Opowieść helleńska: Tais II (Megas Alexandros)  4.47/5 (103)

23 min. czytania

Agostino Carracci – „Owidiusz i Corinna”

– Wybiegłam z domu, gdy tylko twój sługa przyniósł mi wiadomość! – Likajna już w progu unosiła ręce. Wpadły sobie z Tais w ramiona na środku przedpokoju, w połowie drogi między Heraklesem i łanią kerynejską. Młodsza kobieta o złocistych lokach, zdradzających jej doryckie pochodzenie, przytuliła mocno Beotkę. Gdy ta przyjrzała się bliżej przyjaciółce, natychmiast zauważyła, że jej makijaż jest bez zarzutu, włosy są misternie utrefione, a suchość jej skóry i spokojny oddech nie wskazują wcale na to, by biegła. Oto cała Likajna, pomyślała Tais. Choćby świat walił się dookoła w ruiny, nie zapomni nigdy o uszminkowaniu ust. Ani też o tym, by barwa jej chitonu ładnie współgrała z kolorem wierzchniego płaszcza.

– Chodźmy do moich komnat – rzekła, mając na myśli sypialnię na piętrze. – Im mniej osób nas usłyszy, tym lepiej.

Gdy już usiadły blisko siebie na łożu, Rimusz stanął przy otworze wejściowym alkowy, pilnując, by mogły rozmawiać bez świadków. Meszalim był na targu, gdzie posłała go Tais, by zakupił kilka osłów do transportu dobytku oraz jazdy wierzchem. Towarzyszyła im natomiast Chloe, przed którą Tais nie chciała nic ukrywać.

– Pejton to skończona świnia – zawyrokowała Likajna, gdy tylko usiadły, a Chloe napełniła ceramiczne kubki świeżą wodą, dla smaku zmieszaną z odrobiną wina. – Jak śmiał składać podobne propozycje?

– Jest najpotężniejszym człowiekiem w Koryncie – zauważyła Beotka. – Władza zaś psuje nawet prawych mężów. A ja bardzo wątpię, by ten kiedykolwiek był prawy.

– Co zamierzasz?

– Nie chcę przyjmować jego oferty – Tais odpowiedziała wreszcie po długim milczeniu. – Pejton budzi we mnie odrazę oraz wstręt, nie tylko jako potencjalny kochanek. Niestety oznacza to, że przyjdzie mi opuścić Korynt.

– Tak… to chyba nieuniknione – Likajna zgodziła się ze smutkiem. – Nie dałby ci tu spokoju. Mówią o nim, że jego mściwości dorównuje tylko skłonność do brania łapówek. Dokąd się udasz?

Tais zastanawiała się nad tym przez ostatnie kilka godzin.

– Chyba do Beocji. To moje rodzinne strony. Wpierw jednak chciałam z tobą o czymś porozmawiać. Kiedy wyjadę, dom i wszystkie rzeczy, które w nim zostawię wpadną w łapy namiestnika. Nie chcę jednak, by podobny los spotkał moją służbę.

– Co uczynisz?

– Mam do ciebie prośbę, Likajno. Jutro przed wyjazdem poślę do twego domu wszystkich niewolników prócz Rimusza i Meszalima, których zabieram ze sobą. No i oczywiście Chloe. Zatrudnij tych, którzy okażą się przydatni, a resztę wyzwól.

– Tak też uczynię.

– Modlę się tylko o to, bym w ten sposób nie ściągnęła na ciebie uwagi Pejtona…

Ku zaskoczeniu Tais, Likajna zarumieniła się lekko i uciekła spojrzeniem w stronę okna.

– Obawiam się, moja droga, że na to już trochę za późno.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytała zdumiona Beotka.

– Pejton odwiedził mnie przed tygodniem – oznajmiła pozornie obojętnym tonem. – Złożył mi taką samą propozycję jak tobie. Związek z nim lub utrata wszystkiego, co posiadam.

– Łotr najwyraźniej pragnie we wszystkim zastąpić Kassandra – Tais poczuła, że rośnie w niej gniew. – Co mu odrzekłaś?

Likajna zawstydziła się jeszcze bardziej.

– Nie mam w sobie tyle siły co ty… Przystałam na jego warunki.

Beotka spojrzała na swą przyjaciółkę ze współczuciem. Gniew ulotnił się momentalnie.

– Proszę, byś postarała się mnie zrozumieć – mówiła dalej Likajna. – Po wyjeździe Kassandra nie mam nikogo. Moi rodzice nie żyją już od wielu lat. Reszta rodziny wyrzekła się mnie, gdy doszły ich słuchy, że sypiam z Macedończykiem. Jeśli Pejton wygna mnie z Koryntu… nie będę miała dokąd pójść.

Tais również nie wiedziała, dokąd zaprowadzi ją droga, na którą wstępuje. Nie ważyła się jednak osądzać Likajny. Ona nie miała kogoś tak bliskiego jak Chloe – osoby, dla której warto było ryzykować. Była samotna i zagubiona. Od zawsze wspierała się na tym lub innym męskim ramieniu i nie znała odmiennego życia. Beotka mogła jej współczuć, ale nie potrafiła nią gardzić.

– Czy on… – nie wiedziała, jak ubrać to w słowa, by nie zabrzmiało niedelikatnie.

– Jeszcze nie – ucięła Likajna. – Nakazał mi jednak, bym oczekiwała go pojutrze wieczorem.

– Wytrzymasz?

– Wiem, że to nie Kassander – młodsza kobieta uśmiechnęła się blado – ale to przecież mężczyzna. Gdy zgasną świece, wszyscy oni wyglądają podobnie. A jeśli dzięki temu stanę się nietykalna i będę mogła pomóc ci w ucieczce, uznam, że sprawa jest warta poświęcenia.

– Dziękuję ci, Likajno – Tais poczuła, jak coś ściska ją w gardle.

– Podziękujesz mi, kiedy wszystko się uda. Gdy już urządzisz się w Beocji, prześlij mi kilka słów od siebie. Będzie mi miło wiedzieć, że przynajmniej jedna z nas jest szczęśliwa.

Beotka przysunęła się do Likajny. Przytuliła ją mocno i ucałowała złociste, lekko kręcone włosy. Dopiero, gdy poczuła kroplę spływającą po swej szyi, zrozumiała, że jej przyjaciółka płacze.

