Żegnaj Lizbono III (Miss.Swiss)  4.97/5 (22)

23 min. czytania
Autor nieznany, ilustracja ukazująca zniszczenia Lizbony

Autor nieznany, ilustracja ukazująca zniszczenia Lizbony

Wąski i ciemny pokój, w którym Berengaria ulokowała Inès, mieścił się na drugim piętrze, przy końcu korytarza, obok pomieszczeń gospodarczych. Nikt z gości tu nie zachodził, nie było więc niebezpieczeństwa, że ktoś niepowołany znajdzie dziewczynę.

Zastukałem trzykrotnie. Musiała czekać tuż za drzwiami, bo otworzyła od razu. Oglądałem ją już z bliska, a jednak za każdym razem jej widok pozbawiał mnie tchu. Nie widziałem nigdy szlachetniejszego piękna. Dziewczęta podarowały jej błękitną suknię, skromną, bez wycięć czy ozdób. Mimo luźnego kroju przy każdym ruchu widziałem zarys jej szczupłego, zwinnego ciała pod miękkim, lejącym się materiałem. Złote włosy spływały gęstą kaskadą na ramiona, otaczając jej drobną szlachetną twarz. Oczy błyszczały w blasku jednej, skromnej świecy ustawionej na kamiennym parapecie okna.

Bez słowa przesunęła się, wpuszczając mnie do środka. Przez chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami. W jej wzroku nie było już wcześniejszego lęku i niepewności. Wyciągnąłem powoli dłoń, nie chcąc jej spłoszyć. Dotknąłem policzka i przesunąłem palcami po smukłej szyi aż do obojczyka.

