Żegnaj Lizbono I (Miss.Swiss)  4.41/5 (22)

24 min. czytania
Autor nieznany, "Lizbona 1755"

Autor nieznany, „Lizbona 1755”

Poranne, późnojesienne słońce zajrzało w moje okna około godziny dziewiątej. Siedziałem przy masywnej sekreterze, jeszcze niekompletnie ubrany, tylko w lekkiej batystowej koszuli niezbyt jeszcze przytomny po rozrywkach i uciechach poprzedniej nocy. Dumałem nad listem do najbliższego przyjaciela chcąc na bieżąco zdawać mu sprawę z moich przygód na kontynencie. Wiedziałem, że w dalekim Londynie Charles z niecierpliwością czeka na wszelkie relacje o odwiedzonych w czasie mojej Grand Voyage miejscach, ludziach, a nade wszystko zagranicznych niewiastach i moich z nimi przygodach. Pragnąłem przelać na papier najświeższe wrażenia, nim impresje kolejnych dni zatrą ich kontury w mojej pamięci.

W domu, który nająłem kilka dni temu, panowała błoga cisza. Moja gospodyni Mafalda i jej mąż wyszli na wczesną mszę, chyba też w nadziei, by choć z daleka ujrzeć króla Józefa. Mafalda chciała ugotować mi wcześniej wieczerzę, by po południu uczestniczyć w auto–da–fé, zaplanowanym z wielką pompą na centralnym placu Lizbony.

Jako innowiercy trudno mi było zrozumieć katolików. Z jakąż wyraźną przyjemnością i przejęciem ta poczciwa, krągła kobiecina już od tygodnia rozprawiała o mających spłonąć na stosie wrogach Kościoła. Zezwoliłem jej na to, nie chcąc wdawać się w zbędne dysputy. Uprzedzano mnie, że Portugalczycy przywiązują wielką wagę do religii. Nie zajmowałem się tym nadmiernie. Moje myśli zaprzątały natomiast znacznie przyjemniejsze sprawy.

Dzwony kościelne rozdzwoniły się o wpół do dziesiątej. Wydało mi się to niezwykłe, bo pora była nietrafna. Czemu też biją wszystkie lizbońskie dzwony – zadziwiłem się przez chwilę, ale nie znałem przecie dobrze ich obyczajów. Wyjrzawszy przez okno, wróciłem do biurka i zamoczyłem pióro w ciężkim kałamarzu.

Zastanawiałem się właśnie, jak nakreślić obraz moich wczorajszych smakowitych przygód w najbardziej eleganckim przybytku rozkoszy Lizbony, jak oddać wdzięk i umiejętności portugalskich i brazylijskich dam tam napotkanych. W szczególności myślałem tu o cudownych miękkich piersiach towarzyszącej mi poprzedniego wieczora uroczej Fruilhe, o jej oliwkowej, gładkiej skórze, błyszczących czarnych włosach i bardzo sprawnych szczupłych paluszkach. Burdel dony Berengarii należał do najlepszych w mieście.

Rozmarzyłem się na dobre, gdy nagle mój masywny mebel drgnął, podskoczył i przesunął się gwałtownie o dobre kilka cali uderzając mnie boleśnie w kolano.

Przyznam, że ranną porą, zwłaszcza po upojnej nocy, ciężko mi bywa czasem odnaleźć przytomność umysłu, więc miast zerwać się od razu z krzesła, zdumiony odsunąłem się powoli od sekretery i przyjrzałem jej podejrzliwie. Ból przeszywający moje kości był jak najbardziej realny, jako i plama z inkaustu, szybko rozszerzająca się strużką czerni po chropowatym papierze. Nim zdołałem odnaleźć przyczynę nagłego ożywienia mebla, nie tylko on, lecz cały wynajęty przeze mnie dom zatrząsł się jak w febrze. Usłyszałem stukot kamieni padających na ulicę i nieludzki wrzask przygniecionego człowieka. Zanim dopadłem okna, szybko pogłębiająca się rysa w ścianie przedzieliła mój pokój na pół jak ostry nóż z kości słoniowej tnie najbardziej nawet wytrzymały papier. Chmura pyłu przesłoniła wszystko.

Zdołałem po omacku wzuć buty, narzucić na siebie płaszcz i kurczowo trzymając wykoślawionej poręczy schodów zbiec na dół. Wokół panowały ciemności. Ziemia drżała nadal wydając z siebie groźne pomruki. Ciemny pył i piasek wirując w powietrzu oślepiały mnie i utrudniały oddychanie. Kaszląc i krztusząc się brnąłem w stronę wyjścia, jedną ręką wyciągnąłem przed siebie, drugą starałem się ochraniać głowę. Nagle poczułem mocny ucisk na ramieniu.

– Tędy, panie! – usłyszałem za sobą głos Zeferina, mojego tutejszego sługi – Biegnijmy środkiem na cmentarz świętego Pawła, tam jest płasko!

Uchwycił mnie stanowczo za łokieć popychając niecierpliwie najpierw w lewo, a potem, jak się domyśliłem, w górę ulicy. Zabudowa była tam niższa i dużo rzadsza. Zeferino znał dobrze wszystkie zaułki i zakamarki lizbońskich dzielnic, posuwał się szybko i pewnie, kluczył w ciemnościach jak kot osłaniając mnie przed niespodziewanymi ciosami głazów.

Przyszło nam przedzierać się przez prawdziwe piekło. Ze wszystkich stron dochodziły jęki rannych i konających, pogrzebanych pod gruzami kamiennych domów ludzi, zrozpaczone nawoływania matek i płacz przerażonych dzieci. Ziemia zagrzmiała jeszcze dwukrotnie, nieco słabiej, lecz nadal groźnie, raz omal nie przewracając nas na ostry wyłom muru otaczającego ruiny okazałej willi. Pył nieco opadł, gdy dotarliśmy na wyżej położone wzgórze. Zatrzymaliśmy się zdyszani. Nie było tu już wysokich kamiennych zabudowań, które mogłyby stać się naszą zgubą. Odetchnęliśmy nieco i spojrzeliśmy w stronę oceanu.

„Odpływ“ – pomyślałem zrazu. Wydało mi się to dziwne, bo dałbym głowę, że spacerując u schyłku poprzedniego dnia po wybrzeżu, oglądałem łódź znajomego rybaka i gawędziłem z nim o mającym nastąpić dopiero następnego ranka przypływie. Coś niezwykłego przykuło jednak moją uwagę. Morze odsłoniło większą niż zazwyczaj połać dna. Uciekający z miasta ludzie tłoczyli się na mostkach i łodziach, wielu zeszło w dół i stało bezpośrednio na morskim dnie. Dyskutowali żywo, niektórzy siedzieli na piachu załamując ręce. Na darmo usiłowali pojąć przyczynę katastrofy, która dotknęła ich miasto, a także życie każdego z nich. Na darmo – ogarnąć całość zniszczeń, dowiedzieć się, kto z sąsiadów uszedł z życiem, kto zaś znalazł niespodziewaną śmierć w pułapkach własnego domu, na ulicy czy w kościele. Z tej odległości nie mogłem oczywiście nikogo rozpoznać, mój wzrok powędrował więc dalej i zatrzymał się na linii horyzontu. Ocean był daleko. Widziałem jego granatową nić odcinającą się wyraźnie od jasnego jesiennego nieba. A więc jednak odpływ, może większy niż zwykle, zakłócony trzęsieniem ziemi. Nie byłem zbyt biegły w naukach naturalnych.

– Jak dobrze, że uszli katastrofie, spójrz, jak wielu się uratowało – z ulgą wskazałem na coraz większe tłumy gromadzące się na wybrzeżu. – Może straty nie będą zbyt wielkie.

Zeferino nie odpowiedział. Ze zmarszczonym czołem nadal wpatrywał się uważnie w horyzont. Wytężył wzrok i wyszeptał jedynie:

– Nieszczęśni!

Spojrzałem tam, gdzie on i zamarłem z przerażenia. Ocean nie był już lśniącą niebieską wstęgą w dalekiej perspektywie. Działo się coś dziwnego. Pas wody powiększał się w oczach, jakby wał sunął w naszą stronę. Zgromadzeni na brzegu lizbończycy zbyt późno pojęli, co im zagraża. Być może tak zafascynował ich niecodzienny widok, że miast uciekać podchodzili jeszcze bliżej w stronę horyzontu, być może myśleli w swej prostocie, że Bóg zsyła im ratunek. Jak bardzo się mylili! Kiedy zaczęli krzyczeć i na powrót uciekać w stronę zrujnowanego miasta, było już za późno.

Wysoka na około dwadzieścia jardów fala z ogromną prędkością zbliżała się do nadbrzeża. Setki nieszczęśników, którzy cisnąc się i popychając znalazły schronienie przed kamiennym pogromem na pomostach i cumujących w porcie łodziach, na piasku nadbrzeża, nie uszły tego dnia swemu przeznaczeniu, znajdując śmierć w objęciach oceanu. Fala zagarnęła z sobą wszystko łamiąc maszty okrętów, roztrzaskując łupinki rybackich łódek, krusząc mosty i miażdżąc portowe zabudowania. Nie stawiały oporu. Tu i ówdzie wynurzyła się jeszcze głowa, tu i ówdzie ręce wzniesione w błagalnym geście. Nikt jednak nie mógł przeciwstawić się żywiołowi.

Z bezsilną rozpaczą patrzyłem, jak ocean wdziera się do ujścia Tagu piętrząc wody rzeki w górę jej koryta, jakby ze ślepą wściekłością wpychał ją z powrotem do gardła miasta. Stojąca na brzegu nowa opera, najnowocześniejsza w Europie, gdzie kilka dni temu podziwiałem występy baletowe, była jedną wielką ruiną. Szkielet budynku wyciągał ku niebu kamienne białe kości. Marmurowe bloki, do których uniesienia potrzeba było siły dwudziestu mężczyzn, porwane przez szalony nurt wydawały się zrobione z lekkiej gąbki, tak łatwo poradził sobie z nimi żywioł.

Pałac królewski wyglądał jak stos biało i szaro lakierowanych klocków rozrzuconych rączką kapryśnego brzdąca. Pomiędzy gruzami błyskały tu i ówdzie żółto–purpurowe kleksy ognia. Rozpoznałem kawałki wież z pogruchotanymi blankami i fragmenty bramy.

Piękna Lizbona, która oczarowała mnie od pierwszego dnia, pełna kościołów, klasztorów i pałaców lśniących od złoconych kopuł, z zachwycającymi fasadami mieniącymi się niebieskimi azulejos, rzucona została na kolana.

Nie mogłem uwierzyć, jak w ciągu kilku chwil słynne na całym świecie miasto wzniesione ramionami wielu pokoleń, może obrócić się w stos gruzów. Jak w ciągu kilku chwil setki, jeśli nie tysiące ludzi może w tak gwałtowny sposób znaleźć śmierć. A jeszcze wczoraj ulice portugalskiej stolicy tętniły życiem. W przeddzień święta bawiono się wybornie na ulicach i placach, podziwiano występy kuglarzy i ulicznych teatrzyków, w operze trwało przedstawienie, ja sam zaś, w ramionach pięknej dziewczyny zażywałem niespotykanych rozkoszy ciała… Otrząsnąłem się przejęty chłodem listopadowego dnia. Bóg przypomniał nam, że nic nie znaczymy.

Jedynie zwalista i monumentalna Torre de Belém, symbol tryumfu i potęgi Królestwa Portugalii tkwiła niewzruszenie pośrodku koryta rzeki, jakby nie dotyczyło jej całe to nagłe zamieszanie.

– Pospiesz się panie, zobaczmy, kogo ocalono – ponaglił mnie Zeferino popychając ponownie w stronę równiny, na której było widać już cmentarz.

Odwróciłem załzawione oczy od morskiego brzegu i podążyłem za nim. Nie mogłem pogodzić się z tym, co właśnie zobaczyłem. A jeśli to początek końca świata? Miłosierny ponoć Bóg wybrałby sobie właśnie dzień Wszystkich Świętych i akuratnie od krańca Europy, od pięknej Lizbony i jej pobożnych mieszkańców postanowił rozpocząć zniszczenie własnego dzieła? Ale czemu akurat teraz, gdy ja miałem dwadzieścia pięć wiosen i czas na naukę życia?

Przy krańcu miasta natknęliśmy się na patrol trzech uzbrojonych żołnierzy. W jednym z nich rozpoznałem porucznika Fernão de Santoza, towarzysza moich wieczornych lizbońskich rozrywek.

– Trzęsienie ziemi, Williamie – oznajmił poważnym głosem. – Dobrze widzieć, żeś cały i zdrów. Każde ręce przydadzą się do pomocy przy rannych.

Skinąłem jedynie głową, nie mogąc wyrzec ani słowa. Rad byłem, że ktoś zdecydował, co mam czynić, rad, że mogłem się na coś zdać. Zaczęliśmy od najbliżej położonych niskich domów, a raczej tego, co po nich pozostało. Niewielu mogliśmy dopomóc. Ciężko ranni konali na naszych rękach wskutek obrażeń, tak głębokich, jakby zadano im je na polu bitewnym. Odsuwaliśmy pokruszone kamienie znajdując ciała młodych i starych, z przerażeniem zastygłym na twarzach i oczyma spoglądającymi w wieczność. Lżej poranionych gromadziliśmy na ulicy, gdzie przybyły w międzyczasie medyk Alvaro usiłował ulżyć im w cierpieniu.

Nie czułem chłodu, głodu ani pragnienia, choć pamiętam, że ktoś podsuwał mi od czasu do czasu cynowy kubek z wodą i kawałek chleba. Nie przerywaliśmy pracy wiedząc, że każda chwila się liczy. Pomocników przybywało, tak jak przybywało rannych i wydobytych spod gruzów ciał. Nie wiem, ile godzin minęło, gdy posuwaliśmy się tak od jednego zrujnowanego domostwa do drugiego. Siłowałem się właśnie ze sporym kawałkiem dachu zagradzającym wejście do ruiny domu, gdy z jednej z wąskich uliczek, zza załomu wysokiego muru usłyszałem lękliwy płacz i ciche, kobiece błagania. Skinąłem na Zeferina, ostrożnie wyjrzałem zza węgła i od razu cofnąłem się, chroniąc za murem. Przyciśnięta plecami do kamiennej ściany stała tam młoda kobieta, mająca chyba nie więcej niż siedemnaście wiosen. Koronkowa mantylka poniewierała się w kałuży błota, zaś dziewczę otoczone było przez trzech barczystych i brodatych mężczyzn. Smród ich niemytych, spoconych ciał zmieszanych z sekretnymi woniami świeżo wydalonego nasienia docierał nawet do mnie, choć stałem od nich o dobrych kilkanaście stóp.

Najwyższy i najpotężniejszy z nich, czarny, zarośnięty niemal po same oczodoły rzezimieszek wydobył sztylet i jednym ruchem przeciął sznurowany z przodu adamaszkowy gorset dziewczyny i białą koszulę pod nim. Krzyknęła z przerażenia. Kawałki drogiego materiału rozstąpiły się na boki ukazując młode, blade piersi. Natychmiast przykryła je dłońmi powtarzając bez ustanku jak w modlitwie…

– Oszczędź mnie, błagam… zrobię wszystko!

Zarechotał nieprzyjemnie, odtrącił jej ramiona, rozdarł szerzej bluzkę i chciwie ścisnął obie piersi wielkimi, sękatymi dłońmi.

W tej chwili zauważyłem jeszcze coś i zamarłem, nie wierząc w potworność tego, co widzę.

– Mãe de Deus… – wyszeptał za mną Zeferino.

Nieopodal miejsca, gdzie dziewczyna usiłowała powstrzymać swoich napastników leżały zbezczeszczone zwłoki dwóch niewiast. Młodsza, dziewczę zaledwie, była do połowy naga, leżała z rozłożonymi ramionami, nogami i podkasaną, podartą spódnicą, spod której wypłynęła jakiś czas temu ciemna rzeka krwi. Czerwień wsiąknęła w czarną ziemię tak samo, jak krew z podciętego gardła zaplamiła odświętną bluzkę z najcieńszej koronki. W kąciku ust zasychała biała, lepka maź. Nieopodal porzucono ciało starszej kobiety, zapewne matki tamtej. Leżała z martwym spojrzeniem utkwionym w niebie. Ktoś rozchylił jej nogi i wbił w pochwę szeroki, ciężki miecz. Widać było jedynie część jego klingi oraz błyszczącą rękojeść. Musiała skonać w męczarniach.

Szczegóły te dostrzegłem w kilka zaledwie sekund, nim wstrząsnął mną atak torsji. Zeferino, który tego dnia wykazał się po raz kolejny inteligencją znakomicie wyższą niż moja własna, szybciej pojął sytuację i zdołał już nawet przywołać uzbrojonego Fernão i jego przybocznych.

Zaatakowali zza węgła, zabijając od razu najbliżej stojącego opryszka, a raniąc dwóch pozostałych.

– Dobić ich, panie? – spytał z nadzieją w głosie młodszy z żołnierzy. Nie miał jeszcze okazji do prawdziwej walki i rad byłby zapewne, mogąc w końcu zatopić broń we wrogu, nawet gdy był nim zaledwie pospolity bandyta.

Fernão pomyślał przez chwilę.

– Nie, nie zasłużyli na szybką śmierć. Sądzę, że i pan de Melo będzie nadzwyczaj rad mogąc ukarać ich jeszcze srożej – stwierdził po krótkim zastanowieniu – przykłada przecie wielką wagę do sprawiedliwych i mądrych sądów, a i król liczy się wielce z jego zdaniem. Weźcie ich do niewoli. Zabierzcie ich… do t a m t y c h lochów.

Nie wszystko zrozumiałem, ale zauważyłem, że mniejszy ze złoczyńców zadrżał lekko.

Fernão podszedł do zwłok i przeżegnał się katolickim obyczajem. Przyklęknął na jedno kolano, zamknął oczy starszej z kobiet, a potem przykrył jej rozwarte nogi płaszczem, który bandyci zdarli z nieszczęśnicy i porzucili w błocie.

– Pani de Azevedo Salazar – wyszeptał z głębokim smutkiem. Nazwisko to nic mi nie mówiło, pojąłem jedynie, że chodzi o arystokratkę, szanowaną i znaną obywatelkę. – I jej córka Lurdes – dodał ze zmienioną twarzą. Pozostał przez dłuższą chwilę przy ciałach, zwrócony plecami do nas, nie chcąc, jak sądzę, okazać nam słabości i smutku.

Gdy się odwrócił, twarz miał kamienną, a głos ostry niczym miecz z damasceńskiej stali.

– Niech ktoś zatroszczy się o ciała kobiet.

Patrzyliśmy przez chwilę w milczeniu na pohańbione zwłoki obu niewiast, jednak to żywymi trzeba się było jak najprędzej zająć. Pojmani mordercy odeszli popychani przez żołnierzy, uratowana dziewczyna kuliła się w załomie muru, zaciskając kurczowo krańce rozciętej koszuli i gorsetu. Ciałem jej wstrząsały ciche łkania, trudno było poznać, czy szoku, czy też ulgi z powodu niespodziewanego ocalenia. Podszedłem do niej i położyłem delikatnie dłoń na ramieniu. Wzdrygnęła się spłoszona.

– Nie musisz już się lękać – powiedziałem po francusku, rozpoznając, że należała zapewne do tej samej klasy, co zabite kobiety.

Po oczach poznałem, że zrozumiała. Podałem jej swój płaszcz. Jej własny, podarty i ubłocony nie nadawał się już do niczego.

– Zabiorę cię do mego domu – wolno i wyraźnie wymawiałem słowa. – Jesteś bezpieczna. Cóż, zapomniałem jedynie, że i z mojej siedziby prawdopodobnie niewiele pozostało.

Wstała bez słowa. Wzięliśmy ją między siebie. Oparła się ufnie na moim ramieniu, wciąż jeszcze drżąc i cicho łkając. Kiedy po długim marszu wraz z Zeferinem dotarliśmy do celu, okazało się szczęśliwie, że moje obawy nie sprawdziły się. Większa część lewego, solidniej zbudowanego skrzydła domu nadal stała. Jeszcze bardziej uradowało nas odkrycie, że Mafalda wyszła z katastrofy bez szwanku, a jej mąż Hermìgo odniósł jedynie niewielkie obrażenia. Udało im się cudem ujść z przepełnionego kościoła, gdy walące się mury pogrzebały pod sobą setki wiernych. Oboje krzątali się, uprzątając gruzy i polewając wodą mury domu.

