Rudowłosa III: Posłaniec śmierci (seaman)  4.67/5 (9)

41 min. czytania

Z nieprzyjemnym, mlaszczącym odgłosem upadł w głębokie błoto. Odruchowo przycisnął dłoń do rany, choć wiedział, że niczego tym nie zmieni. Chciał wstać, podparł się wolną ręką, ale zabrakło mu sił. Położył się i pozwolił nadejść nieuniknionemu. Leżał i charczał z cicha, a życie wyciekało z niego w rytm uderzeń serca. Coraz wolniejszych. Z wysiłkiem skupił wzrok na zbliżającej się sylwetce. Uśmiechnął się, choć tak naprawdę wyszedł z tego przerażający grymas.

Śmierć, pomyślał. Nie po raz pierwszy cię spotykam. Ale po raz ostatni.

Po chwili przestał oddychać, zaciśnięte na głębokim cięciu palce zwiotczały. I umarł.

***

Miejsce było z tych podłych, Giddion zorientował się zaraz po przekroczeniu progów karczmy. Unoszący się w powietrzu aromat przypalonego mięsa, moczu i niemytych ciał mógłby powalić najbardziej odpornego na podobne doznania człowieka. A zabójca należał do tych wrażliwszych. Zmarszczył nos i przyłożył do twarzy chustkę, wyjętą naprędce z rękawa. Bogowie, gdzie mnie przywiało, pomyślał. Ale nie miał wyboru, i to żadnego.

W Futhard, małej i zapomnianej przez świat mieścinie, znalazł się, wiedziony tropem poszukiwanej osoby. A ta gospoda jako jedyna miała jeszcze wolne pokoje.

Stojący przy szynkwasie karczmarz najpewniej zauważył zdobny kubrak i błysk drogiego klejnotu na palcu wchodzącego mężczyzny, bo bardzo szybko stanął przed Giddionem, uśmiechając się przymilnie.

– Witam jegomości – zaczął z namaszczeniem, zacierając ręce. – Mam dla szanownego pana przyszykować stolik?

– Taa – zagadnięty mruknął niewyraźnie. Odjął chustkę od ust i dorzucił bardziej zrozumiale. – Ale koniecznie w innej sali, dobry człowieku. Tutaj nie wytrzymam ani minuty.

– Oczywiście, jaśnie panie – sapnął gospodarz, zwinnie łapiąc rzucona monetę. – Się przygotuje.

Wydano odpowiednie instrukcje i po niedługiej chwili przybysz siedział w cichym, niewielkim pokoju, przy czystym stole, na którym smakowicie prezentowała się pieczona kura i dzban wina. Nawet niezgorsze, stwierdził z zadowoleniem, popijając porządnie, gdy tylko karczmarz zamknął za sobą drzwi. A nie ma to, jak łyk dobrego trunku po dniu spędzonym w siodle.

Gdy kurczak został już niemal w całości pochłonięty, rozległo się głośnie pukanie. W drzwiach stanął oberżysta i z zawodowym uśmiechem zagadnął:

– Wielmożnemu panu czego nie trza?

Giddion spojrzał z obrzydzeniem na czarne, pokruszone resztki siekaczy rozmówcy. Jak to możliwe, że miasta nie stać na dobrego wyrwizęba? Przecież dużo taki specjalista nie kosztuje. A ludzie od razu zaczynają bardziej dbać o zdrowie, nie chcąc bliżej poznawać się z cęgami konowała. Dzięki temu ładniej wyglądają. I mniej im z gąb śmierdzi.

– Może jeszcze kaszy, dobry człowieku – odpowiedział, odwracając wzrok. – Bo kurak trafił się nad wyraz okazały. Pogratulować doskonałej techniki chowu, gospodarzu.

– Eee, co powiadacie? – zapytał niepewnie karczmarz. – One tak same rosną, panie. Nijak nie wiemy, czemu… Ale o to chciałem spytać… Choć oczywiście kasza zaraz będzie, wielmożny panie – dorzucił szybko, widząc zniecierpliwioną minę zabójcy. – Przyszłem dowiedzieć się, czy pokój mam szykować? I czy z dodatkiem ma być?

Szpakowaty mężczyzna spojrzał ze zdziwieniem.

– Z dodatkiem? – spytał. – A cóż to za dodatek?

– A bo u mnie, panie, jest kilka pięknych pań, które bardzo miłe są i nie odmówią uciech, oj nie odmówią…Zwłaszcza takiemu wielmoży…

Giddion wzdrygnął się na samą myśl o owych pięknych paniach. Wciąż pamiętał o zębach karczmarza.

– Dziękuję wam, gospodarzu – odrzekł szybko. – Sam pokój wystarczy.

***

Dwa dzbany wina później z wysiłkiem wstał od stołu i wyszedł na zewnątrz. Tam odnalazł schody, prowadzące na piętro, do pokoi. Spokój gościom miał zapewnić barczysty osiłek, siedzący na zydlu u podnóża schodów, ale donośne chrapanie wskazywało, że ważniejszy niż obowiązki był dla stróża dobry sen.

Zabójca szybko wspiął się po drewnianych stopniach. Wszedł do ciemnego wnętrza i zamknął za sobą drzwi. Nagle wyczuł, że w pomieszczeniu jeszcze ktoś jest. Odwrócił się na pięcie, wysuwając z rękawa nóż. Nie uderzył jednak, bo w słabym poblasku księżyca dostrzegł jasne, kobiece udo. I resztę młodego, szczupłego ciała.

Leżąca na łóżku dziewczyna zerwała się z cichym piskiem, jak gdyby zbudzona wejściem Giddiona. Spojrzała z przestrachem na ostrze, potem na trzymającego oręż człowieka.

– Prze… przepraszam, panie – zająknęła się, jej głos zdradzał lęk. – Ojciec mówili, że nie chcieliście z dodatkiem, ale żebym i tak przyszła, bo tak wielmożnych gości to my tutej nie mamy za często. Tak ojciec mówili…

Schował broń i spojrzał na młódkę. Naga, niemal chuda, z ładną twarzyczką otoczoną ciemnymi, być może nawet czystymi włosami. W sumie, pomyślał, może i bym zechciał z dodatkiem.

Uspokajająco uniósł dłoń i podszedł bliżej. Przysiadł na skraju łoża i odgarnął siedzącej kosmyki z wysokiego czoła. Ładne usta, stwierdził, czując narastające podniecenie.

– Ładna jesteś – stwierdził. Uśmiechnęła się niepewnie, wciąż wystraszona widokiem noża. – Naprawdę jesteś córką szynkarza?

– Nie taką prawdziwą, panie – odparła spokojniej. – Łejziec, znaczy tatko, znalazł mnie i przygarnął kilka lat temu nazad. Tak, jak i jeszcze trzy moje siostry.

Pokiwał głową.

– No proszę, ten twój ojciec, Łejziec, nie jest wcale taki głupi – mruknął. – Sprytniejszy, niźli wygląd sugeruje.

Spojrzała ze zdziwieniem, więc odchrząknął i machnął ręką.

– A jak ci na imię, piękna panno? – uśmiechnął się z lekka.

– Jola, szanowny panie. Ale wszyscy wołają mnie Szybka.

– Ach. Dlaczego, bo może szybko biegasz?

– Nie – zaśmiała się krótko, zamilkła. Po chwili dodała: – Bo szybko mnie tatko… szybko się nauczyłam.

Teraz to on się uśmiechnął. Zdjął kubrak i zaczął rozpinać guziki koszuli.

– Dobrze, moja szybka Jolu – powiedział powoli. – To pokaż mi, czegoś się zdążyła nauczyć.

***

Pomogła mu zdjąć spodnie, niecierpliwie szukając sztywniejącej męskości. Odsunął dziewczęce dłonie, mówiąc:

– Spokojnie, mamy czas, dziecinko.

Pogładził gładką skórę jej brzucha, cieszył oczy widokiem gibkiego ciała. Zamarła bez ruchu, widocznie speszona jego dotykiem. Nie była nawykła do takiego traktowania, oczekiwała jedynie szorstkiego, brutalnego stosunku, bo niczego więcej nie zdążyła poznać. Powoli, z wahaniem uniosła rękę i przesunęła palcami po grubej bliźnie, przecinającej szeroką pierś mężczyzny. Uśmiechnął się łagodnie, obejmując małe piersi Joli, lekko ściskając ciemne brodawki. Popchnął dziewczynę na łóżko, w myślach ciesząc się z tego, że była czysta, że czuł jedynie mdławy zapach zwykłego mydła. Położyła się i popatrzyła na niego zza opadających na twarz włosów. Giddion legł obok , napawając się delikatnością jej ciała. Dotarł dłonią do kobiecości, pokrytej jedynie miękkim meszkiem włosów. Jaka ona jest młoda, pomyślał. Rozszerzył leżącej uda i powoli, niespiesznie wepchnął się pomiędzy wargi jej sromu. Drgnęła, ciemne oczy błysnęły w mroku.

– Nie bój się, nie zrobię ci krzywdy – szepnął uspokajająco. Odnalazł twardość łechtaczki i, pośliniwszy opuszki palców, zaczął pieścić ten tajemniczy punkt, wyzwalający w kobiecie diabła. Jola westchnęła z cicha, poczuł, jak jej ciało rozluźnia się pod wpływem delikatnego dotyku. Rozszerzyła szerzej nogi, dając mu większą swobodę ruchów. Po chwili poczuł, że jest gotowa, wilgoć zmoczyła jej szparkę. Pocałował gładką szyję, zjechał wargami w dół, przygryzł zesztywniałe sutki, ale nie tracił czasu i po chwili przesunął się niżej, szukając językiem owej wilgoci. Zaskoczona, chciała go odepchnąć, ale przytrzymał ją silnym ramieniem. Bez słowa polizał dziewczynę, a ona jęknęła przeciągle, rozrzucając ręce na boki i poddając się jego pieszczocie. Każdego dnia uczymy się czegoś nowego, pomyślał, mocniej przyciskając usta do miejsca, będącego źródłem jej rozkoszy. Nie broniła się już, poddając biodra ku niemu, zachłannie pragnąc więcej. Po chwili podniósł się i pochylił nad Jolką, patrząc w jej zamglone oczy. Objęła go ramionami, podsuwając się usłużnie i ułatwiając dostęp do swego wnętrza. Wślizgnął się bez trudu, wszedł niemal do końca, rozpychając członkiem ciasne mięśnie pochwy. Uniosła nogi i zaplotła je na biodrach kochanka, a on wbijał się w młode ciało coraz szybciej i głębiej, dziękując w myślach karczmarzowi za tak miły podarunek.

Poczuł, że zbliża się do końca, więc zwolnił, wyślizgnął się z dziewczyny i wydostał z jej objęć. Znowu popatrzyła ze zdziwieniem, a on roześmiał się cicho. Obrócił leżącą na brzuch, podciągnął do góry, popatrzył na wypiętą pupę. Zbliżył główkę penisa do zaróżowionej szparki i jednym, mocnym pchnięciem znalazł się z powrotem w jej wnętrzu, ciepłym i wilgotnym. Jola zaparła się o wezgłowie łóżka, wcisnęła twarz w poduszkę, ale jego nie interesowało już, czy robi to z rozkoszy, czy może z bólu. Złapał za krągłość bioder, blado połyskujących w świetle księżyca, i zaczął ujeżdżać klęczącą dziewkę. Ta wsunęła rękę pod siebie, palcami poszukując tego miejsca, które wcześniej dawało jej tyle przyjemności. Odnalazła je i, instynktownie naśladując ruchy Giddiona, zaczęła pieścić swe ciało.

Nigdy wcześniej żaden mężczyzna nie starał się o obdarowanie jej najmniejszą odrobiną delikatności. Zawsze kładli się na niej, śmierdzący i spoceni, szybko robili swoje i zasypiali, a ona ubierała się w ciemnościach i, niczym złodziej, cicho wychodziła w noc. Dziś… dziś było inaczej. Jak zawsze troszkę bolało, ale teraz to odczucie połączyło się z podnieceniem, którego przedtem nie było. Pojawiła się chęć zatracenia się w tej mieszance, zapomnienia o reszcie szarego życia, choćby na chwilę. Poddała się nowym emocjom, szaleństwu rozkoszy, nie chcąc, aby skończyło się to przedwcześnie. Na szczęście dla Joli, Giddion był doświadczonym i wprawnym kochankiem, potrafił przedłużać chwile przyjemności. Spowalniał bądź przyspieszał tempo, kontrolując swoje podniecenie i tym samym, mimowolnie, jeszcze bardziej rozpalając kobietę. Kilkakrotnie niemal dotarła do szczytu, jęcząc i zaciskając dłoń na wbijającym się w nią członku, lecz za każdym razem nagła zmiana tempa wytrącała ją z ekstatycznego uniesienia i sprowadzała na ziemię.Chciała spełnienia, tej ulotnej chwili, której doświadczyła tylko kilka razy w życiu, bo podświadomie wiedziała, że tej nocy będzie to wyjątkowe przeżycie. Żądała rozkoszy, nawet nie zdając sobie sprawy z własnych pragnień, i Giddion to wyczuwał. Nieco wbrew sobie, postanowił zaspokoić tę drobną, niewysoką dziewczynę tak, jak nikt wcześniej. Dostrzegł potencjał wielkiej namiętności, drzemiący w kochance i zapragnął wydostać go na zewnątrz.

Z cichym westchnieniem zwolnił i wyciągnął męskość z różowego wnętrza Joli. Z rozbawieniem obserwował jej reakcję, gdy rzuciła mu szybkie spojrzenie, pełne złości, pożądania i zaskoczenia. Mocniej chwycił za szerokie biodra i przytrzymał, ułatwiając sobie dostęp do drugiego wejścia. Drgnęła, czując nabrzmiałą żołądź między pośladkami. Chciała się wyswobodzić z silnych ramion mężczyzny, ale nie pozwolił jej na to, bez wysiłku unieruchamiając dziewczynę w odpowiedniej pozycji. Powoli, ostrożnie wepchnął się do ciasnej dziurki, przy akompaniamencie bolesnych jęków kobiety.

– Ciii…– syknął uspokajająco. – Spokojnie, słowiczku. Troszkę boli, wiem o tym. Na początku zawsze tak jest.

Wbił się głębiej, niemal do samego końca. Zafascynowany, obserwował, jak penis znika wewnątrz szczupłego ciała. Jak ona mogła go pomieścić, zastanawiał się, wspominając tyle doświadczonych kurtyzan, które nie poradziły sobie z jego długą lancą.

– Zaraz poczujesz jeszcze mocniej to, co przed chwilą – powiedział. – Obiecuję.

I rzeczywiście, ku swojemu zaskoczeniu, Jola poczuła powracające podniecenie. Może sprawiła to dłoń Giddiona, pieszcząca spragnioną kobietę tak samo, jak na początku. Może świadomość poddania, przymusu, z jaką ją posiadł w ten nieznany dotychczas sposób. Poczuła się bezbronna, wzięta niczym rozpłodowa samica, i to chyba przeważyło. Otworzyły się przed nią nieznane wrota, pożądanie spłynęło potężną falą, a ból i upokorzenie przestały się liczyć.

Jeszcze kilka mocnych, zdecydowanych pchnięć, połączonych z delikatnymi muśnięciami samymi opuszkami zręcznych palców, i dziewczyna zajęczała w poduszkę, odnajdując orgazm.

Wiele się nauczyła tej nocy i gdy, w końcu, opadł z sił i położył się obok kochanki, z nieśmiałą wdzięcznością pocałowała go w szorstki policzek.

Popatrzył na nią przeciągle.

– Jesteś warta więcej, niż twój przyszywany ojczulek przypuszcza, dziewczyno o dziwnym przezwaniu – powiedział.

Sięgnął do sakwy, leżącej na podłodze, tuż obok łóżka. Wyciągnął dużą, błyszczącą monetę.

– To dla ciebie, Jolu Szybka – rzekł powoli, wkładając złoto w jej drobną dłoń. – Wystarczy, żebyś uciekła z tego zawszonego miasta. Ale pamiętaj, musisz być cierpliwa i dobrze wybrać moment ucieczki. Mam nadzieję, że znajdziesz lepsze miejsce.

Patrzyła na Giddiona z zaskoczeniem. Nie powiedziała ani słowa i ubrała się szybko. Już stojąc w wyjściu, rzuciła mu długie spojrzenie.

– Idź, idź – mruknął, gdy zamknęła drzwi. – Tobie przydadzą się pieniądze. A ja potrzebuję przychylności bogów. Choć jeden dobry uczynek, dla odmiany.

Wiedział jednak, że jeden dobry uczynek to za mało. Dla niego stanowczo za mało.

***

Giddion Monne pochodził z zacnej, kupieckiej rodziny, mieszkającej w Ennis, stolicy Księstwa Faare. Jego ojciec, tak samo jak dziad i pradziad, handlował od niepamiętnych czasów wszystkim, na czym szło zarobić. Młody chłopak o zadziornym spojrzeniu nie miał jednak serca do ksiąg rachunkowych. Uwielbiał za to wdawać się we wszelkie rozróby, jakie wszczynano w miejskich gospodach. Brutalny i bezlitosny, zawsze wybierał starszych, silniejszych przeciwników, jakby w ten sposób próbując coś sobie udowodnić. Nie raz i nie dwa, książęcy medyk, znajomy rodziny, musiał zszywać  poważniejsze rany. Ale coraz częściej to ludzie, z którymi walczył, kończyli u cyrulika. Albo gorzej. Aż w końcu zabrakło chętnych do mierzenia się z młodzieńcem, wobec tego Giddion ruszył w świat. Przygotował się do podróży odpowiednio. Z domu wyniósł dwie wartościowe rzeczy. Masywną szkatułkę, pełną kosztowności wartych tyle, co mały zamek. I przeświadczenie, że uczciwa praca nie jest dla niego.

Kilka następnych lat spędził, wałęsając się po zachodnich królestwach, szukając zajęcia, które by mu odpowiadało. Rabował kupców, wędrujących bez odpowiedniej eskorty w poprzek Ruchomej Pustyni. Później najmował się za ochronę owych karawan, a jego imię było na tyle znane w tamtych okolicach, że łupieżcy nie atakowali konwojów, z którymi podróżował. Gdy znudził się wielkimi wydmami, poruszającymi się po piaszczystej równinie niczym gigantyczne, suche fale, wypłynął na Morze Zatokowe, oddzielające Cesarstwo i kraje z nim związane od potężnych i bogatych państw Południa. Przystał do korsarzy, polujących na galery, ciężkie od drogocennego ładunku: egzotycznych przypraw, pachnideł i klejnotów. Towary te pochodziły z dalekich królestw barbarzyńskich o nazwach zbyt trudnych do zapamiętania, a wieziono je wprost do Eersel, szlakiem pomiędzy wyspami Faare.

Po pół roku radosnej grabieży ówczesny cesarz, ojciec miłościwie panującego Rotseelara, zdenerwował się kolejnym raportem o straconym statku i zamówił w stoczniach księcia Cassela flotę zabójczo szybkich i dobrze uzbrojonych karawel. Giddion uznał, że czas zmienić profesję.

Później został żołnierzem armii cesarskiej, jednak po bitwie na Brodzie Wiesen zdezerterował i, uciekając przed ręką sprawiedliwości, zapadł w niebezpieczne okolice Gór Przemiany. Tam poznał innego uciekiniera, niewiele starszego od siebie zabijakę o imieniu Varth. Razem wymknęli się pościgowi i, podróżując skalistym, trudnym do przeprawy wybrzeżem Morza Zatokowego, dotarli w końcu do zamorskiego Królestwa Dunne. W tym właśnie czasie w stolicy tego państwa, Carysfort, powstała Trzecia Gildia Zabójców. Jako najmłodsze z wszystkich, Bractwo potrzebowało ludzi i drogą naturalnej eliminacji obaj mężczyźni zostali przyjęci.

Giddion odnalazł w końcu spokój ducha. Odkrył sposób na intratne wykorzystanie swoich umiejętności i talentów. Jego agresywny i gwałtowny charakter uległ zmianie, młodzieniec nie szukał już okazji do rozbicia komuś głowy – teraz mu za to płacono. Z bandyty stał się zawodowcem. Zyskał chłodne, profesjonalne opanowanie, którym zwiódł niejednego. Bo w środku nadal był tym samym, żądnym krwi chłopakiem, z nożem w kieszeni szukającym przygody na ulicach Ennis.

***

Po wyjściu dziewczyny zasnął głębokim, niespokojnym snem. Śniło mu się, że tonie. Unosił się w zielonkawej wodzie, klarownej i spokojnej i wszystko było dobrze, aż nagle poczuł, że nie może odetchnąć. Szarpnął się mocno, zamachał rękoma, niezliczone bąbelki zawirowały dookoła niego. I gwałtownie się przebudził.

Ciemno, choć oko wykol. Dziwaczny, ostry zapach, wypełniający nos i usta. I ten ciężar na piersiach, niepozwalający swobodnie zaczerpnąć powietrza. Nagle zorientował się, że naprawdę nie jest w stanie się poruszyć, że coś rzeczywiście na nim leży. Rzucił się jak ryba wyciągnięta z wody i wtedy usłyszał szept:

– Spokojnie, Giddion, spokojnie. To nic nie da, a może sprawy tylko pogorszyć.

– Siilva – wydusił z siebie z trudem.

Siedząca na nim kobieta pochyliła się niżej, ale i tak nie potrafił dostrzec rysów jej twarzy.

– Nic nie mów. I nie ruszaj się za bardzo – odparła przez zęby. Zauważył, że ma inne, krótkie i jasne włosy.

– Nie wyrwiesz się spod zaklęcia – wycedziła cicho. – Jeśli spróbujesz się szarpać, będzie gorzej. Trzymam przy twojej szyi kolec czarnego skorpiona, wiesz, jak on działa, prawda? Więc leż spokojnie.

Posłuchał, legł bezwładnie. Wiedział, że dziewczyna mówi prawdę, że magicznym pachnidłem skrępowała mu ciało. Zapewne posmarowała sobie nozdrza kremem uodparniającym, choć tego nie mógł dostrzec w mroku. I nie było powodu, by nie wierzyć jej słowom odnośnie trującej broni.

– Tak lepiej – syknęła. – Gdybym chciała cię dzisiaj zabić, już byłbyś trupem, Giddionie, stary druhu. Ale nie dziś. To tylko ostrzeżenie.

Zamilkła.

– Nie obchodzi mnie, kim są twoi nowi przyjaciele, sam ich sobie wybierasz – podjęła po chwili. – Jeśli jednak nadal będziesz podążał mym śladem, będziesz mi przeszkadzał, zabiję cię. Tak jak tej nocy, nie będziesz wiedział, kiedy i jak. Pamiętaj.

Powoli odjęła dłoń od szyi mężczyzny i wstała. Stoi tak, bym nie dostrzegł jej twarzy, pomyślał. Czyżby zmieniła wygląd?

Patrzyła w milczeniu na unieruchomionego zabójcę, po czym odwróciła się ku wyjściu.

– Pamiętaj, co ci powiedziałam – rzuciła przez ramię. – To ostatnie ostrzeżenie. I nie ufaj ani jednemu słowu Nirgarda. To kłamliwy pies.

Wyszła, cicho zamykając drzwi. Najwyraźniej jestem blisko, stwierdził beznamiętnie, nawet bliżej, niż sądziłem. A potem uśmiechnął się lekko, wspominając ostatnie słowa kobiety.

***

– Pamiętaj, Giddione – rzucił oschle Nirgard na odchodnym. – Jeśli ją odnajdziesz, nie ufaj ani jednemu słowu tej kłamliwej suki.

