Tamta noc 4/6 (marv)  3.42/5 (27)

14 min. czytania
Lies Thru a Lens, "Sally", CC BY 2.0

Lies Thru a Lens, „Sally”, CC BY 2.0

Kuba mówi:

Otworzyłem oczy. Naga Sylwia wciąż tam była, rzeczywista, ponętna, pachnąca. Błyszcząca od potu musiała wyglądać tak, jak wtedy, gdy miała szesnaście lat, a po jej ciele spływała sperma kolegów. Moje napięcie stało się nieznośne.

Gdy brakowało słów, wślizgiwała się miedzy nas cisza. Przytłaczająca, mroczna cisza tej nocy. Rozświetlana czasami bezdźwięcznymi błyskami w oddali. Nienawidziłem tej ciszy, przerażała mnie. Przypominała o kosmicznej samotności i pustce wszechświata. Ta cisza niemym szeptem opowiadała naszą historię. Dwoje zagubionych ludzi duszących się mrokiem. Odkrywających przed sobą mięso swego bólu i niespełnienia. Dziewczyna połyskująca w mroku i napalony na nią chłopczyk, któremu czasem wydaje się, że jest mężczyzną. Pośrodku niczego.

Patrzyła na mnie z wyczekiwaniem, lecz nie chciałem zaczynać. Broniłem się przed moją opowieścią, nie chciałem do niej wracać. Lecz cisza była przytłaczająca. Żądała, by ją przerwać. Gdy brakowało słów, nie mogła się nimi żywić. Nie mogła budować pomiędzy nami tego przerażającego napięcia.

Sylwia usiadła na swoich ubraniach, po turecku. Nie zakrywała się, nie wstydziła, w jej ruchach nie było cienia pruderii. Znów chciałem ją opisać, poszukiwałem słów, by wyryć je w mózgu i móc do nich powracać, by ta chwila, ten widok pozostał we mnie na zawsze. Lecz żadne słowa nie przychodziły. Mój słownik kończył się na piersiach, udach, cipach, a to nie były odpowiednie wyrazy. Nie oddawały prawdy o jej kształtach i zapachach.

Miała ciężkie, pełne piersi, opadające lekko na boki. Rozkoszna przerwa między nimi skrzyła się kropelkami potu. Ciemne okręgi wokół brodawek czasami były koloru purpury, czasami czekolady. Twarde sutki wskazywały pustkę.

Długie, silne, opalone nogi zakończone małymi stópkami.

Płaski, miękki brzuch przechodzący w krągłe, szerokie biodra. Ozdobiony ciemnym punkcikiem pępka.

Pod nim było już tylko łono. Oznaczone paskiem wilgotnych, czarnych włosków skrywających jego tajemnicę. Przypominało mi prawieczne symbole płodności. Obiecywało rozkosz, zniewalało. Jej srom pokrywała błyszcząca warstewka potu i podniecenia. Zapach jej kobiecości budził we mnie szaleństwo i ból.

Pragnąłem jej tak, jak chory na raka pragnie morfiny.

Wciąż nie mogłem nazwać jej zapachu. Nie potrafiłem zdefiniować elementów tej mieszaniny pragnienia i spokoju. Perwersji i niewinności. Kobiecość i dziewczęcość walczyły w nim o pierwszeństwo. Nie wiedziałem, czy chcę ją pokochać, czy przelecieć.

„Więc?” upomniała się cicho. Zachwiała mrokiem, przerwała ciszę, bańka moich myśli pękła. Znów ją widziałem – Sylwię, przyjaciółkę mojej młodszej siostry, śliczną dziewczynę.

Dwa lata temu chodziłem z Justyną. Była jedną z tych dziewczyn, których pragniesz, mimo że nie powalają urodą. Była pożądaniem, kobiecością, spełnieniem, obietnicą. Była młodzieńczą fantazją, seksowną sąsiadką, ponętną koleżanką starszej siostry, pociągającą nauczycielką plastyki, młodą pielęgniarką z bilansu ósmoklasisty, napaloną policjantką z kajdankami przy spodniach. O takich kobietach śnisz najmroczniejsze erotyczne sny, do których boisz się powracać za dnia.

Nie była pięknością. Trochę za gruba, zbyt niska, o piersiach zbyt dużych. Jednak coś kryło się w jej ciele. Coś, co nie pozwalało ci oderwać od niej wzroku. Od ust, które obiecywały najlepszą laskę w twoim życiu, od piersi, w których chciało się utonąć, od kołyszącego się leniwie tyłka, nęcącego twój wzrok.

Zresztą nie tylko o wygląd chodziło. Justyna zachowywała się tak, jakby była najlepszą kochanką świata. Wyzywała, obiecywała, kusiła. W jej radosnych, pełnych życia słowach zawsze kryło się drugie dno, prowadziła wieczną grę o dominację. Gdy się śmiała, to tak, jakby śmiała się tylko dla ciebie, jakbyś był jedynym mężczyzną na świecie, którego pragnie. W jej oczach zaś kryło się zrealizowanie fantazji. Przyrzekały zapomnienie. Szaleństwo. Dzikość.

Justyna uwielbiała się pieprzyć. Choć miała przede mną tylko kilku facetów, i jedną czy dwie dziewczyny, zrobiła niemal wszystko o czym napisać można w scenariuszu filmu porno. W łóżku była nieokiełznana. Gdy się rozbierała, jej nagość obezwładniała i zmuszała do posłuszeństwa. Robiłeś wszystko czego chciała. Przełamywałeś przy niej ostatnie zakazy. A gdy dochodziłeś do momentu, w którym wcześniej obiecywałeś sobie, że nigdy się w nim nie znajdziesz, postępowałeś krok dalej, tylko po to, by ujrzeć ją szczytującą, wyginającą się w łuk, krzyczącą lub omdlewającą, by posmakować soków jej rozkoszy, zobaczyć wzniesione ku niebu piersi, poczuć paznokcie wbijające się w plecy, przytulić się do jej gorącego, mokrego ciała, wciąż pulsującego spełnieniem i usłyszeć ciche, dziewczęce „dziękuję”, po którym czułeś się jak barbarzyńca przynoszący do domu zwłoki pokonanego gołymi pięściami tygrysa.

Kiedyś, gdy leżałem przy niej wycieńczony, poprosiła byśmy poszli na to spotkanie, chciała spróbować.

Nie wiem czy ją kochałem. Czasami, gdy jej nie było, gdy masturbowałem się, wyobrażając sobie seks z nią, myślałem, że nie można bardziej pragnąć drugiego człowieka. To uczucie odległe od miłości.

Ale raz, może dwa, leżąc przy niej, wsłuchany w jej oddech, czując jej żar i pragnienie, wiedziałem, nie myślałem, ale wiedziałem, że chcę tu być już zawsze, że nigdy nie chcę znaleźć się w innym miejscu i innym momencie swego życia. Gotowy byłem zaryzykować wszystkie przyszłe przeżycia, by zastygnąć w wieczności. I to była miłość. Lecz jeden czy dwa momenty w ciemnościach nocy to trochę za mało.

Dlatego się zgodziłem.

Był listopad. Świat zalany zimnym deszczem odstraszał swoją ohydą. Zza ciężkich, stalowych chmur nie prześwitywało słońce – jedynie smutny blask oszukujący dzień. Brudny, błotnisty śnieg oblepiał ubrania, które szybko stawały się mokre i niewygodne. Idąc na spotkanie pragnąłem tylko już dotrzeć, przestać iść, wyschnąć i znaleźć się w ciepłym miejscu, lecz gdy dotarłem zatęskniłem za chłodem.