Przechyliła głowę, tuląc twarz do mojej dłoni. Czułem przyspieszone pulsowanie krwi w tętnicy i ciepło jej skóry. Milcząc, przyciągnąłem ją do siebie.Przylgnęła do mnie natychmiast. Otoczyłem ją ramionami i mocno przytuliłem. Wezbrała we mnie niezwyczajna czułość do tej kruchej, a jednocześnie tak silnej dziewczyny, lecz bałem się słowem zburzyć tę niezwykłą chwilę naszej intymności. Powoli oswajałem ją ze sobą, dotykałem szczupłych ramion, gładziłem wąskie plecy, docierając do karku. Miała smukłą białą szyję. Wplotłem dłonie między gęste włosy, gdy pochyliła głowę. Pod palcami poczułem wzgórki kręgów, pogładziłem je czule, pieszcząc też zagłębienia pomiędzy nimi. Z pewnym wahaniem położyła dłonie na mych ramionach, lecz już w następnym momencie poczułem, jak z ufnością, jeszcze mocniej, wtula się we mnie.
Wiedziałem, jak niebezpiecznym może być przedłużanie tej chwili. Czułem narastające fizyczne podniecenie budzące się znów w moim ciele, choć przecie Fruilhe dołożyła niedawno wielu starań, bym doznał wszelkich możliwych rozkoszy. Tym razem jednak przyjemnemu mrowieniu w mych wnętrznościach, dreszczom w mych członkach towarzyszyło wzmożone bicie serca i ogromna, obca mi dotąd, tkliwość.
Miałem w swym, przecie niedługim, życiu wiele kobiet. Posiadłem szlachetnie urodzone niewiasty w Londynie i na kontynencie, młodziutkie, znudzone żony nieciekawych i tłustych paryskich arystokratów, pogrążonych w politycznych dysputach we własnym gronie i nieustannym obżarstwie, i starsze damy z wiedeńskiego towarzystwa, które popołudniami, gdy tylko służba miała wolne, wprowadzały mnie w arkana sztuki miłosnej w swych rokokowych sypialniach. Miewałem dziewki w domach rozkoszy Wenecji i Genui i hoże, smagłolice wieśniaczki w przydrożnych galicyjskich gospodach.
Pamiętałem zapach jedwabnych pościeli skropionych dusznymi pachnidłami, koców przesiąkniętych wonią potu i słomy z podłych sienników, widok wiosennego nieba podczas miłości na świeżej trawie i bogato zdobione sufity arystokratycznych domów, smak jędrnej skóry młódek i przywiędłych wdzięków starszych szlachcianek, którymi też nie gardziłem, gdy zdobycz sama pchała się do mego łoża.
Przyznać muszę, że nie potrafiłbym przywołać w pamięci wszystkich twarzy. Byłem młody i silny, pewny siebie i swej społecznej pozycji, może też z tego powodu nigdy nie musiałem długo czekać na chętne ramiona i spragnione pocałunków usta. Jednak Inès onieśmielała mnie, lękałem się, by jej nie skrzywdzić, ani słowem, ani dotykiem. Chciałem, by zapragnęła mnie sama, nie kierując się wyrachowaniem ni poczuciem obowiązku lub źle pojętą wdzięcznością, lecz jedynie swą własną decyzją. Gotów byłem czekać na to pokornie.
Chwilę trwało, nim uniosła głowę i spojrzała na mnie uważnie. Zadrżałem pod jej lawendowym spojrzeniem, czując, że waży w sobie postanowienie. Odwróciła się ode mnie i odeszła w stronę okna. Poczułem mocne szarpnięcie rozczarowania zmieszane z odrobiną gniewu, które postarałem się natychmiast stłumić. A więc tak gorzki smak miało odrzucenie, pomyślałem.
Tymczasem jednak Inès stanęła przy posłaniu, odwróciła się i sięgnęła do błękitnej szarfy okalającej jej szczupłą talię. Rozsupłała ją, uniosła ramiona, a luźna suknia niemal bezszelestnie spłynęła z jej ramion. Zamarłem, oczarowany tym widokiem. Noc była pochmurna, zimna, bezksiężycowa. W blasku dopalającej się świecy widziałem jedynie zarys jej nagiej postaci, złoty refleks odbity od włosów, światło zatrzymane w źrenicach.
Podszedłem cicho, niemal wstrzymując oddech, jak myśliwy podkradający się do płochliwej łani na łące. Wziąłem ją na ręce. Była lekka jak dziecko. Ułożyłem ją troskliwie na wąskim, twardym posłaniu. Nie padło między nami nawet jedno słowo. W milczącym porozumieniu odnajdywały się nasze ręce, usta i języki, eksplorując powierzchnię skóry i ogrzewając wzajemnie oddechem.
Całowała mnie z początku z wahaniem, dość nieporadnie i na oślep dotykając mnie zaciśniętymi wargami. Ująłem jej twarz w dłonie i obsypałem czułymi, delikatnymi pocałunkami, by zatrzymać się przy ustach i pokonać opór jej warg. Polizałem je najpierw.
Rozchyliła usta. Ustępowała pod naporem mojego języka. Całowałem ją powoli smakując ich słodycz. Nie spieszyłem się. Delikatnie muskałem muszle niewielkich uszu, sunąłem językiem po ciepłej skórze szyi, by zatrzymać się dłużej w miękkim wgłębieniu, jakie tworzyły stykające się w tym miejscu obojczyki. Dokładałem starań, by moje pieszczoty były subtelne, choć stanowcze, by jej nie wystraszyły ani nie zabolały.
Przykryłem dłońmi jej krągłe, drobne piersi. Zadrżała i przycisnęła je swoimi. Pogładziłem ręką brzuch, przylgnąłem do niego policzkiem. Chciałem ofiarować jej to, co miałem najlepszego w sobie. Lecz cóż to mogło być? Kilka chwil szczęścia, rozkoszy, może zapomnienia, w jakim okrutnym miejscu i niewłaściwym czasie podobało się życiu zetknąć nas ze sobą.
Jej ruchy były wstydliwe, nieporadne. Chwilę trwało, nim gładzona delikatnie w miejscu, gdzie skromnie złączyła uda, nieco je rozszerzyła. Zanurzyłem pomiędzy nie dłoń, poruszyłem palcami. Wyczułem ciepło i lekką wilgoć. Uśmiechnąłem się, a ona spłonęła rumieńcem.
Bawiło i rozczulało mnie jej niedoświadczenie, słodycz jej niewinności, a nawet to, jak bardzo pragnęła ukryć swoją wilgotność.
– Nie wstydź się, niemądra – wyszeptałem czule, odgarniając pasmo z gładkiego czoła. A wtedy spojrzała mi w oczy i otworzyła się na mnie i posiadłem ją.
Nie czułem szorstkości cienkiego siennika przykrytego jedynie kawałkiem zgrzebnego płótna ani twardych desek podłogi.
Wyczerpani opadliśmy w końcu na posłanie, ciasno spleceni. Długo leżeliśmy obok siebie bez ruchu, najbliżej, jak było to możliwe. Los skrzyżował ścieżki naszego żywota, choć pochodziliśmy z dwóch różnych krajów, ale co ważniejsze, z dwóch światów, tak odległych i odmiennych, jak brzegi Lusitanii i krańce nowych ziem odkrytych przez Vasco, syna Portugalii. Milczeliśmy myśląc o tym samym.
– Mogłabym pokochać ciebie, Williamie… – powiedziała nagle patrząc mi w oczy. Zabrzmiało to prosto i szczerze, a jej słowa trafiły mnie w samo serce. Może dlatego, że w tej samej chwili pomyślałem o tym samym. Nie uwodziła, nie starała się mi przypodobać. Wystarczyło, że była, leżała obok mnie tego wieczora w świetle dopalającej się lichej świecy, ja zaś czułem, że jest mi najbliższą na świecie istotą.