* * *

Tais siedziała wygodnie w ulubionym, wiklinowym fotelu, w sypialni na piętrze swego domu. U jej stóp usiadła Chloe. Tym razem to Meszalim zajął pozycję w otworze wejściowym komnaty, pilnując, by inni niewolnicy nie przysłuchiwali się rozmowie. Na środku pomieszczenia stał Rimusz i zwerbowany przez niego najemnik. Poprzedniego wieczoru Beotka posłała starszego eunucha do portowych tawern. Miał tam znaleźć żołnierza, który zgodzi się za odpowiednią sumę eskortować w podróży Tais, jej służbę i dobytek. Wielu weteranów kampanii Antypatra przeciw Sparcie wciąż pozostawało w Koryncie. Ich oddziały rozwiązano, gdy przestały być potrzebne, spędzali więc czas w karczmach i burdelach, przepuszczając żołd i czekając na następną okazję, by zarobić parę drachm.

Teraz więc przyglądała się wysokiemu i szczupłemu mężczyźnie, którego ciało zdawało się składać wyłącznie z węzłów mięśni oraz mniejszych i większych blizn. Nosił długie, falujące włosy i gładko golił twarz. Jego skóra była ogorzała od słońca, wiatru oraz morskiej soli. Uwagę przyciągały bardzo jasne oczy, których spojrzenie zdawało się przenikać na wskroś, oddzielać dobro od zła, prawdę od kłamstwa. Miał na sobie płową, sięgającą do połowy ud tunikę z odsłoniętymi ramionami. Jego stopy były bose jak u zawodowych biegaczy. Zaiste, z sylwetki przypominał raczej maratończyka niż atletę. Tak jak sobie zażyczyła, nie przywdział pancerza ani nie miał przy sobie żadnej broni. Nie chciała, by szpicle, obserwujący być może jej willę, donieśli namiestnikowi, że odwiedził ją zawodowy żołnierz.

– Jak ci na imię? – spytała.

– Gylippos, pani.

Dziwne. To spartańskie imię.

– Jesteś Lacedemończykiem?

– Jestem Spartiatą, jednym z homoi.

A więc należał do Równych, elity spartańskiej społeczności! Jak taki człowiek znalazł się w armii Antypatra?

– Zatem wojowałeś przeciw swoim pobratymcom? – spytała zdumiona.

– Wygnali mnie i skazali na tułaczkę po świecie. Nic im nie jestem winien.

– Za co cię wygnali?

– Za przerżnięcie żony króla Kleomenesa. A może za zabójstwo efora Lizandra? Już nie pamiętam. To było dziesięć lat temu.

Jego arogancja zaczynała ją irytować.

– Wybacz moją ciekawość, ale chcę wiedzieć, czy mogę ci zaufać.

– Jeśli mnie najmiesz, będę twój. Nigdy nie zdradziłem swojego pracodawcy.

– Jak dobrze walczysz mieczem?

– Tak samo dobrze jak włócznią czy sztyletami. Strzelam też celnie z łuku i nieco gorzej z procy. Nie będziesz mieć, pani, powodów do narzekań.

– Udaję się do Beocji. Chcę, byś strzegł mnie, a także moich ludzi i dobytku w czasie tej podróży.

– Mądrze czynisz. Nie stracisz życia, ludzi, ani dobytku.

– Masz bardzo wysokie mniemanie o swoich zdolnościach…

Gylippos po raz pierwszy się uśmiechnął. Niewesoło.

– Po prostu realnie je oceniam. Ukończyłem spartańskie agoge jako najlepszy spośród rówieśników. Gdy służyłem w Kryptei, zgładziłem więcej wrogów Lacedemonu niż ktokolwiek przede mną. W armii obywatelskiej awansowałem szybko, aż do momentu wygnania. Potem jako najemnik walczyłem w Tracji, pod Byzantionem, w Azji Mniejszej. Cenili mnie tacy ludzie jak Fokion, Memnon z Rodos…

– Kondotier wysługujący się Persom – wtrąciła.

– I najlepszy dowódca, jakiego kiedykolwiek mieli. Gdyby ci głupcy słuchali jego rad, Aleksander nie byłby dziś w Babilonii.

– Służyłeś więc Ateńczykom, Persom, a ostatnio także Macedończykom.

– To prawda. Każdemu, kto wypłacał żołd sowicie i regularnie.

Tais uznała, że Rimusz nie znajdzie już lepszego człowieka. Bardzo nie chciała zwlekać z wyjazdem.

– Ucieszy cię zatem wiadomość, że mam ci czym zapłacić. Czy mina w srebrze to godziwe wynagrodzenie?

– Więcej niż godziwe. Kiedy mam zacząć?

– Dziś. Wróć do gospody, w której się zatrzymałeś, zabierz swój dobytek i broń. Potem udaj się na agorę. Znajdziesz tam Chloe i Meszalima. Wrócisz tu z nimi oraz z zapasami na drogę.

– Tak jest, pani – Spartiata uniósł muskularne ramię i uderzył się prawą pięścią w lewą pierś. – Jestem na twe rozkazy.

Po czym obrócił się na pięcie i szybkim krokiem opuścił komnatę. Meszalim cofnął się prędko, by zrobić mu przejście.

– Mina w srebrze, pani? – spytał z powątpiewaniem Rimusz. – Myślisz, że jest warty tych pieniędzy?

– Będziemy musieli się przekonać – odparła Tais. Po czym zmówiła w duchu modlitwę, prosząc bogów, by Spartiata nie zawiódł pokładanych w nim nadziei.

* * *

Przed południem Tais posłała Meszalima i Chloe na targowisko w celu zakupienia żywności na podróż. Pozostałym niewolnikom – dwóm dziewczętom i dwóm eunuchom – rozkazała udać się do domu Likajny. Na odchodnym ucałowała każdego ze swych sług w czoło, a w dłoń wcisnęła niewielki mieszek srebra.

– Więcej się nie zobaczymy – oznajmiła. – Służcie wiernie swojej nowej pani, a zobaczycie, że pewnego dnia nagrodzi was wolnością.

– Będziemy za tobą tęsknić, pani – rzekła jedna z niewolnic. Jej głos był przepełniony smutkiem.

– I mnie będzie was brakowało. Likajna to dobra i łagodna niewiasta. Nie skrzywdzi żadnego z was.