To był taki sam blok, jak wszystkie postkomunistyczne klockowate koszmary, które znasz. Straszący pustymi, zimnymi korytarzami, obszarpaną elewacją, rdzewiejącą windą. Na osiemdziesięciu metrach normalnego, czteropokojowego mieszkania zebrało się kilkadziesiąt napalonych osób. Kiedy weszliśmy większość była już naga.

To mieszkanie przypominało mi mieszkanie moich rodziców – te same, nieco już zżółkłe firanki i stare, poszarpane zasłony wiszące na wysłużonych żabkach; ten sam zapach papierosowego dymu, wymieszany z ogórkową i mielonymi kotletami; skrzypiące, nigdy niesmarowane drzwi do pokoi, ze śladami po taśmie klejącej na szybach, jeszcze z czasów, gdy dzieci, chcąc ochronić swoją prywatność, zalepiały je plakatami; cerata na kuchennym stole, a na niej plastikowe, owalne podkładki pod talerze upstrzone pocztówkowymi widokami jakiegoś obcego kraju; wiszące na ścianie obrazy – jelenie na rykowisku, dzieci z kwiatami, martwe natury, przewidywalne i przerażające; wysprzątana, błyszcząca toaleta zapełniona ręcznikami, suszącym się nad wanną praniem i przyborami do golenia; stare, tracące już puszystość, przygaszone dywany, a pod nimi drewniany, przetarty codziennymi wędrówkami parkiet, któremu przydałaby się odnowa; pomalowane na biało ściany, bielsze w trudno dostępnych miejscach, wyblakłe przy meblach, poprzebijane gdzieniegdzie gwoździami…

W tej dekoracji normalności spacerowali i pieprzyli się ludzie. Normalni, codzienni, zwykli. Starsi i młodsi, z brzuchami i bez. Większość z nich człapała w skarpetkach, niektórzy przynieśli klapki. Ojcowie rodzin, z żonami o obwisłych piersiach, oglądali się za młodszymi koleżankami, czekali na moment, gdy te spojrzą na nich z aprobatą i pozwolą raz jeszcze powrócić do nastoletniej młodości. Matki po kilku porodach, o dużych, obwisłych piersiach i brzuchach, poznaczonych rozstępami i bliznami po cesarce; chętne i dostępne, z rzadka przyglądające się lub rozmawiające, zazwyczaj obciągające komuś lub posuwane leniwie od tyłu, wzdychające cicho, zadowolone, że załapały się na jeszcze jedno, królewskie rżnięcie. Wyzywające dwudziestki i trzydziestki, najczęściej samotne, poszukujące mocnych wrażeń, pakujące się pomiędzy kilku mężczyzn, by poczuć ich we wszystkich otworach; czasami dające się łaskawie wylizać jakiemuś brzuchatemu ojcu, masturbującemu się przy tym rozpaczliwie. Pary, takie jak ja i Justyna, trochę przestraszone, ale niesamowicie podniecone, trzymające się razem i przyglądające wszystkiemu z zafascynowaniem, potrzebujące akceptacji partnera, zanim przyłączyły się do jakiejkolwiek zabawy. I ta dziewczyna, może dziewiętnastoletnia, przyklejona do jakiegoś dwudziestokilkulatka, trzymająca go kurczowo za ramię, przerażona, speszona, zgaszona, olśniewająca swoją młodzieńczą urodą, gładkością skóry, twardością piersi, niewinnością zapachu; mężczyźni oglądali się za nią lubieżnie, kobiety ze złością, lecz nie widziałem żeby przyłączała się do kogokolwiek, raz tylko, nieśmiało oddała się swojemu mężczyźnie na oczach innych, pozwalając by onanizowali się w półokręgu nad jej młodym ciałem.