– Lecz wiem, że sprawiłoby nam to jedynie ból – dodała cicho.
Ująłem jej rękę, odwróciłem wnętrzem do góry i uniosłem do ust. Pod wargami czułem szorstkość jej spracowanej dłoni.
Co zobaczyłem w oczach Inès tego wieczora? Chyba po prostu prawdę… Nie miałem serca mówić jej, że to, iż kogoś miłujemy, nawet przez całe życie, nie oznacza niestety, że dane nam będzie je z nim spędzić. Wiedziałem już, że zrozumiała to jednak sama.
– A więc… to nasze pożegnanie? – spytała usiłując powstrzymać łzy, które perliły się niemal niezauważalnie w kącikach jej oczu.
Nie mogłem, nie umiałem jej tak pożegnać. Objąłem ją mocno.
– Przyrzekam ci, nie zostawię cię w potrzebie. – nie wiedziałem jeszcze, co mógłbym uczynić, by ją wyratować, jednak czułem odpowiedzialność za jej losy. Najważniejszym zdawało się wyprawienie jej poza Lizbonę i bezpośredni wpływ kardynała. A gdybym tak, zebrawszy wszelką odwagę w sercu, zdecydował sam o moim życiu? Ta nieśmiała, choć uporczywa myśl była przecie we mnie od zawsze, lecz nigdy nie pozwalałem jej wzejść, ni się rozwinąć. Dusiłem ją w sobie, ledwie Nie należałem do wielkich ludzi swego pokolenia, do tych, którzy swą odwagą i będąc osamotnionym ze swymi ideami, zmieniali świat. Ten wielki, lub choć ten mały, własny. Nie dałem wzejść mym pomysłom z lenistwa i z wygody, bo miałem przecie wieść wygodne i pozbawione trosk życie. Jednak ta prosta dziewczyna poruszała we mnie zapomniany bunt. Chciałem dzielić z nią łoże i każdy świt i zmierzch.
***
Fruilhe była wyczerpana. Po raz pierwszy zdawała się być u kresu sił. Wręczyła mi dwa listy, zezwalające panu Williamowi Forester i jego małżonce Agnes Forester jako obywatelom królestwa Anglii na opuszczenie Lizbony w trybie wyjątkowym.
– Dziś wieczorem musicie być w porcie. Kapitan żaglowca „Aldonçao” płynie na północ, wzdłuż Costa Verde. Weźmie was na pokład.
Nie pytałem, jak zdołała to urządzić, choć byłem pewny, że zarówno brat pana de Melo, jak i zapewne kapitan statku spędzili tej nocy błogie chwile w jej ramionach. Nie pomnę, czy jej podziękowałem, ostatni obraz, który pojawia mi się pod powiekami, gdy myślę o niej, to jej zmęczona twarz okolona chmurą czarnych splotów i lekko melancholijne, poważne spojrzenie. Jakie były jej myśli, jakie marzenia? Czy ośmielała się śnić kiedykolwiek o mężczyźnie, który ją pokocha? Była tylko dziewką z burdelu, taki los był jej pisany, a opuszczenie tych kolein wydawało się niemożliwe. Uśmiechnęła się smutno. Uścisnęliśmy się po bratersku świadomi, że nasze drogi zapewne nigdy już nie skrzyżują się na tej ziemi. A jednak… miałem ją ujrzeć raz jeszcze, i to wkrótce.
Wyszedłem stamtąd pijany szczęściem, z niezwykłą lekkością w sercu. Odczuwałem absolutne dopełnienie. Kochałem całym sercem i odpowiedziano na moje uczucie, a życzliwy duch w postaci Fruilhe postarał się o to, byśmy mogli oboje wydostać się z zamkniętego grodu. Nie myślałem o majątku i mojej, tak przecież wyraźnie nakreślonej przyszłości, drodze wytyczonej jasno przez moje urodzenie, odkąd tylko pojawiłem się na tym najlepszym ze światów. Postać mego srogiego ojca, blada i małomówna, nudna Virginia, a nawet wpływowa osoba mego wszem i wobec szanowanego teścia in spe, lorda Cleath-Stuart jawiły mi się jako mgliste figury z innego wymiaru.Myślałem jedynie o tym, by mój bagaż jak najszybciej znalazł się w porcie, owładnęła mną myśl, by jak najprędzej wsiąść z Inès na pokład i odbić od brzegów Lizbony.
W domu panowała ciemność i cisza przerywana miarowym pochrapywaniem Hermìgo dobiegającym z kuchni. Oba listy ukryłem dobrze w wewnętrznej kieszeni podróżnego płaszcza, zzułem buty i spodnie, odpiąłem francuski nóż podróżny, z którym nigdy się nie rozstawałem i rzuciłem się na posłanie. Zasnąłem od razu.
Sen miałem ciężki, niespokojny. Najpierw pojawiły mi się przed oczami szubienice na głównym placu Lizbony i ja sam prowadzony w ich stronę przez dzielnych portugalskich żołnierzy. Potem walczyłem z napierającą armią czarnych wojowników odpierając ich ataki mieczem, rapierem i toporem, które nie wiedzieć skąd pojawiały się na przemian w moich rękach. Nie miałem jednak szans, gdyż mnożyli się w zastraszającym tempie. Gdy przyjrzałem im się z bliska, odkryłem, że wszyscy mają kościste twarze kardynała Malagrii. Napierali na mnie ze wszystkich stron i choć rzucałem się do ataku i coraz szybciej wywijałem bronią, na nic się to zdało. Podchodzili coraz bliżej, aż wreszcie jeden z nich skoczył, powalił mnie i z okrzykiem tryumfu siadł mi na piersi i przygniótł swym ciężarem do ziemi, nie pozwalając zaczerpnąć tchu. W żebrach czułem ostry ból, jakby zatopił mi w nich ostrą lancę.
Z głębokiej toni snu wynurzyłem się z wolna ku jasnemu światłu drgającemu tuż nad powierzchnią wody. Otworzyłem oczy. Księżyc w pełni, zawieszony na zimnym, granatowym niebie, oślepiał mnie swym blaskiem, a nagie alabastrowe ciało Áurei prężyło się w jego świetle. Rozchyliła mi koszulę na piersiach i usiadła na torsie, ściskając kolanami boki. To właśnie jej uścisk pozbawiał mnie oddechu. Siedziała tyłem dając mi wgląd na piękne gładkie plecy z głębokim wcięciem w talii, przechodzące w idealnie krągłe, doskonale jędrne pośladki. Swe czarne, długie włosy przerzuciła przez ramię do przodu. Głowę odrzuciła w tył, a czysty profil zwróciła w stronę okna. Wyglądała jak klasyczna rzeźba z białego marmuru, jednak jej przyspieszony oddech, lśnienie gładkiej skóry i ciepła wilgoć, którą poczułem na piersi świadczyły o tym, że siedzi na mnie kobieta z krwi i kości, a krew ta jest gorąca jak portugalskie słońce pieszczące późne odmiany winorośli.
Po moim oddechu spostrzegła, że już nie spałem. Odchyliła głowę i spojrzała na mnie przeciągle, lubieżnie, nie kryjąc pożądania. Na porastających mój tors włosach, tam, gdzie opuściła się na mnie swym ciężarem poczułem nowy przypływ wilgoci. Krople wypływały z jednego, niewidocznego w tej chwili dla mnie pulsującego źródełka. Jego ciepło czułem przez chwilę na piersi, potem prześliznęło się w kierunku brzucha. Westchnęła tęsknie i przeciągnęła się wyrzucając do góry kształtne ramiona. Był w tym przeciągłym westchnieniu tak pierwotny i i zwierzęcy zew gorącej samicy, że mój członek zareagował bezwiednie podnosząc się i prężąc tuż przed nią. Mruknęła coś cicho u wyraźnym zadowoleniem w głosie. Oparła się dłońmi o moje uda, lekko je naciskając. Nie miałem siły, by się opierać. Instynktownie reagowałem na znany, zapraszający zapach podniecenia i widok doskonałych kształtów.
