Wielka gra II (Foxm)  3.71/5 (40)

47 min. czytania
grafika wykonana przez MRT_Grega

grafika wykonana przez MRT_Grega

Od Autora: Poniższe opowiadanie jest kontynuacją tekstu „Wielka Gra Rozdział I”. Link do części pierwszej dostępny TUTAJ

***

Admirał Wilhelm Canaris był zaniepokojony. Zwołane w trybie pilnym spotkanie nie wróżyło niczego dobrego.

Siedząc na tylnej kanapie nie rzucającego się w oczy czarnego volkswagena usiłował stłumić narastający w nim niepokój.

Celem jego podróży był Berghof. Canaris bywał tam wielokrotnie. Olbrzymia willa położona na stoku Oberzalsbergu była jednocześnie domem i oficjalną rezydencją Adolfa Hitlera.

Samochód z wolna wspinał się po  krętej górskiej szosie.

Nie on pierwszy z resztą, od strony Berchtesgaden pojazdy nadjeżdżały w regularnych, dziesięciominutowych odstępach. Do tego malowniczo spokojnego zakątka Alp zjeżdżali się najważniejsi ludzie Trzeciej Rzeszy. Ta wyjątkowa koncentracja miała nie przyciągać ciekawych spojrzeń, dlatego też przykazano zachowanie daleko idącej dyskrecji. Admirał wiedział, że nie wszyscy zastosowali się do polecenia, jadący przed nim w swoim ostentacyjnie  luksusowym kabriolecie Herman Göring  , aż za bardzo rzucał się w oczy. Inna sprawa, że dwudziesty drugi dzień sierpnia był dość ciepły. Admirał przypuszczał, że łasy na każdy rodzaj przyjemności lotnik po prostu nie mógł oprzeć się pokusie wygrzania swojego olbrzymiego cielska w słońcu.

Dla zabicia czasu szef wywiadu wojskowego zajął się obserwacją górskich pejzaży przesuwających się za oknem, jednak tym razem nawet widok niewzruszonych od tysięcy lat szczytów, całkowicie obojętnych na zawirowania historii nie przyniósł mu tak oczekiwanego ukojenia. Sylwetka wielkiej alpejskiej rezydencji o spadzistym dachu, pobudowanej z grubo ciosanego kamienia przybliżała się z każdą minutą.

Droga kończyła się wjazdem do garażu, umieszczonego pod tarasem widokowym przeznaczonym dla gości. Dalej trzeba było iść piechotą. Admirał wysiadł z samochodu, zdecydowanym gestem nakazując swojemu kierowcy pozostać na miejscu.

Pokonawszy wewnętrzne schodki natknął się na jednego z żołnierzy Leibstandarte Adolf Hitler, osobistej ochrony Führera, który z szacunkiem podniósł  dłoń w geście nazistowskiego przywitania.

Po wejściu do budynku przez masywne drzwi przyozdobione swastyką admirał poczuł, że mimo ciepła panującego na zewnątrz doskwiera mu chłód. Przestronne przejście w kształcie półkola, było w istocie pozostałością oryginalnej góralskiej siedziby, którą po wyprowadzce Hitlera systematycznie przebudowywano i rozbudowywano, by w końcu nadać jej obecny kształt wystawnej rezydencji. W tym swoistym przedpokoju najwięcej miejsca zajmowało kilka drewnianych szaf, gdzie przechowywano kopie mniej istotnych dokumentów, którymi kanclerz zajmował się w czasie pełnienia urzędu. Z wysokiego sufitu majestatycznie zwisała krwistoczerwona flaga tysiącletniej Rzeszy. Gospodarz tego miejsca wprost uwielbiał eksponować symbole niemieckiej potęgi, im bardziej onieśmielające zaproszonych gości, tym lepiej.

Centralnym punktem domu była jednak Wielka Sala – ogromny pokój, zajmujący niemal całą powierzchnię parteru. Na dwustu metrach kwadratowych Hitler kazał urządzić swoje biuro, które w razie potrzeby można było szybko przemienić w wystawny salon. Eksponowane miejsce w Wielkiej Sali zajmował ogromny stół, przy którym Hitler tak lubił perorować o najistotniejszych sprawach w państwie. Dalej był misternie wykonany globus na kółkach, który czasem spełniał również funkcję podręcznego barku dla gości, gdyż Wódz był całkowitym abstynentem. W skład skromnego umeblowania wchodziły również dwie szklane szafy, w których składowano zabytkowe okazy broni oraz zestaw ceramiki. Bardziej domowy charakter nadawały gabinetowi: zegar stojący  w rogu, tuż przy wejściu, legowisko ulubionego psa Führera  – owczarka niemieckiego Blondi – oraz  stolik do kawy, otoczony fotelami obitymi białą skórą, umiejscowiony tuż przy oknie.

Olbrzymie – zajmujące całą ścianę okno – było największym atrybutem tego miejsca. Dzięki sprytnemu pomysłowi inżynierów, można je było zasłonić żaluzją, wykorzystując specjalnie zaprojektowaną korbę obsługującą niewielki mechanizm. Kiedy żaluzja była odsłonięta, lokator gabinetu i jego goście mieli możliwość obserwowania zapierającej dech w piersiach panoramy wiecznie ośnieżonych alpejskich szczytów. Widok czarnej szczeliny przepaści, zdającej się być na wyciągnięcie ręki, potrafił hipnotyzować na długie godziny.

Dotarłszy na miejsce Canaris nie miał szansy na kontemplowanie wspaniałości widoków. Sala wprost pękała w szwach. Pięć rzędów równo ustawionych obok siebie krzeseł było w większości wypełnionych. Admirał nie dopominał się o miejsce w pierwszych dwóch rzędach, gdzie stłoczyła sie generalicja, usiadł najbliżej drzwi, zajmując jedno ze skrajnych miejsc w piątym. Führer przybył na spotkanie w otoczeniu trójki swoich adiutantów. Zdawał się być w dobrej formie. Ubrany był w polowy mundur w zielonkawym kolorze i ciężkie oficerki z czubkami wypastowanymi tak dokładnie, że można było się w nich przeglądać. Całości dopełniała opaska SS zdobiąca podrygujące w  takt kroków ramię Wodza. Można było odnieść wrażenie, że ogląda się kadr z podręcznikowo zrealizowanej kroniki filmowej.

Hitler zatrzymał się mniej więcej po środku sali, obrzucił długim spojrzeniem siedzących w pierwszym rzędzie wojskowych, wystudiowanym ruchem poprawił doskonale widoczny przedziałek i rozpoczął:

– Muszą panowie wiedzieć, że przez ostatnie kilka lat nie ustawałem w wysiłku stworzenia znośnych relacji z Polską. Niemcy poczyniły wiele ustępstw w nadziei na odwzajemnienie. Jednak nie doczekały się niczego! Dlatego teraz będziemy przemawiać przy pomocy naszej siły. Polska musi zostać skarcona za swoje niezdecydowanie. Polacy muszą zniknąć raz na zawsze! – w tonie głosu Hitlera, zadźwięczała charakterystyczna agresywna nuta, która na masowych wiecach elektryzowała tłumy. W dniu dzisiejszym podpisałem rozkaz nakazujący realizację planu „Fall Weiss”.

Canaris nagle zrozumiał dlaczego temu spotkaniu nadano tak niezwykłą rangę. „Fall Weiss” był to kryptonim planu zakładającego ofensywną wojnę przeciwko Polsce. Klamka zapadła, a Hitler mówił dalej:

– Jeśli Anglia i Francja zechcą się nam sprzeciwić, czego te zdegenerowane świnie na pewno nie uczynią, mamy wystarczający potencjał, żeby dać im odpór. Anglia i Francja, te dwa karaluchy współczesnego świata są w tym momencie nieistotne. Kluczowe dla wszystkich naszych planów jest usunięcie ropiejącego wrzodu, jakim stała się Polska.

Canaris rozejrzał się wokół, na twarzach zebranych nie widział entuzjazmu dla pewności Hitlera, co do faktu, że Wermacht jest w stanie podołać wojnie z trzema przeciwnikami jednocześnie. Niemniej wszyscy słuchali bardzo uważnie. Kilku spośród słuchaczy  złamało nawet wyraźny zakaz robienia notatek ze spotkania. Kolejnym zdaniom towarzyszył niejednostajny szmer stalówek trących o papier.

– Musimy podjąć ten heroiczny wysiłek już teraz. Za pięć lat, kiedy ja i Mussolini będziemy o pięć lat starsi, może być już za późno.

Admirał również zaczął notować i zaangażował się w tą czynność tak mocno, że drgnął zaskoczony, czując jak ktoś kładzie mu dłoń na ramieniu, jednocześnie się nad nim nachylając.

– Wilhelmie, powinniśmy porozmawiać.

Rozpoznał głos Reinharda Heydricha.

***

Oddalili się od  Berghofu już spory kawałek, idąc piechotą wzdłuż drogi dojazdowej. Ślady cywilizacji zostawili za sobą. Po swojej prawej mieli pas drzew, a po lewej skalną ścianę z głęboką na kilkadziesiąt metrów przepaścią.

– Pamiętaj mój przyjacielu, że dzieli nas spora różnica wieku, ja w swoim powinienem raczej porzucić myślenie o górskich eskapadach.

Żartobliwa uwaga admirała wywołała niewymuszony uśmiech na twarzy idącego obok Heydricha.

– Dbam o to, by nam nie przeszkodzono – odparł, poczym jakby w odpowiedzi na sugestię kolegi zatrzymał się.

– To się chwali, ale sprawy wymagające odosobnienia zazwyczaj przysparzają zmartwień.

– Nie tym razem. Tym razem odnieśliśmy sukces.

– My ? – powtórzył Canaris, czując jednocześnie, że szykuje się coś niedobrego.

Jeżeli twórca SD był z czegoś zadowolony tak bardzo, by urządzać sobie spacer po górach  znaczyło to, że nadciągały niemałe kłopoty.

– Ja odniosłem – uściślił Heydrich, a ktoś dobrze go znający mógł w jego głosie wyczuć satysfakcję.

Dwaj wielcy rywale patrzyli sobie przez moment w oczy, stojąc niebezpiecznie blisko krawędzi górskiej przepaści. Zimne niebieskie oczy Heydricha zapłonęły na moment złowrogim blaskiem.

– Pamiętasz zamieszanie w Antwerpii? To wtedy zginęło w jakiejś mafijnej dintojrze kilku Niemców, moje biuro oskarżono o prowokację, Musiałem odsunąć jednego oficera.

Oczywiście, że pamiętał, tyle, że nie była to żadna mafijna dintojra, jak twierdził Heydrich. Całość była starannie zaplanowaną intrygą, mającą doprowadzić SD do „Białej Nałożnicy”, zaginionego płótna z przed wieków. Arcydzieło ostatecznie nie trafiło do Heydricha. Dzięki brawurowej akcji jednego najlepszych ludzi Canarisa obraz przejęła Abwehra. Również na rozkaz admirała, rzadki eksponat powędrował z powrotem do prawowitego właściciela.  Postępując w ten sposób liczył na pozyskanie wdzięczności brytyjskiego ambasadora w Belgii oraz jego kontaktów w londyńskiej socjecie, które mogły bardzo dopomóc w zakulisowej partii, rozgrywanej przez słabą i rozproszoną antyhitlerowską opozycję. Heydrich jednak nie wiedział tego wszystkiego, więc na jego użytek ograniczył się do krótkiego:

– Tak pamiętam. Von Ribbentrop był wtedy naprawdę wściekły.

– Choleryk i malkontent – stwierdził Heydrich, a jego dobry nastrój bardzo szybko gdzieś uleciał. – Teraz ciska obelgi na czym świat stoi, bo Sowieci żądają linii demarkacyjnej biegnącej przez Warszawę. Wracając jednak do Belgii, wtedy prowadziliśmy równoległą operację o kryptonimie „Odrodzenie”.

Admirał uniósł brew w niemym pytaniu.

– Namierzyliśmy w Rzymie kanał przerzutowy Anglików. Księżulkami się posługują, wyobraź sobie. Udało się ustalić, że ktoś podający się za emisariusza wywrotowców działających w Berlinie – w tym miejscu Heydrich uśmiechnął się z wyraźnym pobłażaniem – chce nawiązać współpracę z MI6. Nie udało nam się znaleźć inicjatora całego przedsięwzięcia, ale bez trudu zastąpiliśmy go moimi ludźmi. Przekonali tych głupców, że gorąco pragną obalić Führera. Byli podobną deklaracją tak zachwyceni, że umówiliśmy się na małe spotkanie. Pańska Abwehra ma znaleźć prawdziwego wielbiciela tych londyńskich psów, tutaj w Rzeszy. Moi ludzie zajmą się brytyjskimi gośćmi z należytą starannością. Nie chcemy przecież, żeby ze strony dzielnej opozycji spotkała ich jakaś krzywda, prawda?

