jak zwykle nienaganny. Ale jednak nie bardzo dobre,bo masz dużo lepszych.:)
pozdrawiam
Rita
Anonimowy
2013-01-02 at 16:13
Moim zdaniem, opowiadanie rozwija się we właściwym kierunku. Od wstępu do rozwinięcia.
Karelgodla
Megas Alexandros
2013-01-03 at 01:05
Mefisto, Rito:
Nie zgadzam się tutaj z Wami. Jak sami zauważacie, ten tekst jest rozwinięciem fabuły, a więc cierpi na typowy syndrom "środkowej części". Trudno mu być lepszym od wstępu, podobnie, jak trudno mu będzie być lepszym od zakończenia. Tym niemniej całkiem nieźle broni się jako rozdział dłuższej opowieści. Bardziej impresja, niż samodzielne opowiadanie.
Co do "banalności" fabuły – w przeciwieństwie do Lizbony oraz innych cyklów Miss, ten poświęcony jest całkiem zwykłym ludziom, z całym bogactwem ich wad (Tatiana) i zalet (Lili). Zdaję się, że takich właśnie opowiadań brakowało niektórym z nas na NE. No to teraz macie i nie narzekajcie 🙂 Myślę, że taka łagodna, "codzienna" erotyka jest wartościową odmianą.
Kolejnym atutem tekstu jest piękny i dopracowany język. Wiem, że to standard, do którego Miss już nas przyzwyczaiła, ale to nie powód, by przestać go doceniać.
Ja również chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o bohaterach, nie tylko o tych, ale i o pozostałych, ale będę po prostu musiał poczekać na część III tej historii. I jestem pewien, że się nie zawiodę.
Pozdrawiam serdecznie późną porą
M.A.
xxx
2013-07-15 at 10:51
Jeden z pierwszych tekstów jaki przeczytałam i bardzo się rozgrzałam ^^