W ustach czułem jeszcze smak nieśmiałych pocałunków Inès, na członku wspomnienie jej ciasnej niewinności, lecz nie miałem wielkiego wpływu na poczynania mojego słabego ciała. Áurea pochyliła się w przód dotykając aksamitnymi ustami mojego naprężonego członka. Tym samym podsunęła mi swe piękne biodra. Różowe, mięsiste płatki szparki rozchyliły się zapraszająco tuż przed moimi ustami, wysunąłem ledwie czubek języka i musnąłem ją tam lekko, to wystarczyło, by natychmiast zareagowała. Objęła ciaśniej ustami moją męskość. Wciągnąłem głęboko powietrze. Za późno było, by strząsnąć ją z siebie, nakazać wyjść. Nie mógłbym sobie tego odmówić. Wiedziałem, że za chwilę przeżyję nieporównywalne z niczym chwile błogiej rozkoszy. Nawet Fruilhe nie mogła jej dorównać, bo choć w stopniu mistrzowskim opanowała swe rzemiosło, starając się zawsze chętnie, z cierpliwą solidnością i pogodą zaspokoić wszystkich klientów, to Áurea była targaną namiętnościami artystką, kapryśną w wyborze swych celów, niepowtarzalną. Jej niepokojąca nieprzewidywalność zwierzęcia obłaskawionego wprawdzie, lecz chadzającego własnymi drogami, jej bezgraniczne wyuzdanie, gdy nie kryjąc swojej własnej żądzy i chęci brania i oddawania się prężyła się i przeciągała, wyginała chcąc wziąć z tych chwil jak najwięcej, pokazując mi, jak bardzo jest chętna i gotowa, jej bezwstyd wyrażany pomrukami i westchnieniami, a wreszcie drobne, szybkie pocałunki i długie, namiętne liźnięcia wzdłuż trzonu mojej lancy, sprawiały, że nie umiałem jej się w takiej chwili oprzeć. W swoje pieszczoty wkładała całą swą nieokiełznaną i okrutną duszę, całą rozwiązłość, której wcale się nie wstydziła. Na ustach czułem jej gładkie, napęczniałe od krwi wargi, przesuwające się coraz szybciej na mym świdrującym języku. Rozpalała mnie do białości, choć nie miałem dla niej żadnego uczucia prócz lęku przed jej nieczułym sercem. Miast więc postąpić właściwie, zrzucić z siebie rozpustnicę i nakazać jej natychmiast wrócić do izby gościnnej, wiedząc, że będę tego żałować, wyciągnąłem ręce i wbiłem boleśnie palce w jej toczone biodra, uniosłem bez trudu jej wiotką postać i przysunąłem sobie bliżej do ust. Rozchyliła się jeszcze bardziej, pozwalając wniknąć memu spragnionemu językowi głębiej do swego środka. Była tam miękka, gorąca, rozżarzona jak spopielałe szczątki miasta, w którym rozgrywała się nasza historia, słona, jak morskie powietrze. Zachłysnąłem się nią, czując jak wilgoć z jej szparki spływa mi po policzkach. Chłeptałem z tego pulsującego, głębokiego kielicha, a nektaru było coraz więcej. Czułem też, jak z drugiej strony dokłada starań, by zaspokoić mnie w wyszukany sposób. Gładziła me jądra samymi opuszkami długich palców, wodziła językiem wzdłuż trzonu, pojękując z pożądania, co doprowadzało mnie znów do wrzenia. Objąłem ją ciaśniej za biodra i podniosłem nieco wyżej przesunąwszy do przodu. Zrozumiała natychmiast. Obróciła się zwinnie, tak że ujrzałem ją przodem, jej cudowne piersi i całe ciało drżące z niezaspokojenia. I nagle, nade wszystko zapragnąłem ją posiąść, wziąć po raz ostatni, poczuć pod palcami jej wijące się ciało, karmić zmysły jej stłumionymi jękami i spełniać jej wyuzdane sny. Patrząc mi prosto w oczy jednym szybkim ruchem nadziała się na mnie i lekko poruszyła do przodu. Przymknęła oczy i otworzyła usta jak do krzyku. Przeraziłem się, że pobudzi służących. Chwyciłem ją za ramiona, przyciągnąłem do siebie i zamknąłem usta pocałunkiem. Leżeliśmy zwróceni do siebie bokiem, na ciasnym posłaniu, spleceni ramionami, udami, poruszając się w odwiecznym tańcu. Spełnienie przyszło nagle, gwałtowniejsze od morskiej fali, odbierające dech, niszczące. Nie krzyczała, lecz gryzła mnie po rękach, zaciskała się na mnie w pulsującym rytmie, drapała mnie po plecach i ramionach, przyciągała do siebie, jakby chciała mnie wessać, pochłonąć, mocno, głęboko, aż do bólu. Wydawała się wciąż nienasycona.
Uspokoiliśmy oddechy, odsunęliśmy od siebie spocone ciała. Obserwowała mnie spod rzęs, z tym swoim niepokojącym półuśmiechem igrającym na pięknie wykrojonych ustach, którego nauczyłem się już obawiać.
– Było ci dobrze, Williamie, prawda? – spytała błądząc palcami po włosach porastających moją pierś. Pociągnęła za nie boleśnie, aż syknąłem.
– Napełniłeś mnie tak mocno swoim nasieniem, że aż nim spływam, patrz! – rozchyliła uda, na których zasychały szerokie strugi spermy, którą faktycznie hojnie ją obdarowałem. – Wiesz dobrze, że żadna dziewka z twojego ulubionego burdelu, która oddaje się dziesiątkom klientów, ani żadna… – tu zawahała się – niedoszła zakonnica, nie da ci tego, co ja mogę.
Jej słowa zmroziły mnie. Czujnie uniosłem głowę, choć starałem się zachować pozory spokoju. Zdradziło mnie jednak moje zaskoczenie. A ona już znów wspinała się po mnie, sunęła palcami po mych plecach przyciskając mnie mocno do siebie.
– Zabierz mnie ze sobą! – wysyczała mi wprost do ucha.
Oprzytomniałem, z trudem rozplątałem jej silne ramiona otaczające dławiącym uściskiem moją szyję. Próbowała raz jeszcze przylgnąć do mnie piersiami, lecz tym razem jeszcze raz zdecydowanie ją odsunąłem.
– Nie, Áureo, nie będziemy razem. Twe miejsce jest w Lizbonie, przy ojcu. Moje serce należy do innej. – ostatnie słowa wypowiedziałem niemal szeptem. Popełniłem tym samym niewybaczalny błąd.
– Właśnie to okazałeś – odrzekła drwiąco.