Czarodziej odchylił płachtę ciężkiego materiału, oddzielającą wnękę od głównej sali karczmy. Odwrócił się jeszcze i spojrzał w zimne, szare oczy zabójcy.

– Myślę, że nie będę żałował dobitego dzisiaj targu – mruknął i odszedł. Giddion siedział jeszcze przez chwilę bez ruchu, po czym sięgnął po stojący na stole kielich i z zaciekawieniem przyjrzał się delikatnemu, kunsztownemu zdobieniu srebrnego naczynia.

– No, no – stwierdził z zadumą. – Siilva de Rocrey. To dopiero wyzwanie.

Do spotkania z ciemnowłosym czarodziejem doszło sześć dni po zdarzeniach u Maca. Giddion opuścił gospodę Pod Łbem Byka późnym wieczorem, jeszcze w trakcie zjazdu. Sam nie wiedział, dlaczego. Zmęczyły go napuszone, zadowolone gęby konfratrów z Bractwa, nawet napity niemal do nieprzytomności Varth irytował go tego dnia. Jeśli czegokolwiek żałował, to chyba jedynie faktu, że nie pożegnał się z nim przed odjazdem. Za młodu byli bliskimi przyjaciółmi i, choć później ich drogi się rozeszły, nie raz z rozrzewnieniem wspominali dawne przygody. Tak, szkoda, że wyjechał bez pożegnania.

Po masakrze Giddion na kilka dni zapadł w lasy, ciągnące się wzdłuż Traktu Wertykalnego, uważnie wypatrując pościgu. Ale, albo nie zauważono braku jego trupa, albo nie był zbyt ważny, bo nikt go nie szukał. Uspokojony, ruszył na południe i, ominąwszy łukiem De Engel, skierował się ku Eersel. Dotarł tam po trzech dniach i wjechał do stolicy Cesarstwa Bramą Kupców.

Miasto wzniesiono na brzegu Morza Zatokowego, na skalistym klifie, dającym ochronę przed atakiem z wody. Od lądu gród otaczały trzy rzędy wysokich, kamiennych murów, na których zęby połamała sobie niejedna wroga armia. Dostać się do Eersel można było z czterech stron: zachodnią Bramą Kupców, z której skorzystał Giddion, lub północną Bramą Marszałka, nazwaną tak na cześć Aardala, pierwszego wielkiego wodza nowożytnego świata, który stworzył podwaliny współczesnego Cesarstwa, a potem sam mianował siebie jego władcą.

Od zachodu przyjezdni korzystali z Ostrokołu, najstarszej części stolicy, na blankach którego z historycznych jedynie względów straż pełnili Miecznicy, przyboczna gwardia każdego z cesarzy. Od strony morza wykuto w pionowej skale zejście ku przystani, która z czasem urosła do rozmiarów małego przedmieścia, w całości wzniesionego z drewna i stojącego na wbitych w dno palach. Co dzień do portu przypływały dziesiątki statków i z czasem poszerzono wąską uliczkę, wiodącą serpentynami do Eersel. Lecz zawsze w pogotowiu czekały liczne oddziały wojska, gotowe na widok nieprzyjacielskiej floty podpalić drewnianą zabudowę nabrzeża i głazami zasypać prowadzącą do niego drogę.

Zabójca przejechał pod wysoko sklepioną, zdobną bramą i znalazł się w samym środku apokaliptycznego Targowiska, na którym zapachy najbardziej egzotycznych pachnideł mieszały się ze smrodem potu, krwi i gówna, a ryki dzikich zwierząt zagłuszały okrzyki handlarzy, zachwalających swe towary. Olbrzymi plac wypełniony był setkami bajecznie kolorowych straganów i namiotów kupieckich. Otaczały go niedawno wzniesione, nowoczesne kamienice bankierów i lichwiarzy. W tym miejscu, będącym gospodarczym sercem państwa, można było pożyczyć każdą sumę, kupić najrzadszy towar i zrobić interes życia. Albo skończyć w rynsztoku, z nożem wbitym w plecy przez niezadowoloną konkurencję. Handlowali tu najbogatsi, najpotężniejsi i najtwardsi kupcy Zachodu. Giddion nie lubił odwiedzać Targowiska, bo zawsze istniało ryzyko spotkania jakiegoś krewnego. Ale z drugiej strony, nigdzie nie znalazłeś ciekawszych, bardziej dochodowych zleceń, niż tutaj.Przepychając się przez ciżbę, skierował konia ku najbliższej kamienicy, w której znajdował się Czerwony Zamtuz, miejsce słynące z urody i kunsztu zamieszkujących go kurtyzan. Chwilowo jednak nie interesowały go kobiece wdzięki, bardziej liczył na spotkanie z Dereą, wiekową i dostojną matroną przybytku, która była jedną z lepiej poinformowanych osób w mieście.

***

Puszysta, niewysoka kobieta tryskała urokiem i wigorem. Głośno wydawała polecenia służkom, czyszczącym imponujących rozmiarów saunę i co chwila ocierała pot z czoła. Ubrana była w powłóczystą, białą tunikę, przewiązaną w talii szerokim pasem materiału w kolorze czekolady. Przywitała się z Giddionem, bacznie obserwując jego twarz.

– Wiem dość dużo na temat zdarzeń, jakie miały miejsce u Maca – powiedziała, gdy wyszli do wewnętrznego ogrodu. Wypielęgnowane miejsce, pełne egzotycznych roślin, było zaskakująco duże. Budynek zamtuza nie wydawał się aż tak pojemny, gdy oglądało się go z ulicy.

Przeszli wysypaną drobnymi, białymi kamykami ścieżką i usiedli na kamiennej ławie, okalającej niewielką fontannę, która stała pośrodku ogrodu. Woda szemrała uspokajająco, dookoła fruwały bezszelestnie tęczowe motyle. Mężczyzna z nieukrywaną przyjemnością rozsiadł się i odetchnął głęboko. Kilka ostatnich dni, pełnych niepokoju i napięcia, wycisnęło piętno na jego dojrzałej, pociągłej twarzy.

– Szczerze mówiąc, jestem zaskoczona, że ktokolwiek uszedł stamtąd z życiem – dodała Derea. Uśmiechnął się lekko.

– Mam przez to rozumieć, że oprócz mnie jest jeszcze jakiś… szczęściarz? – spytał.

Wciąż bacznie go obserwowała. Wiedział, że jej wygląd – grubej, sięgającej mu ledwie do piersi niewiasty – był mylący. Matrona wiedziała dużo o wydarzeniach w kraju, a prawie wszystko o tym, co działo się w stolicy. Bądź co bądź, jej klientami byli urzędnicy cesarscy, wysoko urodzona szlachta, szpiedzy i kapłani. Wszyscy znajdowali w jej domu to, czego pragnęli. Derea umiała uważnie słuchać, a dzięki swej nieprzeciętnej inteligencji łatwo odnajdowała powiązania pomiędzy niewinnymi na pozór uwagami, rzucanymi przez szacownych gości. Jeśli chciała dowiedzieć się czegoś konkretnego, odpowiednio instruowała swoje dziewczęta. Zaspokojony, rozluźniony mężczyzna nie potrafił utrzymać języka za zębami. Była to prawda, która leżała u podstaw jej dochodowego interesu.

Teraz westchnęła głęboko i zanurzyła dłoń w czystej wodzie, wypełniającej fontannę.

– Nie ty jeden miałeś najwyraźniej szczęście, Giddionie Monne – odpowiedziała powoli. – Zapewne nie powiesz mi, co się tam wydarzyło… prawda?

Wzruszył ramionami. Był ciekaw, co wiedziała. Zdawał sobie też sprawę, że Derea cały czas negocjuje, wobec tego postanowił być z nią szczery.

– Prawda jest taka, że nie wiem – mruknął. – Wyjechałem późnym wieczorem, jeszcze zanim wniesiono atrakcję wieczoru – dzika. Dopiero nad ranem zorientowałem się, że coś jest nie tak. Widziałem oddział straży miejskiej, ciągnący z De Engel co koń wyskoczy, a potem jeden z mijanych kupców, rozpoznawszy znak Bractwa na moim kubraku, powtórzył, co zasłyszał od wojskowych. Według niego wszyscy zginęli, co do jednego. Bardzo się zdziwił na mój widok, a że był gadułą, wiedziałem, że nie mogę liczyć na dyskrecję. Schowałem trupa w krzakach przy drodze i zapadłem w lasy, nim kruki zaczęły krążyć nad ukrytym ciałem. Potem przyjechałem tutaj. I słyszę, że nie jestem jedynym ocalałym.

Matrona wytarła dłoń w rąbek tuniki. Uważnie obserwowała jego twarz, z uwagą słuchając opowieści. Teraz kiwnęła lekko głową.

– Słuchy o masakrze dotarły do nas już na drugi dzień, szybciej niż konni posłańcy – odezwała się po chwili milczenia. – Co oznaczało, że we wszystko zamieszani byli czarodzieje. Potem przyszła wiadomość o Hejnercie.

– Ach, słynny Hejnert – sapnął Giddion. – Co się z nim stało?

– Tajemnicza sprawa – Derea wzruszyła ramionami. – Niespodzianie okazało się, że przez ostatnie miesiące przebywał w Borre, na dworze Wilhelma Tardena. Co tam robił, nie wiadomo. Ale nie skończyło się to dobrze, bo tego samego dnia, którego spłonęła karczma Maca, zginęła tragicznie żona grafa, Lidia.

Zabójca zrobił zdziwioną minę.

– Kuzynka Rotseelara?

– Ta sama. Podobno Hejnert przeprowadzał na niej jakieś magiczne eksperymenty i niechcący – choć niektórzy twierdzą, że celowo – uśmiercił brzydulę. W dość efektowny sposób.

– Tak?

– Zaiste. Biedaczka straciła głowę, której do tej pory nie odnaleziono – matrona strzepnęła niewidoczny pyłek ze śnieżnobiałej tuniki i zerknęła na rozmówcę. – Potem w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął sam czarodziej, a jego dom doszczętnie spłonął. Wilhelm Tarden wściekł się nie na żarty, a kiedy pojawiły się plotki, jakoby Hejnert działał na polecenie cesarza, stosunki pomiędzy Wiesen i Eersel bardzo się pogorszyły. W stolicy zaaresztowano siostrzeńca markgrafa, a w Borre wezwano ludzi pod broń.

– Cóż miałby do tego cesarz?

– No, właśnie tutaj robi się ciekawie. Rotseelar jakoby dowiedział się, że Lidia jest w ciąży. Znamy jego niechęć do męskiej części własnej rodziny. Skóra mu cierpnie na samą myśl o konkurencie do tronu. Troszkę to naciągane, ale kto to wie… Powody do zabójstwa w rodzinach królewskich bywały o wiele bardziej dziwaczne, jeśli kto mnie spyta o opinię.

– Ale jak to powiązać z Hejnertem i rzeźnią u Maca? – spytał powoli Giddion. Czuł instynktownie, że jest o krok od najciekawszych wieści.

– Dobre pytanie – kobieta błysnęła zębami. – Hejnert dobił targu z cesarzem. Tak twierdzą dobrze poinformowani. W zamian za śmierć kuzynki Rotseelar miał pomóc magowi w likwidacji Bractwa.

– Czemu Hejnert żywił urazę do Gildii?

– Wiesz lepiej ode mnie, że czarodzieje korzystają… czy też raczej korzystali z ochrony twoich kamratów. A Hejnert chciał podobno pozbyć się konkurencji. A więc zlikwidował tych, którzy zapewniali magom bezpieczeństwo, a potem wziął się za swoich pobratymców.

Giddion pokiwał głową.

– Czyli, jak mam rozumieć, zaczęli ginąć czarodzieje?

Derea zachichotała.

– O, tak. I to masowo. W ciągu ostatnich dni znaleziono ciała trzech z nich, kolejni dwaj przepadli jak kamień w wodę.

– I to wszystko Hejnert?