Gdy odeszli, została w willi tylko z Rimuszem. Siedziała w dużej komnacie, spoglądając na posągi i meble. Na podłodze, w dwóch kufrach i kilku workach, było wszystko, co mogła zabrać ze sobą – biżuteria, jaką otrzymała od Kassandra, drogocenne ubrania, srebro. Pogrążyła się we wspomnieniach, które wiązały się z każdym przedmiotem, jaki miała tu zostawić.

Rimusz przyniósł jej kubek mocno rozwodnionego wina. Tais piła je tylko wtedy, gdy odwiedzały ją przyjaciółki, lub też w czasie ważnych świąt. Dzisiejszy dzień był jednak wyjątkowy. On też to czuł. Pozostał na nogach, gdy ona piła, wpółleżąc na biesiadnym łożu.

– Och, porzućmy te konwenanse – rzekła w końcu. – Siadaj naprzeciwko. Dzisiaj nie jesteś moim służącym, lecz towarzyszem niedoli.

Podszedł do drugiego łoża i usiadł ostrożnie na jego skraju. Widać było, że nie czuje się dobrze z taką poufałością.

– Spędziłam w tych murach najlepsze lata mojego życia – powiedziała, spoglądając na posąg Hestii. Bogini domowego ogniska miała twarz spokojną i jakby pogodzoną z losem. Choć się nie uśmiechała, w jej brązowym obliczu można było dostrzec łaskawość i przychylność.

– Jeśli mogę być tak śmiały – niewolnik chwilę zwlekał z odpowiedzią – to i dla mnie były one szczęśliwe. Mam nadzieję, że gdzieś w Beocji odnajdziesz, pani, miejsce, które będziesz mogła nazwać domem. I w którym my będziemy mogli ci służyć z takim samym oddaniem jak dotychczas.

– Zdecydowałam, że gdy dotrzemy do Beocji, zwrócę ci wolność. Zostaniesz przy mnie tylko jeśli sam będziesz tego chciał.

– Gdzież miałbym odejść, pani? – eunuch spoglądał na nią swymi ciemnymi oczyma. – Syria jest bardzo daleko stąd. Wolę nadal ci służyć, nawet jako wolny człowiek.

W tym momencie dobiegło ich dudnienie. Ktoś kilkakrotnie uderzył z całej siły w drzwi wejściowe. Beotka zamarła w bezruchu. Po chwili odgłos powtórzył się.

– Natychmiast otwierać! – usłyszeli gromkie wołanie. – To rozkaz!

– Zobacz, kto tak grzecznie puka – wycedziła Tais. Czuła, że jej serce obejmują zimne palce strachu. Podniosła się z łoża i patrzyła, jak Rimusz znika w korytarzu.

– Kogo tam niesie? – zawołał, unosząc skobel. Tais usłyszała huk, z jakim otwierają się kopnięte z całej siły drzwi. A zaraz potem bolesny krzyk niewolnika. Nie zważając na swą godność, rzuciła się biegiem w stronę przedpokoju. Po chwili stała na wyłożonej mozaiką posadzce, spoglądając w chłodne, świńskie oczy Pejtona.

Rimusz leżał na podłodze, a jeden z czterech towarzyszących namiestnikowi Odrysów trzymał nogę na jego piersi. Naciskał na nią całym ciężarem ciała, tak że Syryjczyk walczył o każdy oddech.

– Co ma oznaczać to wtargnięcie? – zawołała Beotka. Starała się, by jej głos nie drżał. – Natychmiast każ temu barbarzyńcy zostawić mego sługę. Zdaję się, że mam jeszcze dwa dni na decyzję.

– Nie inaczej – Pejton uśmiechnął się nieprzyjemnie. – Spodziewałem się, że w końcu okażesz skruchę i przystaniesz na korzystne warunki, jakie otrzymałaś. Wyobraź więc sobie moje zaskoczenie, gdy doniesiono mi, że szykujesz się do drogi.

Szpicle. Głupotą było wierzyć, że przygotowania do podróży ujdą ich uwagi.

– Jestem wolną Hellenką. Jeśli zdecyduję się opuścić Korynt, nie możesz mi tego zakazać.

– Chyba faktycznie nie mogę – Macedończyk wprost pożerał ją spojrzeniem. Dziś nie miała na sobie śnieżnobiałego chitonu, lecz ciemnoczerwony peplos ze znacznie głębszym dekoltem. Przed podróżą miała jeszcze przywdziać wierzchni płaszcz, który ukryłby jej wdzięki. Teraz jednak były one doskonale wyeksponowane. – Ale mogę sprawić, że opuścisz Korynt nago. Na piechotę. Bez złamanego obola i choćby jednej niewolnicy.

Rimusz zaczął rzęzić. Tais rzuciła mu nerwowe spojrzenie. Potężny Odrys opierał się na nodze, która przyciskała pierś eunucha.

– Powiedz, by przestał… proszę – czuła, że gniew i stanowczość nic tu nie pomogą. W najmniejszym stopniu nie działały na taką kreaturę jak Pejton. Jeśli pragnęła ocalić swego niewolnika, musiała okazać pokorę…

– Podnieś go – rzucił namiestnik. Potężny barbarzyńca postawił nogę na posadzce, schylił się i uniósł Syryjczyka, jakby ten nic nie ważył. Pejton zbliżył się do Beotki i zamknął jej ramię w żelaznym uścisku.

– Nie zaprosisz mnie na salony? – spytał drwiącym tonem.

– Chodźmy – odparła zrezygnowana. Nagle przyszła jej do głowy straszna myśl: co się stanie, jeśli wrócą teraz Chloe i Meszalim? Nawet ten nieskromny Spartiata Gylippos nie ma szans w starciu z czteroma Odrysami… O ile w ogóle zechciałby ich bronić przed ludźmi namiestnika.

Pejton zaciągnął ją do dużej komnaty. Jeden z barbarzyńców został przy drzwiach wejściowych, trzej pozostali udali się ze swym panem. Ci prowadzili między sobą Rimusza.

Macedończyk pchnął ją mocno na ścianę. Stłukła sobie łokieć, próbując zasłonić się przed zderzeniem. Obróciła się szybko ku mężczyźnie, wsparła plecami o chłodny kamień.

– Chcesz, bym oddała ci majątek? – spytała. – Bierz wszystko, jest twoje. Tylko nie rób krzywdy mojemu słudze.

– Wiesz dobrze, że mam w dupie twój majątek, beocka czarnulko – Pejton nachylił się ku niej, a ją owiał smród zepsutych zębów i na wpół przetrawionego wina. Wzdrygnęła się ze wstrętem. Nie uszło to jego uwadze. – To ciebie pożądam. I nie będę czekał aż dwóch dni. Oddasz mi się tu i teraz albo obejrzysz sobie, jak moi ludzie siekają twego niewolnika na kawałki.