Milczała przez chwilę, po czym wstała, okryła się prześcieradłem i sięgnęła po mój podróżny francuski nóż leżący na biurku. Patrzyłem na nią jak sparaliżowany, sądząc, że chce mnie zranić lub zagrozić mi śmiercią, gdy zbliżyła się z nim do mnie. Napiąłem mięśnie w oczekiwaniu na atak. Ona jednak miała inne zamiary. Stanęła na wprost łoża i zwróciła ostrze przeciw sobie. Przytknęła jego czubek do palców lewej ręki i przeciągnęła nim delikatnie. Krew zaczęła się sączyć z jej dłoni. Przycisnęła rękę do materiału, krzyknęła tak głośno, że aż ja zamarłem w mej niewygodnej pozycji, i, jak na rozkaz, zaczęła cicho i przejmująco szlochać. Na skutki nie trzeba było długo czekać. Najpierw posłyszałem zaniepokojony głos Mafaldy i rozespanego Hermìgo, potem krzątaninę, pukanie do izby Áurei, kroki, aż wreszcie ostrożne skrzypnięcie drzwi dzielących nasze sypialnie. Stojącej w progu gospodyni uzbrojonej w grubą świecę i pogrzebacz wystarczyło zaledwie jedno spojrzenie, by pojąć niezwykle krępujące nasze położenie. Światło wydobyło z ciemności wszystkie szczegóły sytuacji. Twarz mej drogiej świątobliwej gosposi zastygła w wyrazie oburzenia i wstrętu. Nie uszły jej uwadze ani splamione krwią prześcieradło, ani drżąca, szlochająca dziewczyna ze spuszczonymi wstydliwie oczami. Áurea wyglądała rzeczywiście jak wcielenie cierpiącego, niewinnego anioła. Mamrocząc coś pod nosem, Mafalda wycofała się do kuchni. Zafrasowałem się nie na żarty. Zdawałem sobie sprawę, że moja reputacja została ostatecznie pogrzebana. Jednak najbardziej martwił mnie zwycięski uśmiech Áurei, która rzuciwszy mi ostatnie tryumfalne spojrzenie wyślizgnęła się do swojej izby. Wiedziałem, że to jeszcze nie koniec kłopotów.
Gdy zaczęło świtać, wstałem cicho i ubrałem się. Odruchowo pomacałem kieszeń płaszcza, która zaszeleściła przyjemnie. Listy postanowiłem trzymać dla pewności przy sobie. Zamierzałem wymknąć się chyłkiem i zlecić spakowanie i transport moich rzeczy do portu Zeferinowi. Wyślizgnąłem się bocznymi drzwiami, jak złodziej, omijając kuchnię i najciszej jak mogłem otworzyłem drzwi wejściowe. Obszedłem dom, lecz nie znalazłem mego sługi. Zapewne i on miał w spowitej nocną mgłą Lizbonie swe własne interesy, do których nie zamierzał mnie dopuścić. Niemniej jego nieobecność w tak ważnym momencie nieco mnie zirytowała. Być może postanowił zadbać o zaopatrzenie, być może szukał dla nas możliwości ucieczki.
Potrzebowałem kilku rzeczy na podróż, więc udałem się w górę miasta, gdzie na jednym z placów znów handlowano. Życie nie znosiło pustki i nawet wygnane ze zrujnowanych i spalonych domów, wypłukane z miasta wodami oceanu uparcie powracało jak porosty na skalistych brzegach, czepiało się znanej ziemi, nie chciało odejść.
Ruszyłem po wąskich, częściowo uprzątniętych uliczkach, dziwiąc się mimowolnie, jak szybko postępują prace nad oczyszczeniem Lizbony. Wszędzie uwijali się robotnicy, wieśniacy w szerokich kapeluszach i niewolni pod nadzorem doskonale zorganizowanego wojska. Czy czynili to dobrowolnie czy pod przymusem – nie wiedziałem. Pracowali w ściśle wyznaczonych kwadratach krzątając się gorliwie wśród ruin. Po drugiej stronie pracowali mierniczy, z poważnymi twarzami omawiając kształt przyszłych ulic. Moją drogę znów przecięła znajoma potężna postać. Pan de Melo minął mnie o kilka stóp. Dyskutował zawzięcie z dwoma suchymi jegomościami, których miny wskazywały widoczny brak entuzjazmu dla tego, co im wykładał.
– Z całym szacunkiem panie – odezwał się jeden z nich krzywiąc się lekko – po cóż wytyczać tak szerokie ulice pomiędzy kwartałami? W żadnym mieście tak nie robią… powóz zmieści się i w węższej drodze… Jego towarzysz przytaknął gorliwie.
– Dziś wydają nam się szerokie, lecz zapewniam cię drogi João, że za kilka stuleci okażą się za wąskie. Bądźmy więc hojni dla naszych potomków i podarujmy im już dziś, co leży w naszej mocy… A co do trzęsień ziemi, to mam pewien pomysł…
Oddalili się, dyskutując zawzięcie. I mnie idea szerokich alei jak i słowa premiera wydały się dziwaczne, posłuchałbym jednak chętnie, co miał do powiedzenia ten niezwykły człowiek, lecz zająć musiałem się na tę chwilę własnym losem, nie zaś życiem nienarodzonych jeszcze ludzi z przyszłych stuleci. Zmitrężyłem kilka godzin, nim udało mi się dokonać jeszcze kilku niezbędnych nabytków. Czułem, że powrotu do Anglii nie się odsunąć. Nie tylko dramatyczne wydarzenia ostatnich dni, lecz także topniejące zasoby srebra i innych dóbr, które pozostawiłem na szlaku mojej podróży po Europie nakazywały coraz częściej oswajać się z tą myślą.
Pogwizdując i wyśmienitym humorze wróciłem do domu. Od razu natknąłem się na moją gospodynię.Na mój widok Mafalda wyraźnie zesztywniała, a jej usta zacisnęły się w wąską kreskę, gdy tylko przekroczyłem próg kuchni. A więc gardziła mną, uważając za zagranicznego, bogatego łajdaka. Stanęła przede mną, podparłszy się pod boki.
– Nie masz honoru, panie – oświadczyła zimno.
Próbowałem bronić się nieporadnie.
– Niech Mafalda się nie obawia, nie odejdę bez słowa. To wszystko da się wytłumaczyć… otóż…
– Jest już od dawna obiecana młodemu panu de Braga Ruas z Porto, jeśli w głowie ci panie pospieszna żeniaczka – syknęła Mafalda nie czekając na moje kłamstwa, które zamierzałem jej podać w odpowiedniej otoczce. Och, myliła się wielce, gdyż nigdy nie byłem dalej od myśli o małżeństwie. – Ceremonię wyznaczono na Boże Narodzenie. Czy przedstawiasz sobie panie, w jak wielkich będzie kłopotach podczas nocy poślubnej? Nieraz napełniałam już rybie pęcherze kaczą krwią. A i ten fortel nie zawsze się udaje.
Musiałem uśmiechnąć się niemądrze, bo posłała mi nienawistne spojrzenie.
– Sprowadzasz panie kolejną tragedię na głowę jej nieszczęsnego ojca i hańbę na tę niewinną dziewczynę. Zostanę tylko do powrotu pana de Salazar, by opiekować się młodą panią, potem musisz panie poszukać kogo na nasze miejsce. – Odwróciła się wyrażając tym samym, jak dalece straciła do mnie szacunek.
– Nie będzie takiej potrzeby – powiedziałem ostro, bo gniew zdjął mnie w obliczu jej zuchwałości. Nie było sensu dalej udawać. – Dziś opuszczę ten dom i Lizbonę. Niech Mafalda spakuje moje rzeczy i dopilnuje, by bagaże znalazły się dziś wieczór w porcie. Najlepiej niech przywiezie je Hermìgo. Wtedy wypłacę wam resztę wynagrodzenia za waszą służbę.
Na me słowa o pieniądzach mina Mafaldy nieco złagodniała. Dałem się już poznać wcześniej jako hojny pan, dlatego też nic już więcej nie powiedziała, tylko skinęła w milczeniu głową i ruszyła do obowiązków.