– Nie osobiście, jak mniemam. Ale wspierał zabójców swoimi zaklęciami, bez tego nie jest łatwo uśmiercić czarnoksiężnika.

Wiem coś o tym, pomyślał. Lecz nie powiedział ani słowa.

– Podobno w morderstwach maczała ręce twoja dobra znajoma, Siilva de Rocrey – kontynuowała matrona, obserwując Giddiona. Zawiedziona brakiem jakiejkolwiek reakcji, dodała: – Wiem na pewno, że przeżyła masakrę, znane mi są również jej bliskie stosunki z Hejnertem.

– A więc to on był tajemniczym magiem, z którym współpracowała – mruknął mężczyzna. – Interesujące. A dlaczego jesteś pewna, że dziewczyna żyje?

– I tu dochodzimy do najciekawszej części tej zagmatwanej historii. Wczoraj z rana na spienionym koniu zajechał do miasta młody czarodziej. Nie kryjąc swego imienia, twierdził, że był asystentem innej twojej kamratki, Danei Pięknej…

– Pamiętam – wtrącił się Giddion. – Taki ciemnowłosy, przystojny chłopak.

– Tak, dokładnie – potwierdziła Derea. – Nazywa się Nirgard.

– I cóż zrobił ów Nirgard?

Kobieta zawahała się na krótka chwilę.

– Zażądał spotkania z Bernem der Kurzem.

– Ciekawe. Z najbliższym cesarzowi doradcą, podobno znakomitym czarodziejem.

– Z nim. Słyszałam jeno plotki, ale wiem, że oskarżył Siilvę de Rocrey i Hejnerta o przeprowadzenie ataku na gospodę Maca. Podobno sam cudem umknął spod jej miecza.

– A co ma do tego Kurz?

– Jest jednym z Siedmiu, tak jak Hejnert. To po pierwsze. Może poddać pod głosowanie wykluczenie tamtego z Rady Siedmiu, może doprowadzić do zniszczenia księgi Hejnerta.

– To pozbawiłoby Hejnerta mocy. Zaczynam rozumieć.

– No, właśnie. A poza tym, jak twierdził Nirgard, Siilva powiedziała mu wprost, że za napaścią stał cesarz i jego ludzie.

– I chłopak jeszcze żyje? Po takich oskarżeniach?

– Kurz roztoczył nad nim oficjalną opiekę. Nawet Rotseelar musi liczyć się ze swym magiem.

Zabójca pokiwał głową.

– No, to klops.

Matrona potwierdziła nieznacznym ruchem dłoni.

– Dokładnie. Cesarz ma na głowie Tardena i plotki o pannie de Rocrey. Jeśli Wysokie Rody sprzeciwią się Rotseelarowi, będzie miał twardy orzech do zgryzienia. Tak skupił się na zagranicy, że umknęły mu sprawy wewnątrz kraju. Dlatego nie może rozpoczynać otwartej wojny z Kurzem, zbyt duże ryzyko. W zamian za nietykalność Nirgarda nakazał złapanie i doprowadzenie Siilvy przed swoje oblicze.

Giddion siedział przez dłuższą chwilę w milczeniu, analizując usłyszane wiadomości. Zrozumiał, że musi się ukrywać, przynajmniej przez jakiś czas. Bo gdyby tajne służby cesarskie dowiedziały się, że jeszcze ktoś przeżył zdarzenia sprzed kilku dni, zaczną go szukać. A nie uśmiechały mu się wilgotne lochy i rozgrzane cęgi kata. Spojrzał na kobietę. Derea uśmiechała się samymi kącikami ust.

– Myślę – zaczęła cicho mówić – że lepiej będzie, jeśli przez kilka dni pomieszkasz u mnie. Zobaczysz, co się będzie działo i podejmiesz decyzję, co robić dalej. O ile oczywiście stać cię na pokój w mym skromnym domu.

Odpowiedział jej chłodnym spojrzeniem szarych oczu.

– Wiesz dobrze, czy mnie stać na pokój i inne rzeczy – odparł. – Inaczej nie składałabyś takiej propozycji.

***

Siilva wyszła. Został sam, towarzyszył mu jedynie duszny zapach usypiającego kadzidła. Walczył z obezwładniającą sennością, ale ostatecznie przegrał i ponownie odpłynął w świat sennych koszmarów. Gdy się obudził się, promienie wschodzącego słońca rozświetlały pokój. Całe ciało miał zdrętwiałe i zmarznięte, lecz mógł się poruszać. Ostrożnie, z wysiłkiem, zwlókł się z łoża i wyrzucił za drzwi śmierdzące, sczerniałe resztki liści ossomo, mięsożernej rośliny o pnączach wypełnionych paraliżującym jadem, wstrzykiwanym nieostrożnym ofiarom przez długie na dwa palce, ostre kolce.

Ubierając się, rozmyślał o nocnym spotkaniu z Siilvą. Najwyraźniej informacje, jakie otrzymał od czarnowłosego czarodzieja w Eersel, były prawdziwe. Dziewczyna kierowała się w rodzinne strony. A raczej do krainy, w której familia Rocrey przymusowo przebywała.

Rocreyowie byli kiedyś potężnym rodem, rządzącym księstwem Gwynviss. Leżące nad oceanem państwo rozwijało się prężnie, dobrobyt czerpiąc z upraw chmielu i tytoniu. Miasto rodowe, Killybeg, stanowiło ważny punkt handlowy pomiędzy kontynentem a Wyspą Va’aich i słynęło z bogactw mieszkających tam kupców. Sława grodu dotarła do Aardala, pierwszego Cesarza, który postanowił przyłączyć te tereny do tworzonego przez siebie mocarstwa. Potężna armia splądrowała wzgórza i doliny Gwynviss, po czym podeszła pod mury Killybegu. Senior rodu, Gwend de Rocrey, postąpił nieroztropnie i pojechał negocjować, zaproszony przez dowodzącego cesarskimi wojskami Aardala Młodszego, syna władcy południa. Starca przywiązano do największego tarana i roztrzaskano o główną bramę miasta, łamiąc tym samym serca obrońców.

Rodzina Rocreyów została pozbawiona wszelkich tytułów i majętności i wygnana z domu. Zakazano im powrotu do Cesarstwa, wobec tego wynieśli się za Góry Przemiany, do Księstwa Wschodniego. Osiedlili się tam, za Wyłomem Wschodnim, na niebezpiecznych, graniczących z Wielkimi Stepami terenach, po których niczym wiatr hulały watahy wojowniczych Kuahirów, zwanych Koniarzami.

Największy gród Księstwa Wschodniego, Enisferry, był celem podróży Giddiona.

***

Po przygodzie w Futhard zabójca popędził na wschód szerokim, pustym traktem, wiodącym wprost do Wyłomu Wschodniego. Nocował w lasach, żywił się zapasami, nie chcąc zbyt często rozpalać ognia. Omijał wszelkie miasteczka i gospody, bo wiedział, jak niebezpiecznie było teraz w Borre. Po śmierci Lidii i ucieczce Hejnerta, Wilhelm Tarden powołał pod broń każdego, kto mógł unieść miecz. Wszędzie było pełno urzędników hrabiego, odpowiedzialnych za znajdowanie nowych poborowych. A że owi urzędnicy poruszali się w eskorcie ciężkozbrojnych, Giddion nie chciał natrafić na żadnego z nich. Bądź co bądź, działał na zlecenie Verne der Kunza, a imię nadwornego czarodzieja Rotseelara było tak samo niepopularne, jak i samego Cesarza. Po trzydniowej, męczącej wędrówce stanął u wejścia do doliny, z podziwem patrząc na umocnienia broniące Wyłomu. Wąski szlak między potężnymi łańcuchami gór wiódł wzdłuż strumyczka, spływającego spomiędzy skał. W najwęższym miejscu przełęczy nie więcej niż trzydziestu jeźdźców mogłoby stanąć strzemię w strzemię. Dokładnie tam wzniesiono masywny, wysoki mur. Po obu jego stronach znajdowały się dwie strzeliste, smukłe wieże obronne, z których można było wypatrzyć najeźdźcę z odległości wielu mil i, w razie potrzeby, bronić fortyfikacji przez długie tygodnie. Głęboko w skale wydrążono wypełnione zapasami żywności spichrze i tajemnicze przejścia, umożliwiające obrońcom przeprowadzanie wypadów na tyły armii najeźdźcy.

Wartownia na Wyłomie przez wiele lat dobrze spełniała swe zadanie. Ale w końcu rządzący na dalekim tronie Cesarz zapomniał o broniącym przejścia garnizonie. Ograniczył fundusze na jego utrzymywanie, zmniejszył zapasy w spiżarniach. Kuahirowe, zawsze pilnie przypatrujący się bogatym miastom za górami, dostrzegli swą szansę. Zjednoczeni pod przywództwem legendarnego Kellsa Mocnego przebili się przez osłabioną obronę i jak powódź zalali zachodnie prowincje państwa. Naprędce utworzona armia stawiła czoła Koniarzom pod murami Wiesen, na prawym brzegu rzeki Ilie. Niestety, mali duchem dowódcy cesarscy na sam widok kohorty Kellsa porzucili oddziały i w popłochu uciekli do miasta. Chorążowie i młodzi, ledwie pasowani rycerze próbowali zapanować nad chaosem, jaki ogarnął wojsko. Nie dali rady. Po pierwszym ataku ludzie rzucili się do ucieczki, ledwie garstka została, by bronić chorągwi. Niewielu przeżyło, ale na wieki okryli się chwałą. Kuahirowie nie okazali litości umykającym w popłochu żołnierzom, wycięli niemal wszystkich. Późniejsze pieśni opowiadały, że wody Ilie były czerwieńsze, niźli zachodzące nad miastem słońce. Giddion pamiętał dezercję dowódców, odwagę nielicznych i strach pozostałych. Dobrze też wryli mu się w pamięć Koniarze. Ich długie, zakrzywione szable, rozwiane włosy i szalone oczy. Uciekł, tak jak pozostali, ale na końcu, z bronią w ręku i duszą na ramieniu. Miał wtedy ledwie dwadzieścia jeden lat, lecz nie był w stanie zapomnieć stosów trupów, które tygodniami zalegały podmokłą dolinę Weisen i zostały pogrzebane dopiero, gdy ojciec Rotseelara, Deretor Drugi, zapłacił trybut Kellsowi Mocnemu i podpisał pokój.

Teraz Wyłomu bronił silny oddział Mieczników, wsparciem zaś służyli najlepsi łucznicy cesarscy. Byli w stanie utrzymać mur przez tydzień, a tyle czasu starczyło, by ze stolicy nadciągnęły posiłki.

W obecnej sytuacji garnizon obronny był też swego rodzaju kijem na Wilhelma Tardena. Niewielki wprawdzie liczebnie, był jednak doskonale wyszkolony i, w razie zaostrzenia się relacji pomiędzy Wiesen a Eersel, mógł być użyty do jakiegoś taktycznego ataku. Pan w Borre rozumiał to doskonale, więc w swym gniewie ograniczał się póki co do prężenia muskułów. Ale Giddion wiedział, że wszystko może się bardzo szybko zmienić. Dlatego ostrożnie przekradł się pomiędzy koczującymi po lasach ludźmi Wilhelma i po zmroku wjechał do warowni, okazawszy glejty Kunza. Poprosił o zaprowadzenie do dowódcy garnizonu i wkrótce stanął naprzeciwko krępego, niewysokiego kapitana, mimo późnej pory odzianego w lekką zbroję. Ukłonił się lekko, z szacunkiem, i powiedział:

– Witam cię, szlachetny panie. Dziękuję za przyjęcie i proszę tylko o jedną informację.

– Słucham – odparł żołnierz spokojnie, choć zabójca widział ciekawość w spojrzeniu rozmówcy. Nie zamierzał jednak niczego wyjaśniać. Odparł jedynie:

– Czy wczoraj lub najdalej przedwczoraj przejeżdżał tędy ktokolwiek? Dajmy na to – kobieta? Sama bądź z towarzystwem?