Jakby na rozkaz trzej barbarzyńcy dobyli rhompaji, długich, strasznych mieczy o klingach przypominających absurdalnie wielkie sierpy. Rimusz stał między nimi, kołysząc się na nogach, oszołomiony i bezbronny.

– Proszę, nie… – jęknęła przerażona.

– Więc?

Nigdy już nie zapłacę swoim ciałem… Takie postanowienie podjęła nazajutrz po wyjeździe Kassandra. Miała należeć tylko do Chloe… Teraz jednak jej ciało było jedyną walutą, za którą mogła kupić ludzkie życie.

– Pani, nie zgadzaj się! – jęknął Rimusz i po chwili leżał już na podłodze, plując krwią i wybitymi zębami. Rosły barbarzyńca opuścił pięść i posłał Pejtonowi przepraszające spojrzenie. Namiestnik zwrócił oczy na Tais.

– Beotko, nie będę czekał wiecznie.

Skinęła głową.

– Uczynię to… tylko nie krzywdź go więcej.

– Gdybyś była mężczyzną, powiedziałbym, że w końcu zaczynasz używać rozumu – Pejton wyszczerzył zęby i położył dłoń na miejscu, gdzie tunika skrywała jego przyrodzenie. – A tak myślę, że po prostu zaczęło cię świerzbić między udami. Nie obawiaj się, zaraz ukoję to nieprzyjemne uczucie. Mam tu lekarstwo w sam raz dla ciebie…

– Błagam – Tais drżała na całym ciele, choć w komnacie porządnie nagrzano – zrób to, co musisz, lecz nie poniżaj mnie jeszcze bardziej.

– Nie tutaj. Zaprowadź mnie do swej alkowy. Chcę zobaczyć łoże, w którym rżnął cię Kassander!

* * *

Gdy prowadziła Pejtona w górę schodów, czuła, jakby jej nogi były zrobione z drewna. Raz się zachwiała, lecz Macedończyk nie pozwolił jej upaść. Chwycił ją w ramiona i pchnął brutalnie naprzód. Przypomniała sobie, ile razy pokonywała tę samą trasę z Kassandrem, wiodąc go z salonu do alkowy. Wtedy radowała się z jego wizyty, a perspektywa tego, co miało wydarzyć się w sypialni, nie budziła w niej bynajmniej odrazy.

Pejton jednak nie był Kassandrem. Łączyło ich tylko pochodzenie, a dzieliło wszystko inne. Nowy namiestnik Koryntu był zwalistym, łysiejącym na czubku głowy mężczyzną o niewielkich, złośliwych oczach i twarzy, która czerwieniała, ilekroć się rozgniewał. Był też uosobieniem najgorszych cech macedońskiej okupacji – bezmyślnej brutalności, nieokiełznanej pazerności, sadystycznej żądzy, nakazującej łamać wszelki opór, gdziekolwiek się go napotkało. Trzeba przyznać, że był nieodrodnym synem swoich czasów – epoki, która ceniła okrucieństwo i bezwzględność, karała zaś za wątpliwości i skrupuły.

Pchnął ją kolejny raz, każąc się pospieszyć.

– Nie mam całego dnia – warknął. – Myślisz, że jesteś jedyną cipą potrzebującą mej uwagi?

Gdy dotarli do sypialni, szarpnięciem zerwał zasłonę w otworze wejściowym, po czym wepchnął Beotkę do środka. Jej oczom ukazało się dobrze znane pomieszczenie. Stół, wiklinowy fotel, wielkie łoże, a przy nim stolik, na którego blacie pysznił się wysoki na stopę, mosiężny posąg Afrodyty, bogini miłości. Puste miejsca po większych posągach, które zniesiono na dół, by udekorować dużą komnatę. Okna wychodzące na wewnętrzny dziedziniec.

Potknęła się i o mały włos nie upadła. Namiestnik stanął nad nią, potężny i władczy. Dyszał pożądaniem i złością. Bała się spojrzeć mu w oczy, by go nie prowokować.

– Rozbierz się – nakazał. – Chcę obejrzeć te skarby, w których zagustował mój poprzednik.

Wiedziała, że opór nic nie da, a dla Rimusza skończy się tragicznie. Podjęła decyzję, teraz musi ponieść jej konsekwencje. Zaczęła rozsupływać wiązania peplosu, lecz palce tak jej drżały, że nie mogła sobie z nimi poradzić.

– Pomogę ci – rzekł Pejton i sięgnął ku dekoltowi sukni. Chwycił za brzeg materiału i szarpnął mocno. Kosztowny jedwab puścił. Odruchowo podniosła ręce, by zasłonić obnażone piersi. To mu się nie spodobało. Uderzył ją w twarz otwartą dłonią. Na tyle mocno, że zatoczyła się i upadła kolanami na podłogę. Szczęśliwie była w tym miejscu wyłożona miękkim, perskim dywanem. Tais klęczała, czując jak jej policzek płonie żywym ogniem. Macedończyk zbliżył się do niej.

– Skoro jesteś już na kolanach, nie wstawaj. Warto to wykorzystać – rzucił rozpinając swój pas. Cisnął go gdzieś w bok, a potem ściągnął przez głowę tunikę. Po chwili ukazał się Beotce w pełnej okazałości. Kiedyś z pewnością był świetnie zbudowany. Teraz jego muskularne ciało pokryło się solidną warstwą tłuszczu. Podobnie jak Kassander, miał na torsie i żebrach kilka blizn, z których co najmniej jedna wyglądała na pamiątkę po bardzo poważnej ranie. Jego męskość, pozostająca w cieniu wydatnego brzucha, była pokaźnych rozmiarów – raczej szeroka w obwodzie niż długa. Wyrastała z gęstwiny ciemnych, skołtunionych włosów. Od genitaliów Pejtona bił cierpki odór potu, spermy i uryny. Tais momentalnie zrobiło się niedobrze.

– Nie krzyw się, dziwko. Skończył się czas, gdy mogłaś okazywać mi pogardę. Chcę na nim poczuć twe usta. Spraw się dobrze albo eunuch zginie.