Zeferina zastałem na dziedzińcu za domem naprawiającego okienne ramy. Nie przerwał swej pracy, by mnie pozdrowić wpatrzony uparcie w kawałek drewna. Udałem, że tego nie zauważam. Już od poprzedniego dnia zachowywał się dziwnie.
– Opuszczam dziś Lizbonę – oznajmiłem.
– Szczęść Boże – mruknął obojętnie.
– Spakujcie mnie i dostarczcie moje bagaże do portu – powiedziałem ostrzej niż zamierzałem. – o swą wypłatę też nie musisz się martwić… będę hojny.
Wzruszył ramionami.– Do wieczora więc… – odwróciłem się niezręcznie do wyjścia.
– Panie… – zawołał za mną.
Przystanąłem. Patrząc mi w oczy zadał to jedno pytanie, którego się bałem.
– Chcesz mi może rzec coś jeszcze, panie? – uciekłem wzrokiem.
– Dziękuję ci za twą służbę, Zeferino… jesteś dobrym sługą – to nie były słowa, na które czekał.
– Niech i tak będzie – znów był obojętny, usiadł i wrócił do pracy.
Wyniosłem się z podwórza jak niepyszny.
***
„Aldonçao” okazała się niewielką, dość wiekową i dość nędzną łajbą. Nie byłem żeglarzem, lecz z łatwością dostrzegłem kilka miejsc, gdzie niedbale naprawiono kadłub. Kołysała się poddając zimnemu wiatrowi znad Atlantyku i trzeszcząc niebezpiecznie. Z pewnym rozczarowaniem skonstatowałem, że statek ten niewiele wspólnego miał z moimi wyobrażeniami o Portugalii jako morskiej potędze. Być może faktycznie czasy jej świetności w tym względzie minęły. Kapitan Joaquim, rubaszny i prymitywny, zalatujący mocnym zapachem tytoniu i rumu, wyczytał widocznie to w mojej twarzy, bo poufale klepnął mnie w ramię i roześmiał się.
– Chyba nieważne na jakiej łajbie opuścisz pan to nieszczęsne miasto. Bądź zadowolony, że masz glejt – puścił do mnie oko. Widać, Fruilhe musiała go choć częściowo, wtajemniczyć w swój plan.
Uśmiechnąłem się niewyraźnie i mruknąłem kilka uprzejmych słów.
Zatarł ręce.
– Małżonka pańska przybyła kilka minut temu, czeka przy tamtej łodzi. Moi chłopcy nieco ją zaczepiali, bo i przyznać trzeba, że piękna jest niezwyczajnie – lubieżnie oblizał szerokie usta.
Wytężyłem wzrok. W opadającej wieczornej mgle dostrzegłem zarys niewysokiej postaci w ciemnym płaszczu z kapturem. Stała do mnie tyłem wpatrując się w linię horyzontu. Podszedłem do niej spiesznie.
– Lepiej wsiądźmy już na pokład, Inès, podróż, zdaje się, nie będzie zbyt wygodna, ale… – dalsze słowa ugrzęzły mi w gardle, gdy dostrzegłem wystający spod kaptura kosmyk ciemnych włosów.
Áurea odwróciła się niespiesznie, obdarzając mnie swym drwiącym uśmiechem.
– Jak najbardziej, Williamie. Nie powinniśmy nadużywać uprzejmości kapitana! Ja jestem gotowa – oświadczyła spokojnie.
– Jak…
Machnęła mi przed oczami rulonem cienkiego papieru.
– To mój list, dokument z którym opuszczę wraz z tobą Lizbonę, mój mężu – zaśmiała się i cofnęła o kilka kroków.
Odruchowo sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni na sercu. Tam schowałem przecie dokumenty. Wyciągnąłem zwój cienkiego papieru i rozwinąłem go. Był pusty.
Áurea tryumfowała.
– Teraz ty zależysz ode mnie Williamie, więc radzę spokojnie wejść ze mną na pokład.
Rzuciłem się w jej stronę, lecz wywinęła się zręcznie.
Kilka jardów od nas nadal słychać było podniesione głosy i rozmowy o pożarze. Nie zwracałem na nie uwagi. Áurea odwróciła się na chwilę w stronę rozmawiających, co od razu wykorzystałem. Dopadłem jej, chwyciłem za nadgarstki i ścisnąłem boleśnie. Wykręciłem jej rękę tak, że niemal usiadła na ziemi, ale w końcu wypuściła z ręki list. Zabrałem go i odepchnąłem dziewczynę.
– Odejdź w pokoju Áureo, niczego ode mnie nie uzyskasz.Jej piękną twarz wykrzywiła wściekłość.
– Jesteś ślepy Williamie, ślepy i naiwny. Nic lepszego niż ja nie mogło ci się przydarzyć. A ona i tak nie przyjdzie. Zajęłam jedynie wolne miejsce.
Zimny strach wkradł się do mego serca.
– Inès przyjdzie. Jest jeszcze wcześnie – słowa te wyrzekłem mniej pewnie, niżbym chciał.
Roześmiała się szyderczo.
– Na próżno czekasz Williamie. Czy widzisz tych wszystkich ludzi? Obejrzeli właśnie wyborne widowisko, gdy dziwki z twego ulubionego przybytku skakały z okien w samej bieliźnie. Gorąco było tam dziś nie tylko od miłosnych westchnień.
Poczułem, jak nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Ona zaś szydziła dalej.
– Widać, jakiś amator wdzięków tych ladacznic zapomniał o tlącym się cygarze. A może przewrócił świecę? Któż to może wiedzieć…? – westchnęła z udanym smutkiem i wzruszyła bezradnie ramionami.
Jakże jej nienawidziłem. Przeklinałem chwilę, w której uratowałem to, zdawałoby się, niewinne dziewczę z rąk rzezimieszków. Jak szybko moja słabość do miłosnych uciech obróciła się przeciwko mnie! Spojrzałem łakomie na jej smukłą białą szyję i pięknie wykrojone usta szpetnie wykrzywione teraz w złowieszczym uśmiechu.
Gdyby nie przyglądający się nam z rosnącym zainteresowaniem kapitan Joaquim, chybabym dopadł jej i zdusił, zgniótł ją, wdeptał w ziemię, jak niszczy się szkodliwe insekty i pleni uporczywe robactwo. Nie miałem jednak na to sił, sparaliżowany rosnącą rozpaczą i pewnością, że Inès przytrafiła się rzecz potworna i nieodwracalna.
Mocny stukot końskich kopyt o kamienie nabrzeża zwrócił moją uwagę na niezwykle strojny czterokonny zaprzęg zbliżający się do przystani. Ogromny, srebrno-biały herb rodowy pysznił się na lakierowanych drzwiach karety. Nie znałem się na tym, więc jedynie przyjąłem do wiadomości, iż zapewne ktoś jeszcze pragnie dołączyć do grona pasażerów na „Aldonçao”.
Na widok eleganckiego powozu oznaczonego wielkim herbem de Braga, Áurea zbladła silnie i omal nie padła przede mną na kolana. Cała jej buta i pewność siebie uleciała bez śladu.
– Proszę, błagam, wejdźmy co rychlej na pokład, zrobię wszystko, czego tylko zażądasz…
W milczeniu pokręciłem odmownie głową.
Pojazd zatrzymał się w odległości kilku stóp od nas. Konie były wyraźnie zdrożone, ich gładkie ciemnokasztanowe grzbiety lśniły od potu.