Mężczyzna powoli pokręcił głową.

– Nie – rzucił. – Nikt nie prosił o przepuszczenie, zresztą nie dostałby zgody. Bez polecenia listowego – i to jedynie z Wysoką Pieczęcią, tak ja wasz – nie przepuszczamy żywego ducha.

Giddion pokiwał głową.

– Rozumiem – mruknął po chwili. – A… czy są jakieś szlaki, którymi taki wędrowiec mógłby przeprawić się przez góry?

Kapitan znów uważnie popatrzył na zabójcę.

– Nie wiem, czy znacie te góry, panie – odpowiedział powoli. – Są ścieżki, a jakże. Ale jeśli nie macie zręczności kozicy, odradzałbym ich użycie. Poza tym, w lasach porastających stoki powyżej żyją trolle, wyjątkowo wredne i złośliwe. I mięsożerne. Wiem, że górale potrafią odnaleźć przejścia, ale nawet oni boją się ich używać.

Dowódca wzruszył ramionami.

– Nie ma szansy, by ktokolwiek przedarł się przez Góry Przemiany. Musiałby obejść je od południa, przez Ruchomą Pustynię. Ale takiemu śmiałkowi życzyłbym powodzenia, pożegnał na drogę i sugerował spłacenie wszystkich długów. Albo – dodał z uśmiechem – zaciągnięcie nowych.

Zabójca wiedział jednak, że Siilva znajdzie sposób, by przedostać się przez góry. Miała ważny powód, by wrócić do domu.

***

Vesper była piękną kobietą. Wysoka, szczupła, z kobieco ukształtowanymi biodrami i zgrabnymi nogami. Taka, jakie lubił. Siedział na skraju łóżka i wodził wzrokiem za kurtyzaną, podziwiając jej urodę. Weszła do pokoju, ubrana w lekką, białą tunikę i gdy stanęła przy dużym oknie, wpadające światło przebiło się przez przewiewny materiał, ukazując wdzięki doskonałego ciała. Bez wątpienia, była jednym z najlepszych atrybutów Czerwonego Zamtuza. Długie, ciemne włosy spięte prostą, srebrną klamrą opadały na odsłonięte plecy. Zabójca odetchnął głęboko i kiwnął palcem na dziewczynę. Podeszła powoli, zrzucając odzienie. Stanęła przed nim naga, z malutkimi, zgrabnymi piersiami, płaskim brzuchem i gładkim łonem, z rękoma skrzyżowanymi za sobą. Westchnął ponownie. Warta każdych pieniędzy, pomyślał, nawet tej zawrotnej sumy, jakiej zażądała Derea. Rozpiął guziki koszuli i odsłonił poznaczony szramami tors. Mimo dojrzałego wieku zachował siłę i wigor, a figury mógłby pozazdrościć mu niejeden młodzik. Dostrzegł błysk w oku kurtyzany, co połechtało jego próżność. Złapał za klamrę pasa, lecz powstrzymała go nieznacznym gestem. Uklękła i ściągnęła mu spodnie, delikatnie gładząc go po obnażonych udach. Przyglądała się sztywniejącej męskości, nie dotknęła jej jednak. Wodziła palcami po bliznach, przecinających pierś Giddiona długimi wzorami. Pieściła opuszkami jego brodawki, drapiąc paznokciami wrażliwe ciało. Po chwili podniosła się z kolan i pocałowała go miękkimi ustami. Pachniała delikatnie, niczym pełen kwiatów ogród. Zamarł, pozwalając kobiecie przejąć inicjatywę. Uśmiechnięła się niewinnie i usiadła na nim, niby niechcący dotykając sztywnego członka. Drgnął, lecz nie powiedział ani słowa. Kurtyzana ujęła dłonie mężczyzny i położyła je na swych piersiach. Zacisnął palce, napawając się delikatnością zgrabnego biustu. Siedzieli tak przez chwilę w milczeniu, nieruchomo, blisko siebie, niemal jak prawdziwi kochankowie. Cudowna, pomyślał Giddion. Prawdziwy skarb.

W końcu nieznacznie poruszyła biodrami, ocierając się o jego męskość. Stęknął, czując na sobie jej ciepły, wilgotny dotyk. Raz jeszcze wygięła ciało i nagle, ku swemu zaskoczeniu, zorientował się, że jego penis wślizgnął się do wnętrza Vesper. Spojrzał w ciemne oczy siedzącej na nim kobiety i dostrzegł pożądanie tak prawdziwe, że z trudnością powstrzymał się przed natychmiastowym orgazmem.

Kobieta drgnęła, mocniej nabijając się na tkwiącego w niej członka. Jęknął głośno. Jej gładka, wypielęgnowana skóra błyszczała w promieniach czerwonego słońca, czerwone usta kusiły karminem, a spojrzenie hipnotyzowało głębią. Ścisnął piersi kochanki, a ona, jakby w odpowiedzi, przyspieszyła ruchy. Niezwykłe było to, że kołysały się jedynie jej biodra, podczas gdy całe ciało pozostawało nieruchome. A jednak to falowanie wystarczyło, aby rozpalić zmysły zabójcy do białości. Zachłannie objął kurtyzanę i przycisnął do siebie, jakby bał się, że nałożnica umknie i postawi go niezaspokojonego. Niepotrzebnie. Przylgnęła do Giddiona z całych sił i wbiła się paznokciami w jego skórę, znacząc plecy czerwonym pręgami. Zjechał dłońmi po smukłej talii aż do krągłych pośladków i złapał je łapczywie. Unieruchomiona, odgięła głowę w ekstazie, oddając mężczyźnie inicjatywę. Teraz to on poruszył biodrami, potem jeszcze raz, gwałtowniej, coraz szybciej, dając w końcu upust swej żądzy. Złapał ustami pierś Vesper, zaciskając zęby na sterczącej, ciemnej brodawce. Krzyknęła głośno, nie wiadomo czy z bólu, czy z podniecenia. Ale trzymał mocno, nie pozwalając kochance na ucieczkę. Wbijał się głęboko w jej ciało, aż zaczęła podskakiwać w rytm pchnięć, jęcząc niezrozumiale. Pachniała tak cudownie, że nie chciał, nie zamierzał kontrolować swego pożądania, tylko dotrzeć w tym szaleńczym galopie do orgazmu. Kurtyzana jednak nie chciała kończyć tak szybko, nagłym szarpnięciem wyrwała się z jego objęć i zeskoczyła na podłogę. Położyła się na rozgrzanych słońcem kamieniach i rozłożyła szeroko nogi. Ciemna kobiecość błysnęła podniecająco, gdy zachrypniętym głosem poprosiła:

– Poliż…

Bez słowa opadł między smukłe uda kochanki i spełnił jej zachciankę. Pachniała i smakowała inaczej, niż wszystkie inne – delikatnie, przyjemnie, słodko. Zanurzył się w tych wrażeniach, łapczywie spijając wilgoć z warg sromu kobiety. Lizał, wąchał, gryzł i pieścił Vesper niczym wygłodniałe zwierzę, choć to nie jadła pożądał. Kobieta prężyła się, palcami wczepiona w krótkie, siwiejące włosy mężczyzny. Złapał za zaciskające się na jego głowie uda i przytrzymał, mocniej wpijając się w delikatne, wrażliwe krocze ciemnowłosej nałożnicy. W końcu poczuł jej orgazm, dreszcz przebiegł przez ciało dziewczyny, wyrywając głośny krzyk z karminowych ust. Nie zaprzestawał pieszczot, a kurtyzana odpowiedziała jeszcze bardziej intensywnym jękiem. Jej emocje nie opadły, jak u wszystkich poprzednich kochanek zabójcy. Dalej dusiła go silnym uchwytem pięknych nóg, drżąca i rozkrzyczana, a ekstaza trwała i trwała przez całą wieczność. Tak przynajmniej wydawało się Giddionowi, zadziwionemu reakcją kochanki.

W końcu jednak krzyk kobiety ucichł i zabójca odzyskał możliwość swobodnego oddychania. Co też uczynił, ciężko i głęboko, jakby wypłynął na powierzchnię głębokiej wody. Siadł, wpatrując się w leżącą przed nim niewiastę. Vesper również oddychała z trudem, zaciskając dłonie na wilgotnym sromie. Odwzajemniła się ognistym spojrzeniem, jej ciemne oczy błyszczały, a mokre od potu piersi unosiły się i opadały gwałtownie. Po chwili podniosła się z podłogi i uklękła przed mężczyzną. Sięgnęła w dół i niecierpliwe palce odnalazły jego członka. Poruszyła ręką, pieszcząc sztywną męskość, i pocałowała go delikatnie.

– Połóż się – szepnęła. – Teraz moja kolej na obdarowywanie.

Wspiął się posłusznie na miękkie łoże i patrzył na Vesper, która uklękła między jego nogami. Nie przestawała masować penisa mężczyzny, a teraz zbliżyła wargi do błyszczącej żołędzi, mrucząc:

– Dawno nie czułam się równie dobrze, jak przed chwilą. Pozwól, że oddam ci to, co dostałam.

Powoli polizała delikatną skórę napletka, po czym otworzyła szerzej usta i połknęła nabrzmiałą główkę. Giddion zamknął oczy, oddając się błogiej rozkoszy. Chłodny dotyk języka kurtyzany, jej niecierpliwe palce zaciśnięte na sztywnej lancy doprowadzały go do szaleństwa. Była doświadczoną kochanką, wiedział o tym jeszcze zanim weszła do pokoju, ale dopiero teraz mógł docenić cały kunszt Vesper. Nie pamiętał, by którakolwiek z poprzednich nałożnic dała mu tyle rozkoszy. Jednocześnie ssała i masowała męskość Giddiona. Jedyne, co on mógł zrobić, to odpłynąć w błogą, pełną rozkosznych doznań nieświadomość. W końcu kobieta poczuła, że to, co trzyma w ustach twardnieje jeszcze bardziej, powiększa się i nabrzmiewa, więc przyspieszyła ruchy ręki i po chwili jej usta załało słonawe nasienie. Przełknęła raz i drugi, ale płynu było zbyt dużo i odrobina wyciekła, białą kroplą spływając po szyi kurtyzany. Nie widział tego, nie był w stanie otworzyć oczu, schwytany w kleszcze ekstazy, ale zgarnęła palcem tę niesforną uciekinierkę i zlizała ją łapczywie. Zasłużył na taką nagrodę, wiedziała o tym, bo dawno nikt nie dał jej tyle przyjemności, co ten starszy, pokryty potwornymi bliznami mężczyzna.

***

Nie zdążył się jeszcze całkowicie odziać, a Vesper nadal była w jego komnacie, wycierając się jednym z puszystych ręczników, gdy rozległo się taktowne, delikatne pukanie. Zanim zabójca zdążył cokolwiek powiedzieć, uprzedził go cichy pisk uchylanych drzwi i pojawiła się Derea.

– Wybacz me najście, Giddionie – uśmiechnęła się przepraszająco. – Masz gościa. Czeka na ciebie na dole, w bocznej wnęce.

– Kto? – rzucił, wciągając pospiesznie spodnie. Rozejrzał się w poszukiwaniu miecza. Widząc to spojrzenie, matrona uspokajająco uniosła ręce.

– Jeden człowiek. Bez broni – powiedziała szybko. – To Nirgard.

***

Czarodziej siedział z pozoru spokojnie, popijając wino ze zdobnego kielicha. Skinął głową, wskazując na krzesło po przeciwnej stronie okrągłego stolika.

– Witaj – odezwał się, gdy Giddion usiadł. Zapinając guziki koszuli zabójca zauważył, że trzymany przez gościa srebrny puchar lekko drży. Boi się, pomyślał. Ciekawe.

– Czemu zawdzięczam wizytę tak sławnej osoby? – spytał ostrożnie.

– Nie drwij. Nie ma potrzeby – odparł tamten. Odstawił naczynie i wytarł kąciki ust chusteczką. – Jesteśmy sobie potrzebni.

– A do czego ty jesteś mi potrzebny? – Tym razem drwina w głosie szpakowatego mężczyzny była już wyraźna. – Bo jakoś nie widzę…

– Wiem, że nie widzisz – przerwał mu Nirgard. Rozsiadł się wygodniej, najwyraźniej odzyskując spokój. – Że beze mnie nie przeżyjesz tygodnia.

Giddion wzruszył ramionami. Ale wiedział, że mag ma rację. W końcu wywiad cesarski dowie się o jego istnieniu i przyjdzie zapytać o Siilvę. I o Nirgarda. W tym wszystkim jedno było pewne. Ludzie, którzy trafiali do stołecznych lochów, nie wychodzili stamtąd żywi.

– Dobrze, młodzieńcze – rzekł powoli, kiwając głową. – Słucham. Mów, co masz do powiedzenia.

Czarnoksiężnik położył dłonie na blacie stolika. Spojrzał w szare oczy rozmówcy.

– Zauważyłem, jak wyjeżdżasz z gospody, wtedy, wieczorem – zaczął. – Wiedziałem, że prędzej czy później pojawisz się w Eersel. Wystarczyło tylko dotrzeć tu przed tobą i… poczekać.

– Poczekałeś, odnalazłeś. I?

– Mam dla ciebie propozycję. Nie ode mnie. Składa ją ktoś o wiele potężniejszy, kto mnie wspiera.

– Kunz? – spytał zabójca po chwili milczenia.

Ciemnowłosy młodzieniec kiwnął głową i mruknął z podziwem:

– Brawo. Nie pomyliłem się, oceniając ciebie.

– Jako?

– Rozumnego człowieka. Ambitnego. Bez obaw przyjmującego najtrudniejsze wyzwania.

– No – westchnął Giddion, sięgając po kielich rozmówcy. – Chyba wyciągnąłeś wnioski zbyt pospiesznie. Nie znamy się aż tak dobrze. Prawdę mówiąc, wcale się nie znamy.

Nirgard skinął głową.

– Na przykład nie wiem, w jaki sposób udało ci się cało uciec z gospody? – podjął starszy mężczyzna, nie doczekawszy się odpowiedzi.

Mag uśmiechnął się lekko. Poruszył ręką, jakby chciał sięgnąć pod blat. Powstrzymał się jednak, widząc niebezpieczny błysk w oczach Giddiona.

– Nie bez szwanku – odparł ostrożnie. – Cudem umknąłem spod szabli tej szalonej baby, de Rocrey. Cięcie na nodze jeszcze się nie zagoiło.

– Hm… Znam Siilvę na tyle, że trudno mi uwierzyć w twoje szczęście. Jeśli ona chce kogoś zabić, przeważnie udaje jej się tego dokonać.

Mag potarł dłonie.

– Pomyśl, Giddionie, czemu jeszcze żyję? – spytał. – Dlaczego oprawcy Rotseelara nie rwą mi wnętrzności rozgrzanymi obcęgami? Wiesz, dlaczego? Bo od dwóch lat pracuję dla Verne Kunza. Niezbyt to chwalebne, szpiegować, przyznaję. Ale przynoszące profity. W ostatniej chwili, zanim Rudowłosa zdążyła mnie dobić, uciekłem teleportem. Miałem szczęście. Ale drugi raz może mi się nie udać. Dlatego tu jestem.

– Co ja mam do twojego szczęścia? – zabójca popatrzył na ciemnowłosego mężczyznę z uwagą.

– Możesz mieć, i to dużo. – Nirgard powoli sięgnął za połę skórzanej kurtki i wyciągnął pękaty, ciężki mieszek. Położył go z brzękiem na stole. – To zaliczka. Ani ja, ani Kunz nie chcemy, żeby Siilva de Rocrey zabiła kolejnego czarodzieja. Bo mogę nim być ja. Albo ktoś inny, ważny dla Cesarstwa.

– Wobec tego zwróćcie się do Rotseelara, on na pewno wam pomoże.

– Jego cesarska mość nie wykazał odpowiedniej roztropności. Chce mieć Rudowłosą żywą, nie zdaje sobie sprawy z tego, jaka jest niebezpieczna. Gotów jest poświęcić jeszcze jednego czy dwu magów, nie zależy mu na życiu poddanych.

– Oznacza to, że jest mądrzejszy, niż myślałem.

– Nie interesuje mnie twoje zdanie na temat naszego władcy – rzucił oschle czarownik. – Nie chcę jedynie, aby ta szalona kobieta chodziła po świecie.

– Boicie się jej?

– Nie tyle jej, co Hejnerta. Jeszcze nie możemy zwrócić się przeciwko niemu, jest zbyt silny. Ale śmierć dziewczyny na pewno go osłabi.

– Dlaczego mi to zdradzasz?

Czarnoksiężnik wzruszył ramionami.

– Żebyś wiedział, że mówię prawdę.

– Twoja prawdomówność nie jest dla mnie istotna – odparował cicho Giddion. – Ale Siilva…

Nirgard popatrzył na zabójcę uważnie.

– Co z nią?

– Ciekawe. – Mężczyzna wstał i przeszedł dwa kroki. Odchylił kotarę i zerknął na główną salę zamtuza. – Interesujące. Co będę z tego miał? Oprócz sowitej zapłaty?

– Żelazny list, zapewniający nietykalność. Zamek na brzegu oceanu i dożywotnią, stałą pensję.

Zabójca wrócił do stolika i usiadł. Nie zależało mu na pieniądzach. Chciał się tylko dowiedzieć, czy jest szansa wyjść z tej kabały w jednym kawałku. Teraz już wiedział. Bo nie uwierzył w obietnice młodzieńca, złożono je zbyt gładko. Lecz nie to było istotne, miał wystarczająco dużo oszczędności, by znaleźć wyjście z tej pułapki. Bo pewne było jedno – po wykonaniu zadania nie czeka go nic dobrego. Na pewno nie szum oceanu i spokojna starość. Świadków nie pozostawia się żywych, głosiło jedno z podstawowych prawideł profesji, którą wykonywał.

Ale Siilva… Cóż za wyzwanie. Jedna z najzręczniejszych w fachu. Znajoma, to prawda. Może nawet przyjaciółka. Bez znaczenia, bo Bractwo i tak przestało istnieć, więc łącząca ich nić została zerwana. Jeśli przyjąłby to zlecenie i zabił Rudowłosą, wtedy nie byłoby wątpliwości, kto jest najlepszy. Ciekawe, pomyślał. Kuszące.

– Twoja decyzja? – spytał Nirgard niecierpliwie.

– Jak mogę ją odnaleźć? – rzucił szybko, zaskakując samego siebie. I poczuł spokój. Raz jeszcze zapoluje, będzie miał okazję się sprawdzić. Wypełniały go ulga, radość i nic więcej. Dziwne.

– Cieszę się, żeśmy doszli do porozumienia – mag zatarł ręce. – Złożyło się, że dwa dni temu senior rodu Rocreyów, Feyd Stary, miał wypadek na polowaniu. Spadł z konia i staranował go dzik. Dziadyga umiera. Coś mi mówi, że córka będzie chciała zobaczyć się z ojcem przed śmiercią.

– Złożyło się? – mruknął siwowłosy mężczyzna. – Zresztą nieważne, to mnie nie interesuje. Druga część zapłaty wyniesie dwa razy więcej, niż zaliczka. Całą sumę wpłacicie do banku Dobrechta, tutaj, na Targowisku, z wekslem na moje nazwisko. Wtedy ruszę.

– A wiesz, dokąd?

– Dowiem się – odparł Giddion. Chwycił kielich czarodzieja i jednym haustem wypił resztę wina. – O to się nie martw.

Czarownik wstał.

– Jeszcze dziś zdeponuję odpowiednią kwotę. Czego mam ci życzyć? Złamania karku?

Zabójca uśmiechnął się posępnie.

– Życzyć możesz, ale sobie. Żebyśmy więcej się nie spotkali.

Młodzieniec odwrócił się ku wyjściu.

– Pamiętaj, Giddione – mruknął przez ramię. – Jeśli ją odnajdziesz, nie ufaj ani jednemu słowu tej kłamliwej suki.

***

            Rankiem Giddion opuścił warownię na Wyłomie. Odprowadzany zaciekawionym spojrzeniami żołnierzy – twardych, doświadczonych zabijaków – wyjechał na wąską ścieżkę i popędził konia. Siilva musiała znać jakieś szlaki górskie, o których nie wiedzieli nawet odpowiedzialni za bezpieczeństwo przełęczy wartownicy. Co oznaczało, że mogła mieć kilka dni przewagi nad ścigającym ją zabójcą. Musiał nadrobić stracony czas.

            Do Enisferry były dwa dni jazdy. Przez niebezpieczne okolice, pełne wypędzonych z Cesarstwa bandytów, wędrujących watah Kuahirów i cholera wie, czego jeszcze. Ale mężczyzna bardziej obawiał się ludzi, którzy mogli powiadomić Rudowłosą o jego obecności. Miałaby wtedy czas na przygotowanie odpowiedniego powitania. Tego chciał uniknąć za wszelką cenę. Dlatego zjechał z traktu i zapuścił się w pustkowie.

***

Równinne stepy, płaskie i monotonne, porośnięte były gęstą, pożółkłą trawą, sięgającą końskiego brzucha. Kilka razy musiał się chować pośród roślinności, kładąc się z mieczem w garści obok zwierzęcia. Nocował daleko od szlaku, wiodącego wąską kreską wiodącego na wschód. Nie palił ognisk, za strawę mając jedynie suche, twarde mięso, które zabrał ze sobą. Nie przeszkadzał mu brak wygód, do takiego życia był przyzwyczajony i niczego innego nie oczekiwał. Siadał wieczorem, oparty o wysłużone siodło, i powolnymi, monotonnymi ruchami czyścił miecz. Długa, lekka głownia zdobiona była runami, mającymi przynieść szermierzowi szczęście. Wykuta z dobrej stali, długo zachowywała odpowiednią ostrość. Oręż nabył dawno temu w Dunne za równowartość dwu koni szlachetnej krwi. Wypróbował tego samego dnia na rzezimieszkach, nasłanych przez sprzedawcę broni. Najwyraźniej zakładali, że człowiek, który wydaje tak dużo na ostrze, musi być majętny. Ale nie pomyśleli, że równocześnie może być dobrym szermierzem. Czterech opryszków pożegnało się wtedy z życiem, a wkrótce dołączył do nich ów nieuczciwy handlarz. Żadnych świadków. Lekcja numer jeden.

Przesuwając tłustą szmatką po błyszczącej stali, Giddion rozmyślał nad ofertą Nirgarda. Zdawał sobie doskonale sprawę, że nie może liczyć na nic dobrego ze strony Kunza i jego szpiega. Dlatego przed wyjazdem zaszedł do Dobrechta i sprawdził słowność młodego maga. Pieniądze wpłacono, mogły być pobrane w jakimkolwiek oddziale banku po okazaniu dowodu, że wykonał zadanie. Był nim amulet Siilvy – obły, szary kamień, reagujący na czar identyfikacji. Nie ma sprawy, pomyślał. Lepsze to, niż głowa, która przecież zacznie śmierdzieć, zanim zostanie dostarczona do lichwiarza. Giddion wzruszył ramionami. Nie interesowały go motywy zleceniodawcy, nigdy ich nie analizował. Dla niego liczył się tylko pościg. Wykonanie zadania. Moment, w którym ostrze miecza lub sztyletu przecina ciało ofiary, wysysając z niej życie. Ta chwila, w której czuł się równy bogom. Bo przecież nie ma nic bardziej ostatecznego, niż odebranie komuś życia. Stajesz się wtedy posłańcem kostuchy, jej fizycznym uosobieniem, najważniejszą osobą w życiu umierającego. Było to niemal ekstatyczne uczucie. A kiedy w grę wchodził ktoś taki, jak Siilva de Rocrey, emocje były podwójnie silne. Odetchnął głęboko. Musiał zachować zimną krew, nie tracić spokoju i wyrachowania. Nie wątpił, że będzie to jedno z najtrudniejszych zleceń, ale zabijał kolegów po fachu już niejednokrotnie. Raz nawet wynajęto go, by zabił jednego z synów Erforta, wiekowego króla Wierre. Szczelna ochrona okazała się jedynie przystawką. Młody panicz okazał się doskonałym szermierzem i jedynie dzięki odrobinie szczęścia udało się wykonać zlecenie. A potem długa, nieustępliwa pogoń, która zmęczyła nawet tak wprawnego profesjonała, jakim był Giddion. Mężczyzna uśmiechnął się niewesoło, wspominając stare czasy. Ale tylko dla takich chwil warto żyć, pomyślał. Kiedy jesteś o cal od śmierci i cudem wyrywasz się z jej objęć. Wtedy naprawdę możesz docenić smak powietrza, kolor nieba, radość pieszczoty. Bez tego życie byłoby chyba straszliwie nudne. Po chwili zasnął, ściskając miecz w dłoniach. Na horyzoncie majaczyły światła Enisferry. Ostatni odpoczynek przed ważnym dniem.

Rano wyczyścił konia, długo masując jego skórę zgrzebłem. Potem wziął do ręki szczotkę i wygładził czarną sierść, wyczesując kurz i brud. Zawsze dbał o swojego rumaka, bo wielokroć od zwierzęcia zależało, czy jeździec wieczorem położy się do miękkiego łóżka, czy wrzucą jego trupa do grobu. Wyciągnął miecz z pochwy, przyjrzał się nabłyszczonej głowni. Był gotów.

***

            Poranek przywitał go chłodem i kapuśniakiem, siąpiącym z ołowianych chmur. Mężczyzna okrążył miasto od południa, zahaczając o ponurą karczmę, leżącą przy trakcie wiodącym do najbliższego miasta, Monaghan. Tam ostrożnie zasięgnął języka, jak odnaleźć siedzibę Rocreyów. Mimo niełaski cesarskiej, rodzina radziła sobie całkiem dobrze i mieszkała poza murami miasta, w miejscu zwanym Zarzecze. W tej chwili, oprócz umierającego seniora rodu, przebywała tam jego siostra, młody syn tejże i służba. Giddion dopił rozcieńczone piwo, za które musiał zapłacić więcej niż w Eersel, i wskoczył na konia. Niecierpliwił się, choć rozum nakazywał spokój. To uczucie ogarniało go zawsze, gdy był blisko celu. Podniecenie dodawało sił i wyostrzało zmysły, ale należało zachować równowagę, by emocje nie przysłoniły rozsądku. To było najważniejsze.

            Zapadł zmierzch, deszcz nadal leniwie kropił. Zabójca przywiązał wierzchowca do drzewa w gęstym zagajniku, opodal wskazanego przez karczmarza miejsca i podkradł się do posiadłości, wzniesionej w zakolu małej rzeczki. Główny dom, okazały i piętrowy, stał tuż przy strumyku. Bliżej dużej kępy jaśminu, w której przyczaił się mężczyzna, znajdowały się budynki gospodarcze. Widać było kilku służących, kręcących się wokół domostw, ale Giddion nigdzie nie dostrzegł zbrojnych. Albo Siilva była tak pewna siebie, albo tak głupia. A może, choć to akurat było najmniej prawdopodobne, wcale jej tu nie było.

            Kolejne godziny zabójca spędził na obserwacji zabudowań. Służące przyniosły drew do pieca, dwu parobków zagoniło bydło do obory. Nic niezwykłego. W końcu zdecydował się podejść bliżej. Musiał sprawdzić, czy Rudowłosa dotarła już do domu.

            Podkradł się do stajni. Schludne i czyste pomieszczenie miało niewielką antresolę, na której składowano siano. Mężczyzna po kolei przyjrzał się wszystkim zwierzętom. Znalazł to, którego się spodziewał. Karosz, zgrabny i silny, parsknął wyczuwając jego zapach. Monne uspokajająco uniósł rękę i pogłaskał zwierzę po pysku.

– Saluu – mruknął. – Dobrze cię widzieć, stary

Mogła mieć inne uczesanie i kolor włosów, ale dobrego konia nie zmieniła. Nie dziwił się. Raz jeszcze poprawił ułożenie miecza na pasie, sprawdził nóż, ukryty w wysokiej cholewie buta. Czas zaprosić damę do tańca, pomyślał. I wtedy usłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi. Podskoczył do stajennych wrót i wyjrzał przez szparę między deskami. Bocznym wyjściem wyszły z głównego domostwa dwie postacie. Czarne sylwetki szybkim krokiem przemierzyły podwórze, kierując się wprost na niego. Giddion rozejrzał się i, korzystając z drabiny, zręcznie wspiął na piętro. Przykucnął w ciemnym kącie i skryty za sianem, czekał. Do stajni wślizgnęły się dwie osoby i zaraz za progiem złączyły w namiętnym uścisku. Okazja, pomyślał. Trzeba ją wykorzystać.

– Viggo, nie wiem… czy to dobry moment – usłyszał dziewczęcy szept. Mężczyzna uśmiechnął się ponuro. Kuzyn Siilvy. Nie mogło być lepiej.

– Ech, wszyscy zajęci są starym dziadem – odparł młodzieniec. – Nikt nie zauważy.

Ubrana w fartuch służka zachichotała. Odepchnęła chłopaka i podeszła do drabiny.

– Nie mów tak – mruknęła z udawaną pretensją. – To mój pan, a twój dobroczyńca. Utrzymuje ciebie i matkę, już od dziewięciu lat…

– Tak – wszedł jej w słowo. – I codziennie mi to wypomina.

Westchnęła z udawanym oburzeniem.

– Nie mówmy o nim, Katia – ciągnął niezrażony. – Chodź na górę, mamy chwilę tylko dla siebie.

Ze śmiechem zaczęła wspinać się na antresolę. Giddion usłyszał odgłos klapsa i dziewczęcy pisk. Po chwili obydwoje rzucili się na siano. Zabójca wyciągnął sztylet i chrząknął. Młodzi przestali się kotłować, zamarli.

– Kto tu jest? – spytał chłopak wysokim, łamiącym się głosem.

Mężczyzna podniósł się na tyle, na ile pozwalała mu krzywizna stropu i wyszedł z mroku.

– Z ciężkim sercem muszę państwu przeszkodzić w uciechach, ale mam małą prośbę – powiedział powoli.

Zerwali się na nogi. Viggo chwalebnym gestem zasłonił służkę, której zdążył już wyłuskać piersi z koszuli. Miała pospolitą, choć uroczą twarz, pulchne ciało i nawet w ciemnościach dawało się zauważyć zdrowe rumieńce, pokrywające krągłe policzki.

– Kim jesteś? Jak śmiesz… – zaczął młodzieniec, ale Giddion przerwał mu zdecydowanym gestem.

– Cicho bądź – warknął. – Ani słowa. Ty też, panienko, a może dożyjecie świtu.

Chłopak nie posłuchał. Otworzył usta, lecz nie zdążył krzyknąć. Zabójca przyskoczył i krótkim, silnym ciosem trafił go w usta. Dziewczyna pisnęła, ale zaraz zamilkła, widząc błysk krótkiego ostrza w dłoni napastnika. Ten popatrzył na nią przez krótką chwilę, po czym spojrzał na Rocreya, trzymającego się za krwawiące wargi. Uderzenie ręką, skrytą w ciężkiej, skórzanej rękawicy musiało być bolesne, ale Viggo nawet nie syknął z bólu. Godne podziwu.

– Posłuchaj mnie uważnie, panienko – odezwał się szpakowaty mężczyzna, klękając przy młodym. – Pójdziesz teraz do domu i poprosisz wielmożną Siilvę, aby wyszła na podwórze. Sama. – Machnął nożem. – Powiesz, że jeśli zobaczę kogokolwiek innego oprócz niej, zabiję jej kuzyna. Jak się spyta o moje imię, to brzmi ono Giddion Monne.

Pochylił się niżej.

– Przekażesz jej ten mały upominek na dowód tego, że nie żartuję. – Ciął szybko, fachowo. Viggo wierzgnął nogami, krzyknął krótko i zamilkł, zawstydzony własną reakcją. Nie powinien, pomyślał zabójca. Niejeden płakałby już jak dziecko. Wstał i wręczył oniemiałej, nieruchomej służce zakrwawiony kawałek mięsa. Nie drgnęła, wpatrując się z przerażeniem w ucho, leżące na jej dłoni.

– Już! – krzyknął. Podskoczyła, odwróciła się i zjechała pupą po drabinie. Po chwili skrzypnęły ciężkie wrota i zamlaskało błoto, rozchlapywanie stopami biegnącej.

Giddion odwrócił się do chłopca. Taki młody, pomyślał. Taki młody. Oczy chłopaka zrobiły się wielkie ze strachu. Zrozumiał.

***

Nie czekał długo. Ledwie zdążył zejść z antresoli, gdy usłyszał trzaśnięcie drzwi i krótką, ostrą komendę. Poznał ton głosu. Tego zmienić się nie da. Podszedł do wyjścia ze stajni i wyjrzał ostrożnie na zewnątrz. Przed domem stała Siilva, dostrzegł krótką grzywkę. W jednej dłoni trzymała obnażoną szablę, w drugiej płonącą pochodnię.

Mężczyzna wstrzymał oddech. Zmieniła się całkowicie, zapewne przy pomocy Hejnerta. Słyszał plotki o zaklęciach zmieniających, ale nigdy nie widział ich efektów. Kobieta była wyższa, niemal chłopięca sylwetka nie przypominała krągłych kształtów, jakie pamiętał. Zwyczajna, średnio ładna twarz z dużymi oczami i złote włosy. Niesamowite, nie poznałbym jej nawet, gdyby minęła mnie na ulicy, westchnął w duchu.

– Giddion! – krzyknęła. Nie oglądając się, machnęła nogą do tyłu i zatrzasnęła odrzwia. – Monne! Jestem sama!

Wyszedł na podwórze. Gęsta breja, w jaką zamieniła się ziemia, wydawała się tłumić wszelkie dźwięki. Nawet głos dziewczyny był jakby przytłumiony, bezbarwny.

– Cieszę się, że potraktowałaś moją prośbę poważnie – mruknął. Kobieta zeszła z drewnianej altany i stanęła jakieś dziesięć kroków od niego. Powolnym gestem wbiła drzewiec pochodni w błocko.

– Gdzie jest Viggo? – spytała.

– Myślę, że w tej chwili nie to powinno cię martwić – odparł.

– Dwóch ludzi celuje w ciebie z kusz, Giddionie – warknęła. – Dlaczego nie miałabym pozbyć się kłopotu już teraz?

Wzruszył ramionami.

– Nie wątpię w ich umiejętności – powiedział. – Ale jest ciemno, pada deszcz. Boją się o życie chłopca. A jeśli nie trafią? Jeśli zdążę wrócić do stajni i go zabić?

– Znając ciebie, Viggo i tak już nie żyje.

– Ranisz me uczucia – westchnął. – Przyjechałem tutaj z innego powodu, wiesz przecież.

Siilva machnęła niecierpliwie szablą.

– Nawet nie chcę zgadywać, co tobą kieruje – wyrzuciła ze złością. – Nie interesuje mnie to. Ale jeśli stracił coś więcej niż ucho, nie umrzesz ładnie.

– Jest w jednym kawałku. Ma się świetnie – skłamał. – Spieszę wyjaśnić, że jeśli twoi kusznicy nie będą przeszkadzali, nie zabiję nikogo więcej. Oprócz ciebie oczywiście.

– Zabroniłam im strzelać – odparła. – Nie oddam nikomu tej przyjemności.

Niemal jednocześnie skoczyli ku sobie, szczęknęły ostrza. Odepchnął dziewczynę, przyjął pozycję.

– Ciekawe – mruknął. – Jak to zrobiłaś, że zmieniłaś czarami wygląd, a nadal umiesz walczyć?

Splunęła w jego kierunku.

– Nie dowiesz się – warknęła. – Ale doświadczysz.

Zaatakowała niskim wypadem, lecz w ostatniej chwili zmieniła kierunek cięcia, samym skrętem nadgarstka. Szabla ześlizgnęła się po mieczu mężczyzny, który tylko dzięki doświadczeniu zdołał zmienić krycie i uniknąć grota Siilvy. Ostry czubek rozciął rękaw skórzanej kurtki, jednak nie sięgnął ciała. Zabójca warknął, przyjmując odpowiednią postawę. Siilva walczyła bronią, która wymuszała cięcia, jego miecz przeznaczony był raczej do kłucia. Wiedział, że nie będzie łatwo, ale tym większą radość odczuje, gdy już zabije przeciwniczkę. Znów starli się w nagłym zrywie, Monne mierzył w bark Rudowłosej, ale jej zasłona i kontra były doskonałe. Ponownie zakrzywiona głownia o włos minęła atakujące ramię Giddiona.

Zaczął się irytować. Zdawał sobie sprawę, że dziewczyna jest dobrym szermierzem, ale ufał swym umiejętnościom i sile. Tymczasem walka w śliskim, grząskim błocie zdawała się faworyzować zręczną i szybką przeciwniczkę. Nie miał jak się zaprzeć przed zadaniem pchnięcia, nie mógł wykorzystać fizycznej przewagi. Spokój, pomyślał. Jeszcze kilka minut i Siilva poczuje zmęczenie. Jest słabsza, po kolejnych ciosach zwolni. Cierpliwości.

W tym momencie dostrzegł u rywalki złe ustawienie nóg. Na moment zaplątała się w gęstym błocie. Miał ułamek sekundy na reakcję i, wbrew wcześniejszym postanowieniom, skoczył do ataku. Jego zamaszysty cios przygiął kobietę do ziemi. Z najwyższym trudem sparowała uderzenie końcem ostrza, a było tak mocne, że uniosła wolne ramię, jakby chciała się nimi zasłonić, jeśli głownia nie wytrzyma. Krzyknęła, gdy szabla oparła się ostrą krawędzią tylca na wyciągniętej ręce. Z okrytej skórzaną rękawicą dłoni trysnęła krew. Rudowłosa poślizgnęła się, tracąc równowagę, a mężczyzna uniósł miecz do zadania ostatecznego pchnięcia. Nie zdążył.

Zwiodła go. Potknięciem, rozpaczliwą obroną. Z przyklęku, wbrew wszystkim prawidłom szermierczym, odcięła się nisko i trafiła. Sapnął z bólu, wiedział, gdzie dostał. Zrozumiał, że przegrał. Zrobił krok do tyłu, upuścił niepotrzebny już miecz.

Błocko mlasnęło jeszcze raz, gdy opadł na kolana. Sięgnął dłonią do pachwiny i bezwiednie zadrżał, czując ciepłą krew. Padł na bok i patrzył na zbliżającą się śmierć. Witaj, pomyślał.

Przejdź do kolejnej części – Druga strona cesarza

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

 

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Ten sam epicki rozmach, który był w pierwszej części cyklu, a zabrakło go w „Śmierci czarodzieja”. Nie wiem jak szeroki jest Twój zamysł fabularny, ale z powodzeniem nawiązujesz do rozbudowanej literacko „Opowieści helleńskiej”. W obu cyklach, godna podziwu jest dbałość o dokładne, drobiazgowe ujęcie realiów, u Megasa będące efektem wiedzy na temat antycznej Grecji, u Ciebie fantazji, umożliwiającej stworzenie nieistniejącego świata.

Tym razem, erotyka jest znacznie lepiej wtopiona w fabułę. Zwłaszcza relacja z Jolą Szybką fajnie zbudowała postać Giddiona. Dzięki temu stał się ciekawszym psychologicznie bohaterem.

Ta historia powoli zyskuje charakter zbliżony raczej do powieści niż cyklu opowiadań. Należałoby więc czytać ją jako całość już po ukończeniu. Teraz, w przerwach między publikacjami kolejnych części, umyka zbyt wiele detali, co trochę burzy plastyczny obraz wykreowanej przez Ciebie rzeczywistości.

Po pierwsze – zgadzam się z Mefistem w 100%. Jest rozmach, obiecująca historia, która rodzi wiele fabularnych możliwości, są wspaniale nakreśleni bohaterowie, no i jest styl, który uwielbiam.

Mogę chyba oficjalnie już stwierdzić, że jesteś moim ulubionym autorem, na naszym blogu. Ze swoimi opowiadaniami trafiasz idealnie w mój gust – zarówno jeśli chodzi o tematykę jak i styl, w jakim piszesz. Nieważne, czy zabierasz się za "strzelanki", czyste porno czy fantastykę – Twoje opowiadania czytam z zapartym tchem. No i zawsze pozostawiasz poczucie niedosytu – wciąż chcę więcej Twoich tekstów 🙂

A już tak na marginesie… Seaman, Ty niegodziwcze! Czemu zawsze, kiedy polubię jakiegoś Twojego bohatera, Ty musisz … ekhem, no nie będę już wrzucać spoilerów. Ale nie rób tego więcej! To bardzo stresuje czytelnika 🙂

Witam!
Dziękuję za tak miłe komentarze. Szczerze mówiąc, cieszę się, że kolejny mały eksperymencik się udał…

Napisać długie opowiadanie erofantasy – 10 dni.
Zasłużyć na taki komplement od Rity – bezcenne 😉

W tym miejscu gorąco dziękuję mojej korektorce, dzięki której tekst zyskał bardzo dużo na jakości. A także Mefistofelesowi, który przecierpiał swoje, formatując opowiadanie tak, że mogło się poprawnie pojawić na NE.

Dziękuję i pozdrawiam.

seaman

Przeczytam w wolnej chwili. Teraz tylko zerknąłem na dwa pierwsze fragmenciki. Autorze, dialogi! Jeśli chcesz udanie i kompletnie przenieść czytelnika w swój świat, powinieneś postudiować słownictwo i dobrać je staranniej. Również w narracji nie możesz być zbyt nowoczesny, ani w formułowaniu myśli bohaterów. Dziesięć dni powiadasz? Ekspress z pana, autorze, niedościgniony. Pozazdrościć.

KG, szczerze mówiąc rozmyślnie uciekam od stylizacji typowej dla tekstów fantasy. Czemu? Bo nie pasują mi językowe fikołki z tym związane.
10 dni… chyba troszkę przesadziłem, ale jeśli ogólny koncept mam juz gotowy w głowie, przeniesienie go na ekran trwa czasem bardzo szybko. Colombiana została napisana w kilka godzin, mój najnowszy tekst w dwa-trzy dni. Jeśli długo myślę nad konkrtenym "projektem" to później szybko go "produkuję". Kwestia korekty to oczywiście inna sprawa…

Żadnych "fikołków" się nie domagam, Autorze. Tylko minimum spójności słów z epoką i scenerią.

A jakaż to epoka, karelgodla? Już Sapkowski pisał o tym sporo: Nigdziebądź nie istnieje, więc robienie na siłę stylizacji średniowiecznej mija się z celem. A uwspółcześnienie tekstu jest częstym zabiegiem nawet u pisarzy tworzących prozę historyczną. Czemuż więc nie miałby tego robić pisarz fantasy?

Pozdrawiam
M.A.

(…) w narracji nie możesz być zbyt nowoczesny, ani w formułowaniu myśli bohaterów.

Wątpię, żeby ktoś kto czytał Trylogię husycką Sapkowskiego zgodził się z tą tezą.

Pisarz fantasy… Dzieki, Megas ;-). Z jednej strony rozumiem uwagi KG, bo sam sie do takiej konwencji przyzwyczailem. Ale juz przy pierwszej czesci oczyscilem tekst z "historyzmow"… Nie podobaly mi sie…

Staję się zrzędą, ale o gustach trudno dyskutować. Poziom czytelników się obniża, poziom zdolności percepcji, akceptacji tudzież. Więc różne eksperymenty się czyni, aby niewyrobionej tłuszczy dogodzić. Nawet Szekspira się uwspółcześnia, żeby byle tępak mógł zrozumieć, o co chodzi. Pewnie i Sapkowski ruszył tym nurtem, a teraz Autor. Pozwolicie, że pozostanę przy swoim. Na pierwszy rzut oka pewne słowa w początkowych fragmentach ubodły mnie mocno, nie szukam dziury w całym, tak po prostu jest.

Witaj,

przeczytałem nowe opowiadanie z cyklu Rudowłosej jakąś godzinę po premierze, ale dopiero dziś mam czas na napisanie dłuższej recenzji. Przede wszystkim, jest to jak na razie najlepiej napisana część całego cyklu! Potoczystość tekstu wzrosła, dialogi nie drażnią ani nie sprawiają wrażenia sztucznych. Czyta się ten rozdział bardzo dobrze,z niekłamaną przyjemnością, a i do rereadingu przychodzi ochota.

Udało Ci się zachować dobre relacje między fabułą a scenami miłosnymi – z pewnością znajdą się malkontenci, ale mi akurat taka proporcja całkiem odpowiada. Znalazło się też miejsce dla partii opisowych świata przedstawionego – ma on coraz więcej konturów, choć na razie – są to właśnie kontury, pozwalające zobaczyć tylko ogólny zarys. Trochę geografii, szczypta historii, odrobina krajobrazów, kropla kultury oraz obyczajów. Zapewne w następnych częściach będziesz stopniowo pogłębiał obraz wykreowanego świata. Z chęcią dowiem się o nim czegoś więcej.

Widzę też, że planujesz dzieło coraz bardziej epickich rozmiarów. Już 3 rozdziały, a wydaje się, że to dopiero początek! Rozumiem, że sporo dzieje się "poza kamerą" i nie wszystkie wydarzenia, będą opisane, ale i tak wątpię, by udało Ci się skończyć tę historię prędko. I bardzo dobrze! Lubimy dłuższe teksty, oj bardzo lubimy! Pisać, ale przede wszystkim czytać.

Jestem bardzo ciekaw dalszych przygód Siilvy, Hejnerta, Nirgarda i jego mocodawcy. A także wszystkich mniej lub bardziej swobodnych dziewcząt, które jako narrator tej opowieści, postawisz na ich drodze 🙂

Pozdrawiam serdecznie
M.A.

Ten sam epicki rozmach – skomentował w pierwszym zdaniu swojego komentarza Mefisto. Jakże trafne słowa. Część trzecia jest równie dobra jeśli nie lepsza od pierwszej. Naprawdę chylę czoła przed Twoja zdolnością pisania tak dobrze "wchodzących" tekstów. Może to nazbyt dziwaczne określenie, ale tekst się po prostu sam czyta. Brawo.

Ale masz tempo Sinfulu! 😉

To jak dotąd zdecydowanie najlepsza część cyklu, łącząca tempo fabuły, kreację świata oraz zręcznie zamieszczone i plastycznie opisane sceny erotyczne. W tym odcinku znajdują też pewne usprawiedliwienie i powiązanie z resztą akcji fragmenty, które zamieściłeś w poprzedniej części, a ktore skrytykowałem za niespójność. Co prawda, nadal nie wszystkie, ale przyznaję, że moja krytyka okazała się nieco przedwczesna. Wyraźna poprawa stylu i języka, mniej rzucających się w oczy powtórzeń. W dyskusji o stylizacji języka staję po stronie Autora, nie ma w końcu żadnego nakazu, by łączyć swiat fantasy ze średniowieczem i naszymi wyobrażeniami o ówczesnym języku mówionym. Zwrócę natomiast uwagę na dziwny fragment w opisie końcowego pojedynku, jakimż to „grotem” Siilva zagroziła w pierwszym starciu Giddionowi?

Napisz komentarz