Tais przysunęła się do niego na kolanach. Nie ważyła się podnieść na równe nogi, bo mógłby znów ją uderzyć. Strzępy sukni opadły, ukazując jej piersi w pełnej krasie. Peplos trzymał się jeszcze na jednym ramieniu i tylko dlatego wciąż jeszcze nie była całkiem naga. Zmusiła się, by pochylić głowę nad jego męskością. Poczuła, że zaraz zwymiotuje. Była pewna, że Pejton by ją za to zabił.

Spraw się dobrze, powiedział. Wzięła twardniejący już członek w dłoń, przesunęła po nim kilka razy w górę i w dół. Napletek ustąpił, a jej oczom ukazała się ciemnobordowa żołądź. Życzy sobie, bym była posłuszna. Niech i tak będzie. Mocniej pochyliła się do przodu i ucałowała główkę penisa. A potem przywarła do niej wargami i językiem. Starając się, by dać mu jak najwięcej przyjemności.

Prędko okazało się, że całkiem sprawnie jej to idzie. Pejton stękał z zadowoleniem i choć na chwilę przestał mówić. Jego penis wyprężył się dumnie, a żołądź urosła jeszcze. Tais otulała ją już niemal całą ustami, czując jak pulsuje od bijącej w niej krwi. Zdusiła w sobie pokusę, by zacisnąć z całych sił zęby i raz na zawsze pozbawić tego łotra przyjemności. Krótka chwila triumfu nie była warta życia Syryjczyka. Zaczęła poruszać głową w przód i w tył, jednocześnie masując żołądź językiem. Robiła to przecież setki razy. Wie, jak zadowolić w ten sposób mężczyznę.

W pewnej chwili zabrakło jej tchu. Oderwała usta od członka, poprzestając na masowaniu go obydwoma dłońmi. I wtedy właśnie usłyszała mrożący krew w żyłach krzyk. Było w nim tyle bólu, rozpaczy i niewysłowionego cierpienia, że aż zadrżała. A potem, nim pomyślała, co czyni, rzuciła się pochylona w kierunku jego źródła. Pejton usiłował ją złapać, lecz naderwany jedwab puścił i został mu w dłoni tylko ciemnoczerwony skrawek materiału. Ciskając plugawe przekleństwa, skoczył w pościg. Tais uciekła z sypialni i zbiegła po schodach. Tu zatrzymała się jak wryta.

Na środku pokoju leżał Rimusz. Cięcie rhompaji niemal rozpołowiło mu pierś. Przez rozwartą szczelinę obficie płynęła krew. Z pewnością już nie żył. Nad jego ciałem stał jeden z Odrysów, dzierżący w ręku oręż. Zakrzywioną klingę plamiła posoka.

Pejton zszedł na parter i rzucił okiem na zwłoki. Barbarzyńca oznajmił gardłowym tonem:

– Rzucił się na nas z pięściami.

– Odważny eunuch – namiestnik uśmiechnął się krzywo, nic sobie nie robiąc z własnej nagości. – To jednak nie zmienia naszych planów, prawda, Tais?

– Obiecałeś, że nie spotka go krzywda… – wycedziła Beotka.

– Cóż, kłamałem.

Skoczyła na niego, chcąc wydrapać mu te świńskie ślepia. Przeorała mu tylko paznokciami policzek, raniąc do krwi. A potem on ściskał już mocno jej nadgarstki. Jego nalane oblicze poczerwieniało z furii. Ciągnąc za sobą Tais, postąpił krok w tył, na wyższy stopień schodów. A potem na jeszcze jeden… i jeszcze jeden…

* * *

Chloe i Meszalim wracali z agory. Towarzyszył im Spartiata. Miał na sobie brązowy pancerz, wyblakły wełniany płaszcz i nagolennice, przy pasie zaś dwie machairy o zakrzywionych klingach oraz lekki sztylet. Mimo że w tobołku na plecach niósł jeszcze hełm i resztę swojego dobytku, bez trudu dźwigał także worek z zapasami żywności na kilka dni. I choć maszerowali już od jakiegoś czasu, nie tylko nie zdradzał oznak zmęczenia – wręcz wysforował się naprzód.

Syryjczyk przyglądał się wojakowi z ciekawością, ale i smutkiem. Nigdy przedtem tak mocno nie odczuwał żalu z powodu tego, jak potraktowali go bogowie. Schwytany w niewolę, gdy miał zaledwie dwanaście lat, wykastrowany, utracił szansę na normalne życie. Nigdy nie weźmie sobie kobiety, nie przywdzieje pancerza, nie zdobędzie sławy ani wojennych blizn. To, co dla Gylipposa stanowiło sedno życia, dla Meszalima było tylko niedostępnym marzeniem. Był niewolnikiem i eunuchem, na zawsze skazanym na wykonywanie poleceń, ciche posłuszeństwo lub brutalną chłostę. To, że w służbie Tais ani razu go nie uderzono, nie zmieniało istoty rzeczy. Młody, okaleczony chłopiec wątpił, by kiedykolwiek jeszcze mógł poczuć się szczęśliwy.

Zauważył, że i Chloe posyła Spartiacie długie, pełne zainteresowania spojrzenia. Choć go to zabolało (na niego nigdy tak nie patrzyła), potrafił ją zrozumieć. Na ile mógł ocenić, najemnik był przystojnym mężczyzną – na swój chłodny i drapieżny sposób. Lśniące, czarne włosy, muskularne ramiona, siła, której dowód właśnie dawał – a wszystko to połączone z arogancją, irytującą pewnością siebie, elokwencją i żelazną dyscypliną. I jeszcze te oczy, tak zimne i bezlitosne – to mogło działać na szczególny typ niewiast, spragnionych niebezpieczeństwa i tajemniczości. Najwyraźniej działało też na Chloe.

Gdy doszli do ulicy, przy której stała willa Tais, Spartiata zatrzymał się nagle. A potem cofnął o krok i skrył za rogiem budynku.

– Co się stało? – Meszalim podszedł do najemnika i stanął obok niego.

– Jeszcze nie wiem – odparł Gylippos. – Jakiś olbrzym stoi przed drzwiami domu. Wygląda mi na Traka.

– Rzucę okiem…

– Dobrze, lecz bacz, by cię nie zauważył.

Syryjczykowi wystarczyło jedno spojrzenie.

– To jeden z ludzi Pejtona.

– Namiestnika? Twoja pani obraca się w wysokich kręgach.

