Wielka gra I (Foxm)  3.73/5 (62)

57 min. czytania
grafika wykonana przez MRT_Grega

grafika wykonana przez MRT_Grega

Obudził się gwałtownie, przez moment nie wiedział, co wyrwało go ze snu. Czuł jak coś ciepłego powoli przesuwa się po jego torsie. Uczucie było całkiem przyjemne. Otworzył oczy. Szczupła dłoń o długich palcach nieśpiesznie gładziła jego nagi tors. Wciąż nieco otępiały zerknął w bok. Leżała obok niego, obserwowała go. Widząc, że się obudził uśmiechnęła się delikatnie, on zaś wiedziony instynktownym odruchem omiótł wzrokiem jej ciało. Teraz mógł podziwiać jej nagość w mdławym świetle wstającego poranka. Średniej wielkości piersi lekko kołysały się w rytm miarowego oddechu kobiety, płaski brzuch był doskonale widoczny, wąskie biodra i wypukłość porośniętego włoskami wzgórka łonowego przyciągały jego wzrok z siłą magnesu. Mimowolnie wrócił wspomnieniami do wczorajszej jakże namiętnej nocy. Poczuł, jak jego penis powoli sztywnieje. Głaszcząca tors ręka kochanki zjechała niżej, zdecydowanie niżej.

Penis pod wpływem delikatnej pieszczoty powiększył się jeszcze bardziej. Pierwszy zdecydowany, posuwisty ruch napletka góra – dół przyjął niemal z wdzięcznością. Spojrzał głęboko w oczy pieszczącej go kobiecie. Dostrzegł w tych oczach, o tak niezwykłym odcieniu zieleni, figlarne błyski. Intensywność pieszczot wzmogła się, napletek ustąpił całkowicie odsłaniając purpurową główkę. Pojawił się pierwszy przyjemny dreszcz. Robiła z nim, co chciała, miarowo i z wyczuwalną wprawą masturbowała będącego już w pełnym wzwodzie penisa.

Zaledwie kilka minut zabrało jej doprowadzenie go na sam skraj spełnienia. Przyjemność jakiej doświadczał stale zwiększała się. Był już na ostatniej prostej i naprawdę niewiele brakowało mu do obfitego finału, gdy nagle przerwała. Niemal jęknął w odruchu protestu. Jęk jaki ostatecznie wydobył się z jego gardła nie miał nic wspólnego ze sprzeciwem. Namiętna bogini o kasztanowych, długich do ramion włosach podniosła się na klęczki. W chwili, gdy pełne, kobiece usta ciasno objęły główkę jego członka nie wytrzymał, głośno zamanifestował odczuwaną przyjemność. Był zadowalany po królewsku. Oralna pieszczota nie trwała jednak zbyt długo. Orgazm nadszedł już po pierwszych kilku muśnięciach gibkiego języczka.

Obfita porcja nasienia z pewnością zalała jej gardło – nie protestowała, wręcz przeciwnie jeszcze mocniej zacisnęła na nim pełne wargi. Widział, że stara się przełknąć spermę. Prawie jej się udało, pojedyncza, biała kropla spadła jednak na prześcieradło. Było w tym zdarzeniu coś brudnego, perwersyjnego wręcz.

Nastrój chwili prysł, gdy rozległo się natarczywe pukanie do drzwi.

Dłuższą chwilę zajęło mu zwleczenie się łóżka i odnalezienie wśród ubrań bezładnie walających się po pokoju własnych spodni oraz koszuli. W pośpiechu dopinając koszulę przypomniał sobie, że jego mundur został wczoraj poważnie uszkodzony. Pukanie powtórzyło się. Kątem oka zauważył, że naga kobieta szczelnie okrywa swoje wdzięki kołdrą, coraz mocniej zirytowany poczłapał do drzwi.

– SS–Untersturmführer Nöll ? – stojący przed nim tęgi mężczyzna w szarym prochowcu miał wyjątkowo ponurą minę, podobnie zresztą jak jego o głowę niższy, ubrany w identyczny sposób towarzysz o kwadratowej szczęce. – Tak, a o co chodzi?

– Gestapo, mamy rozkaz natychmiast doprowadzić pana na spotkanie.

– Doprowadzić? – powtórzył niczym echo Nöll.

– Odeskortować – poprawił się bez cienia skruchy w głosie gestapowiec. – Pan pozwoli z nami.

Nöll szybko zerknął za siebie, spojrzał krótko na wciąż siedzącą na łóżku kobietę. Zrozumiała, skinęła głową. Miało to oznaczać mniej więcej: „Idź, dam sobie radę.”
Stojący w progu gestapowiec zauważył na co zerka untersturmführer, uśmiechnął się obleśnie, ale nie skomentował.

Cała trója zeszła na dół, przyczajony za kontuarem pryszczaty recepcjonista rzucił na nich krótkie, zaciekawione spojrzenie. Nie należało do rzeczy normalnych, by gość hotelowy wychodził na zewnątrz w środku lutego w samej tylko koszuli bez płaszcza. Nöll nie odczuł jednak zimowej temperatury zbyt dotkliwie, szybko znalazł się w ciepłym wnętrzu czarnego mercedesa. Jazda trwała krótko już po kilku minutach zatrzymali się przed stosunkowo nową, dużą kamienicą z czerwonej cegły przy Tirpitzufer 76/78.

Pod tym adresem – jak wiedział Nöll – mieściły się siedziby Oberkommando der Wehrmacht, czyli naczelnego dowództwa Wehrmachtu oraz zajmującej się wywiadem i kontrwywiadem Abwhery.

Dwaj eskortanci szybko wprowadzili go do środka, później schodami aż na piąte piętro, gdzie w końcu się zatrzymali.

– Pójdzie pan w lewo, do końca tego korytarza – odezwał się po raz pierwszy gestapowiec o kwadratowej szczęce. – Czekają na pana.

Nöll postąpił zgodnie ze wskazówkami, stanął przed drzwiami gabinetu nie opatrzonego żadną tabliczką, zapukał, usłyszał „proszę” i nacisnął klamkę. Ledwie dwa kroki za progiem stanął jak wryty. W pokoju znajdowały się cztery osoby: Reinhard Heydrich, Heinrich Himmler, Joachim von Ribbentrop i Wilhelm Canaris.
Nöll rozpoznał całą czwórkę natychmiast, choć wcześniej miał osobistą styczność tylko z jednym z nich. Wyciągnął rękę przed siebie meldując się, jednocześnie jak najdokładniej starał się przyjrzeć każdemu z obecnych. Patrzył wprost na trupiobladego Himmlera. Twórca SS był po cywilnemu, charakterystyczny wąsik, długi nos i okulary w drucianej oprawce nie pozostawiały miejsca na wątpliwości, po jego lewej ręce siedział siwowłosy Canaris, to jednak nie on przerwał krótką ciszę. Uczynił to Ribbentrop. Szef hitlerowskiej dyplomacji cisnął trzymaną w ręku gazetę na stół i warknął ze złością wykrzywiając swoje wąskie wargi z wyraźnym niezadowoleniem:
– Powie mi pan do cholery, co też wyprawia się w Belgii?

***

– Va banque – powiedział spokojnie Kurt Freiherr. Sporej wielkości stosik czerwonych i czarnych żetonów powędrował na środek stołu. Wokół zapanowała cisza, gwar rozmów przycichł raptownie. Wszyscy gracze w napięciu wpatrywali się wysokiego bruneta o smagłej cerze i dużych, czarnych oczach. Freiherr mimowolnie wykrzywił usta w uśmiechu, jak gdyby zachowanie ludzi wokół stanowiło dla niego zaskoczenie. Krupier spojrzał przelotnie w jego stronę, by po chwili głośno i wyraźnie wyrecytować tradycyjne:

– Panie i panowie, prosimy obstawiać.

Człowiek grający o wszystko obstawił dwanaście czarne i chwilę później obserwował jak srebrna kulka z niesamowitą szybkością porusza się wewnątrz koła ruletki. Kulka zatrzymała się w przegródce oznaczonej numerem dwanaście na czarnym polu. Bogowie hazardu musieli być tego wieczoru w wyśmienitych humorach. Całe kasyno zawyło z zachwytu, posypały się brawa, gratulacje, zaczęło się klepanie po ramieniu. Wieść rozniosła się lotem błyskawicy. „Przy stoliku numer trzy pewien mężczyzna wygrywa cały wieczór.”

Freiherr dokonał w pamięci szybkich obliczeń – stan jego konta wynosił w tej chwili jakieś pięćdziesiąt tysięcy marek. Najwyższa pora się wycofać, pomyślał.

– Pas – rzucił i zagarnął równe kupki swoich żetonów ze stołu. Gest był wymowny – koniec gry. Natychmiast pojawił się przy jego boku któryś z pracowników kasyna i konspiracyjnie nachylił się w stronę jego lewego ucha.

– Pan pozwoli za mną – wyszeptał. – Niestety nie dysponujemy tak dużą sumą w gotówce. Regulamin kasyna mówi, że w takich wypadkach wymagany jest weksel, wystawiony przez dyrektora kasyna na nazwisko zwycięzcy. To tylko zwykła formalność. Szli powoli, dwieście par oczu należących do hazardzistów, co wieczór szukających łatwej fortuny w gościnnych progach kasyna „Ramzes” śledziło podróż zwycięzcy krętymi schodami na górę z wyraźną zazdrością.

Pięć minut później został zaanonsowany u dyrektora kasyna. Gdy Freiherr stanął z nim twarzą w twarz z trudem pohamował obrzydzenie. Człowiek, który siedział za sporych rozmiarów półokrągłym, dębowym biurkiem nie budził w nim nawet krzty sympatii.

Wyraźna nadwaga, zupełnie łysa czaszka, zaróżowione policzki, mięsiste wargi rozciągające się w sztucznym uśmiechu i małe, szare oczka świdrujące wszystko wokół. Freiherr przez ułamek sekundy jak bardzo tak duża otyłość musi utrudniać normalne poruszanie Jego rozmyślania przerwał głos dyrektora kasyna.
– Nazywam się Walter Auer. Jestem zaszczycony mogąc poznać tak wytrawnego gracza, jak przypuszczam miał pan udany wieczór?

– Kurt Freiherr – odparł ostrożnie, stojąc zaledwie dwa kroki za drzwiami, które przed chwilą przekroczył. – Myślę, że mogę bez przesadnej skromności stwierdzić, że dziś wieczorem fortuna była po mojej stronie.

Auer zaśmiał się krótko i chrapliwe.

– Fortuna to najpodlejsza sprzedajna dziwka – zaczął tonem nauczyciela udzielającego reprymendy w szkółce niedzielnej. – Sprzyja wszelkiej maści straceńcom, powszechnie znana jest ze swojej wielkiej kapryśności.

– Jeśli pan pozwoli, wolałbym przejść do spraw czysto finansowych.

– Naturalnie, zaraz dopełnimy wszelkich formalności , a tymczasem zechce pan usiąść.

Usiadł.

– Wypytałem o pana, drogi panie Freiherr – podjął niespodziewanie Auer. – Ma pan znakomitą reputację w berlińskim środowisku. To pan sprowadził do Rzeszy pewną zaginioną ikonę, jak głosi plotka działał pan z polecenia samego Göringa. Jest pan Freiherr handlarzem dzieł sztuki z wyjątkowym wyczuciem i wyjątkową reputacją, której w Berlinie absolutnie nikt nie kwestionuje.

– Nie rozumiem do czego prowadzi ta rozmowa. Śpieszę się.

– Pańska wyjątkowa ręka do hazardu wzbudza mój najwyższy podziw. Jednak muszę szczerze przyznać, że jest pan dla mnie kimś w rodzaju prezentu od losu i to pomimo faktu, że dziś wieczór pozbawił pan to kasyno całkiem sporej sumy. Freiherr osłupiał. Nie miał najmniejszego pojęcia, co kryje się za pokrętnymi pochlebstwami Auera. Wszystko, co powiedział do tej pory było prawdą. Freiherr faktycznie zajmował się handlem dziełami sztuki. Jako antykwariusz działał na rynkach całej Europy starannie wyszukując rzadkie płótna. Jego klientami byli przeważnie ludzie odpowiednio sytuowani – problem ograniczonych funduszy w zasadzie go nie dotyczył. Nabywał, więc korzystając ze względnej swobody finansowej rozmaite rzadkie okazy, co jakiś czas wypływające na rynek. Oczywiście, gdy już nabył taki cenny obraz niemal natychmiast dostarczał go kolekcjonerowi, który akurat go wynajął. Za swój trud otrzymywał odpowiednio wysokie wynagrodzenie. Klienci na ogół byli zadowoleni. Nie interesowało ich w jaki sposób taki czy inny obraz znalazł się w jego posiadaniu. Liczyły się tylko efekty.

Oczywiście nie byłoby dobrze, gdyby się rozniosło, że czasem „pomaga” takim białym krukom wypłynąć na powierzchnię i otwiera sejfy, w których zazwyczaj zamykają je troskliwi właściciele. O jego użytecznych zdolnościach wiedzieli nieliczni. Musiał być niezwykle ostrożny, inaczej mógłby trafić prosto do jednego z owianych ponurą sławą aresztów śledczych Gestapo.

– Jak rozumiem każdego gościa swojego kasyna sprawdza pan z równą dokładnością? – zapytał Freiherr wojowniczym tonem.

Auer nie zwrócił uwagi na jego zaczepny ton.

– Od około miesiąca jest pan naszym stałym bywalcem. Przychodzi pan w środy, czwartki i soboty. Nie żałuje pan przy tym pieniędzy, gra toczy się zawsze o wysokie stawki…
– No dobrze – przerwał mu opryskliwie w pół zdania Freiherr. – Skoro już marnuje pan mój czas… Chciałbym się dowiedzieć dlaczego?

Jego rozmówca najwyraźniej uznał, że nadszedł czas na jasne wyłożenie sprawy.
– Pewien wysoko postawiony urzędnik chciałby skorzystać z pańskich usług – oświadczył dobitnie. – Ja zostałem poproszony o zorganizowanie spotkania.

– Spotkania?

– Mój zleceniodawca ma na oku pewien niezwykle rzadki obraz. Chciałby skorzystać z pana wiedzy i doświadczenia.

– Wie pan o jaki obraz chodzi?

Auer zaprzeczył ruchem głowy. Ten wieczór zapowiada się naprawdę ciekawie, pomyślał Freiherr, a głośno powiedział:

– Powiedźmy, że zaintrygowała mnie nasza rozmowa, ale muszę znać więcej szczegółów…

***

Zatrzymali się w bramie kasyna wychodzącej na niemal opustoszałą o tej porze Oberfeldstraße. Auer znów mruknął coś niewyraźnie, wyglądało na to, że będą musieli odbyć krótki spacer w kierunku najbliższego postoju dorożek. Freiherr był zbyt zadowolony z obecności w lewej kieszeni jego płaszcza weksla, który gwarantował mu wypłatę wygranej dziś sumy, by perspektywa odbycia krótkiego spaceru w zimną, lutową noc wytrąciła go z równowagi.

Spacer trwał jednak nieco krócej niż przewidywali. Gdy minęli siedzącego w kucki na chodniku zaspanego gazeciarza w ulicę skręciła dorożka zaprzęgnięta w parę koni. Zwierzęta najwyraźniej nie przejawiały wielkiej ochoty do pracy – rytm wystukiwany przez podkowy uderzające o bruk był kompletnie pozbawiony tempa. Auer uniósł pulchną dłoń w geście przyzywającym dorożkarza, ten zareagował błyskawicznie smagając ociągające się zwierzęta krótką szpicrutą. Trzask jaki rozległ się w powietrzu zagłuszył gazeciarza recytującego nowe nagłówki z „Völkischer Beobachter”. Do ich uszu doleciał tylko strzęp pierwszego:

– Kanclerz Hitler wysuwa żądania wobec Polski…

Nie dane im było się dowiedzieć czego to też żąda kanclerz Hitler, gdyż obaj ruszyli szybkim krokiem w kierunku wciąż toczącej się powoli ku nim dorożki. Gdy w końcu znaleźli się we wnętrzu powozu, Auer uregulował opłatę i podał fiakrowi adres docelowy. Ruszyli do willowej dzielnicy miasta. Freiherr szybko stracił zainteresowanie przesuwającymi się za oknem widokami pogrążonego w mdławym świetle ulicznych latarni Berlina. Oparł głowę o zagłówek twardej kanapy, zamknął oczy i dał się ponieść własnym wspomnieniem.

Znów znalazł się w Berlinie – tym z drugiej połowy lat dwudziestych – mieście jego studenckich czasów. Znów usłyszał za swoim plecami gromki śmiech swojego uniwersyteckiego kompana Marita Halla, oto w przypływie irracjonalnej, pijackiej odwagi całuje głęboko pannę Marthę Wagner. Wargi szukają się wzajemnie, ciało przylega do ciała, czuje ciepło bijące od tej kruchej istoty o kruczoczarnych, kręconych lokach i wiecznie nieobecnych, piwnych oczach. Chwila zdaje się trwać wiecznie, języki splatają się ze sobą, w tańcu dając i biorąc jednocześnie. Wciąż pamiętał to niesamowite uczucie izolacji od otaczającego świata. Liczyła się tylko ona. Liczyło się tylko to, że jego ręka objęła ją w pasie i zupełnie bez udziału świadomości znalazła się na dużym, krągłym pośladku panny Wagner.

Wrócił do maleńkiego, anonimowego szynku, znowu wynajmował obskurny pokój na półpiętrze, znów rzucał na łóżko wiecznie roześmianą Ritę Roseman. Dziewczyna chichotała jak zwykle, on zaś nic nie robiąc sobie z kolejnych pisków i chichotów zaczął rozpinać guziki jej szkolnego mundurka. Przy tej rudowłosej, nieco piegowatej siedemnastolatce o ładnie zaokrąglonych biodrach i dużych piersiach odczuwał niesprecyzowany rodzaj pragnienia, które natychmiast musiał ugasić. Sycił się bladością jej krągłych piersi z małymi różowymi sutkami, które bezwstydnie sterczały ku górze. Ten obraz piersi nieskrępowanych stanikiem, sutków sterczących ku górze miał pozostać w jego pamięci już na zawsze i wielokrotnie powracać. Kolejna sekwencja wspomnień, wchodzi w siedemnastoletnią Ritę miarowymi, długimi pchnięciami. Dziewczyna całkowicie zatraciła gdzieś swoją wcześniejszą niewinność i z szeroko rozwartymi udami przyjmuje kolejne sztychy. W pokoju rozlega się charakterystyczny, klaszczący dźwięk, raz za razem mieszając się z cichymi jęknięciami kobiety. Widział zamglone oczy Rity. Wydawało mu się nawet, ze poczuł w tym momencie tamten żar, tamtą wilgoć, której dane mu było wówczas doświadczyć. Uczucie było niesamowite, jego penis zagłębiał się raz za razem w mokrą i tak rozkosznie miękką pochwę Rity. Każdy ruch jego bioder powodował reakcję – miał wrażenie, że jego kochanka rozpaczliwie pragnie, aby wszedł w nią jeszcze głębiej i jeszcze mocniej.

Głośny, niekontrolowany krzyk kobiety osiągającej spełnienie rozbrzmiewa z niezwykle realistyczną intensywnością w uszach Freiherra. Ten krzyk, pochwa gwałtownie zaciskająca się wokół jego penisa radykalnie przyśpieszają rozwój wypadków. Finisz zawziętych miłosnych zapasów był gwałtowny. Chaotyczne szarpnięcie bioder do przodu, krótki, ledwie słyszalny jęk i od dawna kumulowane napięcie znalazło ujście. Następnym jego wspomnieniem z tej odległej nocy była twarz jego młodej, rudowłosej kochanki, która z uśmiechem na ustach leniwie głaszcze jego miękkiego już wojownika. Nagły wstrząs przerwał łańcuch wspomnień, otworzył oczy.

Uzmysłowił sobie, że prawdopodobnie wstrząs spowodowany został jakimś uszkodzeniem nawierzchni w które wpadła zwalniająca dorożka. Z rozdrażnieniem odnotował, że Auer przygląda mu się uważnie, zamknięcie oczu przez współpasażera najwidoczniej nie pozostało niezauważone. Kolejną niewygodną dla Freherra okolicznością było pojawienie się natarczywego mrowienia w okolicy rozporka. Jego ciało stymulowane erotycznymi majakami zareagowało prawidło. Cholerne wspomnienia, pomyślał. Teraz musiał skupić się na pracy. Pragnąc skierować swoje myśli na zupełnie inne tory uważnie zlustrował kamienicę przed którą właśnie się zatrzymali. W nikłym świetle ulicznej latarni dostrzegł niewiele.

Budynek zbudowany z piaskowca nie wyróżniał się zbytnio na tle otoczenia. Freiherr dostrzegł światło w czterech oknach, wyglądało na to, że pomimo późnej godziny nie wszyscy lokatorzy spali. Obaj mężczyźni wysiedli z dorożki, od drzwi budynku do którego najwyraźniej zmierzali dzieliło ich najwyżej kilkanaście kroków. Auer pewnie ruszył pierwszy – sprawnie i z niespodziewaną przy jego tuszy szybkością, poruszając się po ulicznym bruku. Freiher posłusznie poszedł w jego ślady. Kiedy dotarli do frontowych drzwi kamienicy Auer nacisnął wymacany gdzieś w ciemności dzwonek, rozległ się szczęk zamka i drzwi zostały otwarte od wewnątrz.
Był tu już wcześniej, skonstatował szybko Freiherr wchodząc do środka.
Nie miał jednak czasu na dalsze przemyślenia, gdy znaleźli się w środku oślepił ich silny strumień światła.

Zaskoczony Freiherr instynktownie zacisnął powieki. Kiedy znów je otworzył zobaczył, że źródłem światła które go oślepiło jest lampa naftowa, którą dzierży w prawej ręce stojący przed nim wysoki mężczyzna. Znacznie bardziej niepokojąca była zawartość jego lewej ręki. Połyskująca złowrogo w świetle lampy lufa parabellum była niedwuznacznie wycelowana w nocnych gości.

Freiherr nie zareagował. Zdrowy rozsądek szeptał, że jakakolwiek gwałtowna reakcja na widok pistoletu mogła zostać opacznie zinterpretowana. Pocieszająca w tej sytuacji była myśl, że najpewniej nie padną strzały – gdyby ktoś życzył mu śmierci tego wieczoru zostałby zawieziony do jakiegoś bardziej dyskretnego miejsca – zwykle mieszkańcy takich domów jak ten są wyczuleni na wszelkie hałasy, a już zwłaszcza takie występujące późną nocą. Stał spokojnie i miał nadzieje, że jego rozumowanie jest bez zarzutu. Człowiek, który do nich celował nie starał się ukryć swojej twarzy. W świetle lampy jego blada cera, długie opadające niemal do ramion włosy były dobrze widoczne. Dla Freiherra najistotniejszym szczegółem było spojrzenie. Widywał ten wzrok wielokrotnie. Tak patrzyli ludzie nawykli do stosowania przemocy – bandyci – zahartowani wieloletnią działalnością poza granicami wyznaczonymi przez prawo.

– Wyjdź – głos był nadspodziewanie wysoki i wydawało się, że w komiczny sposób nie pasuje do mówiącego.

Przez chwile komenda zawisła w powietrzu, aż w końcu Freiherr wyczuł ruch gdzieś obok siebie. Po chwili trzasnęły drzwi. Auer posłusznie wyszedł.

– Idziesz przodem – kolejne polecenie. Ruszył potulnie do przodu. Cały czas był trzymany na muszce. Jego uzbrojony towarzysz był zbyt doświadczony, by pozwolić sobie na odwrócenie od niego wzroku. Kiedy uszedł kilka kroków jego strażnik ruszył za nim. Nie czuł co prawda krótkiej lufy wbitej w kręgosłup, ale cały czas był świadomy jej obecności. Plecy nieuzbrojonego więźnia, to cel w który strzela się równie dogodnie jak w nieruchomą tarczę na strzelnicy.

Po pokonaniu krótkiego, ciemnego korytarza, zaczęła się wspinacza po równie słabo oświetlonych trzech klatkach schodowych. Freiherr starł się iść ostrożnie, zadanie, ułatwiało mu światło lampy niesionej przez jego strażnika. Nie śpieszył się zbytnio z pokonywaniem kolejnych stopni, ani razu nie został skarcony za swoją opieszałość. Najwyraźniej mieli sporo czasu. W końcu jednak dotarli na trzecie piętro. Freiherr odnotował, że korytarz jest niezbyt długi i dobrze oświetlony przez wiszący u sufitu olbrzymi żyrandol, na ścianie naprzeciw niego wisiał duży obraz w złotej ramie. Malarz uchwycił wschód słońca nad jakimś miastem leżącym tuż obok wijącej się we wzorową wstęgę rzeki. Bez większych trudności zakwalifikował obraz, jako dzieło któregoś z ulicznych, namolnych pacykarzy, kręcących się najczęściej bez celu po ulicach niedoszłych studentów akademii sztuk pięknych. Fachowiec z miejsca oceniał taki obraz jako wart niewiele więcej niż butelka średniej jakości koniaku. Kurt Freiherr był fachowcem niewątpliwie, jeśli idzie o sztukę mógł z łatwością konkurować z niejednym profesorem rzeczoznawcą. Różnica polegała na tym, że nigdy nie ciągnęło go na akademickie salony Paryża czy Wiednia. Podzielał zachwyt nad doskonałością pędzla powszechnie uznanych mistrzów, ale wizja spędzenia całego życia na niekończących się dyskusjach o takim, czy innym płótnie budziła u niego wstręt. On wolał bardziej praktycznie korzystać ze swojej wiedzy. Ta chęć czasem prowadziła go wprost pod lufę pistoletu.

Stojący za nim człowiek pchnął go delikatnie w lewo. Szli przez moment po puszystym, tłumiącym kroki, zielonkawym dywanie. Mijali kolejne, identyczne dębowe drzwi ze złotymi klamkami mosiężnymi tabliczkami zapewne z nazwiskiem lokatora. W końcu zatrzymali się przy ostatnich i Freiherr po raz kolejny tego wieczoru został wprowadzony do nieznanego mu pomieszczenia.

Znalazł się najwyraźniej w przestronnym gabinecie, a przynajmniej w pomieszczeniu, które z pewnością pełniło taką funkcję. Obecność biurka, pary wygodnych foteli i kilka szafek – wyraźnie na to wskazywała. Mimo wszystko bardziej rzucały się w oczy elementy wystroju raczej nie mieszczące się w standardach umeblowania miejsca pracy. W pokoju stały trzy rzeźby odlane – według pobieżnej oceny Freiherra w brązie ,albo materiale doskonale go imitującym.. Każdy monument miał około dwóch metrów wysokości i był wyraźnie wzorowany na antycznych kanonach. Wspólny mianownik stanowić miała fascynacja ludzkim ciałem. W lewym górnym rogu pomieszczenia stał wojownik przypominający Wikinga – klasyczny hełm, uniesiona tarcza i włócznia skierowana grotem ku górze – wszystko znamionowało siłę i agresje. Artysta z pewnością włożył wiele trudu w odwzorowanie anatomicznych detali. Nagi tors był tak realistycznie umięśniony, że bez trudu można było sobie wyobrazić, jak owe mięśnie posłuszne nakazowi stalowej, nordyckiej woli spinają się, by unieść tarcze, wyprowadzić pchnięcie włócznią, bądź zamortyzować uderzenie.

Kolejnym kamiennym rezydentem tego gabinetu był Adolf Hitler, a ściślej mówiąc jego marmurowa replika. Stojąc w górnym prawym rogu gabinetu – tuż za biurkiem – rzeźba kanclerza Trzeciej Wielkiej Rzeszy prezentowała się naprawdę godnie. Grzywka zaczesana w lewą stronę, charakterystyczny, krótki wąsik i prawa ręka uniesiona na wysokości oczu w nazistowskim geście pozdrowienia. Ozdoba tego typu nie była niczym nadzwyczajnym w państwowym urzędzie, rzadko jednak ktoś w prywatnym mieszkaniu decydował się ustawić ten rodzaj podobizny. Zwykle wystarczyło – co gorąco zalecała wszechobecna propaganda NSDAP – zawiesić w widocznym miejscu portret wodza. Najbardziej niezwykła z rzeczy ozdabiających to miejsce znajdowała się jednak za jego plecami.

Nieopodal drzwi wejściowych umieszczono ostatni monument. Freiherr był tak zaskoczony dwoma posągami znajdującymi się naprzeciw niego, że obecność trzeciego zarejestrował ledwie kątem oka. Dopiero po upływie dłuższej chwili odwrócił się. Patrzył na dwoje marmurowych ludzi bez cienia wątpliwości uprawiających miłość. Poza była dość jednoznaczna. Kobieta klęczy na czworakach, z pochyloną ku ziemi głową eksponując swoje wdzięki niczym suczka w rui. Freiherr musiał przyznać w duchu, że kimkolwiek był twórca kamiennej kobiety znał się na rzeczy. Piersi okrągłe, ale niezbyt duże z ładnie sterczącymi brodawkami, które zdawały się niemal na pewno ocierać o parkiet. Plastyczna doskonałość niewielkiego biustu stanowiła jednak zaledwie preludium dla dania głównego. Dwa niewielkie pośladki – lubieżnie wypięte aż prosiły się o penetracje. Artysta uznał nawet za stosowne uwiecznić te dwa idealnie proporcjonalne cuda lekko rozwarte. Taki zabieg tylko potęgował zachęcające wrażenie. Pośladki kobiety zdawały się obiecywać widzowi dziką, perwersyjną przyjemność. Dokładny ogląd dwóch najbardziej strategicznych punktów kobiecej anatomii był niemożliwy. Zarówno anus jak i vagina były zasłonięte przez szerokie biodra klęczącego tuż przy kochance mężczyzny. Nie było wątpliwości w tym artystycznym układzie to samiec dominował . Klęcząc na kolanach był na znacznie wyższej i lepszej pozycji niż posłusznie wypięta w jego stronę partnerka. Zwieńczeniem całości był niejako starczący ku górze penis –najwyraźniej nad tą częścią męskiego ciała rzemieślnik pracował szczególnie pieszczotliwie. Organ był gruby, ale nie był monstrualnych rozmiarów, dopełniając całości obrazu zadbano nawet o doskonałe uwidocznienie wzdętych żył pompujących krew. Realizm był naprawdę imponujący, Feiherr oderwał oczy od posągu. W jego umyśle na kilkanaście sekund zagościł obraz pary z zapamiętaniem eksplorującej świat analnych doznań. Wyobraźnia nie była tej nocy jednym ze sprzymierzeńców Kurta Freiherra.

– Władza, siła i zwierzęce pożądanie – usłyszał za sobą. – Ciekawe zjawisko, dwa pierwsze czynniki zawsze wynikają z trzeciego.

Freiherr odwrócił się. Człowiek wypowiadający te słowa właśnie przechodził obok podobizny Adolfa Hitlera, by zająć miejsce w wygodnym fotelu za biurkiem. Freiherr nie koncentrował się jednak zbytnio na jego poczynaniach, jego uwagę przyciągnęła sporej wielkości dziura w orzechowej boazerii pokoju. Było to z pewnością przejście łączące ten pokój z kolejnym, nie było innej możliwości wytłumaczenia w jaki sposób sadowiący się właśnie przy biurku mężczyzna wszedł do pokoju nie czyniąc najmniejszego hałasu.

– Mówiłem o symbolice rzeźb, które oglądał pan z takim zainteresowaniem – znów podjął wątek mężczyzna, spoglądając już prosto w oczy Freiherra, który z pewnym ociąganiem porzucił obserwacje dwóch ruchomych elementów boazerii właśnie samoczynnie powracających na swoje miejsca. Drugie wejście do pomieszczenia znów stało się niewidoczne dla niewtajemniczonych.

– Interesujący mechanizm – mruknął w końcu, dość nieporadnie odpowiadając na słowną zachętę tamtego.

Zapadło milczenie. Krótko ostrzyżony blondyn o szarych oczach, mocno zarysowanej szczęce wyraźnie mu się przyglądał. Mógł mieć około czterdziestki, wyraźnie jednak był w dobrej formie, szerokie barki zdawały się sugerować, że w przeszłości nie stronił od uprawiania sportu, Masa ciała blondyna – prawdopodobnie same mięśnie – była wyraźnie zarysowa, pod materiałem nieskazitelnie białej, zapiętej do ostatniego guzika koszuli. Z tą swoistą pedanterią wyraźnie kontrastował rozpięty mundur, niedbale zarzucony na plecy ze swobodnie zwisającymi pustymi rękawami. Freiherr dostrzegł na lewym rękawie uniformu naszywkę w kształcie rombu, a na niej wyhaftowane litery SD.

Sicherheitsdienst des Reichsführers–SS była mieszaniną policji politycznej, służb wywiadowczych i kontrwywiadowczych. Jej funkcjonariusze zajmowali się wszystkimi rodzajami poufnych – i często nielegalnych operacji mających związek z interesami Trzeciej Rzeszy. Freiherr szybko doszedł do wniosku, że albo został tu sprowadzony na dyskretne przesłuchanie, albo rozmowę. Pierwszy wariant był łatwy do rozszyfrowania, zostanie aresztowany, wkrótce potem mało delikatnie przesłuchany przez kompetentnego funkcjonariusza i prędzej czy później – nie mogąc znieść tortur – pęknie. Wszyscy pękali. Repertuar metod przesłuchań był bardzo bogaty i bardzo bolesny. Przekazany w ręce specjalistów w tej materii – Gestapo – miał bardzo małą szanse na ujście z życiem. Drugi wariant był znacznie trudniejszy do rozgryzienia, niezobowiązująca rozmowa mogła dotyczyć wielu tematów.

– Tajne przejścia są ostentacyjne – usłyszał Freiherr w odpowiedzi. – Rodem z powieści detektywistycznych dla egzaltowanych, małoletnich pensjonarek.
Ton głosu tego mężczyzny był spokojny, nie można się w nim było doszukać śladu emocji.
– Człowiek, który mnie tu sprowadził twierdził, że zależy panu na mojej pomocy. Jak sądzę powinienem zapytać w jakim celu Służba Bezpieczeństwa tak usilnie poszukuje ze mną kontaktu?

Pewna – nieco bezczelna odpowiedź była ryzykownym posunięciem – przyniosła jednak pewne nieoczekiwane skutki. Blondyn wykrzywił usta w trudnym do identyfikacji grymasie – chyba się uśmiechał.

– Auer faktycznie pracuje dla mnie – znów ten sam wyprany z emocji ton. – Jego zadanie polegało tylko na dyskretnym doprowadzeniu pana tutaj, wszystkie informacje jakie miał o panu pochodziły ode mnie. Mężczyzna przerwał na chwile wskazując Freiherrowi miejsce w jednym z dwóch pustych foteli. Ten posłusznie zajął miejsce, odetchnął z ulgą. Gdyby coś na niego mieli z pewnością nie traktowaliby go tak uprzejmie.

– Pogrzebaliśmy trochę – zaczął ponownie blondyn, wyciągając zwykłą, tekturową teczkę na dokumenty z jednej z szuflad biurka. – Przeprowadziliśmy pełne rozpoznanie. Kurt Freiherr urodzony w tysiąc dziewięćset drugim roku, ojciec nieznany, matka zatrudniona jako szwaczka. Pochodzenie rasowe nie budzące zastrzeżeń. W dwudziestym roku podejmuje studia na uniwersytecie monachijskim.
Chwilowa pauza, otwarcie teczki, krótki rzut oka w kartkę i opowieść jest kontynuowana.
– Archiwum wydziału matematyki stwierdza w pisemnej opinii, że student jest całkiem solidny, choć nie wybitny.

Po trzech latach nasz student zalicza jeden semestr na wydziale historii sztuki, po czym zostaje relegowany z uczelni. Pisemne uzasadnienie decyzji? Nie zachowało się – w głosie przemawiającego słyszalna nutka zawodu, która jednak zniknęła równie szybko jak się pojawiła.

– W pisemnych raportach pana osoba wraca na początku lat trzydziestych, nasze służby koncentrowały się na nielegalnym obrocie działami sztuki. Wtedy uchodzi pan wśród obeznanych z tematem za znawcę. Przez siedem lat na terenie całego kontynentu znika z różnych, prywatnych kolekcji od dziesięciu do piętnastu rzadkich płócien o ogromnej wartości. Wszystkie kradzieże są spektakularne, zuchwałe, wręcz bezczelne. Pojawia się hipoteza, która mówi o zorganizowanej siatce, z różnych źródeł wiemy, że w proceder jest prawdopodobnie zamieszany obywatel Rzeszy bądź Szwajcarii. Przez dwa lata nasze służby ze szczególną uwagą obserwują wszystkie znane trasy przemytu. Na ślad dużej siatki trafiamy niespodziewanie, dwa lata temu w Wiedniu. Kilka rutynowych werbunków i siatka była praktycznie pod naszą kontrolą. Wymknął nam się jednak najlepszy z nich, podobno prawdziwy mistrz w swoim fachu.

Mieliśmy dokładny rysopis, tożsamości którymi się posługiwał i ostatnie znane miejsce pobytu. Niestety trop urwał się w Hiszpanii, a my nie bardzo chcieliśmy przetrząsać ogarnięty wojną kraj dla jednego złodzieja.

Przerwał, jak gdyby oczekiwał jakiejś reakcji na swoją tyradę. Nie doczekał się.

– W każdym razie o sprawie zapomniano na kolejne lata i pewnie nigdy nie doszłoby do naszego spotkania, gdyby nie podjął się pan realizacji zamówienia dla marszałka Göringa. Sprawność z jaką zdobył pan rzekomo zaginioną prawosławną ikonę z okresu panowania carycy Elżbiety przyciągnęła naszą uwagę.

W tym miejscu mężczyzna westchnął nieco teatralnie i kontynuował:

– Oczywiście nie od razu skojarzyliśmy fachowca zatrudnionego przez marszałka z jednym z najlepszych złodziei w Europie, zrealizował pan zamówienie jednak tak doskonale, że komuś dało to do myślenia. I tak sprawa trafiła z powrotem do nas. Jeden z moich podwładnych połączył pana osobę z tamtą dawną sprawą. Rysopis zbiegłego zgadzał się niemal dokładnie z pańskim rysopisem. Szanowany antykwariusz to niezła przykrywka dla złodzieja, czy raczej powinienem powiedzieć fachowca. Z tego co udało nam się ustalić Freiherr to pana prawdziwe personalia. Nie spodziewał się pan zapewne, że ktoś zada sobie trud grzebania w życiu człowieka, który cicho i dyskretnie zrealizował zlecenie od tak wysoko postawionej osobistości. Zgadza się?

Wywiad był doskonały, ktoś zadał sobie wiele trudu żeby poskładać jego dossier w całość.
– Domyślam się, że nie jestem o nic oskarżony – odpowiedział po dłuższej chwili Freiherr .– Dlaczego, więc tu jestem?

– Werbuję pana.

– Słucham?

– Dobrze pan słyszał. Kilku ludzi z pana dawnej organizacji pracuje z wielkim pożytkiem dla Rzeszy. Jak tylko zorientowaliśmy się kim pan jest powstał plan werbunku. Taki talent nie może się przecież marnować. Ściślej mówiąc pana talenty są mi potrzebne do realizacji pewnej operacji wymagającej najwyższej delikatności.
To powiedziawszy człowiek z SD wyciągnął w kierunku Freiherra rękę, w której znalazła się – nie wiedzieć jakim sposobem – kolejna niczym nie wyróżniająca się teczka.

Sir Lancelot Oliphant – to on był celem. Ambasador Imperium Brytyjskiego w Belgii, był nowy na swojej placówce – mianowany w styczniu bieżącego roku i na pierwszy rzut oka wydawał się bardziej niewinny niż niemowlę. Niezbyt spektakularna kariera w dyplomacji, żadnych znaczących europejskich placówek o Moskwie, Berlinie czy Waszyngtonie mógł tylko marzyć. Niderlandy były dyplomatyczną niższą ligą, znacznie mniej prestiżową i zdecydowanie spokojniejszą, utrzymaną z dala od głównego nurtu światowej polityki. Ocena miejscowej rezydentury nie była jednoznaczna, lakonicznie stwierdzając, że wedle posiadanej wiedzy operacyjnej brukselska placówka jest prowadzona sprawnie i kompetentnie, choć nie odnotowano pośrednictwa w przekazywaniu jakichś istotnych materiałów, ruch dyplomatycznych kurierów znikomy. ”Rezydentura – jeśli istnieje nie pracuje zbyt aktywnie, a przynajmniej nie ma przesłanek świadczących o dużej intensywności pracy”.

U dołu oceny znajdowała się krótka adnotacja stwierdzająca, że Lancelot Oliphant jest pasjonatem sztuki i zapalonym kolekcjonerem. Pod całością raportu wyjątkowo nieczytelnie podpisał się jakiś kapitan wywiadu wojskowego – Abwehry.

– Ta ostatnia wzmianka jest szczególnie ciekawa – podjął blondyn widząc, że jego gość skończył czytać. – Ustalono, że w zbiorach tego ambasadora znajduje się pewien szczególnie cenny okaz – przerwał na chwilę zerknął na Freiherra przeciągle i dokończył – „Biała Nałożnica”.

Wśród ciszy jaka zapadła po ostatniej wypowiedzi nagły wybuch śmiechu zabrzmiał szczególnie mało naturalne.

– Sprowadza mnie tu pan w największej dyskrecji – przemówił w końcu Freiherr, wciąż szeroko się uśmiechając. – Pana człowiek grozi mi bronią, przeprowadza się drobiazgowe śledztwo na mój temat, które na pewno pochłonęło czas, siły i środki, a to wszystko z powodu legendy?

„Biała Nałożnica” w istocie była obrazem legendarnym, była czymś w rodzaju artefaktu dla naprawdę zamożnych kolekcjonerów. Zdaniem Kurta Freiherra obsesję na jej punkcie można było porównać do legendarnego i nieistniejącego miecza króla Artura. Różnica była jedna, legendę jaką obrósł przez wieki niezwykły oręż znał niemal każdy, a tajemnicze płótno elektryzowało, co najwyżej kilka tysięcy zapalonych kolekcjonerów obracających się w hermetycznym, staroświeckim i lekko zdziwaczałym środowisku podobnych sobie pomyleńców.

Plotka głosiła, że „Biała Nałożnica” została namalowana przez Jacquesa Louisa Davida na polecenie Napoleona Bonaparte. Ulubiony malarz w otoczeniu cesarza miał sportretować polską szlachciankę – jedną z licznych kochanek swojego chlebodawcy – Marię Walewską. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie dziwna tajemnica otaczająca to zamówienia. Sam malarz w jednym tylko liście do któregoś ze swoich licznych, dalekich kuzynów wspomina o poleceniu wykonania portretu hrabianki, później wątek się urywa. Z tego co wiedział Freiherr żaden poważny badacz historii nie zajął się tematem tajemniczego obrazu. Inne dzieła Jacquesa Louisa Davida – jak choćby „Koronacja Napoleona” – są szeroko znane i zapewniają swemu twórcy stałe miejsce wśród znakomitości epoki. Następna wzmianka o portrecie hrabianki pojawia się w czasie ostatnich stu dni cesarza. Zwolennicy legendy święcie wierzą w autentyczność notatki, która została odnaleziona pośród rzeczy osobistych genialnego stratega, poleca w niej dołączyć „Białą Nałożnicę” do jego osobistego bagażu.

Na odwrocie dokumentu widnieje potwierdzenie wykonania rozkazu. Część historyków, która widziała ten dokument – owszem – potwierdziła jego autentyczność, porównując z innymi dokumentami z tamtego okresu, ale nic więcej z tego nie wynikało. Obraz do dziś był szczelnie ukryty w mrokach historii. Jedynymi dowodami, że w ogóle kiedykolwiek istniał była niejasna wzmianka w korespondencji niestałego w swych poglądach artysty i urzędowa nota sprzed ponad stu lat. Czas zrobił swoje, kształtowała się legenda. zaczęto łączyć sprawę nieznanego portretu i zwyczajnego, acz niezrozumiałego dla współczesnych polecenia. Najmniej nieprawdopodobna z hipotez zakładała, że Bonaparte był niezwykle przywiązany do „Białej Nałożnicy”, twierdzono nawet, że po ostatecznej klęsce nie rozstał się z obrazem do końca swoich dni. Nic nie potwierdzało tych rozbudowywanych przez dziesiątki lat pół–legend, dlatego Freiherr roześmiał się w głos.

– Wiem, uważa pan to za bajkę dla niezbyt rozgarniętych dzieci – bardziej stwierdził niż zapytał człowiek z SD. – My uważamy jednak, że gra jest warta świeczki – splótł palce obu dłoni razem, kładąc je na blacie biurka i mówił dalej: – Mamy źródło umiejscowione w pobliżu ambasadora. Nasz człowiek wydobył informacje, które panu podałem bezpośrednio od Oliphanta. Pan ambasador jest przekonany, że obraz będący jego własnością to właśnie owo nieznane dzieło Davida. Ten obraz owiany jest sporą sławą w środowisku, a jego cena na czarnym rynku będzie zapewne więcej niż zadowalająca.

Zainteresowanie Freiherra wzrosło. Założył nogę na nogę – całkiem wygodnie rozsiadając się w fotelu i słuchał – jak przypuszczał najistotniejszej części tej niezwykłej i dość rozwlekłej opowieści.

– Założyliśmy, że nawet jeśli ten obraz to falsyfikat , będzie to niezwykle trudne do zweryfikowania nawet dla fachowca. A i pan i ja wiemy, że są ludzie, którzy nie pożałują pieniędzy na zakupy.

To akurat prawda, zgodził się w myślach Freiherr. Fanatyczni zbieracze chełpią się najczęściej nie samym przedmiotem, ale estymą jaka go otacza i często są za nią gotowi płacić ogromne sumy.

– Około ośmiu miesięcy temu wysłaliśmy jednego z naszych ludzi do willi ambasadora do Antwerpii – mówiąc to człowiek z Służby Bezpieczeństwa po raz pierwszy wyraźnie się skrzywił, dalszy ciąg opowieści chyba nieszczególnie mu się podobał. – Na miejscu okazało się, że sejf jest zbyt dobrze zabezpieczony – wyraźny, nieprzyjemny grymas na jego twarzy był teraz doskonale widoczny.– Akcja skończyła się fiaskiem, ale nie zamknięto operacji, dostałem rozkaz znalezienia i zwerbowania lepszej klasy fachowca. W tym momencie zacząłem poszukiwania, których efektem finalnym jest pańska obecność tutaj i nasza rozmowa.

– Jeśli jestem potrzebny do otwarcia tego sejfu – zaczął ostrożnie Freiherr. – To jako człowiek interesu liczę na pewną hm.. – zawahał się na moment szukając odpowiednich słów. – Hojność i elastyczność z pańskiej strony.

– Naturalnie – usłyszał. – Dwadzieścia tysięcy dolarów i moje zapewnienie, że nie będziemy panu przeszkadzać w dalszym prowadzeniu legalnych i nielegalnych interesów. Po prostu rozejdziemy się w przyjaźni, jak cywilizowani ludzie.

– Dwadzieścia pięć tysięcy.

– Nie lubię się targować, a pan może łatwo nadużyć mojej cierpliwości – twarz mężczyzny za biurkiem znów stała się nieprzenikniona. – Dwadzieścia dwa tysiące, moja ostateczna oferta i najpóźniej za dwadzieścia cztery godziny, licząc od teraz melduje się pan w Antwerpii.

– Zgoda.

Świtało. Kolejny dzień lutego tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku zapowiadał się równie mroźnie jak wszystkie poprzednie.

***

– Podsumowując, werbunek przebiegł sprawnie. Na podstawie posiadanych informacji oceniam szanse powodzenia operacji jako duże – zakończył meldunek nieco lapidarnie SS–Untersturmführer Sebastian Nöll.

Reinhard Heydrich na niego nie patrzył. Siedział sztywno na krześle, wytrwale studiując jakieś leżące przed nim dokumenty. Nöll zjawił się przy Prinz Albrecht Straße 8 około godziny szesnastej eskortowany przez jakiegoś człowieka w mundurze SS bez dystynkcji. Człowiek ten tonem znudzonego służbisty wyjaśnił mu, że ma się natychmiast stawić w kwaterze głównej. Untersturmführer był po służbie i na dodatek właśnie zaczynał się jego dwudniowy urlop. Wiedział jednak, że rozkaz jest rozkazem. Bez zbędnych protestów ubrał mundur, zabrał służbowego waltera i pozwolił się zawieść na Prinz Albrecht Straße.

Kwatera główna mieściła się w budynku należącym kiedyś do berlińskiej Szkoły Sztuk Pięknych. Rozłożyste gmaszysko z szarego kamienia miało małe okna , liczne pojedyncze ozdoby – powtykane tu i ówdzie nad oknami – zdawały się być desperacką próbą nadania tej budowli choć odrobinę cieplejszego wyrazu. Całość prezentowała się dość chaotycznie, jak gdyby architekt odpowiedzialny za budowę nie do końca wiedział, co projektuje, stale nie mogąc dokonać wyboru między więzieniem, a wystawną rezydencją. Nöll dawno już przestał zaprzątać sobie głowę architektonicznym niechlujstwem jakim odznaczało się jego miejsce pracy. Można powiedzieć, że nawet się do niego przyzwyczaił, kiedy tego popołudnia wchodził do kwatery głównej nie zwracał na otaczający go świat szczególnej uwagi. Bez słowa został zaprowadzony na górę. Przejście przez sekretariat Heydricha również nie nastręczyło trudności, zwykle czujna jak lwica sekretarka szefa nie odezwała się nawet słowem. Człowiek, który go tu przywiózł krótko zapukał w dwuczęściowe drzwi prowadzące do gabinetu. Rozległo się równie krótkie, stłumione „wejść” i SS–Untersturmführer przekroczył drzwi gabinetu. Jego „eskortant” został na zewnątrz.
– Heil Hitler! – zameldował się głośno, regulaminowo wyciągając rękę i strzelając obcasami.

Nie doczekał się odpowiedzi, więc stał wyprężony niczym struna i czekał.
Szef uparcie wydawał się pochłonięty lekturą leżącego przed nim na biurku dokumentu.

Był taki, jakim Nöll go zapamiętał z nielicznych osobistych spotkań. Sztywny blondyn w nienagannie gładkim, lśniącym nowością, czarnym mundurze. Patrząc na twarz nie ulegało wątpliwości, że Heydrich całkiem niedawno przekroczył trzydziestkę. Niebieskie oczy, przylizane, jasne blond włosy i blada cera czyniły z niego ideał Aryjczyka – przedstawiciela nowej rasy panów.

– Zajmujecie się, untersturmführer, sprawą której osobiście nadałem bieg – zaczął powoli Heydrich, ani na moment nie zaprzestając czytania. – Chcę mieć ten obraz. W jakiej fazie jest operacja?

Widząc przelotne, pytające spojrzenie szefa Nöll w końcu opuścił rękę i wciąż regulaminowo wyprężony zaczął raportować:

– Osobiście pięć dni temu dokonałem werbunku najlepszego z możliwych specjalistów, zajmujących się przeprowadzaniem podobnego typu operacji. Jeśli ktoś jest w stanie wyciągnąć ten obraz, to tylko on. Osobiście nadzorowałem drobiazgowe śledztwo sprawdzające tego człowieka…

Untersturmführer mówił i mówił, ale Heydrich kompletnie stracił zainteresowanie treścią. Obraz, pomyślał ze wzgardą. Nonsens, pochłaniający cenny czas i energię! Na dodatek cała ta skomplikowana operacja podejmowana jest dla zaspokojenia próżności tego spasionego wieprza Göringa. Marszałek miał obsesje na punkcie tego zaszczanego kundla, beztalencia i bufona mieniącego się malarzem. Cała sprawa ocierała się o absurd.

Twórca Luftwaffe miał obsesję na punkcie „Białej Nałożnicy” . Twierdził, że byłaby perłą w Karinnhallu – rezydencji wybudowanej ku czci zmarłej pierwszej żony. Marszałek zgromadził tam całą kolekcję rozmaitej dzieł sztuki: waz, rzeźb, a nawet rzadkich, perskich gobelinów. Heydrich potrafił zrozumieć skłonność do próżności i zbytku – jemu samemu nie było obce ani jedno, ani drugie. Nie potrafił natomiast pojąć jak można być tak zaślepionym obsesją poszukiwań nieistniejącego obrazu. Szef SD potrzebował jednak pomocy, wpływów jakie miał marszałek Rzeszy. Potrzebował jego łaski! Łaskę te można było uzyskać w prosty sposób, dając temu egoiście to czego pragnie tak intensywnie. Ale jak to zrobić? Pomógł przypadek.

Dziewięć miesięcy temu na jego biurko trafił ważny raport. Agentka o kryptonimie „Matka” przesłała z Paryża do centrali raport, donosiła o pozyskaniu wysokiego urzędnika powiązanego z tamtejszym Ministerstwem Spraw Zagranicznych. Ów urzędnik okazał się niezwykle kochliwy. Raport dostarczał istotne informacje na temat zapatrywań elit Francji na sytuacje w Europie, nastrojach tamtejszych wojskowych i działaniach wywiadu. Pamiętał, że był pełen podziwu dla łatwości z jaką „Matka” zdobywała informacje. Merytoryczna warstwa była imponująca, w raporcie znajdował się nawet – aż nadto szczegółowy – opis jej pierwszej nocy z nowym kochankiem. Pominął ten bezwstydnie pornograficzny akapit, gdyż jego uwagę przykuły dwa słowa: „Biała Nałożnica”.

Okazało się, że ów Francuz dość szeroko opowiadał nowej „przyjaciółce” o swoich wpływowych znajomych. Między innym dokładnie opisał zażyłą przyjaźń z nowym ambasadorem Wielkiej Brytanii w Belgii. Wyznał przy tym, że jego „serdeczny druh” jest w posiadaniu niezwykle cennego dzieła sztuki, „Białej Nałożnicy”. Więcej szczegółów na ten temat nie było – Heydrich przypuszczał, że agentka nie indagowała dalej na ten temat, skupiając się na informacjach istotniejszych. Dla niego ta wzmianka była jednak bardzo istotna, szybko polecił zorganizować w tamtym rejonie dyskretny zespół mający za zadanie rozpracować Oliphanta.

Po dwóch miesiącach intensywnej inwigilacji udało się ustalić, że ambasador naprawdę wierzy, że posiada „Białą Nałożnicę”, a co więcej jest ona dobrze chroniona. Sam ambasador okazał się być niezwykle czuły na tym punkcie. Z tego co wiedział o szczegółach tej operacji, udało się w końcu wyciągnąć od pijanego w sztok Oliphanta, że przywiózł obraz do swojej rezydencji w Antwerpii, którą wynajmuje i gdzie zamierza spędzać wolny czas oraz przyjmować co większe znakomitości. Cała ta operacyjna gimnastyka jest podejmowana w imię mojej prywatnej obsesji, podsumował w duchu Heydrich. Chciał za wszelką cenne zniszczyć Wilhelma Canarisa – szefa Abwhery.

Nienawidził Canarisa przez te wszystkie lata, chował osobistą urazę do tego człowieka tak długo, że stała się ona integralną częścią jego osoby. Heydrich uważał, że pielęgnowanie ich wzajemnej wrogości jest jego obowiązkiem – przynajmniej do czasu, aż będzie mu dane uśmiechnąć się nad grobem admirała. Ten swoistego rodzaju pojedynek zaczął się w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym trzecim – wtedy właśnie Heydrich świeżo po zaciągnięciu się w szeregi Reichsmarine – odbywał szkolenie na pokładzie krążownika „Berlin”. Pierwszym oficerem tamtej jednostki był przyszły szef wywiadu wojskowego. Obaj wspinali się po szczebelkach kariery, najpierw w marynarce, a po dojściu Hitlera do władzy w wywiadzie. Wszystkie służby Trzeciej Rzeszy ostro ze sobą współzawodniczyłyby, ale Abwhera i SD ścigały się ze sobą szczególnie zaciekle. Liczne i często pojawiające się spory kompetencyjne pomiędzy obiema służbami stwarzały niezliczoną ilość okazji do bezpośrednich utarczek Heydricha i Canarisa.

Obaj prowadzili ze sobą skomplikowaną grę w której co i rusz myśliwy stawał się zwierzyną. Po czterech latach wypełnionych podejrzliwością i czekaniem na błąd drugiej strony, nie udało się przełamać obowiązującego status quo. Aż do teraz, pomyślał Heydrich. Ściśle tajny raport, opisujący efekty operacji o kryptonimie „Odrodzenie” dostarczył mu w końcu twardych dowodów przeciwko temu spiskującemu szczurowi. Fakt ten wzbudził w Heydrichu tak wielką ekscytację, że postanowił ów raport przeczytać jeszcze raz. Lektura okazała się ponownie wielce pasjonująca, początkowo nie zwrócił uwagi na wyprężonego przed jego biurkiem untersturmführera. Perspektywa nadchodzącego zwycięstwa zbyt mocno go rozpraszała, nie mógł się zdobyć na wysłuchanie raportującego podwładnego w skupieniu. Operacja którą prowadził ten – według opinii swoich przełożonych – niezwykle zdolny oficer – miała wielkie znaczenie dla planów szefa SD. Heydrich dobrze wiedział, że w pojedynkę jest za słaby, by usunąć człowieka o pozycji Canarisa, gdyby spróbował najpewniej atakowany wykonałby kolejny zręczny unik i nawet twarde dowody spiskowej działalności szefa wywiadu wojskowego na niewiele by się zdały. Hitler z wielkim sceptycyzmem spoglądał na ludzi kwestionujących lojalność admirała. Wiedział o tym, doskonale zdawał sobie sprawę, że potrzebuje wsparcia ludzi z najściślejszego kręgu władzy.

Z przekonaniem Himmlera nie powinien mieć problemów – był protegowanym twórcy SS – zdołał zaskarbić sobie jego zaufanie, a nawet szacunek. Znacznie trudniejszym zadaniem było pozyskanie sobie przychylności człowieka numer trzy w nazistowskim aparacie władzy – Hermana Göringa. Gdy moi ludzie zdobędą ten obraz, którego marszałek tak pragnie, bez trudu uda mi się pozyskać jego przychylność i poparcie dla moich tez u samego führera, pomyślał. Pokrzepiony tą konstatacją, porzucił dalsze rozmyślania i skupił ponownie swoją uwagę na treści przedstawianego mu właśnie sprawozdania. Do jego świadomości dotarło ostatnich kilka zdań z trwającej ponad pół godziny tyrady Nölla: „Podsumowując werbunek przebiegł sprawnie. Na podstawie posiadanych informacji oceniam szanse powodzenia operacji jako duże.”

W gabinecie zapanowała nagła cisza. Heydrich szybko zamknął leżącą przed nim teczkę, odsuwając ją na bok i po raz pierwszy spojrzał Nöllowi prosto w oczy.
– Czy grupa mająca wykonać zadanie jest już na miejscu? – zapytał.

– Tak jest, Freiherr dołączył jako ostatni trzy dni temu.

– Planowany termin przeprowadzenia operacji?

– Dziś, najpóźniej jutro. Uważamy, że najkorzystniej będzie wykonać całe przedsięwzięcie pod nieobecność ambasadora. To osłabi czujność ewentualnej ochrony rezydencji.

Nie dodał, że według posiadanej wiedzy Olphant planuje w sobotę udać się do Antwerpii na krótki wypoczynek. Plany ambasadora sprawiły, że nadzorowany przez niego zespół musiał działać w pewnym pośpiechu. Nöll miał świadomość, że mieli tylko jedno podejście i niepowodzenie akcji nie wchodziło w rachubę.

– Proszę jeszcze dziś zniszczyć wszelkie dokumenty związane z tą operacją – podjął Heydrich. – Wszystko, co jest związane z pańskimi ludźmi w Belgii ma zniknąć. Oczekuję pańskiego sprawozdania, najpóźniej w poniedziałek.

– Tak jest!

SS–Untersturmführer Sebastian Nöll po raz drugi tego dnia stuknął obcasami, uniósł rękę w geście pozdrowienia, odwrócił się i wyszedł. Przechodząc przez sekretariat uświadomił sobie, że wykonanie rozkazu nie powinno zająć mu więcej niż cztery godziny. Uśmiechnął się na tę myśl. Miał pewne plany związane ze zbliżającym się piątkowym wieczorem. Plany, które pomimo wyznaczenia mu niespodziewanego zadania nie wydawały się być zagrożone.

***

Kurt Freiherr z narastającym zniecierpliwieniem obserwował poruszające się w ślimaczym tempie wskazówki swojego kieszonkowego zegarka.

W Antwerpii dochodziła piętnasta, a on od przeszło dwóch godzin stał otulony ciepłym płaszczem w jednym z licznych zaułków, w jakie obfitowało całe to miasto i pilnie obserwował pobliską drogę. Znajdował się w odległości mniej więcej kilometra od najsłynniejszej budowli tego miasta – katedry Najświętszej Marii Panny. Zarys strzelistego budynku był całkiem dobrze widoczny z oddali. Freiherr nie miał jednak najmniejszej ochoty rozmyślać nad wspaniałością budowli wywodzącej się z okresu tak zwanego gotyku brabanckiego. Jedyną rzeczą, jaka zajmowała w tym momencie jego uwagę była stale spadająca temperatura powietrza.

Przez moment pożałował nawet, że nie włożył na siebie dodatkowo jakiegoś grubego swetra, nie mógł jednak tego zrobić, gdyż zbyt duża ilość warstw odzieży utrudniałaby płynne dobycie ukrytego pod szczelnie zapiętym płaszczem schmeissera. Freiherr marzł więc coraz mocniej i czekał.

Dotarcie to Belgii nie sprawiło mu żadnych trudności. Od funkcjonariusza SD, który tamtego wieczoru wtajemniczył go w całą tę historię otrzymał paszport wystawiony na nazwisko Mayer oraz zwięzłe wskazówki jak nawiązać kontakt na miejscu. Wszystko poszło gładko, w Antwerpii znalazł się niecałe dwadzieścia pięć godzin później. Już na miejscu trochę pokręcił się bez celu po mieście. Upewniwszy się, że nie jest obserwowany, minął kościół św. Pawła szerokim łukiem i udał się pod zapamiętany adres, gdzieś na obrzeżach miasta. Pukając do mieszkania mieszczącego się w jednej z mniej wystawnych kamienic zapytał o pana Jacobsena. W odpowiedzi usłyszał, że pan Jacobsen wyprowadził się po śmierci siostry i nie mieszka tam od dwóch lat. Hasło i odzew były prawidłowe, Freiherr pośpiesznie wszedł do środka. Mieszkanie było małe – dwupokojowe – prawie w ogóle pozbawione mebli. Jedynym wyjątkiem był spory stół, ustawiony na środku mniejszego z pokoi. Kwaterowało tu wraz z Freiherrem jeszcze siedmiu mężczyzn. Wszyscy raczej chudzi, bladzi i małomówni. Każdy z nich przedstawił mu się jakimś pospolitym imieniem – zapewne nieprawdziwym – jak na przykład Max albo Otto. On na ich użytek rzucił zwięźle Frank – tak nazywał się według spoczywającego w kieszeni paszportu. Zakończywszy wstępny kwaterunek – pozwolili mu zająć ostatni najbardziej zabrudzony siennik, na którym miał spędzić najbliższych kilka nocy – przeszli do konkretów.

Pistolet maszynowy MP 38 – egzemplarz wyglądał na fabrycznie nowy, najwidoczniej ich mocodawcy brali pod uwagę rozmaite warianty sytuacji. Broń podał mu człowiek, który chyba przedstawił się jako Bruno, Freiherr natychmiast dostrzegł w jego spojrzeniu nieme pytanie. „Umiesz się tym posługiwać?” Nie zadał sobie trudu żeby odpowiedzieć, przyjął pistolet i fachowo rozebrał, przyglądając się po kolei wszystkim częściom, następnie złożył broń z powrotem w całość z równą fachowością. Ta niema demonstracja nie została w żaden sposób skomentowana. Całość wyposażenia uzupełniały amunicja – trzy magazynki dla każdej sztuki broni, po trzydzieści dwa naboje w każdym magazynku – i worek zawierający duży, skórzany plecak oraz niezwykle różnorodną kolekcję wytrychów. Wszystko to, mogło być bezcenne przy próbie forsowania zamka. Sejf był w tym wypadku największą niewiadomą, Freiherr zakładał, że otwarcie zamka – jeśli w ogóle okaże się możliwe – zabierze mu od dwóch do sześciu godzin. Nawet najlepsi w tym fachu potrzebowali sporej ilości czasu, by pokonać opór zabezpieczeń. Dlatego, wbrew obiegowej opinii kasiarze nigdy nie działali samotnie – na sukces jednego człowieka pracowała zazwyczaj cała grupa, mająca tylko jeden cel: zyskać jak najwięcej czasu dla swojego „lidera”.

Grupa miała też dbać o bezpieczeństwo całego przedsięwzięcia. Kiedy się zmaga ze stawiającym opór zamkiem wymagana jest najwyższa koncentracja, nie można się rozpraszać. O fizyczne bezpieczeństwo włamywacza, a także jego psychiczny spokój dbają ludzie z którymi pracuje, to oni stanowią jego bezpośrednią osłonę, jedyne zabezpieczenie. Ta szczypta zaufania, którą obie strony muszą się darzyć stanowi spore ryzyko, ale w tym zawodzie jest niezbędna. Freiherr natychmiast stwierdził, że w tym wypadku o zaufaniu do „swoich” ludzi może zapomnieć. Czasem trzeba było obejść się bez zaufania, ale w taki wypadku ryzyko porażki gwałtownie rosło. Jeden człowiek, za to zaufany byłby cenniejszy, niż tych siedmiu enigmatycznych typów, pomyślał. Niemniej jednak, realizacja założeń planu miała mu zapewnić maksymalnie czterogodzinną swobodę działania.

Pierwszym krokiem ku sukcesowi miało być – według założeń planu – uprowadzenie pocztowej ciężarówki. Ciężarówka ta rozwoziła pocztę dla rejonu miasta w którym znajdowała się willa ambasadora, co więcej udało się ustalić, że ciężarówka za każdym razem wjeżdża na teren posiadłości. Pocztowy samochód zgodnie z zasadami bezpieczeństwa często zmieniał trasy, jednak rozpoznanie wykazało, że którąkolwiek trasą by nie jechał musi po drodze przejechać pewną wąską uliczkę. Właśnie wylot tej uliczki obserwował przyczajony w swoim zaułku, marznący okrutnie Kurt Freiherr.

Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z założeniami kierowca i konwojenci zostaną obezwładnieni i pozbawieni swoich ubrań. Po opanowaniu ciężarówki, odpowiednio przebrani mieli dostać się na teren willi, opanować ją i utrzymać do czasu, aż uda się dostać do zawartości sejfu. Tylko zwykłemu szczęściu zawdzięczali fakt, że pracownicy poczty notorycznie ignorowali podstawowe zasady bezpieczeństwa i zazwyczaj w pierwszej kolejności wieźli pocztę do willi ambasadora. Być może przykazano im traktować pocztę dyplomaty jako nadzwyczajnie priorytetową, Jeśli uprowadzą ciężarówkę w drodze do jej pierwszego punktu docelowego upłynie kilka długich godzin, zanim ktoś dostrzeże jej zniknięcie.

W końcu Freiherr dosłyszał daleki, basowy warkot silnika ciężarówki. Belgijska poczta była punktualna, jego kieszonkowy zegarek wskazywał dziesięć minut po godzinie piętnastej. Mężczyzna rozpiął płaszcz, prawą ręką chwycił pewnie przewieszonego przez ramię schmeissera. Lewą ręką wymacał w kieszeni płaszcza wełnianą, czarną kominiarkę i jednym gestem założył ją sobie na głowę. Wiedział, że sześciu jego kompanów ukrytych w różnych miejscach nieopodal spodziewanej trasy pocztowego transportu uczyniło to samo. Niezamaskowany miał pozostać tylko jeden członek zespołu – kierowca ciężarówki. Zobaczył ją. Stary, zdezelowany, wojskowy złom, nawet z tej odległości dostrzegał na brudnozielonym wybrzuszeniu maski łuszczącą się farbę. Nagle z jednego z zaułków wynurzyła się zamaskowana postać, kierowca pocztowego furgonu instynktownie wcisnął pedał hamulca, w wyludnionej uliczce rozległ się przeraźliwy pisk. Kurt Freiherr puścił się biegiem w tamtą stronę, opuszczając zajmowany od dłuższego czasu posterunek. Do jego uszu dotarł krótki, złowieszczy warkot serii wystrzałów oddanych z pistoletu maszynowego. Broń zaśpiewała krótko, a pociski poszybowały w powietrze. Demonstracja siły miała sparaliżować pocztowców i ewentualną ochronę. Liczyli na efekt zaskoczenia. Freiherr dobiegł na miejsce na tyle szybko, by zobaczyć jak ciężarówkę otacza czterech ludzi z jego grupy. Cztery lufy pistoletów maszynowych były niedwuznacznie wycelowane w załogę pocztowego furgonu. Cztery palce wskazujące delikatnie drgnęły na językach spustów. Do strzelaniny jednak nie doszło, nikt nie otworzył ognia.

Pocztowcy byli kompletnie zaskoczeni. Trzyosobowa załoga ciężarówki – kierowca i dwóch ludzi z „eskorty” siedzących na pace – została bez zbędnej zwłoki wywleczona z samochodu. Żaden z nich nie miał broni, Antwerpia była spokojnym miastem, podobne rabunki – jak słyszano – zdarzały się gdzieś w odległej Ameryce, ale tutejsi ludzie byli przecież o wiele mniej porywczy. Równie sprawnie cała trójka została pozbawiona służbowego umundurowania. Już po chwili pracownicy poczty sterczeli w samych tylko kalesonach i skarpetach na środku ulicy. Nawet nie dygotali, zdawali się w ogólne nie dostrzegać chłodu lutowego popołudnia wyglądało na to, że szok i strach skutecznie uodporniły ich na tak trywialne rzeczy jak niska temperatura. Na koniec wprowadzono ich do najmniej widocznego zaułka, usadowiono plecami do siebie i związano przy pomocy specjalnie zabranego w tym celu sznura. Jeńcy byli do tego stopnia wstrząśnięci, że nie zdobyli się nawet na najmniejszy protest kiedy kneblowano im usta – ewentualne wrzaski mogły za szybko przyciągnąć uwagę postronnych ludzi.

Freiherr obserwował to wszystko bez zbędnych emocji, któryś z pozostałej czwórki ludzi biernie przyglądających się wywlekaniu pocztowców z samochodu, podszedł do niego i wcisnął mu do ręki skórzany plecak. W środku były jego drogocenne narzędzia pracy, swoisty niezbędnik złodzieja. Objuczony nowym ciężarem Freiherr jako ostatni wdrapał się na pakę samochodu. Niezamaskowany członek grupy odziany w strój pocztowca zajął miejsce w szoferce. Ruszyli do ataku na willę.

* * *

SS–Untersturmführer Sebastian Nöll był zadowolony, jego przewidywania sprawdziły się. Niszczenie dokumentów zajęło mu nieco ponad cztery godziny. Zegar wskazywał na godzinę dwudziestą pierwszą, kiedy Nöll opuścił kwaterę główną SD. Urządził sobie krótki, niespełna dwudziestominutowy spacer w stronę Pariser Platz. Zmierzał do ścisłego centrum stolicy. Pariser Platz, był jednym z najbardziej ekskluzywnych zakątków miasta. Ten stosunkowo niewielki obszar był na stałe wyłączony z normalnego ulicznego ruchu – zapewne ze względu na niemal bezpośrednie sąsiedztwo ogrodów Kancelarii Rzeszy. Lokalizacja była na tyle atrakcyjna, że mieściło się tam kilka zagranicznych ambasad oraz najlepszy hotel w Berlinie – Adllon. Właśnie to ostatnie miejsce było tego wieczoru celem spaceru untersturmführera.

Utrzymywał niezłe, szybkie tempo marszu, to też wkrótce zatrzymał się u stóp schodów wykonanych z lśniącego, białego marmuru. Krótki rzut oka na zegarek i Nöll zyskał pewność, że przyszedł odrobinę za wcześnie. Bez pośpiechu począł wspinać się w górę schodów. Po dwudziestu trzech stopniach – liczył w myślach – w końcu stanął przed frontowym wejściem. Nacisnął tak dobrze mu znaną masywną, złotą klamkę i znalazł się w środku.

Hotelowe foyer urządzone było ze smakiem: wściekle czerwony, puszysty dywan na podłodze, ciemnowiśniowe drewno przyozdabiające ściany i półokrągły, granitowy kontuar recepcji. Untersturmführer zauważył, że w jego stronę rusza hotelowy boy pełniący straż przy windach, odprawił go jednak gestem dłoni. Pewnym krokiem przeszedł obok recepcji, zanim jeszcze dotarł do podwójnych bogato rzeźbionych, mahoniowych drzwi do jego uszu doleciały stłumione dźwięki fortepianu.

Zazwyczaj wejście na koncert w czasie jego trwania traktowane jest jak poważne uchybienie względem niepisanej zasady, jednak nie tym razem. Na wślizgującego się chyłkiem na salę koncertową Nölla nikt nie zwrócił najmniejszej uwagi. Publiczność – wypełniająca po brzegi salę koncertową – była w najwyższym stopniu zasłuchana w dźwięki fortepianowej muzyki. Było to coś na kształt zbiorowej hipnozy, każda para oczu na sali była utkwiona w jednym tylko punkcie. W pianistce. Szatynka z długimi do ramion włosami ubrana była w czarną suknię wieczorową, odsłaniającą śnieżną biel jej pleców, smukłość szyi i delikatność przedramion. Nie miała głębokiego dekoltu – jej strój nie eksponował zanadto naturalnych walorów, mimo to doskonałość wąskiej, kobiecej tali przyprawiała o szybsze bicie serca niejednego mężczyznę siedzącego na sali.

Jej dłonie – odziane w dobrane po kolor długie, kończące się tuż za łokciem rękawiczki – poruszały się płynnie po klawiaturze instrumentu, zgrabne, chude palce momentami uderzały w klawisze z taką szybkością, że wydawały się być tylko bezkształtną , czarną smugą. Ludzki wzrok zawodził. Sama artystka zdawała się grać mechanicznie od strony technicznej, ale jednocześnie jej postawa sugerowała coś zupełnie przeciwnego. Zielone oczy – o niespotykanej często głębi barwy – zdawały się iskrzyć w świetle zawieszonych pod sufitem lamp, pełne usta często zaciskały się w wąską kreskę, a bladość policzków została zmącona przez delikatny rumieniec. Grając w pełni się angażowała, za pomocą muzyki oddziaływała zarówno na swoje audytorium, jak i na siebie samą.

Nöll ,który obserwował to wszystko stojąc nieelegancko oparty o ścianę rozpoznał utwór Franza Liszta – „Un Sospiro”. Hrabina Catherine von Lansdorf miała szczególną słabość do twórczości węgierskiego kompozytora, lubiła go grać. Nöll wiedział o tym doskonale. Wybrzmiał ostatni dźwięk. W sali zerwały się huraganowe brawa, ludzie wstali ze swoich miejsc, artystka również wstała od fortepianu, ukłoniła się i przyjęła pierwszy tego wieczoru bukiet kwiatów, niewątpliwie wyraz uwielbienia od jakiegoś oczarowanego mężczyzny. Ludzie wychodzi niechętnie i raczej mało licznie. Nöll znalazł się wśród pierwszych wychodzących. Teraz jego celem było czwarte piętro, apartament numer osiemset piętnaście.

Kiedy dotarł na miejsce stwierdził, że w pobliżu nie ma żywego ducha – był sam. Spodziewając się takie obrotu spraw, spojrzał bez specjalnego zainteresowania na zegarek i westchnął. Musiał czekać. Jego cierpliwość została nagrodzona po przeszło godzinie. Pojawiła się ona. Hrabina Catherine von Lansdorf, na jej twarzy gościł szeroki, niewymuszony uśmiech, wprost promieniała ze szczęścia. Nöll poczuł przyjemne mrowienie gdzieś w okolicach pasa, sama obecność Catherine w pobliżu działała nań pobudzająco.

– Cieszę się, że przyszedłeś – powiedziała.

– Z największą przyjemnością, zresztą jak zawsze – odparł, włożył wiele wysiłku w wypowiedzenie tych słów w gardle czuł dziwną suchość.

W opustoszałym korytarzu rozległ się jej perlisty śmiech. Zbliżyła się do niego, jak przyjaciółka chcąca objąć go ramieniem. Nic takiego jednak się nie stało, zatrzymała się tuż przed nim. Nöll zachłannie wciągnął w nozdrza zapach jej perfum, dostrzegł spojrzenie jej zielonych oczu skierowanych wprost na niego i jakby dzieliła ich wielka odległość dosłyszał pytanie:

– Tęskniłeś?

Już miał odpowiedzieć, ale nie zdążył. Jej usta złączyły się z jego ustami. Pocałunek był długi i namiętny. W żyłach Nölla zagotowała się krew, już dawno nie czerpał z tego takie intensywnej przyjemności. Czuł jak hrabina próbuje wepchnąć mu swój śliski, ruchliwy język jak najgłębiej do ust. Było w tym zachowaniu coś zwierzęcego, nieokiełznanego. Jej zapamiętanie podnieciło go, poczuł jak jego penis wypręża się gwałtownie, zignorował ból wywołany nagłą erekcją i przejął inicjatywę. Nie zaprzestając pocałunku przyciągnął ją do siebie, jednocześnie natrafiając palcami na wypukłość biodra. Łapczywie przesunął swoją dłoń w kierunku pupy hrabianki, kiedy jego ręka spoczęła na jędrnej pupie osłanianej przez czarny jedwab sukni nie mógł się wprost pohamować – ścisnął mocno lewy pośladek. Nie protestowała.

Dopiero wówczas do ogłupiałej z nadmiaru przyjemności świadomości untersturmführera dotarło, że dłoń bezkarnie miętosząca zgrabny tyłeczek poprzez materiał sukni nie wyczuła nic więcej. Czyżby hrabina von Lansdorf nie miała na sobie bielizny? Kierowany nową falą pożądania i ciekawości Nöll zapragnął podwinąć długą suknię i empirycznie potwierdzić prawdziwość własnych domysłów. Jego kochanka nie pozwoliła mu na to, raptownie odsunęła się od niego. Ten szaleńczo wyuzdany pocałunek dobiegł końca. Zdał sobie sprawę, że dyszy. Na języku czuł gorzkawy posmak czerwonego wina, to był jej smak. Spojrzał w jej kierunku i już wiedział, że nie skończy się na pocałunku, nie dzisiaj. Bez słowa otworzyła drzwi do apartamentu, weszła pierwsza, on za nią. Ledwie przekroczyli próg, a znów ich usta odnalazły się w kolejnym niezwykle namiętnym i głębokim pocałunku. Catherine czubkiem obcasa kopnęła drzwi, które zamknęły się z donośnym hukiem.

Noc należała tylko do nich. W pokoju zapanowały egipskie ciemności, ale żadne z nich nie zwróciło na to większej uwagi. Nie widząc się wzajemnie musieli postawić na wrażliwość innych zmysłów. Poznawali się wciąż na nowo poprzez dotyk i delikatną pieszczotę. Nöll aż zadrżał z przyjemności, kiedy odziana w rękawiczkę dłoń hrabiny otarła się o jego uwięzionego w spodniach penisa. Już wcześniej musiała wyczuć jego sztywność wbijającą się w jej udo. Wyraźnie zadowolona wtuliła się w swojego kochanka jeszcze mocniej, pocałunek stał się jeszcze bardziej namiętny, Nöll uderzył plecami o ścianę. Miała w sobie dużo siły jak na tak drobną kobietę, inna sprawa, że niespecjalnie myślał o stawianiu oporu. Wyczuł, jak nieporadnie stara się rozpiąć kolejne guziki jego munduru. Szło opornie, w ciemności rozległ się ostry dźwięk – mundurowe guziki posypały się na ziemię. Góra munduru została rozerwana. Kiedy Nöll sobie to uświadomił odsunął Catherine od siebie – przerwali po raz drugi tego wieczoru. Nie chciał, żeby cokolwiek krępowało jego ruchy, to też możliwie jak najszybciej zaczął się rozbierać.

Po chwili uszkodzona część jego stroju wylądowała na ziemi, w jej ślady poszła biała, zapinana koszula, którą miał pod spodem, buty i skarpetki. Nie przejmował się zupełnie tym gdzie co upadło, nagi do pasa z prawdziwą ulgą rozpiął guzik spodni, te zaś swobodnie opadły aż do kostek. Uważając, by nie potknąć się w ciemnościach wyszedł z krępującego ruchy odzienia. Teraz miał na sobie jedynie białe bokserki. Ruszył niepewnie do przodu, gdy nagle pokój zalało jasne światło lampy stojącej przy łóżku. To, co ujrzał sprawiło, że mimowolnie wstrzymał oddech.

Catherine była kompletnie naga – musiała równie szybko jak on zrzucić z siebie ubranie – widok był oszałamiający. Podziwiał jej mleczno–bladą skórę, średniej wielkości piersi uformowane niczym dwie apetyczne połówki dojrzałego melona, płaski brzuch i bajecznie długie nogi.

Nöll wprost pożerał ją wzrokiem, nie mogąc się zdecydować na której części jej ciała skupić najwięcej uwagi. W rezultacie wodził półprzytomnym spojrzeniem od czubka głowy po koniuszki palców u nóg. Widział dokładnie pasek włosów porastający jej wzgórek łonowy – nie goliła się tam zbyt starannie, jednak w oczach untersturmführera tylko dodawało jej to atrakcyjności. W końcu nie wytrzymał, jednym susem znalazł się tuż przy niej, prawą rękę położył jej na plecach, mocno przyciągnął do siebie i padł na kolana. Jego usta znalazły się na wysokości jej piersi. Mając przed sobą dwie duże, różowe brodawki, wiedziony instynktem począł je lizać.

Pośpieszne, krótkie muśnięcia językiem to jednego, to drugiego sutka sprawiły mu zupełnie nieznaną wcześniej satysfakcję. Pogrążał się w swoistym amoku, oddawał całkowitą władzę nad sobą pierwotnym instynktom. Wkrótce jego starania zostały nagrodzone przeciągłym westchnieniem hrabiny. Nöll jednak zaprzestał lizania wrażliwych sutków Catherine, wstał, niecierpliwym ruchem ściągnął bokserki w dół uwalniając swojego będącego w pełnej erekcji członka. Chciał więcej, dużo więcej.
Weźmie ją nawet na podłodze, jeśli będzie musiał. Wiedział jedno – musi zrobić to natychmiast! Uniósł Catherine do góry praktycznie nie odczuwając jej ciężaru, kobieta rozszerzyła nogi, jednocześnie oplatając go nimi w pasie. Nöll wiedział, że wtuliła się w niego mocniej, obie swoje dłonie zaplatając mu na szyi – zignorował to. Zdecydowanym ruchem nabił ją na swojego członka. Usłyszał jej długi jęk rozchodzący się echem wśród ścian apartamentu. Jest cholernie mokra, pomyślał półprzytomnie Nöll.

Jego narząd był zatopiony w niej mniej więcej do połowy. Mimo, że wszedł tak gwałtownie była na to gotowa, miłosne soki obficie zalewały jej wnętrze zapewniając mu dodatkowy poślizg.

Nöll doznawał uczucia, które trudno oddać słowami, to niezwykłe ciepło i ciasnota tylko podsycały wielki płomień jego żądzy. Zaczął powoli, krótkimi sztychami, nie do końca mógł jednak kontrolować tempo swoich własnych poczynań. Pożądanie wzięło nad nim górę, po kilku pierwszych spokojnych ruchach zatracił się, pchnięcia stały się długie i gwałtownie. Wielki przypływ przyjemności niemal paraliżował. Każdy ruch członka w jej wnętrzu sprawiał, że zaczynał balansować na granicy orgazmu. Przed szybkim finiszem uchronił go tylko fakt, że pełną swobodę manewru uniemożliwiały mu skrzyżowane nogi Catherine. Hrabianka nie potrzebowała dużo czasu, by wyjść swojemu kochankowi naprzeciw, zaledwie po kilku pierwszych ruchach zaczęła wypychać biodra ku górze. Znaleźli wspólny rytym, w momencie jego pchnięcia ona wykonywała ruchy miednicą. Dzięki temu penetracja stała się głębsza, doznania obojga intensywniejsze. Nöll w jakimś przebłysku świadomości przesunął dłonie nieco niżej na pośladki swojej kochanki i z całej siły wbił w nie paznokcie, musiał utrzymać ciężar jej ciała. Stęknął pod wpływem odczuwanej przyjemności i długotrwałego wysiłku. Catherine znów pocałowała go namiętnie, jęki obojga zamieniły się w przytłumione, mokre mlaśnięcia. Pocałunek był krótszy niż dwa poprzednie. Hrabina von Lansdorf oderwała się od jego ust, ale już po sekundzie usłyszał jej zdławiony, przerywany jękami szept tuż przy swoim lewym uchu:

– Tak baaaardzo tego potrzebowałam…. Chcę go więcej! – plotła niczym chora w malignie, jednocześnie jednak zwiększyła tempo własnych ruchów. Wydawało się, że zmierzają nieuchronnie ku szczytowi – do nieodwołalnego końca.

Catherine już nie miała żadnych oporów przed okazywaniem swojego zadowolenia. Od pewnego czasu każde pchnięcie Nölla było przyczyną głośnego jęku hrabianki. Przy którymś wyjątkowo głębokim i gwałtownym posunięci wyrwało jej się przekleństwo:
– Cholera! Tak, tak! Zaraz…

Nigdy się jednak nie dowiedział, co miała zamiar powiedzieć. Nie wytrzymał, śliskie od potu ciało kochanki wyślizgnęło mu się z rąk. Nie utrzymał jej dłużej w karkołomnej pozycji. Zaskoczenie obojga było tak duże, że żadne nie zdołało zachować równowagi. Przed poważniejszym stłuczeniami uchroniła kochanków bliskość sporych rozmiarów hotelowego łóżka. Dwa nagie ciała wpadły wprost w mięciutką pościel. Ta niespodziewana zmiana pozycji przyniosła korzyść Catherine – kobieta była na górze, praktycznie leżąc na Nöllu całym swoim ciężarem. Wiedziała jak to wykorzystać, dosiadła go szybko i sprawnie. Teraz ona miała władzę, a penis untersturmführera po raz pierwszy tej nocy wszedł w jej pochwę w całości.
Catherine von Lansdorf narzuciła mordercze tempo. