Via Europa -I- (MRT_Greg)  4.04/5 (8)

16 min. czytania

viaeuropaiZabawne jak to w życiu bywa. Raz na wozie raz pod wozem, istna sinusoida zdarzeń, emocji, zachowań… Przez całą młodość poznawałem życie od każdej możliwej strony. Przez pierwsze pięć lat w cieplutkich pieleszach, rodzinnego gniazdka, podstawówka mijająca pod znakiem ciągłych kłótni rodziców, starszych kolegów kopiących mój kolorowy tornister, pierwszych, nieśmiałych pocałunków w szkolnej szatni.

Technikum, z racji braku ochoty na liceum a z odrazą patrząc na przygnębiający poziom polskich zawodówek, wyjazdy na szkolne wycieczki, latające papierowe samolociki na lekcjach historii, pierwsza wybita szyba, pierwszy skradziony baton w sklepie, pierwszy zatarg z policją, pierwsza szrama na plecach po parcianym pasie ojca, pierwszy zapach kobiety, pierwsze pieszczoty na szkolnej dyskotece, zakończone perłową plamą na różowej sukience dziewczyny.

Pierwszy pogrzeb, pierwsze łzy dziadka, pochylonego nad świeżym grobem syna… Pierwsza praca dorywcza, gdy trzeba było zarobić na chleb dla rodzeństwa… I kolejne lata pierwszych i niepierwszych zdarzeń, kształtujących moją psychikę, mających wpływ na dalsze moje życie…

– No pięknie! Teraz się świecą jak psu jajka na wiosnę!

Gromki głos przywrócił mnie do świata żywych. Zamyślony uniosłem głowę, spostrzegając stojącego kilka metrów ode mnie Gienka Wawrzyniaka. Z rękoma zaplecionymi na piersiach, przyglądał się, jak poleruję chromowany kołpak ciągnika. Toporna sylwetka dawnego boksera, wciśnięta w firmowy, niebieski kombinezon z żółtym emblematem na piersiach. Nalana twarz z nosem jak kartofel – nie od parady miał ksywkę „Ziemniak”. Mimo to był jednym z najsympatyczniejszych facetów, jakich można było spotkać w firmie. Nie sposób było przejść obok niego obojętnie. Nawet mając zły humor, wystarczyło kilka słów z Gienkiem, by zaraz uśmiech wrócił na oblicze każdego. Sam też cały dzień się uśmiechał, mimo, że życie wcale nie obchodziło z nim się delikatnie. Ojciec sześciorga sympatycznych smarkaczy, mieszkał w niewielkim domku obok hangaru, wychowując samotnie swoją trzódkę. Trzy lata wcześniej, nim go poznałem, pijany kierowca ciężarówki nie zauważył młodej, ciężarnej kobiety, spieszącej do domu z porannymi zakupami. Byłoby siódme – śmiał się nieraz Gienek, podczas spotkań przy grillu, gdy tematyka rozmów schodziła na rodziny. Po tych słowach markotniał i na chwilę znikał w domku, jednak długo nie trwało, by zaraz powracał z kolejnymi browcami w ręku. Nie ma się co zamartwiać całe życie – dodawał wtedy – widać takie było nasze przeznaczenie. Zazdrościłem mu tej pogody ducha.

– Cześć – odpowiedziałem, podając rękę. Uśmiechnąłem się nieco zażenowany jego komentarzem.

– Cześć. Wiesz, powinieneś postawić go na wysepce obok wjazdu do firmy. Byłby kapitalnym pomnikiem siły i perfekcji.

– Eee… daj spokój. To, że inni jeżdżą brudasami nie znaczy, że ja też mam tak. Poza tym chyba przesadzasz.

– Ha! Hahahaha… roześmiał się chwytając pod boki – Przesadzam? Można się w nim przejrzeć jak w lustrze! O! Pryszcz mi wyskoczył! – dodał, niemal przyciskając twarz do zderzaka.