Pamiętam…

Pieprzyłem Justynę razem z jakimś facetem. Był w niej demon, którego wcześniej nie znałem. Gdy poczuła w sobie drugiego penisa, wierzgnęła, jęknęła, oszalała. Posuwaliśmy ją długo i powoli, próbowała jeszcze pieścić kogoś dłonią. Reszta stała w okręgu nad nami, czułem ich wzrok na sobie niczym biegające pod ubraniem robactwo, te spojrzenia przewiercały mnie z zazdrością. Gdy pozwoliła, dochodzili na jej twarz i plecy. Wyślizgnąłem się z niej i wyszedłem z pokoju, nie doszedłszy. Zostawiłem ich z nią – rozpaloną, rozedrganą, mokrą, nieobecną, błądzącą dzikim wzrokiem po otaczających ją członkach.

Pamiętam…

Pieprzyłem jakąś czterdziestkę. Kiedy na mnie wsiadła, próbowała mi się przedstawić. Nie miałem zamiaru jej słuchać. Opadała na mnie mocno, ze złością, jakby chciała przybić mnie do krzesła. Jej mąż masował swojego wielkiego kutasa tuż obok. Był wielki, zastanawiałem się, dlaczego żona pragnie innych, mając takie monstrum w domu. Gdy podszedł by się przyłączyć, spasowałem przerażony tymi rozmiarami. Zostawiłem ich samych, słysząc jeszcze jak prosi go, by wsadził jej w tyłek.

Pamiętam…

Pieprzyłem tę dwudziestokilkulatkę o agresywnej urodzie. Podeszła do mnie, klęknęła i bez słowa zaczęła obciągać. Położyłem jej dłonie na włosach i nadałem rytm. Później przewróciłem na dywan i na nim wziąłem, mocno, brutalnie, aż wiła się pode mną. Po chwili przyciągnęła jakiegoś kolesia, usiadła na mnie a jemu ssała. Słyszałem jak przełyka spermę ze śliną, widziałem, jak przezroczysto-biała maź spływa jej po brodzie i kapie na piersi. Gdy doszła, zaczęła przeklinać, krzyczeć jakieś bzdury. Upadła na moją klatkę przyklejając się do mnie sokami obcego mężczyzny. Pozwoliłem jej leżeć, wciąż sztywny w jej wnętrzu.

Pamiętam…

Znalazła nas Justyna i wzięła do łazienki. Kochaliśmy się tam we trójkę, choć bardziej one ze sobą. Patrzyłem jak dotykają swych piersi, brzuchów i cipek. Kiedyś Justyna mówiła o kobiecym ciele i teraz, w jej ruchach, widziałem tę fascynację, zachwyt . Z rzadka dołączałem się, smakując którejś z nich, lub pozwalając, by we dwie lizały mi fiuta. Wtedy doszedłem pierwszy raz, na ich usta, złączone na członku w lesbijskim pocałunku. Połykały nasienie, a Justyna, mimo że nie przepadała za tym smakiem, oblizywała policzki tej kobiety. Zostawiłem je same i wziąłem prysznic. Gdy skończyłem, one wciąż miętosiły się na pralce, wyszedłem, wpuszczając jakiegoś napalonego małolata. Musiał długo czekać pod drzwiami.

Pamiętam…

Postawiła mnie znów gospodyni domu – dojrzała, niemal pięćdziesięcioletnia, mała kobietka o figlarnym uśmiechu. Ssała mnie kilkanaście minut, zanim stałem się na powrót twardy. Wtedy poprosiła o anal. Była ciasna i gorąca, wypełniałem ją w pełni. Jęczała z rozkoszy i bólu. Posuwałem ją na biurku, na którym najprawdopodobniej któryś z jej synów kilkanaście lat temu rozwiązywał zadania z matematyki. Wciąż widać było gdzieniegdzie ślady po długopisie, kiedy znudzony nauką nastolatek bazgrał na drewnie. Gdy posuwając ją odczytywałem te hieroglify – serduszka, skróty, samochodziki i jakieś równania – ona błagała bym zalał ją spermą. Nie mogłem dojść. Gdy wychodziłem, zostawiając ją dyszącą, niespełnioną na biurku, zaczepiłem faceta z wielkim kutasem. Rozochocony, pełen sił dopadł do niej i zaczął pierdolić, a ona znów błagała o spermę.