Wilhelm Canaris, jeden z najpotężniejszych ludzi w Rzeszy poczuł, że grunt nagle usuwa mu się z pod nóg, a żołądek zwija w supeł. Negocjując zwrot „Białej Nałożnicy’ jeden z jego zaufanych ludzi korzystał z pośrednictwa Stolicy Apostolskiej, przekazał w ten sposób prośbę o kontakt z brytyjskim wywiadem, by później wrócić do Berlina pod dalsze instrukcje dotyczące ewentualnych pertraktacji. Tylko ślepemu szczęściu zawdzięczał fakt, że najwyraźniej nie wpadli na niego ludzie Heydricha. A może wpadli i ta dyskretna rozmowa w górach ma zamknąć pętlę na szyi kogoś ważniejszego? Jego. Wilhelma Canarisa, prowodyra spiskowców. Jakkolwiek wyglądała prawda, wielki sukces SD oznaczał kataklizm. Cały wysiłek podjęty w Antwerpii poszedł właśnie w diabły, wielu ludzi – włączając w to jego samego – znalazło się w niebezpieczeństwie, a nadzieja na kanał wymiany informacji sięgający aż nad Tamizę umarła bezpowrotnie.

Heydrich  triumfował, a on nie będzie mógł wiele zrobić, by pokrzyżować mu szyki. Co najwyżej spróbuje storpedować powierzone mu śledztwo szukania prawdziwego emisariusza, a i to nie będzie proste.

– Oczywiście w tej sprawie jesteśmy do waszej dyspozycji – wypowiedzenie tego prostego zdania w sposób nie zdradzający jego stanu ducha wymagało od Canarisa nadludzkiego wręcz wysiłku. – Proponuję omówić całą sprawę jeszcze raz, jutro w biurze, a teraz wracajmy już.

Wyraźnie zadowolony z siebie Heydrich bez słowa kiwnął głową, przystając na propozycję.

Smętnie wlokący się u jego boku wielki rywal z wywiadu wojskowego bił się z myślami. Przegrał wielką batalię i miał tego pełną świadomość. Gdzieś na dnie duszy admirała pojawiła się iskierka nadziei, że może jego człowiekowi we Francji jednak się uda. Zgasła jednak bardzo szybko, jak gdyby zawstydziła się  własnej wątłości.

***

Przystojny brunet o czarnych oczach i ciemnej karnacji szybko dopełnił formalności przy pocztowym okienku. Obsługująca go młoda urzędniczka uśmiechnęła się przymilnie i otaksowała wzrokiem o kilka sekund dłużej niż było to konieczne.

Odwzajemnił uśmiech i skierował się w kierunku skrytek depozytowych. Posługując się własnym kluczykiem opróżnił zawartość tej oznaczonej numerem siedemdziesiątym. Pięć minut później, będąc już częścią składową gwaru paryskiej ulicy, zapoznawał się z zawartością skrytki.

Była w niej zwykła kartka, na której wykaligrafowano kobiecym pismem adres w ekskluzywnej dzielnicy miasta i trzy dodatkowe słowa:

„M tam będzie”.

Poczuł raptownie wzbierające w nim zadowolenie, jego wysiłki zaczynały nareszcie przynosić efekty.

Przybył do Paryża  w początkach marca. Zaopatrzony w oryginalne  dokumenty i pokaźną sumę pieniędzy, przystąpił do realizacji nowego zadania. Kurt Freiherr przeobraził się w Antoine’a Delongchampsa. Zaczął od wynajęcia mieszkania – wybór padł na trzypokojowe lokum, usytuowane w bezpośrednim sąsiedztwie parku Monceau. W następnej kolejności otworzył niewielką firmę budowlaną i na początek zatrudnił dziesięciu robotników. Ten ruch praktycznie wyczerpał fundusze w jakie wyposażył go admirał, ale był konieczny. Legalna przykrywka dla jego właściwej działalności musiała być solidna.

Pomysł okazał się trafiony, fasadowa firma już po miesiącu przyniosła pierwsze pieniądze. Stolica Francji była miastem, w którym wiecznie coś budowano lub konserwowano.  Przedsiębiorstwo bez większego trudu znalazło klientów. Pół roku od otwarcia interesu, jego ludzie  pracowali na trzech dużych budowach w obrębie miasta, a liczba zatrudnionych w firmie pracowników zwiększyła się do trzydziestu.  Paryż z pewnością był jednym z tych miejsc, gdzie można się szybko dorobić i jeszcze szybciej zbankrutować. Wyglądało na to, że w jego przypadku wciąż trwała hossa. Legalna działalność dawała Antoine’owi Delongchampsowi całkowitą niezależność finansową od jego berlińskich mocodawców, co było oczywiście niezwykle komfortowe dla wszystkich zainteresowanych. Kurier z gotówką może zdradzić lub zostać pojmany, własne źródło dochodów było o wiele pewniejszym rozwiązaniem.  Im mniej osób było wtajemniczonych w powierzoną mu misję, tym lepiej.

Od prawie pół roku starał się nawiązać kontakt z jak najwyżej postawionymi przedstawicielami miejscowego rządu, był jednym z – jak przypuszczał – kilku, bądź kilkunastu emisariuszy admirała Canarisa rozsianych po całym kontynencie. Zadanie było najwyższej wagi.

– Musi pan nakłonić do współpracy ludzi, którzy mają tam coś do powiedzenia – tłumaczył mu jeszcze w Antwerpii Canaris.– Musimy stworzyć działający w najściślejszej tajemnicy kanał wymiany informacji pomiędzy Paryżem, Berlinem i Londynem. Politycy czy dyplomaci są zbyt wolni, zbyt nieskuteczni – ciągnął dalej – a my nie mamy czasu na zabawę w chowanego. Nie tylko ja tak oceniam obecną sytuację. Z tego co wiem, Anglicy również są zaniepokojeni. Admirał Hugh Sinclair stworzył sekcję o kryptonimie „Z”, której podstawowym zadaniem jest nawiązanie kontaktu z  niemiecką opozycją.

Informacja o tym, że szef MI6 zmontował wewnątrz własnej organizacji zespół, który miał za zadanie działać zupełnie poza kontrolą rządowych biurokratów byłaby elektryzująca, gdyby nie ostatnie zdanie wypowiedziane przez Canarisa.

– Jeśli da się pan złapać Francuzom na robieniu czegoś, co nie przypadnie im  do gustu, pójdzie pan pod mur – powiedział admirał jednocześnie wręczając mu złożoną na czworo kartkę. – Gdyby wpadł pan w ręce naszych służb, to najpewniej wszyscy marnie skończymy. Na kartce, którą panu dałem są nazwiska kilku wpływowych osób, które mogą wprowadzić pana naprawdę wysoko. Niech pan zrobi z niej właściwy użytek.

Diagnoza admirała była w zasadzie trafna, choć sprawa tylko w teorii wyglądała na nieskomplikowaną. Wszyscy ludzi z listy byli politykami – w sumie siedem nazwisk. Różne opcje polityczne, ale szanse werbunku raczej jednakowo małe, Trzy pierwsze miesiące swojego pobytu w Paryżu spędził na  dynamicznym rozwijaniu fikcyjnej firmy budowlanej i mozolnym uzupełnianiu informacji o ludziach figurujących na powierzonej mu liście. W sześciu przypadkach jego trud poszedł na marne, za siódmym razem trafił.

Eric Blain był deputowanym zasiadającym w Zgromadzeniu Narodowym od 1928 roku. Jego kariera w szeregach Partii Radykalno–Socjalistycznej nie powalała na kolana. Niemniej jednak Blain cieszył się zaufaniem premiera, Édouarda Daladiera.  Rozpracowanie nawyków Blaina nie było proste, ale przyniosło ciekawe rezultaty. Wynajęty przez Antoine’a detektyw, nazwiskiem Louis, ustalił, że polityk regularnie odwiedza pewien dom rozpusty. Umówiona wcześniej stawka została wypłacona, plus specjalna premia za podanie dokładnej lokalizacji ulubionego burdelu Blaina.

Wieczorem pierwszego sierpnia wkroczył do dużej sutereny mieszczącej się w podwórku dobrze utrzymanej i stosunkowo nowej kamienicy. Obserwowały go dwie pary oczu. Jedna należała do draba pełniącego rolę odźwiernego, druga do kobiety uśmiechającej się do niego sztucznie.

– Nazywam się madame Timmer – oznajmiła niskim i przyjemnym dla ucha głosem. – Zdaję się, że widzę tu pana po raz pierwszy?

Zanim odpowiedział, zlustrował madame Timmer badawczym spojrzeniem. Była przysadzistą kobietą o bladej karnacji i szerokich biodrach, na których dość wydatnie uwypuklał się materiał pastelowo–zielonej sukni. Na szczególną uwagę zasługiwały z pewnością ciężkie, duże piersi nieomal wylewające się na wierzch tuż przed nosem rozmówcy. Miało się wrażenie, że te dwie naprawdę sporych rozmiarów półkule lada moment wyswobodzą się z krępującego je materiału. Nowy klient spojrzał bezczelnie, wprost na te dwa naturalne cuda. Czynił to po części po to, by nie wypaść z roli, a po części dlatego, że roztaczane przed nim widoki naprawdę były przyjemne dla oka. Całości jej postaci dopełniała pucołowata twarz i siwe włosy ułożone w modne loki. Wciąż uśmiechała się w jego stronę przymilnie, postanowił zatem zrewanżować się tym sam i również się uśmiechnął. Był to taki uśmiech, jaki zwykle gości na twarzach szukających szybkich przygód, znudzonych życiem kawalerów.

Madame Timmer zaklasyfikowała nowoprzybyłego jako całkowicie rutynowy przypadek, nic nadzwyczajnego. Ledwie zwróciła uwagę na jego odpowiedź.

– Mam nadzieję, że nie pożałuję.

– Oh, o to może być pan spokojny – odparła machinalnie, jednocześnie fachowym okiem oceniając zamożność stojącego przed nią mężczyzny. – Do pańskiej dyspozycji jest album ze zdjęciami, po wyborze którejś z naszych dam, proszę udać się do jednego z wolnych pokoi. Po kwadransie wybrana dziewczyna dołączy do szanownego pana, stawka wynosi sto franków za godzinę.

Skinął głową na znak, że wszystko zrozumiał. Pętla wokół Erica Blaina zamknęła się w tamtym momencie.

***

Znał ją pod imieniem Patricia. Ciemna karnacja, orzechowe oczy, w których głębi można się było bezpowrotnie zatracić, figura godna nastolatki, pomimo, że z pewnością dobijała trzydziestki, no i ten tyłeczek o idealnych proporcjach! No, może nie tak idealnych, zmitygował się w myślach Eric Blain, ale na pewno przyjemnie zaokrąglony we właściwych miejscach. Usłużna fantazja podsuwała mu tak dobrze znane obrazy, jej pupy, sporych piersi, które wydawały się jakby stworzone dla jego dłoni. Tak, zdecydowanie była jego ulubienicą, jej uroda w połączeniu z niesamowitą biegłością w tajnikach ars amandi, działały na niego niczym najlepszy narkotyk.

Zawsze wracał, zawsze wybierał trzeci pokój – najbardziej odseparowany od reszty – i zazwyczaj tą samą dziewczynę. Madame Timmer nie protestowała, gdy mijał ją bez słowa, kierując się wprost do drzwi znajdujących się na końcu korytarza. Stali klienci mieli u niej specjalne względy, szczyciła się tym, że potrafiła spełniać najwybredniejsze męskie zachcianki, zadając przy tym minimum pytań. W tym zaś wypadku nie musiała pytać wcale. Nie padło ani jedno słowo.

Podłoga skrzypnęła, do pokoju weszła ona.  Bosa, odziana jedynie w biały szlafrok. Czarne, kręcone włosy były upięte w zgrabny kok. Uśmiechnęła się promiennie, prezentując przy tym dwa rzędy równiutkich białych zębów i przemówiła:

– Kolejny ciężki dzień Ericu? – zapytała i od razu dodała – zaraz coś na to poradzimy..

Patricia lewą ręką sięgnęła ku paskowi swojego szlafroka i zdecydowanym ruchem rozwiązała go.

Jej klient obserwował w milczeniu jak rozchyla  poły szlafroka, ukazując mu coraz obszerniejsze fragmenty swego ciała. Nagość nie krępowała jej, przeciwnie, wiedziała, że nie ma się czego wstydzić. Zresztą w tym pokoju wstyd był chyba ostatnim z uczuć, które mogłyby się pojawić. Znała dalszy ciąg scenariusza przewidzianego na ten wieczór równie dobrze jak  wymalowane na czerwono ściany tego pokoju, czy stare, ale wciąż wygodne łóżko stojące pod ścianą. Całości wyposażenia dopełniał jeszcze fotel, dobrany pod kolor ścian. Niczego więcej nie było trzeba.

W jasno oświetlonym pomieszczeniu rozparty w fotelu Blain nie miał żadnych trudności z obserwacją poczynań swojej ulubieńcy. Szlafrok wylądował na ziemi, a kobieta płynnym ruchem osunęła się na kolana. Na moment przysiadła na piętach i skierowała swe brązowe oczy wprost na niego. Nawet pomimo dzielącej ich odległości kilku metrów, widziała doskonale, jak jego źrenice rozszerzają się, a oddech wyraźnie przyśpiesza.

W gęstniejącej ciszy rozległo się chrząknięcie zafascynowanego mężczyzny, a potem odgłos, z jakim zmienił pozycjię w fotelu na jeszcze wygodniejszą. Widziała grymas wykrzywiający mało urodziwą męską twarz, który miał być zapewne uśmiechem. To również był element swoistego rytuału ich spotkań. Prowokacja, bezpośrednia, wyuzdana prowokacja.