Nie chciałem mówić, że nie pierwszy i chyba nie najmniejszy. Może to było dziwactwo, jeśli chodzi o kierowcę ciężarówki, ale akurat z równą dbałością podchodziłem zarówno do mojego pojazdu jak i do siebie samego. Niezależnie czy za kierownicą czterdziestotonowego monstrum, czy w szaro-złotym Smarcie, którego kupiłem w zeszłym roku, starałem się prezentować jak najlepiej, uważając, że grunt to pierwsze wrażenie. Potem bywało różnie. Niemniej trudno, bym w ciężarowym światku nie był powodem do kpin i niewybrednych żartów. Fircyk – śmiał się Gienek. I to chyba było jedyne, delikatne określenie. Najczęściej – pedał. Inni kierowcy kręcili głowami, pukając się w czoło, gdy w kolejnej skórzanej kurteczce, imitującej skórę aligatora, wysiadałem z mojego mikroskopijnego autka, przesiadając się do ciężarówki. Byłem outsiderem, lecz nie robiło to na mnie najmniejszego wrażenia. Grunt, że mogłem robić to, co kochałem.

Byłem kierowcą ciężarówki i trzysta trzydzieści pięć dni w roku spędzałem za kierownicą mojego cudeńka. Pozostałe trzydzieści przeznaczałem na szalone jazdy po południowych krańcach Europy , zwłaszcza poznanej trzy lata temu Chorwacji. Małe zrywne autko nie miało sobie równych. Dzięki przeróbce silnika (mała rakieta, jak mówił Gienek), rwało do przodu, wprawiając w osłupienie kierowców innych sportowych bolidów. Na zakrętach odczuwałem przeciążenia, niemal podobne do tych, jakich doświadczają kosmonauci podczas ćwiczeń w centryfudze. Czując jak adrenalina skacze do poziomu maksimum, pokonywałem wszelkie bariery, jakie stawiać sobie musiałem, będąc w pracy. Na krętych Kreteńskich drogach ścigałem się z wiatrem, goniąc zachodzące słońce, ciasno pokonując zakręty, wspinałem na najwyższe szczyty, by zaraz z żołądkiem podchodzącym do gardła, spadać w górskie kotliny i z rykiem silnika przemykać na milimetry od zachodzących, niemal na skraj drogi, glinianych domków, mijanych wsi. Tak. Tylko ten kto poznał smak ryzyka jest w stanie docenić wartość moich podróży. Wypoczęty i zrelaksowany wracałem do pracy a na trasie nigdy nie przekraczałem dozwolonej prędkości, dostosowując się do nakazów. Nigdy nie spóźniony, wolałem wyjechać pół dnia wcześniej, byleby tylko stawić się na miejscu o wyznaczonej godzinie.

Oczywiście nie zawsze tak było. Pierwsze dziesięć lat to harówa za kółkiem przestarzałego Mercedesa, śmierdzącego, kapiącym zewsząd olejem i niemal dwudziestocztero-godzinna dniówka. I prace sezonowe za granicą, gdzie w towarzystwie innych Polaków ciułałem cent do centa, by zarobić na wymarzony samochód.

Czasami dopadała mnie nostalgia. Po co to wszystko? Po co się męczyć i harować jak murzyn w kolonialnym świecie, skoro i tak wszystko kiedyś szlag trafi? Łapałem wtedy za butelkę piwa, z nieodmiennym skrętem w ręku, a jeśli akurat była to Holandia to z obowiązkowym zielonym dodatkiem, siadałem na kanapie i wdawałem się w durnowate dyskusje o tym jak to w Polsce źle a zagranicą super. I tak wieczór łączył się z nocą, przybywało butelek sprowadzanej z Ukrainy wódki, a ja zatapiałem się w bezmózgi świat robotniczego prymitywu. Przed dziesiątą z pracy wracały dziewczyny, słychać było piski w łazienkach, słodki zapach szamponów uciekał szparami nietynkowanych bunkrów, w jakich przyszło mi wówczas przebywać. Czasami z wypiekami na twarzy, prawie jak nastolatkowie, podglądaliśmy kąpiące się, komentując uchwycone przez szparę fragmenty ciał. Oczywiście na pierwszym miejscu królowały cipki i cycki. Czasem w wypowiedzi pojawiał się temat dupy, lecz szybko przechodził na powrót w ten jeden konkretny. I gdy tylko słychać było zgrzyt otwieranych drzwi, wracaliśmy szybko na kanapę i z niewinnym uśmiechem na twarzy przyglądaliśmy się paradzie wypindrzonych lasek. Oczywiście dominował kolor różowy, podbijany innymi, równie pstrokatymi barwami, z mnóstwem cekinów, układających się najczęściej w napis „LOVE” albo niemrawy zarys różyczki, okolonej pobłyskującymi gwiazdkami. I znowu pojawiały się kolejne flaszki a rozmowy schodziły na tematy bardziej nocne. Ta czy inna siadała na kolanach swojego chłopaka, męża, kochanka. Niektóre siedziały obok, jak szare myszki, lecz odrobina alkoholu zaraz rozplątywała im języki i nie tylko. Ośmielone zaczynały tańczyć, wyrywając do tego siedzących najbliżej. A jako, że zawsze jakimś dziwnym trafem na koniec wieczoru lądowałem na uboczu, to niezmiennie szorowałem wraz z nimi betonowy parkiet zadaszonego hangaru. Impreza kończyła się grubo po północy, pod rękę z jedną lub dwoma wędrowałem do pokoju zajmowanego z dwoma lub trzema innymi facetami, pochrapującymi już w pijackim amoku i, przy jękach wysłużonych polowych łóżek, oddawałem się temu za co każdy z tych facetów gotów byłby sobie odciąć język. No może nie język. Ten akurat był potrzebny…