Z powozu wytoczył się niski, łysy jegomość w błękitnym, bogato zdobionym surducie. Jego gładko ogolona, krągła twarz i dwa podbródki wskazywały na zamiłowanie do obfitego jadła, a lekko popękane, dobrze widoczne czerwone żyłki wokół nozdrzy zdradzały, że nie gardził mocnymi trunkami. Gdy stanął obok Áurei, sięgał jej zaledwie do ramienia. Była w nim pewna zniewieściałość i prowincjonalność. Odzienie było zbyt wytworne jak na podróż, trzewiki zbyt błyszczące, a cała pulchna figura przyozdobiona zbyt wielką ilością ornamentu, by dopatrzyć się w nim człeka pewnego swego gustu. Zapewne niedawno doszedł do dużego majątku i nie umiał się powstrzymać, by zaznaczać to tak często, jak tylko miał okazję. Oceniłem pobieżnie, że mógł liczyć nawet i czterdzieści kilka wiosen, aczkolwiek mogłem równie dobrze być w błędzie co do jego wieku, bo nadmiar ciała potrafi skutecznie dodać lat niejednemu. Wraz z jego osobą z wnętrza powozu wypłynął zapach ciężkiej francuskiej perfumy na olejku piżmowym. Zwróciłem szybko twarz w stronę chłodnego powiewu znad oceanu. Zawsze byłem wrażliwy na zapachy, a odór zmęczonych zwierząt w połączeniu z salonowym zaduchem stanowił zbyt ryzykowną mieszankę.
– Proszę, uratuj mnie! Już zawsze będę ci służyć – teraz już błagała, z niewolniczą wręcz pokorą.
Widziałem jej drżące usta i paniczny wzrok. Czy sprawiła to inna, bliższa perspektywa, czy też poznałem już lepiej, jakie uczucia potrafią odbijać się w jej diamentowych oczach, lecz odniosłem wrażenie, że bała się bardziej, niż kilka dni temu w obliczu możliwego gwałtu.
– Musimy już ruszać panie Forester – kapitan Joaquim zbliżył się do nas z ciekawością, przyglądając się całej scenie – pogoda listopadowa jest zmienna, a jutro chciałbym już dotrzeć do wybrzeży Hiszpanii.
Nie spojrzałem na niego, nie odpowiedziałem. Rozluźniłem palce i rzuciłem jej pod nogi list, przepustkę do wolności. Nie był mi już potrzebny. Chwyciła go łapczywie, jeszcze niemal w locie i ruszyła biegiem w stronę statku plącząc się w zawojach grubej zimowej sukni.
Odwróciłem się bez słowa, obojętny na dalszy bieg wydarzeń, na losy mojego bagażu ustawionego na nabrzeżu w zgrabną piramidę przez najętych służących. Za sobą słyszałem zdziwione mamrotanie kapitana i krzyki pana de Braga Ruas, który zorientowawszy się po dłuższej chwili w sytuacji – cóż, chyba w swym zadufaniu nie od razu pojąć mógł, iż ktoś chciałby za wszelką cenę uciec od wspólnego z nim życia – z pomocą służących ruszył w pogoń za przyobiecanym mu małżeńskim szczęściem.
Dziwnym trafem pomyślałem w owej chwili o Virginii, jej jednakowych nudnych dniach wypełnionych monotonnymi zajęciami, nauką zarządzania majątkiem i służbą, wieczorkami z podobnymi do niej rówieśnicami z tego samego stanu i nic nie znaczącymi rozmowami. W jej poślednim, od małego tresowanym umyśle, zapewne nigdy nie powstałby nawet cień pomysłu, by uchylić się od małżeństwa ze mną wybrawszy wolność i niepewną przyszłość w ucieczce, choć przecie byłem jej obojętny. Kazali jej mnie kochać, więc będzie przez następne lata posłusznie rozchylać kolana, zamykać oczy i myśleć o Anglii. Rodzić dzieci i wydawać przyjęcia. Będziemy żyć obok siebie, siadywać popołudniami przy kominku i wymieniać zdawkowe, każdego dnia podobne zdania o stanie majątku, inteligencji synów i adoratorach córek, aż wreszcie, w zmierzchu naszego żywota, jedno z nas odejdzie pierwsze, a drugie pożyje jeszcze kilka lat ciesząc się szacunkiem seniora rodu, w oczekiwaniu, by wreszcie któregoś dnia i jemu litościwa śmierć zamknęła na zawsze powieki, a nasze zadanie na tej ziemi zostało uznane za wypełnione. Wzdrygnąłem się i odegnałem jak najszybciej nieprzyjemne myśli.
Ruszyłem co sił w stronę miasta i domu uciech. Musiałem sprawdzić słowa Áureę, którym wzdragałem się dać wiarę. Ciasna uliczka była pełna ludzi. Płomienie dogasły już strawiwszy z łatwością stary dom, gdzie przez dziesięciolecia pokolenia dziewcząt ofiarowały wiele czułości i zrozumienia zdrożonym mężom. Główny spektakl się skończył. Ostatni ratownicy z pustymi wiadrami opuszczali pogorzelisko. Ze ściśniętym sercem patrzyłem, jak wynoszono półnagie, okrutnie poparzone nieszczęśnice. Ktoś litościwy przykrył kocem zwęglone ciało najmłodszej, Lύcii, którą Berengaria przyjęła do siebie ledwie tydzień temu. Po włosach, czasem po biżuterii rozpoznawałem kolejne dziewczęta – ciemnowłosą Graҫę o ciętym języku, Brazylijkę Marillię, ulubienicę Fernão, Joanę, która zachwycała swymi pełnymi kształtami i słodką, rudą Carlotę. Z bólem słuchałem opowieści gapiów, jak ogień zaskoczył je wszystkie podczas posiłku na drugim piętrze, rozprzestrzeniając się szybko po starej drewnianej konstrukcji, jak próżno wzywały ratunku i nie mogły się wydostać, bo ktoś zawarł drzwi od zewnątrz, zarówno te frontowe, jak i starą, żelazną furtkę, z której skorzystałem jeszcze wczoraj. Okna na najniższej kondygnacji zasunięte były od ulicy żelaznymi sztabami. Na próżno raniły ramiona wybijając szyby. Ze zgrozą dowiadywałem się, jak nie mogąc znieść żaru płomieni i duszącego dymu skakały z wąskich okien w pewną śmierć na bruku. Niektóre konały przez godzinę lub więcej w potwornych męczarniach.
Fruilhe leżała twarzą do ziemi, przy samym murze, rozpoznałem ją jedynie po ciemnych lokach i strzępach bielizny, w której przyjmowała mnie zeszłej nocy. Ukląkłem przy niej i czule pogłaskałem po głowie. Byłem pewien, że ta czysta dusza znajdzie poczesne miejsce w niebie, choć tu na ziemi mówiono, że należała do ostatnich. Bezwiednie szukałem wzrokiem mojej jasnowłosej, ciesząc się (niech Bóg, jeśli jest, mi to wybaczy), że każde martwe, zdeformowane ciało okazywało się należeć do innej.
– Czy nikt się nie uratował? – zwróciłem się na pozór obojętnie do stojącej obok mnie zgiętej wpół starej kobiety.
Splunęła jedynie z pogardą i odwróciła się. Towarzysząca jej młoda kobieta miała może bardziej współczujące serce. Przeżegnała się i wyszeptała:
– Powiadają, że… – nie dokończyła, pociągnięta za rękę przez starszą. Za chwilę zniknęła w tłumie.
Na koniu dostrzegłem Fernão. I on był zasmucony, wstrząśnięty, widziałem, jak wzbierała w nim wściekłość, gdy słuchał relacji świadków. Widziałem, jak zbielały mu kłykcie, jak zacisnął zęby, zdawszy sobie sprawę, że ktoś podpalił dom Berengarii skazując uwięzione w nim dziewczęta na pewną śmierć.
Przepchnąłem się do niego.
– Fernão, potrzebna mi twa pomoc, szukam…
– Nie teraz, Williamie. Muszę zatroszczyć się o wiele spraw. Spotkajmy się później w gospodzie u Ximena – nie czekając na moją odpowiedź zawrócił konia i torując sobie drogę wśród ciżby zniknął za zakrętem. Zostałem sam.
Przejdź do kolejnej części – Żegnaj Lizbono – epilog