***

Siedzi w tym cholernym fotelu, niczym sparaliżowany nowicjusz po raz pierwszy mający możliwość oglądania zupełnie nagiej kobiety. Przecież powinien zerwać się na równe nogi, dopaść do niej i zerżnąć! Zademonstrować siłę własnej żądzy. Perspektywa ukojenia własnej chuci powoli odbiera mu jasność myśli. Blain uporczywie zaczął wpatrywać się w złączenie jej ud, nie dostrzegając jednak niczego. Patricia siedziała w taki sposób, że trudno mu było dostrzec choćby fragment jej kobiecości. Zaciska uda niczym jakaś pieprzona cnotka, pomyślał i ta myśl wzmogła w nim zarówno irytację, jak i przyprawiła o pierwszy, jakże dobrze znany dreszcz. Patricia wciąż patrzyła mu w oczy siedząc nago zaledwie kilka metrów od niego. Była w tej pozie tak bezczelna i naturalna zarazem.

Wyciągnęła w jego kierunku palec wskazujący i powolnym ruchem włożyła sobie do ust. Oblizywała go powoli, starannie, celowo nie śpiesząc się. Podziałało. Kiedy mokry od śliny palec opuszczał  usta, wzrok Erica był skupiony właśnie na tym ruchu.

Postanowiła dłużej nie igrać z męską cierpliwością, podniosła się na kolana oraz dłonie i wciąż nie spuszczając wzroku z fotela, przemierzyła dzielącą ją od Blaina odległość. Krągłe biodra i piersi kołysały się w takt każdego jej ruchu. Kiedy jej prawa ręka spoczęła na jego lśniącym czarnym pantoflu, mimowolnie rozstawił szerzej nogi. Spodnie miał wyraźnie wybrzuszone w kroku, widziała to doskonale, mając oczy na wysokości pasa swojego klienta.

***

Klęcząca przed nim kobieta unosi się, śmiało kładąc prawą dłoń na jego kroczu. Dotyk jest bardzo przyjemny, nawet przez warstwy krępującego przyrodzenie materiału, jest niczym nagroda za tą odrobinę cierpliwości, którą się wykazał. Czuje jak klęcząca przed nim kurtyzana wprawnym ruchem odpina pierwszy z trzech guzików jego spodni. On ma jednak inne plany, wprawnym ruchem chwyta ją za nadgarstek. Patricia nie protestuje, kiedy mężczyzna  nachyla się zaczynając z lubością ssać jej palec wskazujący.

Ślina dwojga osób miesza się ze sobą, on musi to czuć. Obcowanie z jej śliną nie wydaje się być wielką przeszkodą, wręcz przeciwnie. Erekcja w jego spodniach staje się coraz bardziej widoczna.

Kobieta posłusznie wkłada palec głębiej w usta siedzącego naprzeciw niej mężczyzny. Intensywność ssania zmienia się, na początku ruchy warg Blaina są nieśmiałe i delikatne, wręcz czułe. Jest to jednak tylko preludium, już po chwili palec ssany jest energicznie i raczej mało delikatnie. Mężczyzna zatraca się w tym, co robi, do akcji włącza się oślizgły język. Od czasu do czasu kurtyzana czuje delikatne ukłucie zębów na skórze, nie przerywa jednak. Jej podstawowym zadaniem w tym momencie jest uleganie zachciankom klienta.

Specjalnie dla niego, wyłączając odświeżającą kąpiel, odpuściła sobie wszelkie zabiegi upiększające.

Po wyjściu z wanny obrzuciła tylko tęsknym spojrzeniem flakonik perfum dumnie prężący się na półce. Ten klient wyraźnie jednak artykułował swoje upodobania. Żadnych dodatków.

Cierpliwie znosi jego pieszczoty, spoglądając wprost w przekrwione, niebieskie oczy, pozwala mu na tą jego małą fanaberię. Kolejne muśnięcia zawzięcie pracującego języka powodują, że palec wepchnięty zostaje jeszcze głębiej, niemal po samo gardło.

Ten moment, przymknięte oczy na ułamek sekundy, ostatni lubieżny ruch szorstkiego języka i powieki Blaina ponownie się unoszą. Jego spojrzenie jest przepełnione pożądaniem, które gwałtownie się wzmaga. Już nie ma od tego odwrotu.

Mężczyzna pękł, nie wytrzymał. Zerwał się gwałtownie z fotela, odpychając jednocześnie od siebie klęczącą przed nim kobietę. Patricia zaskoczona tym gwałtownym ruchem instynktownie, broniąc się przed upadkiem na plecy, oparła cały ciężar ciała na wyprostowanych rękach. Udało się, częściowo. Uchroniła się przed upadkiem, ale nagie pośladki dość gwałtownie zetknęły się z niezbyt miękkim dywanem. Omal nie syknęła z bólu, jakaś część jej jaźni odruchowo odnotowała fakt, że jutro, na lewym pośladku zapewne pojawi się dorodny fioletowy siniak. Zamiast protestów posłała w stronę Blaina jeden z wyćwiczonych przez lata uśmiechów i po raz drugi się odezwała:

– Widzę, że to był naprawdę ciężki dzień, aż roznosi cię energia. Wydaje mi się jednak, że dziś wieczorem, właściwie spożytkujesz swoje siły – dalej grała chętną, gotową na wszystko kochankę. Wiedziała, że to lubi, fakt, że ona sama pozostawała kompletnie sucha nie miał w tym wypadku żadnego znaczenia. W ciągu dziesięciu lat kariery w branży tylko raz zdarzyło jej się zaznać rozkoszy z klientem.

Tego wieczoru nic nie zapowiadało odstępstwa od reguły, ot codzienna rutyna. Przyjdzie, zrobi swoje, zapłaci i wyjdzie.

Nie silił się na odpowiedź, nawet nie do końca zrozumiał jej słowa. Krew pulsowała mu w uszach, utrudniając rejestrację dźwięków. Nie był to wszakże jedyny powód, był po prostu zbyt zaaferowany widokiem, by silić się na jałową paplaninę. Nieco ekwilibrystyczna poza, jaką z konieczności przyjęła Patricia, pozwalała na nieskrępowaną obserwację wszystkich jej atutów. Biust prężył się dumnie przed jego oczami, sutki były dosłownie w zasięgu jego reki, bez trudu mógłby musnąć delikatną aureolę palcami, rozkoszując się ich delikatnością. Wystarczyło odpowiednio pokierować swoimi poczynaniami. Tu miał władzę absolutną, swoboda działania była nieograniczona.

Większą uwagę niż sutkom poświęcił delikatnie zaokrąglonemu brzuszkowi, na którym jednak dostrzegał wyraźnie zarysowane sploty mięśni. Uda rozchyliły się, na skutek przyjętej przez kurtyzanę pozycji. Nareszcie mógł bez skrępowania wpatrywać się w to rozkoszne miejsce między jej nogami.  Wzgórek łonowy pozbawiony był zupełnie naturalnego owłosienia. Kolejny dreszcz przeszedł jego ciało na samą myśl o tym, że już za chwilę znajdzie się w niej, będzie czerpał pełnymi garściami z tego źródła przyjemności. Penis w jego spodniach osiągnął maksymalną twardość.

Blain machinalnym ruchem odpiął  spodnie, będący w pełnej erekcji członek nareszcie mógł zakosztować swobody.

Natura nie obdarzyła go nazbyt hojnie. Naga kobieta siedząca na podłodze rozłożyła nogi jeszcze szerzej. Tym razem jej lewa ręka powędrowała między uda, palce z wprawą rozchyliły płatki skrywające wnętrze kobiecości. Kolejny gest zaproszenia.

 – Myślę, że na łóżku będzie nam wygodniej – stwierdziła po prostu. Na chwilę wypadła z roli milczącej kusicielki, którą Eric tak lubił. Nie czekając na odpowiedź, podniosła się z podłogi, minęła  go i podeszła do niezasłanego łóżka. Czuła, że wzrok Blaina natychmiast przeniósł się na jej pośladki, w pełni świadomie zalotnie zakręciła biodrami wykonując ostatni krok. Zatrzymując się przy łóżku nie musiała się nawet odwracać, by wiedzieć, że jej przyszły kochanek pozbywa się reszty zbędnego ubrania i swoim zwyczajem schludnie składa wszystko w ustalonym porządku.

Siarczysty klaps spadł na jej pośladek. Samiec stał tuż za nią i najwyraźniej był gotowy. Uderzenie zapiekło, ale nie zaskoczyło jej. Wiedziała, że ma za sobą faceta, który lubi czasem dość mocno uderzyć. Teraz odwróciła się na pięcie i stanęła z nim twarzą w twarz. Odgarnęła niesforny kosmyk czarnych loków opadający jej na czoło i znów opadła na kolana. Bez zbędnych wstępów włożyła oczekujący atencji męski organ prosto do ust. Zwinny język mistrzyni w swoim fachu  kreślił chaotyczne wzory na żołędzi, od czasu do czasu z rozmysłem podrażniając wędzidełko.

Jednocześnie palce Patricii zacisnęły się na trzonie, a repertuar pieszczot został wzbogacony o posuwiste, energiczne ruchy nadgarstka.

Blain sapał,  zadowolony i zaskoczony. Wysunął biodra bardziej do przodu, zmuszając klęczącą przed nim kobietę, by przyjęła jego członka zdecydowanie głębiej w swoich ustach. Tak też uczyniła, szczelnie otulając jego dumę swymi wargami. Blain zachęcony podobną reakcją począł szarpać biodrami, to w przód, to w tył, niecierpliwie szukając własnego zaspokojenia. Było to dla niego niezwykle przyjemnie doznanie. Usta rozpustnicy zdawały się być szczególnie gorące. Przyśpieszał, czuł jak przyjemność bierze we władanie całe jego ciało, z trudem zacisnął zęby, powstrzymując wydobywający się z gardła jęk. Czuł jak Patricia gorliwie ssie trzymanego w ustach penisa.  Wiedział, że nie zdoła długo opierać się  rozkoszy, a pragnął przecież jak najdłużej doświadczać tego jakże miłego ssania. Patricia prowokacyjnie zerknęła w górę, dwa spojrzenia skrzyżowały się i wtedy przyjęła go całego. Główka penisa otarła się o gardło, a na języku znalazło się kilka dłuższych włosów łonowych. Nacisk na gardło nie należał do rzeczy szczególnie przyjemnych, wytrzymała jednak w tej pozycji pełne trzy uderzenia serca, jeszcze dodatkowo wykonując kolejnych kilka ruchów językiem. Ta ostatnia czynność omal nie doprowadziła do końca jej klienta. W pokoju rozległ się niski jęk, a ona poczuła jak niecierpliwa dłoń spoczywa na jej głowie próbując ją zatrzymać w obecnym położeniu.

Zdążyła jednak cofnąć głowę na tyle szybko, że będący na skraju wytrysku członek opuścił jej usta. Uczyniła tak po pierwsze dlatego, że zaczynało brakować jej tchu, po drugie zaś dlatego, iż chciała zapobiec przedwczesnemu finiszowi. Wiedziała, że Blain doznawszy ulotnej przyjemności tak wcześnie, gotów był na niej wyładować swą wściekłość, a w czasie za który zapłacił, mógł jej zrobić niemal wszystko. On należał do tych, co to uważają się za zdobywców, którzy za każdym razem muszą posiąść swoją zdobycz.

***

Patricia łapczywie chwytała powietrze, w tej chwili wydawało jej się, że nie ma na świecie większej rozkoszy ponad możliwość oddychania pełną piersią. Lśniący od jej śliny penis był w apogeum swych możliwości, wystarczyłoby najmniejsze dotknięcie, a biała struga niczym triumfalny toast zalałaby obficie wydęty brzuch. Stopniowo wyrównała, oddech, na powrót wciągała powietrze w płuca, ze spokojem i w równych odstępach czasu. Blain potrzebował dłuższej chwili, żeby osiągnąć podobny stan. Powstrzymała go przed triumfalnym wkroczeniem do ogrodów cielesnych rozkoszy, zrobienie kroku w tył znad przepaści wymagało sporego wysiłku. Patricia spokojnie obserwowała twarz stojącego nad nią mężczyzny, gdy ta odzyskała już nieco naturalnych kolorów Blain zapytał zdławionym głosem:

– A co łóżkiem?

– Kłamałam  – odparła po prostu i posłała mu jeszcze jeden z całego arsenału wyćwiczonych uśmiechów.

Jednocześnie jej lewa dłoń zawzięcie pocierała drobniutką kuleczkę umiejscowioną kilka centymetrów nad wejściem do pochwy. Koliste ruchy, stosowane wymiennie z nieco agresywniejszym pocieraniem, szybko  zaowocowały pierwszy tak znajomym skurczem gdzieś poniżej podbrzusza. Tempo i siła jej własnych ruchów były odpowiednie, toteż pierwsze krople kobiecego śluzu pojawiły się błyskawicznie. Onanistyczna praktyka bynajmniej nie miała wynieść kobiety ku szczytom ekstazy.

Jako doświadczona przedstawicielka swej profesji, Patricia już dawno odkryła, że poważne otarcia są rzeczą bardzo nieprzyjemną, a dodatkowo ograniczającą wysokość dochodów. Obolała dziwka wypadała z interesu na kilka długich dni. Zapewnienie klientom odpowiedniego poślizgu, a sobie względnego komfortu pracy, było więc sprawą absolutnie podstawową.

Jej zabiegi pozostały niezauważone, samiec był zbyt skoncentrowany na powtórnym opanowaniu własnej żądzy, by zwrócić  uwagę na cokolwiek poza tym. Zadowolona z takiego obrotu spraw, podniosła się z klęczek. Jakby na dany sygnał Blain usadowił się na brzegu łóżka, mebel złowrogo zaskrzypiał pod wpływem jego ciężaru. Kobieta natychmiast wykorzystała ów fakt, sadowiąc się kochankowi na kolanach.