W dusznych pomieszczeniach, gdzie niewielkie okienka wychodziły naprzeciw obory, przeżywałem swoje szkolne marzenia o miłosnych igraszkach z przygodnie poznanymi dziewczynami. 8 lat po zakończeniu edukacji, tysiące kilometrów od ojczyzny, spleceni ciałami, przewracaliśmy się z boku na bok, ciężko dysząc sobie do ucha, mrucząc wulgarne i sprośne słówka, sądząc, że tak jest bardziej podniecająco. Pieszcząc się nawzajem, łamaliśmy wszelkie tabu, jakie niosły ze sobą dni. Ruchliwe języki kochanek podrażniały moje ciało, zwłaszcza tam gdzie rośnie prawdziwe męskie pożądanie. Nie byłem im krewny. Moje palce, odszukując wilgotne czeluście kobiecych rozkoszy, drgały w szaleńczym tempie, chcąc ugasić miłosne pragnienia i gdy wreszcie, nie mogąc dłużej wytrzymać ciśnienia, brałem je, raz jedną, raz drugą, nie przejmując się niczym wokół. Często bywało, że wtedy budził się jeden ze śpiących ze mną w pokoju facetów i, szybko trzeźwiejąc, dołączał do nas. No cóż – tamte prycze były za małe na cztery osoby. Ktoś zawsze lądował na podłodze, na stole, na rozlatującym się drewnianym krześle, na parapecie, pod ścianą, w szafie, na walizce, oparci o drzwi, piętrowe łóżko, półki ledwie trzymające się ściany, rżnęliśmy się jak zwierzęta w rui, niepomni na hałasy, jakie temu towarzyszyły. Zresztą i tak większość albo robiła dokładnie to samo albo smacznie spała, nieświadoma rozgrywających się scen. Gdy już słabły nasze ciała wracaliśmy do wódki a potem z powrotem do łóżka. Czasem dziewczę, które z taką dzikością oddawało mi się przez te kilkadziesiąt minut, jakby budziło się z letargu i zawstydzone wracało do swojego pokoju. Najczęściej jednak zostawała ze mną, wtulona w poduszkę, z rozrzuconymi nogami, prezentując w całej okazałości efekt naszych igraszek. Gdybym wtedy pił mniej. A może i dobrze się stało.

– Sto dwadzieścia tysięcy i ani grosza mniej. – gruby pośrednik ani myślał spuścić z ceny – nie znajdziesz pan lepszego, przejechane tylko pięćset dwadzieścia tysięcy km, silnik po renowacji, dodatkowa turbo sprężarka, poprawione kolektory, przedłużona kabina, wnętrze full wypas…

Gadał i gadał a ja wpatrywałem się w zdjęcie czerwonego monstrum. Stało zaparkowane tysiące kilometrów ode mnie, gdzieś na jakimś zapomnianym przez Boga piaszczystym parkingu, w otoczeniu innych ciężarówek. Normalnie zaśmiałbym mu się w twarz. Sto dwadzieścia tysięcy za coś, czego nawet nie mogłem dotknąć. Ale z drugiej strony handlarza polecił mi Gienek a jak on kogoś polecał, to można było zaufać. Problem tylko w tym, że nie miałem takiej sumy. Ba! Dobrze gdybym połowę uzbierał, sprzedając wszystko co miałem w mieszkaniu. No tak. Mogłem sprzedać mieszkanie, jednak odsuwałem tę myśl jak najdalej się dało. Rany boskie! Przecież to jedyna rzecz, jaka mi została po matce!

– Nie mam tyle – wyszeptałem cicho.

– No to może ten? – podsunął mi zdjęcie białego Volvo.

Jakże mizernie wyglądał w porównaniu do Mack`a. Nawet nie spojrzałem na fotkę.

– Za ile by go Pan dostarczył? – spytałem, odsłaniając pierwszy obrazek.

– Transport w cenie – odpowiedział uśmiechnięty. Wiedział już, że sprzedał czerwonego.

– Nie, nie. Chodzi mi o to na kiedy…?

– Hm… – podrapał się po brodzie – dojazd do portu, transport przez ocean do Hamburga, stamtąd dojazd do nas… No… Tak ze trzy, cztery tygodnie…

Czy sprzedam mieszkanie w miesiąc? – zastanawiałem się, podejmując decyzję. Nie było mi to w smak ale zakochałem się w nim. Pierwszy raz w życiu mogłem sobie kupić to na co właśnie miałem ochotę. Tylko… sto dwadzieścia tysięcy… Z mieszkania będzie około dwie setki, no może ciut więcej, jak się podszpachluje niektóre ubytki w tynkach, naprawi podłogę, w sumie to mógłbym położyć, tak popularne ostatnio, panele, to by się zamaskowało wielkiego grzyba, który rozrastał się pośrodku pokoju. Może dodatkowe pięć dych by wpadło.

– Ile teraz? – spytałem, modląc się w duchu by nie było to pięćdziesiąt procent

– trzydzieści pięć koła teraz, reszta po dostawie.

Odetchnąłem lekko. Zaliczka nie mała ale przynajmniej zostawało jeszcze trochę na życie.

– A co się stanie, jak nie uzbieram do końca miesiąca całej sumy?

– A na kiedy uzbierasz?

– Nie wiem – odparłem szczerze – może to być za miesiąc albo za dwa…

– Za dwa… – znów się zamyślił. Spojrzał w kalendarz ze zdjęciem blondwłosej piękności z cyckami jak przerośnięte arbuzy, po czym dodał – To w takim razie sto trzydzieści. Ale może stać do końca roku. Potem go sprzedam a chętny na pewno się znajdzie. Oczywiście zaliczka przepadnie.

– Nie, nie! Dwa miechy to góra – odsłoniłem karty – zależy mi na nim.

– No to jak? Spisujemy umowę – handlarz dojrzał, zmierzająca do biura młodą parkę. Już wcześniej zauważył, jak przyglądają się srebrnemu mustangowi w rogu parkingu.

– Ok.

Z bólem serca podpisałem dokumenty, z torby na ramieniu wyjąłem gotówkę i przesunąłem po stole w kierunku grubasa. Ten wprawnym ruchem przeliczył gotówkę, po czym jeszcze raz, korzystając z mechanicznego urządzenia, zapisał kwotę, wypełnił formularz i podał mi oryginał, umieszczając kopię w szufladzie. Wstał i wyciągnął rękę w moim kierunku.

– Do zobaczenia zatem za cztery tygodnie.

– Do widzenia – odparłem, ściskając jego dłoń. Czułem się jak prawiczek w burdelu, dłonie mi się spociły a serce biło jak oszalałe.

Czym prędzej wybiegłem na zewnątrz. Sto dwadzieścia tysięcy w miesiąc. No mamusiu, oby się udało…

– Belfort, Rue des Noz cinq, jutro rano. Tylko się nie spóźnij

Wymalowana jak klown asystentka dyrektora, podaje mi wydruk, wraz zamówieniem oraz kartą przewozu. „Tylko się nie spóźnij”. Bardzo śmieszne. Czy ja się kiedykolwiek spóźniłem? Nawet na mnie nie spojrzy. Żuje gumę i gapi się na ekran monitora jak by tam co najmniej Clooney robił strip tease. Trudno się dziwić. Protegowana szefa, jest niemalże jego prawą ręką. Albo lewą. Albo obiema. Tak. Najczęściej obiema. I języczkiem. Wystarczy spojrzeć jak wydyma usteczka na widok przychodzącego właśnie obok. Wkrótce zapewne zostanie wezwana przed oblicze swego pana i, po zdani relacji z całego tygodnia, zajmie się bardziej stosownymi dla jej możliwości zadaniami. Podobno ktoś kiedyś z ukrycia nakręcił filmik z ich figlami i wrzucił na youtube`a. Nie znalazłem. Może za słabo się starałem. Muszę porozmawiać z Wojtkiem, jest szefem na magazynie i ma dojścia. I wie gdzie siedzieć by więcej widzieć.

Zastaję go w hangarze, gdy, z dokumentami w ręku, pilnuje załadunku mojej naczepy. Normalnie, gdy przyjeżdżają inni kierowcy, siedzi w swoim kantorku, obserwując zza porysowanej szyby, krzątających się robotników. Potem tylko podpisuje kartę przewozową, macha ręką na odprawę i wraca do swoich ulubionych czynności.

Wojtek jest smakoszem, jego tusza zresztą mówi sama za siebie. Sobotnie obiadowe spotkania u niego zaczynają się tuż po południu a kończą późnym wieczorem. Olbrzymi stół w jadalni wypełniają półmiski pachnącego pieczystego, fantazyjne sałatki, wielokolorowe sosy, różnorakie pieczywo. Każdy posiłek jest inny, każdy zawiera smakowitą porcję egzotyki, ale i tradycji. Oczywiście, nie może też zabraknąć dobrego alkoholu. Jego piwniczka z winami jest niewiele mniejsza od hangaru, w którym na codzień pracuje, a podejrzewam, że to i tak nie wszystko. Mając ogromne zagraniczne znajomości, zapewnia sobie świeże dostawy trunków. Myliłby się jednak ten, kto uważałby go za niesprawnego grubasa. Wojtek bowiem, mimo swej kubatury, jest niezwykle sprawnym i zwinnym człowiekiem, choć bywa czasem zabawnie, widząc go, gdy lekkim truchcikiem, z sadełkiem kołyszącym się na boki, przemierza wnętrze hali magazynowej.

– Cześć witam się z nim wyciągając rękę.

– Cześć młody Przytula mnie do swego cielska, jakby mnie dawno nie widział.

W powietrzu czuję zapach drogiej wody kolońskiej i inny, nieco mnie uchwytny, trącający świeżą rybą. Wymownie pociągam nosem

– Sardynki? zgaduję

– Nie z uśmiechem na ustach kręci głową halibut w sosie cytrynowym

– Świetnie odpowiadam markotnie a ja dziś zjadłem bułkę z dwutygodniową szynką.

– Jak możesz w piątek jeść mięso?! gromi mnie wzrokiem ale już po chwili na powrót się uśmiecha. Muszę się wreszcie zająć twoim żywieniem!

– Nie mam nic przeciwko odpowiadam ze śmiechem, po czym spoglądając w czeluście naczepy, dopytuję Co mi tam ładujecie?

– Yyy… odwraca zakłopotany głowę pasztet…

– Co?? krzywię się zniesmaczony to już na prawdę nic lepszego nie było?

– Sorry stary, wiesz, że nie ja tym zarządzam.

Odsuwamy się na bok, przepuszczając wózek widłowy. Na chwiejącej się na boki palecie, w równych rządkach świecą żółte puszki ze znanym, czerwonym symbolem kogucika. Moja mina musi być niezwykle wymowna, gdyż kierujący pojazdem robotnik szczerzy się od ucha do ucha w szyderczym grymasie.

– No szefie! Dziś gówno, jutro kawior! – przekrzykuje hałas silnika.

– Bardzo śmieszne mruczę do siebie.

Przez lata starałem się wypracować sobie pozycje wożącego naprawdę luksusowe towary. Trudno zatem się dziwić mojemu zdegustowaniu.

– Nie licz na to… zaczynam, lecz Wojtek przerywa mi wpół słowa,

– O! Właśnie! Dobrze, że mi przypomniałeś. Jak już będziesz w Belfort, to jakieś 15 kilometrów na południe jest niewielka wioska, zaczyna się jakoś na “P”, nie pamiętam teraz. Na zachodnich stokach wzgórza, jest, widoczna z oddali, prywatna winnica… zaraza, zaraz… czekaj niech sobie przypomnę… O! Pierre Bouwoix! Robi wyśmienite wina z jabłek i winogron z dodatkiem pewnego zioła. Ma dla mnie przygotowane kilka buteleczek tego doskonałego trunku. Nawiasem mówiąc ponoć posiada właściwości niczym afrodyzjak…

Zwieszam głowę. Wojtek może tak przez pół dnia gadać a ja nie mam czasu.

– … Który chętnie wypróbuję, otwierając sobie jedna buteleczkę na parkingu pod Wrocławiem, gdy będę zabawiał się z jedną, ze stojących tam, dziewcząt przerywam mu zniecierpliwiony.

– O! Dziwka i kawior! Wyśmienicie… unosi palec ku górze, po czym kieruje go w moją stronę otwórz choć jedną z nich, a ci jaja urwę.

– Jesteś wulgarny…

– Przyganiał kocioł garnkowi ripostuje. Po chwili widząc, jak robotnik zamyka drzwi mojej naczepy, zamaszyście podpisuje się na karcie przewozowej i wręczając mi dokument, dodaje Gotowe! Jazda panie gazda!

– Czołgiem brachu klepię go po plecach, po czym udaję się na plac po ciężarówkę.

Z dokumentami pod pachą wychodzę z chłodnego hangaru wprost na patelnię. Słońce o tej porze sprawia, że człowiek szuka językiem ostatniej kropli potu w kącikach ust, byle tylko na chwilę go zwilżyć. Najlepiej w ogóle nie wychodzić na zewnątrz. Najlepiej siedzieć we własnej… Och nie. Już z daleka poznaję niską, szczupłą sylwetkę najstarszej latorośli Gienka. Stoi naprzeciw ojca i wymachuje rękami, jakby się odganiała od much. Chcąc nie chcąc podchodzę do nich i już otwieram usta by zagadnąć…

– Nigdzie nie pojedziesz! Nie ma mowy! – ostry głos Gienka nie znosi sprzeciwu

– Ale tato… Przecież obiecałeś – nastolatka jest coraz bliższa płaczu. Bezsilnie zaciska małe piąstki, starając się nie pokazać, jak bardzo jest zła.

– Obiecałem, ale na krótszą trasę. Poza tym byłaś w zeszłym miesiącu cały tydzień. Zamiast chodzić do szkoły to tylko urywałaś się to z jednym to z drugim. O! Masz! A tu największy drań! – spojrzał na mnie z udawaną złością.

– O co chodzi? – spytałem, udając niewiniątko

– Tata nie pozwala mi z tobą jechać – nie dała mu dojść do słowa – możesz z nim porozmawiać?

– Nie pozwalam bo… zaciął się na moment, nie wiedząc już co powiedzieć – bo nie i już!

– Kiedy masz koniec roku spytałem.

– Za dwa tygodnie – odpowiedziała przez łzy.

– To wytrzymaj jeszcze trochę i w połowie lipca pojedziemy do Włoch – starałem się by zabrzmiało to ciepło a zwracając się do Gienka – namierzyłem Banana.

Widziałem jak się żachnął, chcąc skontrować moją propozycję lecz to co usłyszał na końcu sprawiło, że całkiem stracił kontekst. No po prostu zamurowało go.

– Żartujesz – spytał wybałuszając oczy i układając dłoń w charakterystyczny symbol, dodał – wow, szacun. Jak dorwiesz… łoooo.. wolę nawet nie myśleć.

– Co? – spytała mała.

Pokiwał głową, unosząc w górę brew. W mig pojęła.

– To będę częściej jeździć do Włoch!? Ojej! – zatańczyła wkoło własnej osi.

Zafalowały długie ciemnoblond włosy i luźna, lazurowa koszulka. Na moment ujrzałem, prześwitujące przez ażurowy materiał jej młodziutkie piersi i serce mi mocniej zabiło. Szybko spojrzałem w bok, by żadne z nich nie dojrzało mojego pożądliwego wzroku. Gienek jednak już był myślami tysiące kilometrów stąd. Niestety mała zdążyła złapać moje spojrzenie i uśmiechnęła się do mnie figlarnie posyłając buziaka. No masz babo placek! Jeszcze mi tego brakowało. No, wiecie. Zgrabna, młoda kobietka, której dwie koleżanki z klasy już niańczyły swoje własne niemowlaki. Ale. No nie. Nie mogę po raz kolejny ryzykować naszej komitywy. Już przez sam wzgląd na znajomość. Nie mówiąc o tym, że gdyby się dowiedział, co działo się miesiąc wcześniej, podczas jazdy do Gdyni, to chyba zamiast ręką, to siekierą by mnie po plecach teraz klepał. Nie, nie. Wystarczy ten jeden niewinny raz, na ustronnym leśnym parkingu, jej słodkie maślane oczęta, wpatrujące się z odległości kilku milimetrów, ciepły oddech na mojej twarzy i niesamowite, niczym z otwartego piekarnika, gorąco od niej bijące. Jej dłonie przesuwające się po moich, ciasno opiętych dżinsach, coraz bardziej natarczywe, żądne więcej i więcej, delikatny języczek usiłujący dostać się między moje, zaciśnięte ze strachu wargi, wreszcie jej dłoń chwytająca moją i kierująca w stronę jej piersi. Rozpinane pospiesznie guziczki jej sukienki, biały, dziewczęcy staniczek, lekko przekrzywiony a po chwili już lewa pierś uwolniona spod sztywnego materiału, stercząca dumnie ku mnie, taka młoda, jędrna, soczysta. Przesuwam delikatnie po niej dłonią, czując jak drży niczym w rytm klimatyzatora mojej ciężarówki, jak pragnie bym zacisnął palce na jej gładkim ciele, delikatnie ujmuję pomiędzy palce blady sutek i ściskam delikatnie, nie chcąc zrobić jej krzywdy. Cichy jęk dobywa się z jej ust. Tuż przy moich ustach. Jest taka młoda, pachnąca łąką pełną kwiatów, sianem na stryszku u dziadka, delikatna niczym motyl… Zbliżam się do niej, rozpinam staniczek i wreszcie oboma dłońmi pieszczę dziewczynę, całuję ją, najpierw delikatnie a potem coraz bardziej zachłannie. Jej drobne usta kryją w sobie wulkan pożądania, słodycz dziewiczą niczym z dojrzałej brzoskwini spijam, delektując się każda kroplą. Zapominam, gdzie jestem, po co tu przyjechałem, jaka jest pora dnia, roku, zapominam o wszystkim co mnie otacza. Pogrążony w unisimo stanie odkrywam ponownie pierwotne sekrety miłości i pożądania, z zaskoczeniem uświadamiając sobie, że mimo wielu wcześniejszych kontaktów płciowych moja natura, wiedza, umiejetności wcale tak daleko nie wyewoluowały. Wciąż czerpię przyjemność z najprostszych ruchów. Gładząc ją, sięgam rękoma ku pupie i przysuwam ku sobie. Nasze oddechy łączą się w jeden, splatamy się językami i dłońmi, czerpiąc jak najwięcej przyjemności. I trwa ta chwila tak długo, aż w końcu zatapiam palce w jej włosach i przytulam do siebie a ona drży i wtula się we mnie, pojękując cichutko.

– Coś się tak, kurwa, zamyślił? – głos Gienka przywraca mnie do rzeczywistości, przerywając słodkie wspomnienia.

– A tak jakoś… umykam wzrokiem.

– To co? Jedziesz?

– No. A na co mam czekać? – uśmiecha się – Aha! – przypominam sobie i zwracając się do dziewczyny – weźmiesz do was smarka?

Spogląda na ojca, jakby szukając pozwolenia.

– I co się tak na mnie gapisz? – Gienek zawsze wali prosto z mostu – bierz, jak dają!

Rzucam jej kluczyki i jeszcze zdążam krzyknąć, nim wsiądzie do Smarta i odpali silnik;

– A przekrocz czterdziestkę, to nigdzie już ze mną nie pojedziesz!

– Yes, sir! – odwraca się i przystawia dwa palce do wirtualnego daszka.

Po chwili widzę jak się kokosi we wnętrzu, poprawia lusterko, na moment ogląda wokół siebie i wreszcie uruchamia zapłon. Ryk silnika (musiała, cholera jedna, wcisnąć gaz!?), zgrzyt skrzyni biegów i wreszcie rusza. Najpierw delikatnie, tak bym się oswoił z myślą, że oto wszystko w porządku a następnie dodaje gazu i niemal zawraca w miejscu, mieląc oponami gorący asfalt, z rykiem silnika i piskiem męczonych opon przejeżdża na milimetry od, wjeżdżającej właśnie na plac ciężarówki. Jej kierowca ostro trąbi. Widzę czerwoną jak burak twarz i niemal słyszę wyzwiska, jakie padają pod adresem kierowcy małego autka. Jeszcze tylko dobiega mnie z oddali pisk opon gdy hamuje tuż przy zjeździe na posesję Gienka i po chwili… Cisza.

– Nie przekroczyła czterdziestki – Gienek uśmiecha się szatańsko i klepie mnie po plecach – Może następnym razem mi się dasz przewieźć?

– Tobie to chyba musiałbym usunąć wszystkie biegi powyżej jedynki – ripostuję

– Trudno. Najwyżej zarżnąłbym ci silnik – dobry humor go nie opuszcza.

– Ty byś raczej przypilnował smarkulę – staram się zmienić szybko drażliwy dla mnie temat.

– Spoko. Dostanie w dupę wieczorem. Tak profilaktycznie.

– Lubisz ją klepać po pupie? – pytam zgryźliwie

– Co? – początkowo nie łapie, lecz po chwili dodaje – a ty nie?

– No co ty? – zaperzam się – przecież to jeszcze dzieciak.

– Taaa… Tu mi czołg jedzie – uśmiecha się.

Przez chwilę patrzymy na siebie w milczeniu. Wreszcie sięgam ręką ku klamce. I, przypomniawszy sobie, cofam ją i wyciągam do Gienka.

– Do zobaczenia.

– Na razie piracie. Przywieź jakieś dobre wino.

– Tylko po to jadę.

– Uuuu… to tylko dojedź w tym roku.

Uśmiecham się. Jak fajnie mieć kumpla. Jak fajnie mieć kumpla, który będzie tu na mnie czekać. Kumpla i jego małą córeczkę, którą za żyłowanie smarkacza, zamorduję gdy wrócę. Ale wcześniej zgwałcę. Albo po. Albo przed i po.

Przejdź do kolejnej części – Via Europa -II-

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

 

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Bardzo obiecujące (choć dosyć krótkie) rozpoczęcie opowieści! Fabuły rozgrywającej się w środowisku truckersów jeszcze u nas nie było. Dobrze zatem, że wypełniłeś tę lukę, Gregu. Chętnie się dowiem, co czeka narratora w Belfort i okolicach. No i jak rozwinie się interakcja z młodocianą córką kolegi.

No a poza tym gratuluję udanego debiutu na łamach NE!

Pozdrawiam
M.A.

Soczyste, niebanalne, swoiste, pełne życia, zachęcające do czytania dalej. Bardzo ciekawy język, styl. Poczekamy, zobaczymy…

KG: MRT to jeden z ludzi, przecierających szlaki DE, i IMO jeden z ciekawszych Autorów tamtego portalu. A że pisać umie (mimo, że sam w to nie wierzy), wiadomo nie od dziś…

Pozdrawiam, Greg.

Męski, szorstki, chropowaty tekst. Bardzo w stylu Marka Hłaski. Klimat niemalże „Następnego do raju” czy „Bazy sokołowskiej” umieszczony we współczesnych realiach. Nie znam innych Twoich opowiadań, nie wiem więc czy to styl czy kreacja. Bardzo mi się podobało.

Bardzo ciekawy wstęp do czegoś….
Do czego to zależy od Autora, krótko mówiąc jedziesz dalej!
Wystawiłem 5 kilka dni temu i czekam:)
Fox

Przeczytane ocenione i wniosek jest jeden czuje niedosyt tekst dobry ale krótki.

Napisz komentarz