Uścisnęliśmy się serdecznie, jak po długiej rozłące. Oboje jednak mieli poważne, zatrwożone twarze.

– Lizbona, widać, zgrzeszyła ciężko, panie. Jakby nie dość dziś nieszczęść, w mieście wybuchł pożar – powiedział cicho Hermìgo. – Płonie nadbrzeże, a wiatr rozpędza ogień na dalsze dzielnice.

Ogień od świec zapalonych tego dnia w kościołach i na cmentarzach ku czci zmarłych, od palenisk, na których w wielu domostwach gotował się już posiłek na świąteczny dzień, popędzany podmuchami znad Atlantyku ochoczo pożerał drewniane budynki, wspinał się po suchych gałęziach i niszczył kolejne połacie ciężko zranionego miasta.

Przypomniałem sobie o dziewczynie stojącej wciąż między nami ze spuszczoną głową.

– A to jest… – teraz dopiero zorientowałem się, że nie znałem nawet jej imienia!

– Áurea de Azevedo Salazar – dokończyła za mnie Mafalda. Podeszła i przytuliła dziewczynę do szerokiej piersi. Młoda nieznajoma pochodziła najwidoczniej ze znanego wszystkim rodu, choć nie miałem sposobności o nic więcej spytać. Dziewczyna poddała się biernie uściskowi. Nie wypowiedziała do tej pory ani słowa.

Posiłek nasz był tego dnia skromny. Podzieliliśmy się resztkami chleba, suszonej ryby i kilkoma ziemniakami. Mieliśmy jeszcze młode, cierpkie, portugalskie wino, zbyt mało, by znieczulić zmysły po koszmarze tego długiego i tragicznego dnia. Mafalda planowała zrobić po mszy zakupy na targowisku. To jednak już przecież nie istniało. Wszelkie żywe stworzenia, kury i kaczki, kozy i konie już od świtu czuły nadciągający kataklizm – opowiadał Hermìgo, który zasłyszał to od sąsiada – zwierzęta już wcześniej były niespokojne, potem zaś rozpierzchły się po mieście, bądź podzieliły los swych właścicieli.

Spożywaliśmy więc w milczeniu kolację, każdy z nas pogrążony w niewesołych myślach. Nie wiedzieliśmy, co przyniesie następny dzień, czy śmierć z głębi ziemi nie zaskoczy nas tej nocy we śnie, czy nasze ocalenie jest chwilowe czy też Bóg pozwoli nam jeszcze przez jakiś czas trudzić się na tym padole. Przypomniano nam, jak kruche jest nasze życie.

Zauważyłem, że dziewczyna drży lekko. Istotnie, wieczór był chłodny, a kuchenny piec dawał mniej ciepła niż zwykle. Zeferino zatkał otwory po wybitych szybach, ale zimne powietrze listopadowych nocy wciskało się podstępnie w każdą szparę. Wstałem i przyniosłem pękatą butelkę napoju z mej ojczyzny. Przednia szkocka whisky była zawsze dobra, by znieczulić się po przeżytych dramatach. Schowana w solidnej skrzynce wyłożonej słomą ukrytej pod moim szerokim łożem przetrwała nawet lizbońskie trzęsienie ziemi. Widok bursztynowego płynu od razu poprawił nastrój całemu towarzystwu. Áurea piła dużo, zapewne zbyt wiele, jak na młodą i wątłą dziewczynę, ale nawet Mafalda nie chciała jej powstrzymywać. Nie przeszkadzaliśmy jej, zgodnie uważając, że po tym, co przeszła, powinna znieczulić swe zmysły.

Zeferino przyniósł jej na koniec zaparzone w cynowym pucharku południowoamerykańskie zioła, które jak zapewnił, przyniosą jej kamienny sen. Wypiła je o nic nie pytając. Przez cały wieczór nie powiedziała ani słowa.

Po skromnym posiłku urządziliśmy się naprędce w czterech ocalałych izbach, które nie groziły zawaleniem. Zająłem tylne, dość ciasne pomieszczenie udostępniając większe, z wygodniejszym łożem mojemu gościowi. Ciężkie drzwi między nimi, uszkodzone najwyraźniej przez poranne wstrząsy, nie dawały się domknąć. By Áurea nie czuła skrępowania, zastawiłem je fotelem, mimo to pozostała pomiędzy naszymi pokojami niewielka szczelina. Mafalda i Hermìgo przygotowali sobie nocleg w kuchni. Uzbrojony w sztylet Zeferino sam zdecydował, że będzie czuwał w przednim korytarzu, by ogień lub inny kataklizm, który został nam w tym dniu oszczędzony, nie zaskoczył nas w nocy. Wspomniał coś o plądrujących ruiny rabusiach, którzy korzystając z panującego w mieście chaosu mogliby napaść na nasz dom. Obiecałem, że za kilka godzin zmienię go na warcie.

Z tego też powodu postanowiłem spać w ubraniu. Opłukałem twarz i dłonie, zmywając z siebie choć trochę pyłu i krwi. Zmieniłem koszulę i położyłem się na wąskim, zbyt krótkim dla mnie łożu próbując uspokoić myśli. Wiedziałem jednak, że trudno będzie mi znaleźć spokojny sen. Choć nasza dzielnica ucierpiała w stosunkowo niewielkim stopniu, reszta miasta, które tak sobie upodobałem, leżała w gruzach.

Z sąsiedniej izby dobiegły mnie ciche głosy i plusk wody. Wstałem powoli z łóżka i nie czyniąc hałasu zbliżyłem się do szpary w drzwiach. Dziewczyna stała naga pośrodku pokoju oświetlanego tylko jedną do połowy wypaloną świecą i blaskiem księżyca. Mafalda obmywała delikatnie zadrapania i sińce, których Áurea doznała w szarpaninie z napastnikami. Ścisnęło mi się serce. Była jeszcze bardzo dziewczęca, jakby dopiero niedawno opuściła próg dzieciństwa i wyruszyła w drogę do zostania kobietą. Szczupła, o niewielkich piersiach zakończonych różowymi okręgami, płaskim, prawie wklęsłym brzuchu i długich, smukłych nogach stała potulnie, pozwalając mojej gospodyni opatrywać zranienia. Ciemne włosy sięgające bioder odcinały się od mlecznobiałej, delikatnej, niemal perłowej skóry. Pomiędzy piersiami dostrzegłem ciemnoróżową pionową linię – ślad po ostrzu, którym brutalnie rozcięto jej odzienie i draśnięto skórę. Zadrżałem na myśl, że gdyby nasza interwencja opóźniła się choć o kilka minut, mogła stracić życie równie łatwo jak jej matka i siostra,. Chłonąłem wzrokiem jej drobną, śliczną twarz, ślizgałem się bezwstydnie po udach i ciemnym trójkącie młodej i zapewne nietkniętej jeszcze kobiecości.

Wiedziałem, że postępowanie moje niegodne jest szlachetnie urodzonego, nie zdołałem jednak oprzeć się pokusie. Gdybym mógł, i zapewne w innych okolicznościach tak bym postąpił, zakradłbym się tej nocy do sąsiedniej izby, by rozgrzać jej blade ciało pocałunkami i wymyślnymi pieszczotami.

Byłem zepsutym, bogatym Anglikiem, zblazowanym łatwym życiem i rozpieszczanym przez kobiety od pierwszego dnia przebywania na tym padole. Nawet ja jednak wiedziałem, że są rzeczy, których nie wolno mi zrobić.

Położyłem się z powrotem na łóżku i przymknąłem oczy. Obraz pięknej Áurei pojawił się natychmiast pod moimi powiekami. Czułem przyjemne mrowienie w lędźwiach. Mój oręż, przyzwyczajony w ostatnich dwóch miesiącach podróży po kontynencie do niemal codziennych wieczornych igraszek, prężył się w spodniach i domagał uwagi. Nie mogłem zasnąć.

Wierciłem się na niewygodnym posłaniu nasłuchując odgłosów z sąsiedniej izby. Słyszałem uspokajające słowa Mafaldy i westchnienia dziewczyny. W końcu także kroki gospodyni i odgłos zamykanych drzwi do kuchni. Władały mną różne uczucia. Jednak mimo, iż nie chciałem tego przed sobą przyznać, pragnąłem być jej pierwszym.

Nie posiadłem jeszcze dotąd dziewicy, wyjąwszy lekko spoconą i pulchną Siobhan, córkę irlandzkiej kucharki w domu mego ojca. Nie brałem tego jednak w rachubę. Miałem szesnaście lat, gdy przyjęto na służbę Myrtle wraz z jej „nieślubnym pomiotem“, jak zwykł to dosadnie określać mój ojciec. „Obowiązkiem chrześcijanina jest pomoc upadłym kobietom“ – broniła Myrtle moja matka, niewiasta o złotym sercu. Siobhan usługiwała do stołu i wykonywała drobne prace domowe. Śmieliśmy się z niej wraz z mym bratem. Z niezgrabnego kaczego chodu, dużych pośladków i ciężkich piersi odcinających się wyraźnie pod szarym sztywnym fartuchem. Zdarzyło nam się uszczypnąć ją w pupę, lub złapać za pokaźne wymiona, a Jeremy nawet czasem podnosił jej fartuch i ściskał przez cienką halkę mocno owłosione krocze. Siobhan czerwieniła się, zaciskała usta i uciekała upokorzona popłakując z cicha. Dobrze jednak wiedzieliśmy, że nie odważy się na nas poskarżyć. Reputacja jej matki była tak zniszczona, że zdechłyby obie z głodu, gdyby musiały odejść.

My zaś byliśmy zuchwali, być może zbyt zuchwali. Któregoś letniego dnia, gdy wracałem z konnej przejażdżki zastałem ją na łące. Zbierała zioła, pochylona nad trawami rozgarniała je grubymi, czerwonymi dłońmi. Czy to słoneczny, pachnący lipcowym miodem dzień, czy też całodzienna konna przejażdżka z uroczymi córkami sąsiada i nieustanny z nimi flirt, a może i wyborne mozelskie wino serwowane na pikniku, które uderzało mocno do głowy, dość, że moje szesnastoletnie zmysły były tego dnia rozpalone, a wyobraźnia podsuwała mi mocno nieprzyzwoite obrazy. Gdy więc pulchne pośladki w szarym nakrochmalonym fartuchu zakołysały się w polu mojego widzenia, wstrzymałem konia w miejscu i przez chwilę obserwowałem dziewczynę. Sapała nieco z gorąca, czasem podnosiła się opierając rękę na biodrze i plecach, wypinając wielki rozkołysany, zaróżowiony teraz i lekko spocony biust do przodu.

Zeskoczyłem z końskiego grzbietu i cicho zaszedłem Siobhan od tyłu. Zarzuciłem jej spódnicę na plecy i objąłem podnosząc wielkie ciężkie piersi. Pisnęła ze strachu.

– Nie boisz się przecie swojego panicza, śliczna Siobhan? – zaśmiałem się, gdy odwróciła się, drżąca i zastraszona.

Cofnęła się lekko, kręcąc przecząco głową

– Użyczysz mi dziś swojego ciała Siobhan, co? Nie chcesz, bym się pogniewał na ciebie za nieposłuszeństwo, prawda? – szpicrutą dotknąłem jej szyi.

Tak łatwo mi poszło. Gdyby się oburzyła, krzyknęła, próbowała się wyrwać czy uciec, może i oprzytomniałbym w porę. Ale zależność czyni człowieka bezwolnym, przypuszczałem to już od dawna. Teraz zyskałem pewność.

Nie broniła się. Uklęknęła wśród koniczyny i poprosiła tylko cicho, bym nie sprawił jej bólu. Bóg mi świadkiem, że chciałem być delikatny, ale gdy już posłusznie podkasała fartuch, spódnicę i halkę i wypięła w moją stronę swój czerwony lśniący srom, nie zdołałem zapanować nad chucią. Wbiłem się mocno pomiędzy jej ciasne, suche wargi, aż głośno krzyknęła z bólu i ujeżdżałem tak długo, aż wreszcie wyczerpany stoczyłem się z niej w miękką nagrzaną trawę. Krwawiła lekko. Patrzyłem, jak się podnosi, obciąga halki i fartuch, sprawdzając troskliwie, czy się nie podarły, jak odchodzi niezgrabnie bujając się na boki, w stronę strumyka, by obmyć się i sprać rdzawe plamy ze spódnicy, jak idzie zgarbiona, krokiem starej kobiety, zrezygnowana, mimo swych zaledwie siedemnastu lat, z długim, jasnorudym, lekko potarganym warkoczem, trzymając go oburącz, jak linę ratunkową, pochylona, zapadnięta w sobie. Widziałem, jak stoi w wodzie po kolana, zebrawszy w jednym ręku materiał ubrania wolnymi ruchami spłukuje plamy krwi z pełnych białych ud i masywnych łydek, jak je ogląda nie zważając na mnie, a potem dokładnie zbiera rozrzucone zioła i nie poświęciwszy mi choć jednego spojrzenia idzie w stronę domu. Patrzyłem na to zaspokojony, rozciągnięty na trawie, podparty na łokciu i lekkie wyrzuty sumienia zapukały do mego serca.

Na swoje usprawiedliwienie mogę rzec jedynie, że byłem młody i rozkapryszony, nie do końca świadom tego, co można, a czego nigdy nie wolno uczynić bliźniemu. Zadbałem jednak o nią. Dopilnowałem, by wyszła za mąż za kowala ze wsi i nie podzieliła losu swej matki. Tak więc swoją winę zmyłem, ją zaś uczyniłem kobietą uczciwą.

Marzyłem jednak nadal o dziewczynie nietkniętej, czystej. Chciałem pięknej i dobrze urodzonej, smukłej, o delikatnej skórze i lśniących pachnących włosach, takiej, którą nauczyłbym tego, czego pragną mężczyźni, krok po kroku, takiej, która nie miałaby mnie do kogo przyrównać i która byłaby tylko moja.

Tak jak lubiłem konie jeszcze nieujeżdżone, nie znarowione i nie zepsute tresurą innej ręki, tak fantazjowałem o kochance idealnej, utalentowanej, chętnej, dla której moje słowo byłoby najwyższym prawem.

Udało mi się zapaść na chwilę w sen, z którego ocknąłem się nagle, świadom, że impuls do tego przyszedł z zewnątrz. Chwilę trwało, nim mój wzrok zaczął rozróżniać kontury przedmiotów. Dom trwał, ziemia nie drżała. Słyszałem jedynie cichy płacz, szloch właściwie, i przyciszone szepty.

Starając się nie uczynić zbędnego hałasu, wstałem z posłania i podszedłem do szczeliny. Áurea spała spokojnie, nawet lekko się uśmiechała, jakby wydarzenia minionego dnia nie miały dostępu do jej snów. Co jednak w takim razie mnie zbudziło? Wytężyłem słuch. Szepty ustały.

Starając się poruszać jak najciszej, wyszedłem na korytarz. Zeferina nie zastałem na posterunku, ale drzwi frontowe były uchylone. Tam go ujrzałem w świetle świecy. Siedział tyłem do mnie obejmując drobną postać w ciemnej szacie z kapturem. Jej ciałem wstrząsał bezgłośny szloch. Mój sługa tłumaczył jej coś gorączkowym szeptem.

– Zeferino! – powiedziałem spokojnie, acz dobitnie. Odwrócił się z trwogą i winą wypisaną na obliczu. Zerwał się na równe nogi. Dziewczyna, widziałem wymykające się spod kaptura złociste włosy, obejrzała się z lękiem, zeskoczyła ze schodów i jednym susem zniknęła w mroku.

Wyszedłem na zewnątrz.

– Zeferino – powtórzyłem groźnie – skrywasz coś przede mną!

Drżał, padł na kolana i nie mógł wydusić z siebie słowa.

– Kto to był? – starałem się zachować spokój.

– Moja siostra Inès, panie – wyrzekł niemal bezgłośnie.

– Czemu się z tym kryjesz? Jeśli twoja siostra potrzebuje schronienia, znajdzie je z pewnością pod mym dachem. Nie pozwolisz jej chyba samej błąkać się dziś po ulicach miasta? Co z ciebie za brat?

Spojrzał na mnie uważnie, jakby badał, na ile mi może zaufać. Milczał. Ukrywał coś wstydliwego? Zacząłem już zastanawiać się, czy przypadkiem nie spotkałem jej w burdelu, ale prawda okazała się o wiele trudniejsza.

– Miała dziś umrzeć – wyrzekł w końcu cicho.

Spojrzałem na niego nic nie rozumiejąc.

– Umrzeć? Czyżby znów jakaś zabobonna przepowiednia? Zeferino, twoja siostra ocalała. Czyż można chcieć czegoś więcej?

– Miała dziś spłonąć na stosie – odpowiedział spokojnie, patrząc mi prosto w oczy.

Aż przysiadłem na schodach. Nie rozumiałem.

– Za co?

Westchnął tylko ciężko.

– Obraziła Jego Ekscelencję, kardynała Malagrię – słowa te wymówił z nienawiścią. – A ów jest mściwy i ma twarde serce. Nie zdołałem obronić jej przed wtrąceniem do więzienia i wyrokiem sądu kościelnego, ale Bóg ją wyzwolił. Udało jej się zbiec w zamieszaniu. Jednak znam go i wiem, że będzie jej szukał.

Słuchałem wstrząśnięty. Jednak mieli rację moi przyjaciele opisujący mi Portugalię jako kraj piękny, lecz zacofany, do którego nie dotarła epoka oświecenia. Nie doceniłem roli fanatycznej wiary, którą podsycano w tym narodzie.

Położyłem mu rękę na ramieniu.

– Być może, jeśli przeżył. Ale mamy trochę czasu. Na razie będzie bezpieczna w mym domu. Jutro zaś pomyślimy, jak wyprowadzić ją poza miasto. Mam dość kontaktów w Porto i w Coimbrze. Nie lękaj się.

To jednak nie zdołało rozproszyć jego obaw. Poruszył się niespokojnie.

– Mafalda nie może się dowiedzieć – powiedział cicho.

– Mafalda? – No tak, moja poczciwa i współczująca gospodyni, która tak troskliwie zajęła się panną Salazar, bez mrugnięcia okiem wydałaby Inès w ręce oprawców i sama podpaliła stos, gdyby jej tylko zezwolono. Imię jezuity Malagrìi wymawiała z nabożną czcią.

– Nie mogę jej jednak odprawić, to wzbudziłoby podejrzenia. Wymyślimy coś. Przywołaj siostrę.

Zeferino gwizdnął cicho.

Po dłuższej chwili Inès wyszła z mroku. W skąpym blasku świecy dostrzegłem jej niecodzienną urodę. Wysokie kości policzkowe, błękitne, niemal porcelanowe oczy i złote długie loki, które nadaremnie usiłowała schować pod nędznym odzieniem. Była wychudzona i wystraszona, lecz piękna w swym lęku. Nieporadnie usiłowała ukryć strach przybierając hardą minę. Ani trochę nie przypominała ciemnowłosego, krępego brata o ciemnej skórze. Kwestię tę jednak zbyłem milczeniem, przyjmując wyjaśnienia mojego sługi za dobrą monetę.

Po raz drugi dzisiejszego wieczora nie mogłem oderwać wzroku od pięknej kobiety i po raz drugi nie wolno mi było po nią sięgnąć. Na razie.

– Spróbuj wprowadzić ją do mojego pokoju na górze. Schody i poręcz są nieco uszkodzone, ale tym lepiej, gospodyni tam nie wejdzie. Jutro pomyślimy, co dalej.

Spojrzał na mnie z wdzięcznością i znów chciał paść na kolana, ale powstrzymałem go.

Odwróciłem się i wszedłem do pokoju. Dopiero teraz czułem jednoczesne zmęczenie i podekscytowanie wydarzeniami, które z niebywałą szybkością następowały po sobie. Odczuwałem przyjemne podniecenie, choć przecież nigdy w swym życiu nie widziałem tyle cierpienia i okrucieństwa, co tego właśnie dnia. Nigdy – tyle lęku i rozpaczy w oczach ocalonych i ofiar.

Zdałem sobie sprawę, że uratowałem dziś kilka ludzkich istnień, że zdecydowałem o losie dwóch pięknych kobiet. Poczułem przypływ żądzy, przyjemne łaskotanie w okolicach krzyża i zbliżyłem się do szczeliny w drzwiach. Delektowałem się przez chwilę poczuciem władzy. Cóż za miłe dreszcze wywoływało!

Áurea cicho kwiliła przez sen, niespokojnie rzucając głową po posłaniu. Zapewne dopadły ją w końcu koszmary minionego dnia. Poczułem się w prawie, by wejść do jej pokoju.

Stanąłem przy posłaniu i pogładziłem ciepły, mokry od łez policzek, zsunąłem dłoń wzdłuż smukłej szyi i dotknąłem pełnych, zmysłowych ust. Obrysowałem ich kontur czubkiem palca, zastanawiając się, jak smakują. Cofnąłem się, gdy głęboko westchnęła. Stałem chwilę obok łoża, sprawdzając czy się nie obudzi, ale oddychała miarowo. Ponownie dotknąłem dłonią jej twarzy. Tym razem pieszcząc delikatną skórę zsunąłem się jeszcze niżej odkrywając koc, pod którym leżała. W blasku księżyca widziałem je z bliska. Piękne, jędrne piersi młodej dziewczyny. Nie mogłem się powstrzymać, by nie dotknąć ich, nie podrażnić choć opuszkami palców czy, zbadać kształt ujmując jedną z nich w dłoń. Tak zachwyciłem się delikatnością jej skóry, tak zaciągnąłem zapachem świeżego ciała, że przestałem zwracać uwagę na oddech. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że coś się zmieniło. Podniosłem wzrok i spojrzałem prosto w jej ciemne, szeroko otwarte oczy. Złapała mnie mocno za rękę zatapiając w niej ostre, młode zęby.

Syknąłem z bólu, zaskoczony i zawstydzony, że przyłapano mnie na tej niewinnej pieszczocie. Podniosłem się gwałtownie, szepcząc słowa przeprosin, ale trzymała mnie mocno. Zmrużyła oczy, uśmiechnęła się i wyciągnęła do mnie ramiona.

Stałem przez chwilę, walcząc z napływającym pożądaniem, ale gdy usiadła i odrzuciła koc, przypadłem do niej, chwytając ją w objęcia. Zanurzyłem palce w czarne sploty, okręciłem włosy na dłoni i przysunąłem jej piękną twarz w kształcie serca do swych ust. Całowałem jej ciemne oczy, pełne wargi i szyję, niecierpliwie jednak dążąc do piersi, które już uwielbiałem i których kształt chciałem w pełni zbadać. Sama ujęła je w dłonie i jakby odgadując moje zamiary podała mi je do ust. Rozdziewałem się w pośpiechu, jedną ręką zsuwając spodnie, drugą ściskając niecierpliwie to jeden to drugi wzgórek i zatapiając spragniony język w dolinę między nimi. Chciałem jak najszybciej zaspokoić pragnienie, o którym dawał mi znać mój uwolniony teraz, niemal boleśnie twardy członek.

Jego widok nie wywarł na niej wrażenia. Uśmiechnęła się do mnie i rozłożyła szeroko nogi. Spojrzałem na jej łono i rozchylone bezwstydnie ciasne płatki szparki. Położyłem się na niej, delikatnie dotykając językiem różowego lekko spuchniętego zadraśnięcia, które zauważyłem wieczorem.

Mój złakniony kobiecej bliskości członek z lubością wślizgnął się do wnętrza. Spiąłem mięśnie w oczekiwaniu na przeszkodę, lecz on wsuwał się do gorącego, wilgotnego tunelu nie napotykając na żaden opór, jakby wcale nie był pierwszym gościem, któremu otwarto te wrota. Gdy dotarłem do końca i wysunąłem go na chwilę do połowy, jej nadspodziewanie silne ramiona przyciągnęły mnie do siebie, szczupłe uda owinęły wokół moich bioder, a gorący język wcisnął się między me zęby.

Nie miałem już żadnych wątpliwości. Siedemnastoletnia Áurea de Azevedo Salazar, córa jednego z najprzedniejszych rodów Lizbony nie była dziewicą. Byłem nieco zły, rozczarowany, ale zarazem rozbawiony. Jak one to robiły, owe tak pilnowane przez wszystkich katolickie dziewczęta?

Nie dała mi długo myśleć. Wypchnęła biodra do przodu rozkładając nogi jeszcze szerzej, niemal wciągała mnie do środka prosząc, bym wszedł w nią głębiej i mocniej. Tej prośbie uczyniłem zadość. Poruszałem się w jej ciasnym i wilgotnym wnętrzu coraz szybciej i gwałtowniej nie próbując nawet powstrzymać tego, co nieuniknione. Czułem, jak zaciska się na mnie, jak powstrzymuje się od krzyku zaciskając zęby na nadgarstku. Ta dziewczyna była jak fala oceanu zmiatająca z powierzchni ziemi napotkane na drodze przeszkody. Chciałem wyjść w ostatnim momencie, ale było za późno. Trzymała mnie mocno przyjmując w siebie nasienie i mrucząc mi z rozkoszy do ucha.

Opadłem na nią całkowicie wyczerpany, słuchając przyspieszonego bicia jej serca i próbując uspokoić wzburzoną krew. Pozwoliła mi na niedługą chwilę wytchnienia, po czym wysunęła się spod mojego ciała tak, że leżałem na brzuchu, a sama usiadła na moich pośladkach ocierając się o nie swoją wilgotną, wręcz mokrą kobiecością. Pojękiwała cichutko. Nadaremnie usiłowałem się spod niej uwolnić. Ułożyła się na mnie. Czułem łaskotanie jej chłodnych piersi na plecach, szorstki, ruchliwy języczek na moim karku i na płatku ucha, smukłe palce gładzące moje plecy, obejmujące biodra i wciskające się między pościel a moje ciało, w końcu zaciskające się na moim członku. To było więcej niż mogłem znieść. Wykorzystałem chwilę, gdy lekko uniosła biodra by dosięgnąć mego barku i przekręciłem się na plecy. Teraz miałem ją przed sobą, nadal nienasyconą i wręcz diabolicznie piękną. „Jest wyuzdana jak najbardziej biegła w swym rzemiośle dziwka z burdelu Berengarii“ – to określenie przyszło mi do głowy, gdy tryumfująco patrzyła na mnie z góry, przesuwając dłonie bardzo powoli po piersiach. Unosiła i zgniatała je mocno zaciskając na nich palce. Syknęła z bólu, który sama sobie zadała. Jednocześnie poczułem wilgoć wypływającą z niej już małą strużką. Zaśmiała się z lekkim, udawanym zawstydzeniem. Widok ten rozpalił ponownie moje zmysły. Rozwarła uda i powoli, drocząc się jeszcze ze mną osunęła się na mój znów prężny i gotowy członek. Opadła na niego delikatnie i powoli, kołysząc się na boki i moszcząc sobie wygodną pozycję. Czekałem, chłonąc ten widok, czekając, aż dotknie łonem mojego podbrzusza. Księżyc oświetlał ją od tyłu, tworząc wokół jej postaci delikatną żółtą poświatę. Zaczęła poruszać się powoli w górę i w dół. Wyciągnąłem ręce ku jej ślicznym piersiom. Pozwoliła mi je na nich położyć, przycisnęła swoimi dłońmi. Musiałem je ściskać, ugniatać, aż zagryzała z bólu usta i pojękiwała cicho. Była mokra, wręcz ślizgała się na mnie to przyspieszając, to zwalniając swoje ruchy. Kochaliśmy się długo, zmieniając tempo.

Oswobodziłem prawą dłoń i w chwili, gdy właśnie się uniosła, sięgnąłem dwoma palcami pomiędzy jej płatki, wyczułem twardość pulsującego czułego punktu i ścisnąłem go delikatnie. Zachłysnęła się powietrzem i stłumiła krzyk. Pocierałem go między opuszkami czując jak moja kochanka znów przyspiesza, oddycha coraz szybciej i płycej i wreszcie opada na mnie kąsając mnie w piersi, ramię i bark, wijąc się jeszcze przez chwilę na mnie jak ryba wyrzucona na piasek. Jej długie ciemne włosy łaskotały mnie w twarz, odgarnąłem je, ująłem jej lico w dłonie i całowałem znowu, sięgając językiem w głąb ślicznych ust. Czułem moje gorące nasienie na udzie i na brzuchu. Okryłem nas cienkim kocem i tak trwaliśmy jeszcze dłuższą chwilę uspokajając oddech i przyspieszone bicie serca. Gładziłem znów ramiona i pięknie rzeźbione plecy, wodziłem palcami po chłodnej skórze ślicznych pośladków. Najchętniej zapaliłbym teraz cygaro i uraczył się szklanicą whisky, ale butelka została w kuchni, gdzie spała moja sroga i wielce religijna gospodyni. Áurea uniosła się na łokciu, spojrzała na mnie spod długich rzęs. Pochyliła się nade mną, jakby chciała czule mnie ucałować, dotknęła wargami mojego ucha. I odezwała się po raz pierwszy.

– Słyszałam wszystko – wyszeptała.

Przejdź do kolejnej części – Żegnaj Lizbono – część druga

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

 

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Od razu przyznaję bez bicia, że nie czytałem wcześniej tego opowiadania. Tekst świetny jak zawsze, udana stylizacja językowa, a osadzenie fabuły w rzeczywistych realiach historycznych zawsze dodaje smaku.

Co do erotyki natomiast… zgodnie z najnowszym trendem na DE, opowiadanie należy do kategorii, w której seks jest przyprawą a nie daniem głównym. Cóż, w tym kontekście jestem tylko twórcą kilku porno tekścików dla onanistów:)

Mefisto, onanista też człowiek:)

Tekst wstawiono już dość dawno i nie wiem, czy Autorka zagląda jeszcze na tę stronę. Zachwycił mnie jednak oddaniem realiów, nastrojem, pięknym językiem. Intryga rozwija się ciekawie i unika oczywistych, zdawałoby się nieodzownych schematów – bohater wcale nie popisał się ratując dziewczynę przed gwałtem i śmiercią, wręcz przeciwnie, okazał całkowitą nieporadność w tej sytuacji. Nawet żołnierzy sprowadził sługa. Erotyka jak najbardziej zadowalająca, delikatna i zmysłowa. Wbrew sugestiom (podanym między wierszami) przez jednego z poprzednich komentatorów wcale nie uważam tego za brak, wręcz przeciuwnie, za zaletę. To istotnie nie jest tekst „dla onanistów”. Niech zostaną w swoich slamsach i nie pchają się na salony. Gratuluję.

Dobry wieczór,

postanowiłem się cofnąć do samych początków naszego portalu, by odnaleźć tu prawdziwą i niepowtarzalną perłę. Perłę, o której pamiętałem, lecz musiałem sobie tę pamięć odświeżyć. Słowem, cykl Miss.Swiss pt. „Żegnaj Lizbono”.

Tym razem już w trakcie lektury pierwszego rozdziału uderzyło mnie piękno opisów, zwłaszcza okrutne piękno deskrypcji zniszczenia, jakiego dokonało w mieście trzęsienie ziemi. Wspaniałe literackie fragmenty, które czytałem prawdziwie zauroczony. Kiedy pierwszy raz pochłaniałem „Lizbonę”, skupiony na warstwie fabularnej, trochę mi to umknęło. Tym razem mogłem się skupić po prostu na urodzie użytego języka. I plastyczności wykreowanych przy jego pomocy wizji.

A przecież jest też fascynujący obraz epoki oraz pieczołowite oddanie realiów. XVIII wiek, piękne, choć okrutne miasto, w którym rodzące się dopiero Oświecenie ściera się z fanatyzmem, obskurantyzmem oraz zacofaniem. Uroda architektury skonfrontowana z bezsensowną wymową niszczycielskiej potęgi natury.

Jest wreszcie warstwa fabularna. Ludzkie namiętności ścierające się pośród ruin. Nienawiść, pożądanie tęsknota, pragnienie zemsty. Dobra, choć praktycznie niepoznana blondynka i zepsuta brunetka, którą przyjdzie bohaterowi poznać aż za dobrze. Opowieść o romansie poza ograniczeniami społecznego stanu i poza zdrowym rozsądkiem. O poszukiwaniu szczęścia w bezmiarze ludzkiej tragedii.

Polecam „Żegnaj Lizbono” wszystkim, którzy pragną przeżyć niezapomnianą przygodę, zachwycić się prozą, a przy okazji poznać nieznany wcześniej świat.

Pozdrawiam serdecznie
M.A.

Do poprzedniego komentarza dodam jeszcze, że interesująca jest kreacja głównego bohatera i narratora tej opowieści – angielskiego arystokraty Williama, który do Lizbony trafia w ramach swojej „Grand Voyage”, częstego w tamtych czasach obyczaju wysyłania młodzieńców z dobrych domów w podróż po Europie, podczas której mieli nabrać życiowego doświadczenia.

Ten w sumie dość poczciwy młody człowiek ma też swoją mroczną stronę, którą ujawnia już w I rozdziale (choć dojdzie ona do głosu jeszcze później). Obserwując jego oczyma rozgrywającą się akcję nie raz możemy się zastanawiać, na ile wiarygodny to narrator. Jedno jest wszelako pewne – ma wielki talent do snucia opowieści!

Pozdrawiam
M.A.

Napisz komentarz