Rozłożywszy szeroko nogi, pozwoliła znaleźć stopom stabilne oparcie. Wiedziała, że w tym momencie jej wargi otarły się o żołądź, dodatkowo podrażniając jej właściciela.

Krótkie warknięcie, rozległo się w pełnej napięcia ciszy, nie zdołała rozróżnić słów. Patricia sięgnęła jedną ręką ku spince do włosów i misternie ułożony kok pozostał tylko wspomnieniem, czarne niczym listopadowa noc loki kaskadą rozsypały się po jej plecach.

Udręczony Blain szukał pociechy w ugniataniu piersi i podszczypywaniu drobnych, ciemnych sutków. Jego usta również od czasu do czasu dotykały jej szyi bądź policzka, pozostawiając na nich mokre ślady. Uznawszy, że czas najwyższy skrócić cierpienia tego nieszczęśnika, Patricia opuściła swe biodra kilka cali w dół, penis zupełnie bez dodatkowej pomocy znalazł się w przeznaczonym dla niego miejscu. Mężczyzna zapewne jęknąłby przeciągle pod wpływem odczuwanej przyjemności, gdyby wcześniej nie zamknęła mu ust pocałunkiem.

Zawsze śmieszyło ją powszechne przekonanie, jakoby dziwki wzbraniały się przed całowaniem swoich klientów. Prawda była zgoła odmienna. W świecie pieniądza nikt nie miał żadnych hamulców, a wszelkie granice szeroko rozumianej przyzwoitości padały jedna po drugiej.

Ten pocałunek nie różnił się specjalnie od tysięcy poprzednich. Był mokry i szorstki. Ręce penetrującego ją mężczyzny zaczęły bez skrępowania krążyć po jej ciele, ze szczególnym upodobaniem kierując się w okolice pleców i pośladków. Patricia poczuła brutalne szarpnięcie za włosy, odrzuciła głowę w tył, ale nie oddała nawet na moment strategicznej inicjatywy. Kilkadziesiąt dodatkowych kilogramów, pewnie usadowionych na kolanach, skutecznie odebrało możliwość zdecydowanych ruchów samcowi. W końcu jego penis był w przyjemnie śliskim miejscu, cudownie otulony przez te mniejsze z dwóch par warg, jakimi natura obdarzyła kobiety, a jednak był zdany na jej łaskę i niełaskę.     Skraj szaleństwa był niebezpiecznie blisko, kobieta o czekoladowej cerze zdawała się to dostrzegać.

Kiedy tylko oderwała się od jego ust, zaczęła nadawać tempo ruchom własnych bioder. W przód i w tył, w przód i w tył. Członek zanurzony w jej wnętrzu zyskał dzięki temu pewną swobodę manewru, mogąc nieznacznymi pchnięciami penetrować rozkoszne zakamarki Patricii. Owa swoboda miała jednak jasno wytyczone granice, to kobieta decydowała o wszystkim poprzez nieskrępowane ruchy bioder. Intensywność aktu zmieniała się raz po raz: głębiej, płycej, wolniej i szybciej. Ulubienica Erica Blaina była obdarzona niezwykłym wyczuciem, jeśli chodzi o miłosne igraszki.

Kolejny ruch do przodu i jego oręż zanurzył się w różowym wnętrzu waginy na prawie całą swoją długość. Kilka sekund później nastąpiło łagodne wycofanie, penetracja stała się płytsza, członek niemal wysunął się z pochwy. Cała zabawa zaczyna się od nowa.

Ujeżdżająca go dziwka zaczyna pojękiwać, jej głos jest niczym chóry zwiastujące nadciągające  spełnienie. Kobieta sięga dłonią między swe uda, jej ciało wygina się w zgrabny łuk, eksponując żebra, a jęk jest nieco dłuższy i głośniejszy od poprzednich. Blain również kończy, zaciska powieki i wlewa w nią owoc swojej chuci.

 Tak, ona  jest warta  każdego, pieprzonego franka ze swej niemałej ceny, pomyślał odzyskawszy świadomość. Jego duma natychmiast sflaczała, a on poczuł się zmęczony. Ostatkiem sił zsunął swoją kochankę z własnych kolan i zaległ na wznak na niezasłanym łóżku. Patricia posłusznie położyła się obok.

***

Udawała.

Jej pojękiwania i entuzjazm były starannie wyrzeźbioną maską. Tak naprawdę ledwie go czuła w sobie i było wątpliwym, aby ten leżący jak kłoda bałwan mógł kiedykolwiek wykrzesać z niej choćby krztę naturalności. Zasadniczo wszystko poszło tak ja to sobie założyła, nie odczuwała żadnego bólu związanego z penetracją, ryzyko otarć było żadne. Musiała się co prawda nieco wysilić, gdyż przejęła całkowicie rolę strony aktywnej. Ciężko posapujący obok niej samiec był niczym kłoda. Zresztą w jego przypadku żadna nowość, skonstatowała. Rozmyślanie nad niedostatkami mężczyzn, którzy ją odwiedzali nie należało do jej obowiązków.

Ona odgrywała dla nich teatr, niby to drżąc z rozkoszy, a wielu z nich zdawało się jej wierzyć. Wychodzili od niej pyszni, tak pewni swej wartości.   Każda kobieta choć raz udawała w łóżku, skonstatowała, a ona po prostu czyniła tak znacznie częściej niż jakaś tam gospodyni domowa.

Skarciła się w duchu za swoje głupie myśli i ponownie sięgnęła dłonią między uda, spodziewając się zebrać wyciekające z jej wnętrza nasienie. Nic nie znalazła, owoc jej kochanka nie wydawał się być szczególnie obfity. Nie, nie bała się ciąży, była jałowa w tamtym miejscu i tak miało pozostać. Kiedy odzyskała nieco sił,  pocieszającą wydała jej się myśl, że wkrótce odbierze swój miesięczny pobór od tej starej wiedźmy Timmer i przyobiecaną premię. Tamtego wieczora musiała się nadstawić się Blainowi jeszcze raz, odwróciwszy się do niego bokiem przez długie minuty przyjmowała jego kolejne sztychy, niecierpliwie wyczekując końca. Już nawet nie udawała, on zresztą nie czynił jej z tego powodu wyrzutów.

Kiedy zaspokoił się powtórnie, złożył mokry pocałunek na jej policzku i dał pożegnalnego klapsa w pośladek.Wstała z łóżka nie zaszczycając go nawet spojrzeniem. Dopiero przy drzwiach odwróciła się i powiedziała:

– Do następnego razu.

Zawsze wychodziła pierwsza.

***

– Dobry wieczór, panie Blain – cichy, spokojny głos zabrzmiał nagle i gdzieś bardzo blisko. – Pan będzie łaskaw pofatygować się i narzucić coś na siebie.

Antoine Delongchamps beznamiętnie spoglądał na leżącego na łóżku nagiego mężczyznę. Blain przypominał mu ogromnych rozmiarów niemowlę: kompletnie łysy, gruby, o krótkich nogach i z wyraźnym śladem owłosienia na pośladkach prezentował się raczej odpychająco. Delongchamps skupił na moment swoją uwagę na równo złożonym stosiku ubrań, znajdującym się nieopodal łóżka i mimo woli się uśmiechnął. Kompletnie zszokowany polityk zdołał usiąść, a jego wydatny brzuch unosił się i opadał w regularnym rytmie.

– No dobrze, ubieranie na razie sobie darujemy. –  mówił Delongchamps, patrząc wprost w rozszerzone ze zdziwienia źrenice  nagiego mężczyzny. – Posłucha mnie pan teraz bardzo, ale to bardzo uważnie, ja naprawdę nie szukam kłopotów.

– Co do cholery? – wybełkotał Blain. To było wprost niewiarogodne, przed nim stał mężczyzna o ciemnej cerze, czarnych niczym węgiel oczach i bezczelnie do niego przemawiał.

Pewny siebie, może nawet nieco arogancki z tym swoim wąsikiem al’a Clark Gable i niewielkim nosem. Blainowi wydawał się zupełnie nierzeczywisty.

To sen, a on zaraz się obudzi.  Musi!

Skołatany mózg nagiego mężczyzny najwidoczniej podszepnął pierwsze i najprostsze rozwiązanie. Krzyk.

– Jeśli zacznie pan krzyczeć, gwarantuje, że zrobi się naprawdę nieprzyjemnie – usłyszał od intruza.

Głuchy, rozpaczliwy jęk był jedyną odpowiedzą na tę jawną groźbę.

– Moja żona, moja żona – mamrotał Blain, a na jego twarzy zaperlił się pot – to ona…

– Pana żona mnie nie interesuje. Bardzo natomiast interesują mnie pana znajomi z tutejszego wywiadu.

Sens tego zdania docierał do Blaina długo, przeraźliwe długo. Tajemniczy cudzoziemiec nachodzi go w takim miejscu i wygaduje rzeczy kompletnie pozbawione sensu. Blain nie miał pojęcia skąd przyszło mu do głowy, że owo ubrane w modną czarną koszulę przywidzenie jest cudzoziemcem.

Francuski, który docierał do jego uszu nie nosił żadnych śladów obcego akcentu. Może to ta karnacja? Jęknął w duchu, bo dotarł do niego sens kolejnych kilku zdań.

– Polecono mi przekazać list. List, który z pewnością zainteresuje Deuxieme Bureau, pan będzie moim listonoszem. Niech nie przyjdzie panu na myśl potraktowanie swojego zadania niepoważnie, ja potrafię być bardzo nieprzyjemnym człowiekiem. Jeśli będzie trzeba uświadomię pańską żonę, co naprawdę kryje się za pana pokerowymi wieczorami. Czy wyraziłem się jasno?

Przemawiający ani razu nie podniósł głosu, mimo to Blaina zdjął nagły strach, czuł się zagubiony niczym dziecko. Bezradnie patrzył jak nieznajomy pewnym krokiem podchodzi do schludnie złożonej kupki ubrań, odnajduje jego własną marynarkę i wciska w jej kieszeń niepozorną kopertę.

Ciemnowłosy odwrócił się w stronę i już trzymając rękę na klamce rzucił:

– Jedna darmowa rada, radzę zmienić ulubioną kurwę. Każdą kurwę można przekupić, ale ta pańska stanowczo zbyt nisko się ceni.

Wyszedł z pokoju nie obejrzawszy się za siebie. Zrobił dokładnie to, co od początku zamierzał. Wiedział, że Patricia nie pogardzi dodatkową, wynoszącą czterdzieści franków premią. Miała tylko zapukać do sąsiedniego pokoju kiedy skończy z klientem. Tak też zrobiła. Premię przyjęła z wdzięcznością i bez zbędnych pytań.

– Wyjdę od niego dopiero za pół godziny – rzuciła Patricia wesoło, biorąc pieniądze. – Możesz  go kopnąć w te tłustą dupę ode mnie.

Kobieta zapewne wzięła go za przedstawiciela półświatka, który został wysłany aby z takich czy innych powodów naprostować jej stałego klienta.  Delongchamps szeroko uśmiechnął się na tę myśl.

W pokoju, który sąsiadował z ulubionym pokojem Blaina, uśmiechnęła się też Amanda. Wezwana do klienta, zastała pusty pokój, jeśli nie liczyć faktu, że należna jej za godzinę stawka leżała na łóżku. Takie rzeczy nie zdarzały się codziennie. Ale nie zamierzała narzekać, w końcu pieniądz to pieniądz.

***

Skontaktowano się z nim po piętnastu dniach oczekiwania i niepewności. Blain może i był człowiekiem o wątpliwej moralności, ale z pewnością nie głupcem. Delongchamps zakładał, że jego list zostanie otwarty, ale nie miało to znaczenia. Na sporej kartce nakreślił ledwie kilka zdań, informujących o potrzebie natychmiastowego spotkania oraz wyznaczył miejsce, mające być ewentualnym punktem kontaktowym.

Siedział po raz czternasty w ogródku kawiarenki „El Marie” leniwie przewracał strony „Zbrodni i kary” Dostojewskiego. Książka miała być jego znakiem rozpoznawczym. Kawiarnia idealnie nadawała się na spotkanie. Umiejscowiona zaledwie kilkaset kroków od słynnej wieży Eiffla,  była ulubionym miejscem spotkań dla wielu paryżan. Ruch od wczesnych godzin porannych aż do późnej nocy był duży, co akurat bardzo odpowiadało jego potrzebom. Publiczne miejsce było jego tarczą, w  razie konieczności mógłby spróbować ucieczki i mieć spore szanse na powodzenie.

Mimo to wzdrygał się na myśl o podobnej ewentualności. Szpieg, który zbyt często musi sięgnąć po drastyczne rozwiązania nigdy nie kończy dobrze. W tym fachu ostrożność i anonimowość były cnotami absolutnie nadrzędnymi.  Z rozmyślań wyrwało go niespodziewane nadejście kelnera, który postawił na jego stoliku kosz pełen rogalików oblanych czekoladowa polewą. Delongchamps spojrzał zaskoczony na stojący przed nim wiklinowy koszyk.

– Nie zamawiałem… – zaczął, ale przerwano mu w pół zdania.

– Pozwoliłem sobie zamówić za ciebie. – do jego stolika podszedł kolejny mężczyzna, bez pytania odsunął wolne krzesło i zasiadł naprzeciw niego.