– Musisz coś zrobić! – Chloe spojrzała błagalnie na Spartiatę. – Pejton ją skrzywdzi… Wczoraj go rozgniewała…

– I oczywiście zapomniała mi o tym wspomnieć – twarz Gylipposa była nieodgadniona. – Jeśli jej teraz pomogę, będę spalony w Koryncie. A to ważny rynek dla najemnika.

– Proszę… – w oczach Chloe zaświeciły łzy. – Tais potrzebuje pomocy…

– Moja pani obiecała ci minę w srebrze – zauważył Meszalim, zdobywając się na bezczelność, która mogła spodobać się Spartiacie. – Chyba nie sądziłeś, że taki pieniądz sam wpadnie do twej sakiewki?

Gylippos spoglądał na niego przez dłuższą chwilę. Wreszcie cisnął na ulicę worek z żywnością, a następnie swój tobołek. Wydobył z niego hełm i sprawdził prędko, czy machairy gładko wysuwają się z pochew.

– Czekajcie tu na mnie – warknął. Założył na głowę hełm w stylu attyckim, z ruchomymi zasłonami na policzki i otworem na uszy. Ten typ dawał gorszą ochronę niż koryncki, wykonany z litego brązu, ale mniej niż tamten ograniczał widoczność i słyszalność. – I pod żadnym pozorem nie zbliżajcie się do willi.

* * *

Choć opierała mu się ze wszystkich sił, nic to nie dało. Mimo swej tuszy Pejton był wciąż mocarnym człowiekiem. Idąc tyłem i przytrzymując ją za nadgarstki, zawlókł ją z powrotem na piętro i z powrotem do alkowy. Teraz już nie oczekiwał jej współdziałania. Śmierć Rimusza odebrała mu możliwość szantażu. Pchnął Tais na łóżko, a gdy próbowała się podnieść, zdzielił ją mocno w twarz. Upadła na plecy, oszołomiona. Krew popłynęła jej z nosa i rozciętej wargi.

Beotce kręciło się w głowie i przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest. Dźwięk dartego w strzępy jedwabiu dochodził do niej stłumiony, jakby z drugiego krańca świata. Gdy odzyskała świadomość, zrozumiała, że jest naga, a Macedończyk wsunął się na nią i przyciska ją teraz do łóżka. Owiał ją smród jego przesyconego winem oddechu. Zaczęła się szarpać, bić i kopać, lecz był zbyt blisko niej, by na coś się to zdało. Chwycił ją znów za nadgarstki, zmusił, by je skrzyżowała, a potem zamknął je w silnym uścisku jednej dłoni. Drugą, już wolną, skierował w dół. Objął palcami swój członek i nakierował go na nią.

Tais walczyła do końca, choć nie miała najmniejszych szans. Pejton rzucił jej triumfalne spojrzenie i mocno pchnął biodrami. Zawyła – z bólu i upokorzenia. Jego pokaźna męskość wdarła się w jej pochwę, brutalnie ją ocierając. Była tam całkiem sucha, Macedończyk jednak nic sobie z tego nie robił. Cofnął biodra i naparł znowu, równie gwałtownie jak przedtem. I znowu… i jeszcze raz…

W jednej chwili odarł ją z całej godności, nie pozostawiając nic, czego mogłaby się chwycić. Beotka usłyszała, jak ktoś obcy jej własnym głosem błaga Pejtona o litość. O to, by wysunął się z niej choć na chwilę. By pozwolił się zaspokoić w inny sposób. O cokolwiek, co mogło zakończyć ten koszmar. Namiestnik jednak nie zważał na prośby i błagania. Wciąż wbijał się w nią okrutnymi sztychami. Nie po raz pierwszy gwałcił kobietę. I najwyraźniej bardzo to lubił.

* * *

Gylippos wyszedł raźnym, marszowym krokiem na ulicę i ruszył w stronę domu Tais. Chloe i Meszalim wychylili się zza rogu budynku, by ujrzeć, co się stanie.

Gdy Odrys pojął, że Spartiata idzie ku niemu, krzyknął coś gardłowo, zapewne każąc mu się zatrzymać. Najemnik nie zwolnił kroku, więc wyższy od niego o głowę, a dwakroć szerszy w barach olbrzym wydobył swą rhompaję. Meszalim aż zadrżał, widząc okrutne, zakrzywione ostrze.

Gylippos sięgnął ręką do pasa… Nie dobył jednak machairy, lecz czegoś znacznie mniejszego. Eunuch zmrużył oczy i dostrzegł w jego dłoni krótki, lekki sztylet do rzucania. Spartiata machnął ręką, jakby od niechcenia, a Odrys wypuścił z rąk miecz i złapał się za gardło. Gdy upadł na kolana, na ulicę trysnął strumień jasnej, tętniczej krwi. Najemnik powalił go na plecy kopniakiem, a potem zakradł się do drzwi. Uchylił je delikatnie, szybko zajrzał do środka. A potem pchnął je mocniej i zniknął w szczelinie.

– Biegnijmy – powiedziała Chloe.

– Słyszałaś Gylipposa – Meszalim też chciał już znaleźć się w willi, lecz zachował zdrowy rozsądek. – Na nic mu się tam nie zdamy.

– Muszę zobaczyć Tais!

– Nigdy jej nie zobaczysz, jeśli po drodze zabije cię któryś z tych olbrzymów!

Jeszcze mówił, gdy ona już pędziła w stronę pomalowanych na błękitno drzwi. Syryjczyk zaklął szpetnie w swym języku, zarzucił na plecy tobołek Spartiaty i puścił się biegiem za nią. Dopadł ją jeszcze przed ciałem Odrysa, które wciąż trzęsło się w przedśmiertnych drgawkach. Chwycił dziewczynę za ramiona i pchnął ją w wąski zaułek między domami.

– Puść mnie! – syknęła. – Muszę dostać się do mej pani!

– Ani myślę – trzymał ją mocno, by tym razem mu się nie wymknęła. – Pozwól Spartiacie działać!

Chloe spojrzała na niego z wściekłością.

– Puszczaj, ty przeklęty eunuchu!

Zabolało. Bardziej niż powinno boleć nazwanie rzeczy po imieniu. Meszalim jednak nie zwolnił uścisku. Postanowił, że nie pozwoli jej zginąć. Przynajmniej jej, skoro nie był w stanie nic uczynić dla swej pani.

* * *

Tais leżała na boku, zwinięta w kłębek. Jej ciałem, którego nagości nie zasłaniały żałosne strzępy sukni, wstrząsał szloch. Wszystko ją bolało. Epicentrum cierpienia znajdowało się gdzieś w podbrzuszu. Uda Beotki kleiły się do siebie; nie wiedziała – od spermy czy od krwi. Wrył się w jej pamięć fakt, że w chwili ekstazy Pejton nie zadał sobie trudu, by wysunąć się z jej pochwy. Gdy napełnił ją swym nasieniem i ochłonął na tyle, by móc coś powiedzieć, posłał jej pogardliwy uśmiech i rzekł:

– Przy odrobinie szczęścia zostawiłem ci małą pamiątkę…

Teraz ubierał się powoli nieopodal łóżka i by jeszcze bardziej ją zranić, ciągnął temat:

– Jeśli to będzie dziewczynka, niech zostanie kurwą, tak jak jej matka. Ale syna nakazuję ci przysłać na wychowanie do mnie. Zrobię z niego prawdziwego mężczyznę, takiego jak ojciec.

– Fascynujące – powiedział ktoś chłodnym i bezczelnym tonem – obmierzły knur uważający się mężczyznę!

W polu widzenia Tais znajdował się otwór wejściowy sypialni. Stał w nim teraz Gylippos. Poznała go dopiero po chwili, bo jego twarz zakrywał pospolity hełm bez pióropusza. W obydwu dłoniach dzierżył machairy, których klingi zbroczone były czerwienią. Pejton aż podskoczył, święcie zdumiony pojawieniem się intruza. Rzucił się pod ścianę, wsparł o nią plecami, drżącymi dłońmi próbował zapiąć pas, przy którym kołysał się miecz.

– Kim jesteś?! – zawołał wyjątkowo cienkim tonem.

– Twoją śmiercią.

– Co zrobiłeś z moimi ludźmi?!

– Obawiam się, że już nie żyją.

– Nie masz prawa! Jestem macedońskim namiestnikiem!

– Jesteś trupem macedońskiego namiestnika.

Pejton wyszarpnął z pochwy miecz. Postąpił krok do przodu… i kolejny… Gylippos obserwował go w spokoju, wciąż nie podnosząc oręża. Gdy namiestnik stanął do niej plecami, Tais poczuła niespodziewany przypływ energii. A także mrocznej, krwiożerczej determinacji. Nie zważając na tępy ból w podbrzuszu podniosła się z łoża i sięgnęła po mosiężną statuetkę Afrodyty. Pamiętała jej ciężar.

Gylippos miał hełm. Pejton nie. Spartiata patrzył nieporuszony, jak Macedończyk unosi oręż i szykuje się do ataku. I jak za jego plecami staje naga Beotka. Jak bierze solidny zamach i uderza. Bezlitośnie, z całej siły.

* * *

Meszalim pierwszy wszedł do willi. Kazał Chloe podążać w pewnej odległości za sobą. Jeśli on zginie, dziewczyna będzie mieć czas na ucieczkę.

Drugiego Odrysa znaleźli w dużej komnacie. Leżał u stóp postawionego w rogu posągu Dionizosa. Tego Spartiata wykończył machairami. Świadczyły o tym dwa ukośne cięcia biegnące w poprzek piersi barbarzyńcy.

U podnóża schodów wiodących na piętro leżały trzy ciała. Meszalim poczuł, jak ściska go w gardle na widok zwłok Rimusza. Starszy Syryjczyk był dla niego jak ojciec. Uczył go greckiego języka i alfabetu, traktował pobłażliwie, gdy chłopiec nie wykonał należycie jakiegoś rozkazu. Nie był to jednak właściwy czas na opłakiwanie poległych. Meszalim przyjrzał się dwóm pozostałym Odrysom. Zadrżał na widok ran, które im zadano.

Wiedziony złymi uczuciami wstąpił na schody. Tu dołączyła do niego Chloe. Nie chciała dłużej czekać, skryta za jego plecami. Przyspieszył, by dorównać jej kroku. Niemal wbiegli na piętro, a potem do sypialni Tais.

Znaleźli Beotkę klęczącą nieruchomo nad zwłokami Pejtona. W dłoniach ściskała wciąż zakrwawioną statuetkę Afrodyty. Na jej ciele zostały tylko skrawki sukni, którą nosiła jeszcze kilka godzin temu. Głowa namiestnika przypominała rozbity na kawałki arbuz. W ulubionym, wiklinowym fotelu Tais siedział Gylippos. Skierował na nich spojrzenie swych niezwykłych, bardzo jasnych oczu.

– Zajmijcie się nią – rozkazał.

Chloe wydała z siebie głośny okrzyk i rzuciła się w stronę pani. Zamknęła jej szyję w objęciach i przytuliła mocno. Meszalim przyglądał się tej scenie, niezdolny do tego, by ruszyć się z miejsca. Przekonał się jednak prędko, że jego pomoc nie jest ani konieczna, ani oczekiwana. W końcu Tais wypuściła statuetkę z dłoni i objęła swoją niewolnicę w talii. Ta pomogła jej wstać i zaprowadziła z powrotem na łoże.

Meszalim podszedł do Gylipposa.

– Nie wiem, co robić – powiedział szczerze. – Rimusz nie żyje, a pani…

– Wyglądasz, jakbyś potrzebował rady – rzekł Spartiata. – Dobrze więc. Niech dziewka obmyje Tais i znajdzie jej kolejną suknię. I niech zrobi to szybko. Musimy uciekać.

– Dokąd? – spytał Meszalim. – Nie byliśmy przygotowani na ucieczkę przed pościgiem. Nie mamy rączych koni…

– Droga lądowa odpada – uciął Gylippos. – Wieść o śmierci namiestnika rozniesie się jak pożoga. Nawet jeśli uda nam się wyjechać przez bramy, nim zamkną je Macedończycy, ich jeźdźcy z łatwością nas dogonią.

– Więc?

– Nim zatrudniła mnie twa pani, miałem zamiar opuścić Korynt morzem. Wiem o pewnym statku handlowym, który wypływa dziś przed zmierzchem. Wątpię, by do tego czasu żołnierzom z garnizonu udało się opanować port. Zwłaszcza, jeśli wybuchną zamieszki.

– Dokąd płynie ten statek? – Meszalim poczuł nagły przypływ nadziei.

– Jego portem docelowym jest Tarent w Italii… ale zatrzymuje się po drodze w lokryjskim Naupaktos.

– Daleko stamtąd do Beocji? To tam chciała udać się pani…

– Na pewno bliżej niż z akrokorynckich lochów. Ale dosyć gadania, chłopcze. Popędź trochę tę zielonooką dziewoję. Dom był z pewnością obserwowany. Nim minie godzina, przybędzie tu pół macedońskiego garnizonu.

Młody Syryjczyk odwrócił się do Gylipposa plecami. Objął spojrzeniem całą komnatę. Zrozumiał, że się pomylił. Tais bardzo potrzebowała jego pomocy. Chloe również. Spartiata miał rację. Za wszelką cenę muszą dostać się na ten statek.

Meszalim, cudzoziemski niewolnik, okaleczony jeszcze w Syrii eunuch, nigdy dotąd w swym piętnastoletnim życiu nie czuł, że tak wiele zależy od jego roztropności i zdecydowania.

Przejdź do kolejnej części – Opowieść helleńska: Tais III

By dowiedzieć się o dalszych losach Likajny, przejdź tutaj: Korynckie Noce (Blondynka wg Megasa Alexandrosa)

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

 

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Gdybym nie wiedział że opowieść Tais powstała wcześniej uznałbym Cię za niezwykle zdolnego autora – dwa rozbudowane, bogate w treść i szcegóły opowiadania w przeciągu kilku dni, nic tylko chwalić Twoje umiejętności 😉

A teraz przejdzmy do właściwego komentarza. Zawiązanie akcji – mistrzowskie, scena erotyczna – rownież bardzo dobra, wprowadzenie nowej pierwszoplanowej postaci w isćie hoolywoodzkim stylu czyli przedstawienie i prezentacja umiejętności bohatera, uspokojenie i wszystko rusza (w tym przypadku ucieczka)

ps. spoilerów nie będzie, sam nie widzę sensu w psuciu zabawy innym

daeone

Łatwo jest skrytykować twoją pracę zarzucając jej nadmierne nadziewanie

imionami, nazwami własnymi czy pojęciami.ciężko jest znaleźć zdanie

bez ww elementów, Obfituje ona w "wiedzę" i być może znajomością tematu,

ale tym samym staje się to zbyt często napotykanym rodzynkiem w

cieście i choć osobiście nie przepadam za takim literackim puszeniem się( robią to także "poważni pisarze")muszę jednak przyznać, że wysiłek pisarski jest na pewno godny pochwały.

ace

@ Daeone:

Dziękuję pięknie! Już niedługo Opowieść 3 i 4!

@ starski:

To nie tyle puszenie się (zresztą, w Opowieści Tais nie ma tyle historycznej wiedzy co we wcześniejszej Opowieści Kassandra),tylko chęć uczynienia fabuły wiarygodną i zgodną z realiami. A postaci w Opowieści Tais nie ma znowu tak wiele. Poczekaj na Opowieść Demetriusza – tam to już chyba dramatis personae zamieszczę, by można było łatwo sięgnąć 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Ta opowieść jest jakby nieco lepsza, niż ta o Kassandrze. Być może dlatego, że późniejsza, a autor rozwija swe umiejętności. A może inny punkt widzenia, narracji, wymusza większe starania. Poza tym jest zawiązanie akcji, niepewność co do dalszych losów bohaterów, a więc drama jak należy 🙂
Powodzenia,
Kg

Doskonałe!!!

Wejście Gylipposa – pierwszorzędne! Już widzę, że spodoba mi się o wiele bardziej niż Kassander, którego zaczynałam lubić dopiero w okolicach Aten. A ten tu Spartiata.. no, no.. palce lizać 🙂

W istocie, ta opowieść jest pisana z większą swadą niż poprzednia. Widać sprawność zarówno warsztatową – operowanie słowem, nastrojem, bohaterami, jak i fabularną. Ta historia po prostu wciąga niemiłosiernie!

Gylippos – podkreslalem to wielokrotnie – to moj ulubiony bohater z OH. Fajna postac, "pazurzasta" :-))

Rito, Seamanie:

Cieszę się ,że postać Gylipposa przypadła Wam do gustu! Starałem się napisać go trochę inaczej niż Kassandra i zupełnie inaczej niż Demetriusza. Chciałem, by miał w sobie więcej tragedii oraz tajemnicy niż tamci protagoniści. Sądząc po reakcjach, przynajmniej częściowo się to udało.

Pozdrawiam
M.A.

Widzę bardzo stary komentarz, który wygląda na mój (głowy nie dam 🙂 ). Ale ponieważ nieopatrznie skomentowałem ostatnio obie pierwsze części pod pierwszą, tutaj pytam tylko z ciekawości, czy znasz historyczne wzmianki nt. sztuki morderczego rzucania nożami w "Śródziemiu" z czasów współczesnych tym, które opisujesz?

Ciekawe pytanie, Karelu.

Będę szczery. Rzucanie nożem wprowadziłem bez głębszego zastanowienia, czy faktycznie praktykowano je w antycznej Helladzie. Po prostu potrzebowałem szybkiego sposobu, by Gylippos mógł zgładzić pierwszego z trackich ochroniarzy Pejtona.

Teraz zrobiłem szybką kwerendę w necie i okazało się, że sztuka rzucania nożami jako bronią (a nie np. do statycznego celu) ma w świecie śródziemnomorskim co najmniej 2600 lat i narodziła się w Egipcie. Tam najpierw rzucano w przeciwnika kawałkami drewna (czymś przypominającym bumerang; tego typu broń ciskaną znaleziono już w grobowcu Tutanchamona datowanym na ok. 1340 r. p.n.e.) a wraz z wprowadzeniem obróbki żelaza zaczęto zaopatrywać owe kawałki drewna z żelazne końcówki.

Tak więc Gylippos jak najbardziej mógł nauczyć się tej sztuki. Tym bardziej, że służył w armii perskiej pod wodzą Memnona z Rodos – a przecież na oddziały Imperium Achemenidów składały się też kontyngenty egipskie. Przynajmniej od 343 r. p.n.e., kiedy to król królów Artakserkses III Ochos podbił zrewoltowany wcześniej Egipt i przywrócił go do państwa perskiego.

Ufff, uratowany 🙂

http://www.ehow.com/about_5398501_history-knifethrowing.html
http://www.security-wizard.net/history-of-throwing-knives.html

Pozdrawiam
M.A.

Megasie,
Dzięki za wyczerpującą odpowiedź.
Cholera, zasypałeś mnie wiedzą bez ostrzeżenia 🙂

Czuj się ostrzeżony na przyszłość 🙂

Napisz komentarz