W końcu wylądowałem w kuchni, w której zmęczeni uczestnicy imprezy odpoczywali przed kolejnymi rżnięciami. Stali w tych śmiesznych skarpetkach, nago i palili papierosy. Elemy, marlboro, westy – droższe, porządniejsze marki. Popijali czarne specjale z puszek lub czerwone wino za piętnaście złotych. Nie dotykali się, to była strefa bez seksu. Mężczyźni zwisali leniwie, kobiety zaś wycierały się papierowymi ręcznikami z potu, spermy i własnych soków. Przy otwartym oknie – dbał o to gospodarz, by dom nie zaszedł dymem i meble nie śmierdziały następnego dnia – ci normalni ludzie wyglądali, jakby znaleźli się tu przez przypadek, w rzeczywistości, z którą na co dzień nie mają nic wspólnego. Wymieniali puste myśli o twórczości Coelho, Carrolla, Wiśniewskiego, Grocholi, Dana Browna i Ruiza Zafona, o nowych płytach Budki Suflera, Maanamu, Madonny, Offspringa i kolejnej, mdłej i nijakiej składance T. Love. Dyskutowali o Lisie Tomaszu, Dorocie Gawryluk i Pospieszalskim, o gościach ich programów wygłaszających bulwersujące tezy. Opowiadali sobie kolejne odcinki „M jak Miłość”, „Na Wspólnej”, „Prison Break” i „Lost”, krytykowali najnowsze filmy Spielberga i Toma Cruisa, nie doceniali Martina Scorsese, rozpływali się nad kreacjami Leonardo di Caprio, choć zastrzegali, że przeskrobał sobie „Titanickiem”. Omawiali artykuły z Polityki, Wprost i Gazety Wyborczej, z rzadka tylko, gdzieniegdzie wybuchały gorętsze spory o politykę braci Kaczyńskich i opozycyjny obstrukcjonizm Platformy. Jeden czytelnik Naszego Dziennika demonstracyjnie wyszedł, by w pokoju obok przelecieć żonę swojego współrozmówcy. Ich słowa unosiły się w pomieszczeniu i wypełniały mój umysł, jednak nie potrafiłem się na nich skupić. Nie wciągnęła mnie dyskusja o polityce wschodniej prezydenta, ani o sankcjach Unii wobec Rosji, nie zafascynowała mnie walka Hillary z Obamą, ani kilku zdaniowa recenzja najnowszej powieści Prachetta wygłoszona przez śliczną dwudziestokilkulatkę, prawdopodobnie polonistkę. Pozwalałem by mówili do mnie, uśmiechałem się i przytakiwałem, wygłosiłem kilka okrągłych zdań o miałkości polskiej lewicy, o talencie literackim Dukaja, kilka słów wtrąciłem do rozmowy o „Ekipie” Agnieszki Holland, lecz były to tylko grzeczności, podtrzymujące rozmowę pozbawione treści wypełniacze.

Pamiętam…

W kuchni znalazła mnie Justyna i wyciągnęła do któregoś z pokoi. Tam, jej nowa koleżanka oddawała się kilku mężczyznom. Pozostawione same sobie żony patrzyły na to z zazdrością. Ciągnąc mą dłoń Justyna przyłączyła nas do kotłowaniny. Kazała się wziąć od tyłu, by mogła całować się z tamtą. Ktoś podsunął im kutasa, lecz polizały go tylko i znów wróciły do siebie. Ta druga była już mokra, nasienie spływało po jej twarzy, szyi i piersiach, lecz ona przyzywała kolejnych i pozwalała im spuszczać się na siebie, co bardziej opornych ssała i połykała. Justyna, całując się z nią, musiała smakować spermę tych mężczyzn, a ja, nieobecny, posuwałem ją od tyłu ze spuszczonym wzrokiem, zafascynowany widokiem mojego członka znikającego między jej dużymi wargami. Byłem pusty.

W końcu, poprosiłem, żeby wzięła mnie do ust i tam skończyłem, trzymając jej głowę przy swoich lędźwiach. Przełykała powoli, głośno, ku uciesze tych ludzi, oblizując się po wszystkim ze smakiem. Fałszywie, jak kiepska aktorka porno w produkcji za pięć złotych. Zaspokojony pocałowałem ją w podzięce i zapytałem czy idziemy. Chciała zostać jeszcze, kiwnąłem. Ktoś właśnie brał ją analnie i pytał, czy nie mam wazeliny lub przynajmniej kremu Nivea.

Znów trafiwszy do kuchni, olałem dyskusję o przyszłości Polski. Wszystkie wielkie tematy są puste, gdyż żadna dyskusja nie ma sensu. Wszystkie słowa to kłamstwa. Śmiać mi się chciało z tych brzuchatych ojców, którzy w kapciach, ze zwisającymi fiutami rozmawiali o przyszłości narodów. Przypominali ubogich krewnych Leppera i Łyżwińskiego, parodię Clintona, dalekich kuzynów Berlusconiego. Wsłuchane w ich akademickie oczywistości kobiety, wciąż pachniały nasieniem, odbijało im się spermą. Pomiędzy jednym rżnięciem a drugim, zachodziły do kuchni, by przegryźć kanapkę z serkiem i ogórkiem, chipsa, kilka słonych paluszków i zapić to ciepłą herbatą z plastikowego kubeczka.

Pamiętam…

Byliśmy puści i nadzy. Zredukowani do ciał, ust, piersi i członków. Klejący się od spermy – oblepieni byliśmy kłamstwem. Nie było wśród nas wartości, miłości ni wiary. Krążyły tylko słowa puste niczym puszki po piwie. Nazywaliśmy siebie kochankami, ale byliśmy zaledwie echem po bohaterach kiepskich, niemieckich filmów porno. Powykrzywiani w nijakiej ekstazie spuszczaliśmy się na plecy, brzuchy i twarze kobiet, których nie znaliśmy. One zaś udowadniały sobie swą kobiecość oddając się obcym, gdyż tylko tak potrafiły. Nasz czas nas stworzył, ten wiek, ta kultura. Stworzyły nas wojny i okupacje, rewolucje i powstania, krew naszych przodków przelana na ulicach Warszawy. Przez wieki dążyliśmy do tego punktu, oto było zwieńczenie dzieła. Wiśnia na torcie cywilizacji. Ponad nami był tylko mrok. Ostateczna rewolucja obyczajowa działa się w tym mieszkaniu. Na osiemdziesięciu metrach zasłanych brzydkimi ciałami kopulujących ze sobą gorączkowo obcych. Byliśmy zrealizowanym marzeniem feministek, porno snem każdego mężczyzny, wcieleniem demokratycznego prawa do pieprzenia. Wyzwoleni i jałowi, bogacze pozbawieni wszystkiego.

Pamiętam…

Chciałem się umyć i ubrać, lecz łazienka była zajęta. Zapukałem więc bez większych nadziei. Otworzyła. Półnaga, rozmawiała przez telefon, kiwnęła bym wszedł. Nie mogła mieć więcej niż dziewiętnaście lat. Była sama.

„Nie mamo, nie wrócę wcześniej” mruczała do telefonu, gdy obmywałem fiuta. Smarkała dziecinnie powstrzymując łzy.

„Jesteśmy z dziewczynami u Marty, chyba tu przenocuję” tłumaczyła się, przecierając chyba oczy. Miała na sobie tylko białą, dziewczęcą bieliznę, o rozmiarze tak małym, że podejrzewałem zakupy w Smyku. Była drobna i koścista, nieco zbyt chuda, kanciasta. Małe, sztywne piersi, które w zasadzie nie potrzebowały stanika, prześwitujące, koronkowe majtki skrywały pozbawione włosów łono. Wyglądała jak dziecko.

„Nie no, daj spokój, nie piję, przecież ci obiecałam”. Wsłuchiwałem się w jej słowa, obmywając twarz, pachy i brzuch. Miała wysoki, piskliwy głos, na skraju złamania.

„A co z tatą? Wszystko w porządku? Nie bolą go już korzonki?”. Jej broda i ramiona drżały, ciało przechodziły zimne dreszcze. Wyglądała jak nieszczęsna ofiara przemocy domowej, jak kot skryty w rogu obcego pokoju. Jej drobne ciało i dziecięca bielizna podniosły mnie na nowo, pragnąłem jej.

„Nie no, mówiłam ci, że spoko z tą sprawą, poprawię to koło następnym razem, daj spokój to pierwsze kolokwium, żadna tragedia” tłumaczyła, gdy podszedłem do niej i położyłem rękę na tyłku. Zadrżała, lecz nie odgoniła mnie.

„Ten profesor jest nienormalny mamo, wszystko musi być tak jak chce” mówiła spięta gdy wkładałem palce pod materiał i dotykałem jej sromu.

„Nie bój się, poprawię” obiecywała, gdy wsuwałem je w nią. Drugą ręką rozpinałem stanik.

Odwróciła się do mnie, „Muszę kończyć mamo, Marta mnie woła” wyszeptała z miłością, starając się, by moje palce w niej nie zniekształciły jej głosu. Duża, pusta i samotna łza spłynęła po jej policzku.

„Kocham cię, pa” poczułem jej drżącą dłoń na fiucie.

Pieściliśmy się długo, niepewnie. Roztapiałem jej strach i samotność. Coś szeptała, mówiła, płakała. Masując mnie, opowiadała historie ze szkoły, anegdoty o koleżankach, tłumaczyła jak się tu znalazła. Obejmowałem ją mocno i przyciskałem do siebie. Wtulała się we mnie jak dziecko w ramiona ojca.

Gdy rozpychałem palcami jej ciasność, jęknęła po raz pierwszy. Wtedy wziąłem ją na pralce. To był pierwszy seks jaki miałem tej nocy, wcześniej tylko pierdoliłem. Kochałem ją powoli, delikatnie, zainteresowany jej dobrem. Była ciasna i chętna, wilgoć jej gorącego wnętrza zapraszała. Całowała zachłannie, po gówniarsku, wpychając język do gardła. Odpowiadałem na te pocałunki ostrożnie, szarmancko, co jakiś czas kąsając jej wargi, cmokając policzki, zlizując dziewczęce łzy. Oplotła mnie nogami i przyciągnęła do siebie.

W pustej łazience tego strasznego mieszkania, nasze dźwięki były jedynymi dźwiękami, odcięliśmy się od tamtych krzyków, jęków i charknięć. Kciukami masowałem jej małe piersi, piszczała cicho, gdy ściskałem sutki. Objąłem ją, podniosłem i nadziałem na siebie. Do końca. Chciała krzyknąć, westchnęła. Jej orgazm był długi i cichy. Poczułem tylko skurcze na członku i paznokcie wbijane w plecy, nie przestawałem się ruszać. Wywinęła się z mych objęć, piątkami uderzyła o piersi, opadła. W końcu opuściłem ją znów na pralkę i zwolniłem. Uspokajała się powoli, pozwalałem, czując jej skurcze, nie musiałem się poruszać, by było mi dobrze.

Zatrzymani w spełnieniu, czekaliśmy na siebie. Po chwili ruszyła, przycisnęła się do mnie i pozwoliła wykorzystać.

„We mnie” wyszeptała pomiędzy stęknięciami. Doszedłem.

Staliśmy tak wymęczeni. Nasze oddechy łączyły się w jedno. Przytulałem ją mocno.

Obudziło nas pukanie. „Natalia?” wołał jej facet.

Wyszedłem z niej i postawiłem na ziemi. Biała stróżka spermy splamiła jej udo.

„Już wychodzę” odpowiedziała sięgając po papier toaletowy. Podtarła się ruchem tak oczywistym, że aż wulgarnym. Pocałowała mnie mocno. Przez chwilę znów miałem szesnaście lat, znów byłem w liceum, Agata Wilk, w której kochałem się przez rok, zbiega po schodach swej klatki schodowej, w małej dłoni ściska walentynkę ode mnie, rzuca mi się na szyję i całuje z miłością.

„Dzięki” wyszeptała Natalia.

Spotkałem ją znów, kilka godzin później, gdy Justyna w końcu dała namówić się do wyjścia. Podeszła się pożegnać.

„Miło było cię poznać” powiedziała wsuwając mi w dłoń karteczkę.

„Dziękuję” dodała.

Kiedy znów ogarnął nas chłód listopada, dziękowałem światu, że istnieje, że nie jestem skazany na wieczność w tamtym mieszkaniu. Justyna, wycieńczona, spełniona, senna wisiała na mym ramieniu. Nie potrafiłem już o niej myśleć z miłością. Już zawsze widziałem ją w tamtych pokojach – dziką, wulgarną, błyszczącą od spermy, posuwaną przez obcych facetów, uśmiechającą się lubieżnie nad moim fiutem. Piękne, łaszące się do samców zwierzę, wsłuchane w instynkty.

„Zadzwoniłeś do niej?” spytała Sylwia, a ja nagle wróciłem z tamtej zimnej listopadowej nocy w żar nocy zupełnie innej.

„Nie, zgubiłem numer” odpowiedziałem. „Wygrałem?”

„Tak” wyszeptała wstając…

Przejdź do kolejnej części – Tamta noc 5/6

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Wygrał…

2-0 wg mnie 😉

Świetne, pełne wyuzdanego sexu – nie to złe słowo, pełne ostrego pieprzenia bez uczuć i zachamowań rodem z taniego niemieckiego porno.

daeone

Tak na marginesie… Mefisto – zdjęcia Calvato pasują idealnie. Są niesamowite.

Ta część, jak na razie najlepsza ze wszystkich, kojarzy mi się mocno z powieściami Michela Houellebecqa. Orgia jako ostatni stopień rozwoju społeczności ludzkiej, optimum osiągnięte przez upadek – to wizja bardzo w stylu tego pisarza. Podejrzewam, że Autor inspirował się "Cząstkami elementarnymi" lub "Platformą" – i bardzo dobrze, bo jeśli już czerpać, to od najlepszych! W dodatku wszystko to zostało umieszczone w polskim kontekście. A więc zamiast klubu swingersów – zwykłe mieszkanie w wielkiej płycie. Wonie, dźwięki, obrazy – realizm posunięty do granic turpizmu. Wolność i promiskuityzm jako źródło cierpienia – w gruncie rzeczy bardzo to konserwatywna wizja (Houellebecq też jest konserwatystą, choć swoje przesłania ubiera często w pornograficzne formy). No i bohater, jakby żywcem wyjęty z prac psychoanalityków – zawieszony między dwoma skrajnymi wersjami kobiecej seksualności – agresywną, dominującą i budzącą grozę modliszką (Justyna) oraz uległą, ciepłą, dziewczęcą i niejako dziewiczą świętą (Natalia). Ta pierwsza go kastruje, ta druga pozwala mu być prawdziwym mężczyzną i czułym kochankiem. Ale nie na tyle, by zachował jej numer…

Smakowite! Szkoda, że historia ta przekroczyła już połowę i nieubłaganie zmierza do końca.

Pozdrawiam
M.A.

Tak, inspirowałem się nieco "Cząstkami elementarnymi". I tak, też uważam, że Houellebecq jest w gruncie rzeczy konserwatystą. Ale w takim rozumieniu, każdy z nas jest konserwatystą, bo czy nie każdy chce być szczęśliwy i spełniony w jakimś związku z drugą osobą?

Napisz komentarz