Delongchamps był pewny, że nigdy go wcześniej nie widział, z wielkim wysiłkiem uśmiechnął się przyjaźnie i od niechcenia rzucił:

– Nie wydaje ci się, że na rogale w czekoladzie jest trochę za ciepło?

Tegoroczne paryskie lato w istocie było wyjątkowo ciepłe, fala upałów bardzo skutecznie utrudniła życie nieprzyzwyczajonym  do tak wysokich temperatur mieszkańcom. Było tak gorąco, że nawet gołębie zawsze całymi stadami kręcące się u stóp najsłynniejszej wieży świata, dały za wygraną i ustały w opętańczych poszukiwaniach drobinek ziarna.

Jako stały bywalec w „El Marie” Delongchamps zdążył się pogodzić z faktem, że musi spędzić kilka godzin dziennie w pełnym słońcu, pozbawiony nawet namiastki cienia. Teraz jednak poczuł jak wzdłuż kręgosłupa spływa mu strużka zimnego potu, uczucie z pewnością nie należało do przyjemnych. Mężczyzna siedzący naprzeciw niego był w trudnym do określenia wieku, ziemista cera z wyraźnymi  śladami po źle zagojonej ospie, mniej więcej po środku czoła, rude włosy miał solidnie przerzedzone, ale ich charakterystyczny kolor wciąż był dobrze widoczny. Przybysz ubrany był odpowiednio do warunków pogodowych, biała koszula z krótkim rękawem, szorty podtrzymywane na krótkich szelkach i proste, skórzane sandały.

Patrząc prosto w oczy rudowłosego analizował możliwe scenariusze rozwoju sytuacji. Teraz zaczynała się najbardziej ryzykowna część gry.

– Nie wydaje się panu, że tłuczka po burdelach to gruba przesada? – usłyszał w odpowiedzi, kiedy kelner zachęcony wysokością napiwku sprężystym krokiem oddalił od ich stolika.

– Admirał Canaris stwierdził, że konieczne jest natychmiastowe działanie. Za pomocą wszelkich dostępnych mi środków – odpowiedział bez zbędnych wstępów Delongchamps i z trzaskiem zamknął wertowaną wcześniej książkę.

– Admirał Canaris stwierdził, powiada pan – w głosie tamtego wybrzmiewały niebezpieczne, sceptyczne nuty. – A cóż to takiego nakazał  panu Canaris?

– Zostałem przysłany do Francji jako reprezentant pewnej grupy wysoko postawionych ludzi zdecydowanych przeciwdziałać zbliżającej się wojnie. Mam zapewnić  stały kanał kontaktowy pomiędzy  Paryżem i Berlinem. Wyłożył większość kart na stół, teraz pora na ruch drugiej strony. Nie zapowiadało się najlepiej, człowiek z DB wydawał się niewzruszony jego deklaracją.

– Jako agenta obcego państwa mamy prawo natychmiast deportować pana z powrotem do Rzeszy – oznajmił sucho. – Myślę jednak, że rozsądniej będzie najpierw wysłuchać tego, co ma pan do przekazania.

– Przebywam w Paryżu zupełnie legalnie. Poza niepokojeniem pana Blaina w czasie jego schadzek nie zrobiłem nic niezgodnego z prawem. Moim zadaniem jest przedstawienie wam niemieckiej oferty.

– Zamieniam się w słuch.

Zrozumiał, że nie ma wyjścia musiał iść na całość.

– Według mojej wiedzy procedura wdrażania planu inwazji na Polskę jest bardzo zaawansowana, atak to kwestia najdalej kilku miesięcy. To będzie wojna oparta na zupełnie nowych koncepcjach, jeśli Francja nie będzie odpowiednio twardo reagować w pierwszych jej godzinach, los Polski jest przesądzony. Canaris uważa, że Hitlera trzeba usunąć natychmiast, ja mam pozyskać wsparcie Francji. Mówiąc wprost liczymy, że po usunięciu Hitlera w zamachu, wasze wojska będą ściśle współpracować z nowymi niemieckim władzami, pomagając utrzymać porządek wewnątrz kraju. Konieczne będzie również uderzenie wyprzedzające. Plan ataku na Polskę zakłada, że  wszystkie doborowe jednostki wezmą udział w tej operacji. W Rzeszy zostaną tylko dwadzieścia trzy słabo uzbrojone dywizje. Jeśli Francja uderzy w odpowiedzi na działania zaczepne w Polsce, stłumimy pożar w zarodku.

Francuz przypatrywał mu się coraz uważniej, w jego spojrzeniu pojawiło się zainteresowanie.

– A jakie mam dowody, że jesteś tym za kogo się podajesz? Jakie możecie dać gwarancję, że ewentualny zamach się uda?

– Gwarancji powodzenia zamachu nie ma żadnej, ale łatwiej będzie go przeprowadzić z francuską pomocą niż bez niej. Im szybciej tym lepiej, wasza zdecydowana reakcja jest potrzebna natychmiast. Polsce skończył się czas, nasze Ministerstwo Spraw Zagranicznych ma  za wszelką cenę osiągnąć porozumienie z Sowietami dotyczące podziału zajętych w przyszłej wojnie terytoriów. Hitlerowi zdecydowanie bardziej zależy na partnerstwie ze Stalinem niż z zachodem. Co do mojej wiarogodności myślę, że mogę coś sprzedać.

– Coś sprzedać? – powtórzył niczym echo jego rozmówca.

– Siatkę Aleksandra Polnikina.

Tym razem strzał był nadzwyczaj celny, rozpoznał to po wyrazie twarzy tamtego, na ułamek sekundy przestał nad sobą panować.

Wystarczyło.

Polnikin oficjalnie był zastępcą attache kulturalnego ambasady radzieckiej w Paryżu,  mniej oficjalnie był związany z radzieckim wywiadem wojskowym –  GRU. Wybitnie uzdolniony agent terenowy stworzył siatkę, której istnienia francuski kontrwywiad nigdy nie potwierdził. Kiedy dziesięć lat temu udało się zwerbować jednego z szyfrantów sowieckiej ambasady, ten w pierwszej partii materiałów, które przekazał, zawarł napisane przez Polnikina omówienie najważniejszych, tajnych punktów posiedzenia rządu.

Raport kończył się miłym dla moskiewskich szefów Polnikina  stwierdzeniem: ”Oko” działa niezwykle skutecznie, jesteśmy w stanie wyciągnąć od naszych agentów dowolną informację z każdego ministerstwa w tym kraju”. Szyfrant już nigdy nie przekazał kolejnych informacji, niespodziewanie zniknął, dwa tygodnie po pierwszym spotkaniu. Kontrwywiad rzucił wszystkie siły do pracy, byle tylko rozbić radziecką siatkę, od dziesięciu lat się to nie udawało. Wybitnie ostrożny Polnikin, nigdy nie dał śledzącym go agentom cienia nadziei na to, że kiedyś popełni błąd pozwalający wyłapać jego ludzi.

Siatka „Oko” stała się koszmarem dla kontrwywiadu, przez dekadę goniono za własnym ogonem. Na domiar złego, kolejne rządy jednomyślnie redukowały budżet, co sprawiło, że szeroko zakrojone śledztwo w sprawie radzieckiej siatki utknęło w martwym punkcie.

– Nie mamy pewności, co do istnienia tej siatki.

– Siatka istnieje, a Heydrich od miesięcy przygotowuje się do nawiązania z nimi bliższej współpracy. Oba wywiady doszły do wniosku, że interesy Rzeszy i ZSRR są zbieżne na kierunku francuskim. SD ma tu swojego agenta o kryptonimie „Matka”. Ta kobieta jest naszym  najcenniejszym źródłem informacji  we  Francji. Nawet Canaris nie zna jej tożsamości, to swego rodzaju perła w zbiorach Heydricha. Od admirała wiem, że we wrześniu ma się odbyć jej pierwsze spotkanie z samym Polnkinem. Otrzymałem rozkaz ustalenia dokładnego terminu i miejsca tego spotkania. Szef sowieckiej siatki dobrze się pilnuje, ale znalazłem sposób na dobranie się do niego.

– Skąd pewność, że będziemy chcieli się w to angażować? – rudzielec wydał z siebie mimowolne prychnięcie, ale oczy skrzyły mu się z ciekawości.

– Na waszym terenie  jest gigantyczna siatka kontrolowana przez czerwonych, daje wam szansę na zniszczenie jej szefa i  biorę na siebie likwidację niebezpiecznego agenta Rzeszy. Tylko głupiec nie skorzystałby z takiej oferty.

– Canaris zlecił wyeliminowanie własnego agenta?

– To nie jest agentka Abwehry – odparł Delongchamps, błogosławiąc w duchu obszerny wykład jakim uraczył go admirał jeszcze w Belgii – Stanowi realne zagrożenie dla moich kontaktów z wami. To konieczność.

Kapitan Paul Paillole zdawał sobie doskonale sprawę z powagi sytuacji. Siedział przed nim człowiek, który mógł się okazać bezcennym źródłem informacji. Jeśli choć połowa z tego co mówił okazałaby się prawdą, to wywróciłoby to do góry nogami obecny stan wiedzy francuskiego kontrwywiadu wojskowego. Z drugiej strony cała sprawa mogła być po prostu prowokacją ze strony wroga.

Pailole nie miał żadnych wątpliwości, co do tego, że III Rzesza jest wrogiem jego ojczyzny i to wrogiem śmiertelnie niebezpiecznym. Wiedział również, że to nie on weźmie odpowiedzialność za decyzję, które niewątpliwie wkrótce zapadną. Z tego spotkania napisze obszerny raport, zalecając ostrożne kontynuowanie kontaktów. Jego zawodowe wyczucie szeptało mu, że trafił na prawdziwą żyłę złota. W raporcie jednak znajdą się wyłącznie suche wnioski, przeczucia pozostawi dla siebie.

– Gmach poczty głównej – powiedział w końcu, wyciągając z kieszeni malutki kluczyk – skrytka numer siedemdziesiąt.

Wstał od stolika bez zbytniego pośpiechu, ale zdecydowanie. Maleńki kluczyk do skrytki pocztowej pozostał na blacie. Paillole był pewien, że kontakt nastąpi, nie potrafił natomiast przewidzieć dalszego rozwoju sytuacji. Aż za dobrze znał opieszałość, asekuranctwo, a w końcu zwyczajną głupotę swoich najwyższych zwierzchników. Przeczuwał, że jeśli jakiś polityk włączy się do tej sprawy, cała rzecz może się tylko jeszcze bardziej pogmatwać. Interes polityczny i operacyjny nigdy nie szły ze sobą ręka w rękę.

***

Odpowiedź na napisany zaraz po spotkaniu w kafejce raport, pojawiła się błyskawicznie. Czekał zaledwie dwa dni. Miał się stawić na odprawę z szefem pionu wschodniego.

Paillole ciekaw był tego spotkania. Plotka żyła nawet w tak ogarniętym szaleństwem świecie, jak świat szpiegów. O nowym szefie pionu wschodniego szeptano za już od dłuższego czasu. Błyskawiczna reorganizacja całej jednostki oraz jej wzrastająca efektywność wzbudzały coraz większy podziw i umacniały nadwątlaną przez lata renomę całego środowiska wywiadu.

Mówiło się powszechnie, że ci „ze wschodu” mogą więcej.

Kapitan Paillole wiedział, że jest w tym domniemywaniu coś prawdziwego. Jego ostatnie duże zadanie polegało na zinfiltrowaniu jednego z komunistycznych wydawnictw. Miał szczęście, uporał się z robotą w miarę szybko, banda wyrostków z głowami po brzegi wypchanymi komunistycznym gównem nie miała pojęcia o przyzwoitej konspiracji.  W ciągu trzech miesięcy zdołał nakłonić do donoszenia dla niego  kilkoro szczeniaków, ludzie z pionu byli zadowoleni, nikt też nie miał pretensji o to, że kilkakrotnie przestawił paru rewolucjonistom kilka żeber. Czerwona oficyna znalazła się pod całkowitą kontrolą DB. Ta swoista autonomia w doborze środków pracy była dla niego czymś nowym, nie skarżył się jednak.

Wchodząc na zadbaną werandę zbudowanego w stylu wiktoriańskim domu wiedział, że stanie po raz pierwszy oko w oko z osobą, która uchodziła za szarą eminencję francuskiego wywiadu. Prawdopodobnie Ona już na niego czekała.

***

Duży dom przytłoczył go swoją pustką. Ściany w mdłym zielonkawym odcieniu, raziły swą nagością. Żadnych ozdób, kilka dobrze widocznych pęknięć i spora warstewka kurzu na drewnianej podłodze. Wypatrzenie w tym niezbyt czystym miejscu śladów obecności innych ludzi nie sprawiło kapitanowi żadnych kłopotów. Ślady dwóch par stóp były dobrze widoczne na podłodze, która od dawna desperacko potrzebowała porządnego szorowania. Ruszywszy po śladach kapitan wdrapał się po schodach na wyłożone grubymi wiśniowymi dywanami półpiętro.  Przez chwilę intensywnie rozważał, które z trojga identycznych drzwi są tymi właściwymi, gdy do jego uszu zaczęły docierać dość osobliwe odgłosy.

Najpierw szuranie,  później huk, jak gdyby coś ciężkiego uderzyło o ścianę z dużą siłą, a na końcu bolesny jęk.  Paillole jednym susem dopadł drzwi, ręka odruchowo odnalazła gałkę, otworzył drzwi i zamarł.