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

 

 

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

A jednak od Aurei oczekiwałem większego wyrafinowania. Nasz bohater nadspodziewanie łatwo wyrwał się ze szponów tej drapieżnej, portugalskiej modliszki. Ale i tak bardzo fajna, pełnokrwista postać, w przeciwieństwie do bezbarwnej Ines.

To jeszcze nie koniec tej historii i zapewne różne sprawy czekają dopiero na wyjaśnienie. Napisana, jak poprzednio, z wdziękiem i wyczuciem. Aurea to postać bardzo ciekawa. Czy jednak Ines można nazwać bezbarwną? Miała odwagę przeciwstawić się kardynałowi. Najgorzej w tym towarzystwie prezentuje się właściwie William, dość biernie dając unosić się nurtowi wydarzeń. Sam nawet przyznaje się do takich cech charakteru w swoich przemyśleniach.

Miałem na myśli raczej te przypadki kiedy nawet świadomi tego, nie jesteśmy już w stanie nic zrobić. Myślimy jasno ale wszystkie drogi zostały odcięte.

Pomimo niewątpliwego kunsztu autorki, Miss.Swiss zdaje się zabrakło ochoty by to dłużej ciągnąć.

Will w końcu zostaje ukarany lecz następuje to w nieco przewrotny sposób. Daje mu się do zrozumienia w jak krzywym sam się postrzega zwierciadle. Głęboka hipokryzja i zakłamanie bohatera nie zostają jednak należycie ukarane.

Mnie najbardziej poruszyła jednak historia tej Irlandki. Jest wspomniane o „nieślubnym pomiocie” i że „reputacja jej matki jest tak zniszczona że zdechły by obydwie z głodu”. Ale może to po prostu dyskryminacja katolików przez protestantów. Przecież jej matka mogła zostać wykorzystana, oszukana. Ale córkę urodziła. Będąc protestantką być może by ją wyskrobała, ni bo reputacja jak się później dowiadujemy, to żecz święta. A dowiadujemy się tego od portugalskich katolików.

No i tu pojawia się pewna zagwozdka, przynajmniej dla mojego ograniczonego umysłu. Czy celem Miss było obrażenie tylko katolików czy kogokolwiek uznającego się za wierzącego.

Trudno mi wypowiadać się zamiast Autorki. Może kiedyś tu zajrzy i sama odpowie. Nie wydaje mi się jednak, by zamierzała kogokowiek obrażać, przynajmniej celowo i świadomie.

Dobry wieczór,

moim zdaniem rozdział III jest najlepszym w całej opowieści. Świat został już zbudowany, bohaterowie nakreśleni, nadchodzi zatem nieunikniona kulminacja. W kolejnej części fabuła zaczyna nieco meandrować, tu jest w pełni spójna i ukierunkowana. Maski spadają z twarzy, ich brzydota zostaje ukazana w pełnej okazałości. William wznosi się na wyżyny swego altruizmu, co czyni jego rychły upadek jeszcze bardziej szokującym.

Niestety, w tym rozdziale ginie również moja ulubiona postać drugoplanowa.

Pozdrawiam
M.A.

Napisz komentarz