Patrzył na pokój tonący w morzu papierów, kartki walały się po podłodze w kompletnym nieładzie, wzrok kapitana skoncentrował na biurku stojącym nieopodal wielkiego regału, uginającego się pod ciężarem półek zastawionych opasłymi księgami. Na szerokim czarnym blacie mebla siedziała naga kobieta. Chuda, krótko ostrzyżona, o włosach koloru słomy, sterczących jej na wszystkie strony świata.  Zaciskała powieki, ciężko oddychała. łapiąc  powietrze przez usta. Nogi miała ugięte w kolanach, szeroko rozłożone na boki. Bardzo szeroko.

Nie było wątpliwości, że podobna pozycja ułatwia dostęp do bardzo konkretnego miejsca. Klęczący przed biurkiem mężczyzna, również nagi, zdawał się bardzo gorliwie z danej mu sposobności korzystać. Jego usta znajdowały się niemal dokładnie na wysokości krocza siedzącej przed nim w wyuzdanej pozie kobiety. Stojący w progu kapitan szybko cofnął się o dwa kroki w głąb korytarza. Zmiana położenia bynajmniej nie odebrała mu możliwości bardzo dokładnej obserwacji wydarzeń rozgrywających się na biurku.

Język mężczyzny zdawał się być obdarzony własną wolą, raz krótkie, raz długie muśnięcia, delikatne pocałunki, stosowane naprzemiennie z dużo agresywniejszym lizaniem, wszystko to dawało bardzo wymierne efekty. Apogeum nastąpiło w momencie, gdy do śmiało poczynającego sobie języka dołączyły równie zwinne palce lewej dłoni. Główny obiekt zainteresowania tychże palców był niewiele większy od ziarenka ryżu.  Nieśpieszne i bardzo umiejętne, koliste ruchy  podrażniające łechtaczkę stanowiły wyraźne przeciwieństwo dla niezwykle szybkich liźnięć Pieszczona w ten sposób kobieta, otworzyła oczy, błękitne źrenice miała rozwarte szeroko, jej ciało najwyraźniej z trudem tolerowało przymus nabierania powietrza w płuca. Któraś z kolei

 próba zaczerpnięcia tchu wydobyła z jej gardła pierwszy cichy jęk.

***

Nie udawała, po prostu płynęła na fali własnej żądzy, pierwotnego pożądania. Czuła jakby między udami ktoś położył jej rozżarzone węgle. Dziwne ciepło rozchodziło się gdzieś z pomiędzy jej ud obejmując całe ciało. Chciała więcej, szybciej, mocniej!

Czysta euforia.

Dłonie zadziałały bez jej udziału, zamykając się na krągłościach piersi. Bardziej wyczuła niż widziała, że jej sutki prężą się ku górze. Najlżejszy dotyk podziałał na nią z wielką siłą. Bez opamiętania zaczęła ugniatać własne piersi, mocniej i mocniej. Ponownie zacisnęła powieki, zresztą nie miało to wielkiego znaczenia. Świat przed jej oczami zasnuty był mgłą, mgłą niosącą ze sobą ogromne cielesne  rozkosze.

Źródło nieograniczonej przyjemności pulsowało wilgocią, ściekającą jej po udach. Uwielbiała to, być pieszczoną, brać pełnymi garściami dla siebie, bez opamiętania. Za każdy  kolejny ruch języka była w stanie zrobić wszystko, kiedy śliski i szorstki koniuszek znajdował drogę wprost do jej wnętrza, drażniąc przedsionek jej kobiecości, była na skraju spełnienia. Wyrzuciła biodra do góry i  jęknęła powtórnie, tym razem głośniej. Nic się jednak nie stało, koniec nie nadszedł. Miała przy sobie zbyt doświadczonego partnera.

Na kilka nieznośnie długich sekund sprawca jej przyjemności zaprzestał jakichkolwiek działań. Uniesione biodra opadły, pośladki ponownie zetknęły się z nieprzyjemnie zimnym z blatem biurka. Sapała rozczarowana. Chciała czegoś…

Niesprecyzowana zachcianka natychmiast poszła w niepamięć, gdy język i palce jej partnera zmieniły się miejscami. Teraz łechtaczka była pieszczona przez język, a do pochwy wszedł wskazujący palec. Energiczne, posuwiste ruchy zaspokajały jej potrzebę natychmiastowego wypełnienia, potęgując jednocześnie pragnienie.  Do palca wskazującego dołączył kolejny, wchodząc bez żadnego kłopotu, wylewająca się z niej wilgoć znacznie ułatwiła sprawę.

Kochanek niespodziewanie zgiął w niej palce, nieznacznie zmieniając kąt swoich ruchów.  Różowy kielich zdający się nie mieć dna należał w tym momencie do niego. Palce weszły w nią na całą długość. Język ponownie trącił jej najwrażliwszy punkt, zmierzała po raz kolejny ku szczytowi własnego pożądania. Owej wędrówce akompaniował mokry odgłos słyszalny wówczas, kiedy to jego palce cofały się nieznacznie, tylko po to, by wrócić i sięgnąć jeszcze głębiej.

Wiedziała, że będąc jednocześnie lizaną i drażnioną tam w środku palcami, nie wytrzyma długo. Jej kapryśne ciało domagało się, po raz wtóry czegoś innego. Duży sztywny kawałek męskiego ciała miał się znaleźć pomiędzy jej udami.

Pamiętała, że był duży, kiedy wyswobadzała go ze spodni, niespełna kwadrans wcześniej. Mężczyzna denerwował się, był w końcu jej podwładnym, co nie ułatwiało mu najwyraźniej osiągnięcia żądanej od niego gotowości. Rozwiązała ten problem, odnajdując jego wrażliwe miejsce. Jądra. Osunąwszy się przed nim na kolana, przystąpiła do działania. Zdecydowane, ale jednocześnie czułe i ostrożne zabiegi przyniosły właściwy efekt. Podobała jej się ta zabawa uwięzionymi w mosznie kulami, czuła jak pod wpływem dotyku stają się większe i jakby cięższe. Bez zastanowienia uległa podszeptowi instynktu zaczynając go po nich lizać. W nozdrza uderzyła ją mieszanka zapachowa naturalnej woni męskiego ciała i potu. W jakiś dziwny sposób ten jego zapach zadziałał na nią podniecająco.

Lizała namiętnie , od czasu do czasu składając na jednym z pieszczonych klejnotów pocałunek. W końcu powstał. Zareagowała pomrukiem aprobaty i natychmiast przeniosła język nieco wyżej. Wykonała jedno długie pociągnięcie języka wzdłuż grubego trzonu, na chwilę zamknęła usta na dużej wiśniowej główce, drażniąc się z nim. Oboje byli gotowi.

Ona dążyła jednak do własnej przyjemności, on miał być tylko narzędziem.

Predyspozycje miał ku temu jak najlepsze. Był naprawdę długi, gruby i sterczał dumnie odchylony ku górze. Dreszcz przemknął wzdłuż jej kręgosłupa, uwielbiała dużych chłopców. Późniejsza sekwencja wydarzeń rwała się w jej pamięci. Pamiętała, że jego szare spodnie i pasek poszybowały gdzieś w głąb pokoju, podobny los spotkał jej czarną, sięgającą za kolano sukienkę, oraz jedwabną bieliznę. Ostatnie skapitulowały buty na małym obcasie i jego śnieżnobiała koszula. Nie liczyło się, czyje ręce zdejmowały co, oboje prędko dążyli do całkowitej nagości.

Kiedy cel ten został w końcu osiągnięty, jego usta poczęły milimetr po milimetrze całować jej ciało. Nie taki był jednak przewidywany plan. Ostatni pocałunek pozwoliła mu złożyć w okolicach pępka, poczym błyskawicznie odwróciła się na pięcie. Dotarła do biurka, jednym ruchem ręki zrzuciła większość znajdujących się na nim  papierów i zwinnym skokiem znalazła się na blacie.

Teraz była na skraju spełnienia. Wiedziała, że zaraz wszystko się skończy, że świdrujące jej wnętrze palce i mokry język na łechtaczce w końcu przełamią jej mizerny opór. Nim zdążyła się zorientować miała w sobie już trzy palce, wszystkie poruszające się w jednym rytmie, jak gdyby w takt niesłyszalnej melodii. Jej kobiecość była tak mokra, że ledwie je czuła, każdy ruch sprawiał, że zalewała ją nowa fala przyjemnych doznań.

Kolejny raz jęknęła z cicha, walczyła ze sobą, by  nie czynić zbytniego hałasu. Z drugiej jednak strony, gdy jej kochanek zaczynał swoje miłosne popisy, robił to z takim entuzjazmem, że przesunął biurko. Mebel uderzył o ścianę, czyniąc przy tym nielichy hałas. Czy był więc sens się powstrzymywać? Pragnęła okazać jak jej dobrze, że nade wszystko chce, żeby w nią wszedł i…

Ból przerwał gonitwę myśli w jej głowie. Czwarty palec usiłował zagłębić się w najciaśniejszy z otworów. Początkowo szło to z oporem, ale owładnięte niemocą ciało nie walczyło długo. Otworzyła mu całą siebie, w każdy możliwy sposób. Ból i rozkosz, niczym dwa żywioły, walczyły ze sobą o lepsze. Ból, spowodowany obecnością trzeciej części palca w jej ciasnej pupie, był wyjątkowo uciążliwy. Nie znała go wcześniej. To doświadczenie było nowością. W momencie gdy cała czwórka zaczęła się poruszać, chciała jakoś zaprotestować.

Nie zdążyła.

Pełnia cielesnego szczęścia przyszła dla niej zupełnie niespodziewanie. W jednej sekundzie poczuła jak cała wiotczeje. Uderzały w nią kolejne fale ekstazy, które zdawały się ze sobą łączyć w okolicach odbytu i pochwy. Nie wydała z siebie żadnego odgłosu, przeżywała swoje kilkadziesiąt sekund szczęścia w ciszy. Nieświadomie rozrzuciła nogi jeszcze szerzej, prezentując w całej okazałości wygoloną wypukłość wzgórka łonowego oraz rozwarte, mokre od miłosnych soków płatki.

***

Barczysty, krótko ostrzyżony blondyn o nadmiernie wysuniętej szczęce zaprzestał lizania i wstał. Patrzył teraz na kobietę, której sprawił przyjemność zdecydowanie z góry. Nie była pięknością. Chude ciało z wyraźnie widocznymi żebrami, pospolita twarz i te ścięte na absurdalnie krótką długość włosy. Mimo to miała w sobie taką siłę przyciągania, że każdy zdrowy mężczyzna potrzebował zaledwie chwili w jej towarzystwie, by poczuć jej oddziaływanie na własnej skórze. Była jedną z tych, z którymi chce się iść do łóżka i nie do końca wiadomo dlaczego. Owa potrzeba jest jednak przemożna.

Jemu udało się po raz pierwszy dostąpić tego zaszczytu. Nie żałował ani sekundy pomimo, że nie dała mu się cieszyć sobą w pełni. A tak niewiele mu zabrakło. Musiał mu wystarczyć własny dotyk. Mechanicznie zaczął wykonywać posuwiste ruchy na swoim sterczącym przyrodzeniu. Przypomniał sobie jaka jest ciasna tam w środku, jak jej drugi otworek posłusznie ustępuje, jeśli użyć odrobiny siły. Jedno długie spojrzenie na nagą kobietę, którą miał w zasięgu ręki i było po wszystkim.

Trzy obfite strugi białej mazi kolejno wzbijały się w powietrze, niczym salwy obwieszczające koniec jakiejś doniosłej batalii.

***

Kapitan Paillole obejrzawszy całą scenę, z jej spektakularnym końcem włącznie, wycofał się na bezpieczną odległość. Pomimo, że on również był tylko mężczyzną i widoki jakie dane mu było oglądać, pozostawiły w jego spodniach wyraźne wybrzuszenie, musiał się skupić na sprawach dalece ważniejszych i zdecydowanie mniej przyjemnych.

Jego przybycie zostało zauważone dopiero kwadrans później, miał więc sporo czasu by ochłonąć. Wszedł do obserwowanego wcześniej gabinetu , wprowadzony przez już kompletnie ubranego blondyna, który najwyraźniej był tutaj w charakterze ubezpieczenia swojego szefa. Przynajmniej oficjalnie.

Zagniecenia na stroju szefa sekcji wschodniej można było dostrzec tylko po bardzo dokładnych oględzinach. W jej spojrzeniu nie było nawet krzty wcześniejszej emocji. Patrzyła na niego zza grubych szkieł okularów w szerokiej oprawce, które nadawały jej wygląd sztywnego belfra.

– Czytałam pański raport, kapitanie – głos miała miękki, ale zarazem stanowczy. – Przyjmując, że to wszystko nie jest częścią jakiejś prowokacji, cała sprawa może się okazać warta każdego ryzyka. Niech mi pan o nim opowie, jeszcze raz, każdy drobny szczegół. Zaczął opowiadać wszystko, co pamiętał z niedawnego spotkania z tajemniczym mężczyzną w ogródku „El Marie”.

Victoria Galand była matematykiem, z zasady więc nie wierzyła w nielogiczność otaczającego ją świata. Jej akademicka kariera pod kierunkiem jednego z najwybitniejszych matematyków francuskich – Émilea Borela – trwała krótko, ale to wystarczyło, ażeby nawyk szukania ciągów przyczynowo–skutkowych w najdrobniejszych nawet rzeczach rozwinął się do graniczących z obsesją rozmiarów. Galand wierzyła w potęgę chłodnej, racjonalnej analizy faktów, ilekroć nie była w stanie takiej przeprowadzić, uznawała, że zna po prostu zbyt mało informacji do uzyskania całościowego obrazu. Wtedy zaczynała drążyć.

Analityczny umysł i perfekcyjna znajomość dwóch języków, niemieckiego i rosyjskiego, szybko zwróciły na nią uwagę ludzi z DB. Bez zastanowienia porzuciła rozważania nad matematyczną teorią gier na rzecz świata wywiadu. Po odbyciu wszechstronnego szkolenia trafiła na swoją pierwszą placówkę – do Berlina. Przebywając tam od roku 1926 do 1931 oddała wielkie usługi swojemu rządowi.

Podając się za wdowę po niemieckim kapralu, który poległ w bitwie pod Verdun dostała pracę w Ministerstwie Skarbu jako maszynistka. Szybko pięła się w górę w służbowej hierarchii, potrzebowała niespełna ośmiu miesięcy, by uzyskać częściowy dostęp do dokumentów, które interesowały jej prawdziwych mocodawców. Torując sobie drogę awansów korzystała bez skrupułów z faktu, iż jej kolejnymi szefami zostawali mężczyźni. Znudzeni życiem urzędnicy średniego szczebla, bez oszałamiających widoków na karierę, okazywali się łatwym łupem.

Często za kilka umiejętnie poddanych pochlebstw i mglistą obietnicę czegoś więcej, byli w stanie zrobić bardzo wiele. A ona umiała tę dziecięcą wręcz naiwność sprytnie wykorzystać. Uzyskiwała dostęp do najtajniejszych sprawozdań finansowych rządu niemieckiego, francuski wywiad miał dzięki temu swobodny wgląd w sytuację ekonomiczną Republiki Weimarskiej. Inna sprawa, że owoce jej pracy nigdy nie zostały w pełni skonsumowane.

Nad Sekwaną brakowało politycznej determinacji, by wymusić na Niemcach płacenie narzuconej im postanowieniami traktatu wersalskiego kontrybucji w pełnym wymiarze.

Raporty, które nadsyłała jasno dowodziły, że mimo przegranej wojny Niemcy nie zamierzają płacić i zrobią wszystko, by wykręcić się od tego obowiązku. Pozostałe dwa wielkie mocarstwa, Wielka Brytania i Stany Zjednoczone, miały swój własny interes w utrzymywaniu niemieckiego przemysłu przy życiu. Zyskiwała zasłużone uznanie u przełożonych, jednak materiały jakich dostarczała były na tyle nie w smak głównym rozgrywającym światowej polityki, że każdorazowo lądowały gdzieś głęboko w archiwach wywiadu z nadrukiem „ściśle tajne”.

Największy sukces w jej zawodowej karierze nie wiązał się jednak bezpośrednio z pracą w Ministerstwie Skarbu. To ona wciągnęła do współpracy Hansa Thilo Schmidta.

Schmidt był pracownikiem niemieckiego wojskowego biura szyfrów, do jego obowiązków należało niszczenie zdezaktualizowanych materiałów kryptologicznych oraz kolportaż już rozszyfrowanych depesz pomiędzy odbiorcami. Schmidt miał bezpośrednią, regularną styczność z niemiecką maszyną szyfrującą o kryptonimie „Enigma”. Nawiązanie współpracy z tym człowiekiem miało absolutnie pierwszorzędne znaczenie dla jej kraju. Choćby przybliżenie się do rozwiązania zagadki maszyny, której kodu nie da się złamać, warte było wszystkich możliwych wysiłków.

Poznała go dzięki swojemu szefowi, podsekretarzowi stanu w Ministerstwie nazwiskiem Krauze, który któregoś dnia scedował na nią obowiązek dostarczenia jakichś papierów do Sztabu Generalnego. W Sztabie przyjął ją kompetentny, acz niezbyt szczęśliwy z powodu jej przybycia urzędnik. Powód jego początkowej niechęci był prozaiczny. W momencie jej nadejścia wychodził właśnie na obiad. Przyłączyła się.

Zaczęło się od wspólnego posiłku, a kilkanaście spotkań później wylądowali w łóżku. Uwiodła go, zupełnie spontanicznie, usiłując przełamać jego powściągliwość. Nie traktowała swojego ciała jak broni, z żadnym z manipulowanych mężczyzn nie poszła do łóżka, by wypełnić powinność wobec ojczyzny. Wtedy było jednak inaczej, nie była głęboko zakonspirowanym szpiegiem na terytorium wroga, była słabą kobietką, łaknącą bezpiecznych męskich ramion. Pozwalała sobie przez kilka miesięcy na liczne chwile zapomnienia w skotłowanej pościeli, rozkosznie przygnieciona ciężarem jego ciała.

Centrali w Paryżu nie interesował sposób pozyskiwania informacji, liczył się ogólny efekt. A ten był piorunujący. Schmidt przekazał DB matematyczne schematy opisujące działanie maszyny. Dzięki temu wykonujący syzyfowe zadanie złamania niemieckiego szyfru kryptolodzy z kilku krajów w końcu ruszyli z miejsca. Jednym z owych kryptologów był Gustave Bertrand – szef Służby Informacyjnej – to właśnie pod jego pieczę Galand przekazała agenta, któremu nadała kryptonim „Popiół”. Wystąpiła o przeniesienie na własną prośbę i w grudniu 1931 roku opuściła Niemcy. Romans się zakończył, ale bezcenne źródło dalej przekazywało informacje.

Po powrocie do kraju jej zasługi i fachowość były szeroko doceniane przez najważniejszych ludzi we Francji. Przez kilka lat pracowała za biurkiem, tworząc opracowania i prognozy wywiadowcze, jako szeregowy pracownik sekcji wschodniej. Jej wcześniejsze sukcesy w pracy terenowej były jednak bardzo dobrze pamiętane.  W lipcu  1935 powierzono jej misję wielkiej wagi.

ZSSR było białą plamą dla wszystkich wywiadów świata. Przez lata wśród wojskowych narastała obawa przed wielkim potencjałem Armii Czerwonej. Strach ten pogłębił się jeszcze, gdy w czerwcu 1935 najważniejszych zachodnich wojskowych zaproszono do obejrzenia pokazowych manewrów na poligonie pod Kijowem. Francuzi i Brytyjczycy z podziwem i przerażeniem patrzyli jak ponad tysiąc czołgów, jadących w uporządkowanej formacjach, po kilkanaście w jednym szeregu, prze naprzód po poligonowych wertepach. Dysproporcja siły pancernej była olbrzymia – armia brytyjska dysponowała w tamtym czasie ledwie trzystoma czołgami. Sowiecka myśl taktyczna również wydawała się być dalece bardziej zaawansowana. Na użytek zagranicznych gości zaprezentowała się jedna z radzieckich dywizji powietrznodesantowych.

Z luków olbrzymich bombowców transportowych TB–3 wyskakiwali spadochroniarze w pełnym rynsztunku bojowym. Niebo jak okiem sięgnąć wypełniło się białymi punkcikami, szybko zbliżającymi się ku ziemi. Po wylądowaniu oddziały spadochroniarzy natychmiast przystąpiły do ofensywy, wspierając tym samym wojska pancerne. To było novum, desantu z powietrza nie potrafiła wykonać żadna inna armia na świecie.

Zaalarmowani raportami z tamtych ćwiczeń politycy naciskali na wywiady. Domagano się gwałtownego poszerzania wiedzy operacyjnej o sowieckich zdolnościach bojowych. I takie właśnie zadanie otrzymała Victoria Galand.

W Moskwie wszystko jednak poszło nie tak. Policyjne państwo Stalina znacząco różniło się od Niemiec, toteż szybko wpadła w oko Ludowemu Komisariatowi Spraw Wewnętrznych – NKWD. Cudem udało jej się uniknąć zastawionej na nią zasadzki i w ostatniej chwili uciekła do Francji. Operację oceniono jako kompletne fiasko i przez rok trzymano ją z daleka od biegu wydarzeń, pod podejrzliwym spojrzeniem jej własnych kolegów z kontrwywiadu. W końcu jednak oczyszczona z podejrzeń wróciła do służby. W końcu 1938 roku została awansowana na stanowisko szefa sekcji wschodniej.

***

Kolejne klocki przerażającej układanki zaczynały wskakiwać na miejsce. Obraz jaki zdawały się tworzyć był jednoznaczny i ponury. Nadciągała wojna.

– Natychmiast zorganizuje mi pan spotkanie z tym Niemcem – powiedziała. – Bezpieczne mieszkanie, nieistotne gdzie. Nie możemy stracić czujności, coś nadchodzi, musimy trzymać rękę na pulsie. Obserwować skrytkę, chcę wiedzieć o nim możliwie dużo, śledzić, ale dyskretnie. Nie można wykluczyć, że ktoś chcę zrobić z nas durniów. Głos miała zdecydowany i pewny, ale w jej nawykłym do bezwzględnego porządku umyśle panował zamęt. Jedna rzecz nie ulegała wątpliwości, zmierzali ku katastrofie i sprzymierzyłaby się nie tylko z admirałem  Canarisem, ale choćby i samym diabłem, byle tylko jej zapobiec. Czy jednak przedłożona im oferta może być traktowana poważnie? Cóż, będzie musiała sprawdzić to osobiście.

– Tak jest! – kapitan Paillole odetchnął. Jego wcześniejsze obawy były bezzasadne. Wyraźnie wyczuł, że ma do czynienia z kimś, kto wie co robić i to niezależnie od tego, czy akurat siedzi za biurkiem, czy na biurku.

***

– Nienawidzę komunistów i nazistów równie mocno, dlatego właśnie zdecydowałem się działać. Podzielam pogląd Canarisa, że Hitler dąży do rozpętania wojny. Mam rozkaz nawiązania kontaktu z rządem w Paryżu, admirał  polecił uzyskać jak najszersze poparcie dla spiskowców. Nie, nie podejmowałem żadnych nielegalnych działań operacyjnych na terenie Francji. Agent o pseudonimie „Matka” regularnie przekazuje do Berlina raporty dotyczące najważniejszych decyzji zapadających w kluczowych rządowych instytucjach – machinalnie odpowiadał na zadawane mu po kilkanaście razy pytania.

Przesłuchująca go chuda blondynka o krótko ostrzyżonych włosach poprawiła zjeżdżające z jej proporcjonalnie zbudowanego nosa okulary w szerokiej oprawce i indagowała niezmordowanie dalej:

– A Polnikin? – tą kwestię też już kilkukrotnie omawiali.

– Boris Markov, francuskie nazwisko Duby. Jego dokładna funkcja w GRU nie jest mi znana, wiem tylko, że to on zarządza kapitałem siatki „Oko”. SD nawiązując współpracę z Sowietami planuje sprzedać im też kilka naszych rozwiązań technicznych. Podejrzewamy, że spora suma przejdzie z ręki do ręki. Jeśli w grę wchodzą pieniądze, Duby musi mieć pełną wiedzę na temat planowanego spotkania na szczycie. Jeżeli udałoby się skłonić go do mówienia, Rosjanie znajdą się w potężnych kłopotach, a ja będę mógł uzyskać bezpośredni dostęp do mojego celu.

Z trudem panował nad rozdrażnieniem, ciasna kawalerka o białych ścianach, do której sprowadził go człowiek poznany w „El Marie”, powoli stawała się dla niego nie do zniesienia.

Monotonię ciągłego przesłuchania starał się rozproszyć długimi spojrzeniami na figurę przesłuchującego. Małe piersi, wąska talia, niezbyt zgrabne nogi, pośladki szczelnie zakryte przez obcisłą, nijaką spódnicę w kolorze, o którym zapominało się w momencie patrzenia na niego. Żadna była z niej piękność. Miała jednak w sobie coś dziwnego. Łapał się na tym, że nawet będąc obecnie w niewygodnym położeniu, uważa ją za dość mocno pociągającą. Poszedł z nią na pełną współpracę. Ujawnił swoje francuskie nazwisko, opowiedział o swojej paryskiej firmie i kontaktach, a w końcu o swoim prawdziwym zadaniu tutaj. Jego francuska, budowana z takim trudem legenda przedsiębiorcy stała się bezużyteczna. Ale takie były od początku założenia planu admirała, po nawiązaniu kontaktu miał iść na maksymalną współpracę. Dlatego nie buntował się, kiedy para błękitnych oczu odwróciła się od niego i  po raz nie wiedzieć który usłyszał:

– No dobrze, panie Delongchamps, zacznijmy jeszcze raz.

***

– Wierzysz mu? – pytającym był pułkownik Maurice Henri Gauché, głównodowodzący Deuxieme Bureau.

Zagadnięta Victoria Galand zamyśliła się głęboko nad odpowiedzią. Było dobrze po północy, a oni siedzieli w domu pułkownika na peryferiach stolicy, zatopieni w miękkie fotele i sączący dobrego Burbona starali się przeanalizować obecną sytuację.

Niemiec brzmiał wiarygodnie, nie miała złudzeń, że był zatopiony w jej świecie po same koniuszki uszu. Rozpoznawała to, należeli do jednego gatunku egzystującego w niezwykle bezwzględnym półświatku. Ostrożny fachowiec, z pewnością obeznany z zasadami przetrwania  w świecie cieni. Musiał być wybitny, inaczej Canaris nie wysłałby go tutaj ze sprawą takiego kalibru. Uwierzyła mu, nabrała przekonania, że oto przyjdzie im rozegrać partię decydującą o przyszłych losach świata.

– Tak – odparła. – Trzeba działać.

Nie widziała twarzy swojego szefa i kolegi – siedzieli pogrążeni w kompletnych ciemnościach,  gdyż śpiąca na górze żona i dzieci pułkownika głośno utyskiwali na palone całe noce światło – ale wyczuwała towarzyszące mu napięcie.

– Niewielu jest myślących tak jak ty w tym kraju, a już na pewno nie znajdzie się nawet jeden taki egzemplarz w naszym rządzie.

– Dlatego najpierw musimy dopaść Polnikina. Politycy zaczną nas pilnie słuchać, kiedy zaraz po rozbiciu groźnej obcej agentury przedstawimy propozycje Canarisa. Ustami źródła, które już raz tak wydatnie nam się przysłużyło. Poza tym część informacji, które nam przekazał już się sprawdziła.

Przedstawiciele francuskiej ambasady w Moskwie donosili, że podczas ostatniego rautu odbywającego się na Kremlu Ribbentrop i jego delegacja wznosili liczne toasty za zdrowie Stalina i rewolucję. Wyglądało na to, że sojusz został przypieczętowany.

– Jeśli przegramy, premier urwie mi za to jaja.

– Nasz kochany  premier sam ich nie posiada, więc wszystko możliwe – odparła, a pułkownik Gauché pobłażliwie zignorował jej jadowity ton. Być może dlatego, że sam był jak najgorszego zdania o obecnie urzędującym premierze, o wszystkich poprzednich zresztą także.

– Masz moją zgodę na zajęcie się Markovem. Poczyniłaś przygotowania?

Zamiast odpowiedzi Victoria Galand po raz pierwszy pozwoliła sobie na delikatny uśmiech, który nie mógł zostać dostrzeżony w panującej wokół ciemności.

***

– Nie będziemy umierać za Gdańsk – powiedział wyniosłym tonem Alphonse de Chateaubriant. – Ten konflikt jest wewnętrzną sprawą Polski i Rzeszy. Francja, jeśli będzie się w tej sprawie kierować utopijnymi ideałami, może tylko stracić. Niemcy to cywilizowany naród, oni nawet wojny zwykli prowadzić wedle ścisłych reguł.

Uwaga wygłoszona przez szczupłego, starszego mężczyznę w czarnym smokingu zrobiła niemałe wrażenie na zebranych. Ludzie zaczęli, początkowo szeptem, a po chwili coraz śmielej wymieniać się spostrzeżeniami. Polityczna dysputa była wpisana w tradycje spotkań takich jak to, wystawnych przyjęć, urządzanych cyklicznie przez ludzi, którzy w tym mieście coś znaczyli.

Koneksje towarzyskie jakie posiadał w Paryżu de Châteaubriant były na tyle rozległe, że mógł sobie pozwolić na podobną wyrazistość opinii, nawet znajdując się w tak elitarnym towarzystwie. Ponadto, było całkowicie zrozumiałym, że uznany w środowisku pisarz może sobie pozwolić na więcej i nie zważać przy tym na utarte konwenanse.

Wielu znamienitych gości zawitało pierwszego września do tego położonego nieopodal Paryża dworku, należącego – wedle oficjalnej wersji – do Yvona Dellbosa, byłego ministra spraw zagranicznych. Nieoficjalna wersja mówiła, że miejsca takie jak to, miały zazwyczaj kilku właścicieli pragnących zachować anonimowość. Ogólnie rzecz biorąc, tego typu posiadłości miały nie rzucać się w oczy, dla dobra wszystkich zainteresowanych.

Tak się robi wielką politykę, pomyślał Antoine Delongchamps, stojąc pośród rozdyskutowanego tłumu. Ważne decyzję nie są podejmowane na oficjalnych obiadach czy bankietach, ważne decyzję zapadają w dużo węższym gronie. Dzisiaj, to blisko dwustuosobowe towarzystwo debatuje szeptem na temat zamieszania w Polsce, jutro konkluzje z tej dyskusji staną się oficjalnym stanowiskiem rządu francuskiego. Tak samo rzecz się miała z wszelkiej maści intelektualistami, do przewidzenia było w jakim tonie większość z nich będzie się wypowiadać. Delongchamps nie mógł się nadziwić, jak wielka jest siła oddziaływania tych nieformalnych spotkań na styku polityki, świata kultury i prasy.

Pamiętał jednak, że znalazł się w tym miejscu tylko dzięki protekcji ludzi z DB. Rola jaką miał do spełnienia w pierwszy wieczór września znacząco odbiegała od przyjętych tutaj standardów. Wyłuskał w rozdyskutowanym tłumie znaną z jednego tylko zdjęcia twarz. Postawny mężczyzna o rumianych policzkach i sumiastych wąsach – Markov.

Lewa ręka została dyskretnie wsunięta do kieszeni marynarki, palce zacisnęły się z niebywałą wprawą na rękojeści pistoletu. Nadchodził czas działania.

Przejdź do kolejnej części – Wielka gra III

Wszelkie uwagi mile widziane.

Foxmnede@gmail.com 

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Wyśmienite. Foxm, muszę powiedzieć, że bardzo podoba mi się Twoja seria i oczekuję kontynuacji 🙂 Chociaż podejrzewam, że jeżeli piszesz na bieżąco, to trochę przyjdzie Czytelnikom poczekać.
Ta część, z pewnością bardziej odpowiada wymogom stawianym przed "opowiadaniem erotycznym". Sceny są opisane smakowicie, dobrze komponują się z całością, z jednej strony nie przytłaczając tekstu, ale też nie ginąc w pochodzie historycznych detali. Proporcje są zachowane doskonale.
Sama atmosfera opowiadania jest świetna – gęsta, soczysta – taka, jaka powinna być w opowieści szpiegowskiej. Czytelnik (czyli ja 😉 czuje zaciskające się wokół bohaterów pętle Historii przez wielkie H.
Na początku tekstu znalazłam dwa błędy.
W czwartym akapicie powinno być chyba "zresztą" z nie "z resztą" , a drugi zgubiłam 😉

5/5 Pozdrawiam
Rita

@Rita
Dziękuję za komentarz i dobre słowo, starałem się w miarę moich skromnych możliwości znaleźć tzw. "złoty środek" Pomiędzy historią i seksem:)
Pochwały moich scen ze strony Czytelniczek ceniłem sobie zawsze bardzo wysoko.
Oczywiście całość tekstu nie miałaby obecnego kształtu, gdyby nie czujne korektorskie oko Megasa Alexandrosa. Z tego miejsca za jego pracę chce mu serdecznie podziękować:)

Masz rację, że ja jako autor pojawiłem się "na rynku" Bardzo niedawno, co niestety zmusza mnie do pisania tekstów na bieżąco. Wydłuża to czas oczekiwania na tekst następny, ale czekaj cierpliwie:)

Moi drodzy, nie obawiajcie się przekazywać Waszych uwag w komentarzach, im ich więcej, tym moje przyszłe teksty będą lepsze – mam nadzieję.
Pozdrawiam,
Foxm

Witaj, Foxm!

Druga część Wielkiej Gry podobała mi się jeszcze bardziej, niż pierwsza. Widać, że włożyłeś dużo pracy, gromadząc cenne informacje, wartościowe szczegóły, no i przede wszystkim – budując interesującą fabułę. Gra wywiadów podobała mi się tu jeszcze bardziej niż poprzednio, może dlatego, że bohaterowie grają tym razem o naprawdę wysoką stawkę. Postacie zapadają w pamięć,zwłaszcza panna Galand (choć trudno mi uwierzyć, że w zmaskulinizowanym i maczystowskim świecie III Republiki Francuskiej kobieta byłaby w stanie osiągnąć taki pułap kariery!).

Fabuła była bardziej statyczna niż w poprzedniej części (nie było potajemnych włamań, strzelanin itd.) ale nie przeszkadzała mi wcale – uważam, że można napisać równie ciekawe opowiadania w których trup ściele się gęsto i w których trwają tylko rozmowy, narady, ogólnie rzecz biorąc – knucie. Dialogi Twoich bohaterów były wiarygodne i popychały wszystko do przodu, choć oczywiście możesz jeszcze zrobić co nieco , by uczynić je bardziej płynnymi i naturalnymi.

Myślę, że Czytelnicy, którzy szukają dobrej literatury z mocnym wątkiem erotycznym docenią Twoje rozwijające się właśnie dzieło. Ja w każdym razie wystawiam mu ocenę najwyższą z dostępnych. W niewielkim świecie polskiej literatury erotycznej to jest absolutne creme de la creme, ale i pośród opowiadań anglosaskich nie ma się czego wstydzić i może występować z dumnie wypiętą piersią!

Pozdrawiam serdecznie
M.A.

Mi się podobało. Chyba jeszcze bardziej niż Twój zaskakujący debiut. Jest kilka literówek, ale nikt (z wyjątkiem MA i Miss 😉 nie jest idealny pod tym względem.
Lepsze, bo czystsze technicznie – tu zapewne pomogło czujne oko korektora – ale i fabularnie rozbudowane. Robi się ciekawie, interesująco, tajemniczo.
Ode mnie bardzo dobrze, albo – jak kiedyś było – 6/6.

Pozdrawiam. S.

Jak się pewnie domyślasz wyłuskałam z całości perełki w postaci scen erotycznych i nie mogłam oderwać od nich oczu. Królewska uczta. Wyśmienity, literacki wręcz język – patrzyłam w ekran zauroczona. Sformułowanie "różowy kielich" zatrzymało mnie przez chwilę – chyba jeszcze nikt wcześnie tak tego nie ujął – pięknie po prostu. Tak może pisać tylko ktoś, kto kocha kobiety. Od dzisiaj wierna fanka:)
5.

@Wiki Cieszę się, że wyłuskałaś z całości sceny erotyczne:) Naprawdę. Mogę tworzyć coraz to bardziej zawiłą konstrukcję fabularną i sprawia mi to mnóstwo radości oraz zabiera czas i energię.

Naprawdę zachwycony jestem jednak, kiedy moje sceny mocno oddziałują na czytelnika/kę, albo wręcz wspomagają/stymulują ruch ręki. Taka jest brutalna i naga prawda.

Jeśli idzie o kielich jest to efekt moich kombinacji. Staram się nie używać w swoich tekstach słowa "cipka", gdyż prywatnie uważam, że taka zła nazwa dla tak pięknego narządu to jakieś straszne nieporozumienie. Jako kobiety macie w tym względzie sporego pecha.

Ale to takie moje prywatne dziwactwa. O czystość mojego języka dba Megas, który każdorazowo ma ze mną sporo pracy, ale efekty naprawdę są widoczne.
Polecam się na przyszłość. Mój nowy tekst ma ukazać się na dniach.

Foxm

Tym razem z dekadenckiego ale dynamicznego Berlina przenosimy się do równie spragnionego uciech, ale naznaczonego jakimś piętnem niemożności Paryża 1939 r. Słabości ówczesnej elity władzy przedstawiono zarówno od strony wielkiej polityki, jak i alkowy. Tutaj pięknie opisana scena wizyty pana deputowanego w burdelu. Jak poprzednio, należy docenić klimat oraz ogólną wiedzę autora na temat zakulisowych gier wywiadów tej epoki. Przykładowo, słabą stroną niemieckich ministerstw i sztabów były sekretarki/maszynistki. Zatrudniano w tym charakterze najczęściej pozostające w kłopotach finansowych wdowy i sieroty po poległych podczas I wojny oficerach, zazwyczaj pochodzące z dobrych domów. Z jednej strony miało to stanowić formę pomocy, z drugiej liczono na ich stuprocentową lojalność. Z tym były jednak olbrzymie kłopoty, panie dość często ulegały urokowi osobistemu agentów obcych wywiadów, co wykorzystywał bardzo skutecznie m. in. wywiad polski. Ten wątek kariery panny Galand jest więc jak najbardziej wiarygodny (tylko może lepiej byłoby uczynić ją wdową po oficerze, a nie podoficerze). Podobnie jak MA mam natomiast wątpliwości, czy jako kobieta mogła awansować w biurokratycznych strukturach służb na tak wysokie stanowisko, na którym obsadził ją Autor. To jednak jeszcze nie czasy współczesne. Agentki wywiadu wykorzystywano w zadaniach operacyjnych, to oczywiste, ale nie powierzano im funkcji kierowniczych. Cała reszta jak najbardziej na miejscu.
Jak słusznie napisał MA, fabuła opowieści szpiegowskiej nie musi składać się z fajerwerków (pościgi, strzelaniny itp.), więcej emocji i akcji można często przekazać w spokojnych na pozór dialogach. Tutaj mamy taki właśnie przypadek, czego Autorowi należy szczerze pogratulować.
Pod względem językowym dostrzegam korzystne zmiany w porównaniu z poprzednim odcinkiem, chociaż pewne niedociągnięcia dałoby się jeszcze poprawić.
Nawiązując do wymiany poglądów pod częścią pierwszą dodam, że postać admirała Canarisa należy do najbardziej zagadkowych wśród bonzów III Rzeszy. Ten człowiek potrafił ukrywać swoje myśli i poczynania. Ostatecznie przegrał i zapłacił życiem, ale wiele jego tajemnic pozostanie takimi już chyba na zawsze. Istotnie, fascynująca postać. I na koniec, z prawdziwą przykrością przeczytałem, że opowieść pozostaje niedokończona. No nic, mam jeszcze dwa odcinki.

Napisz komentarz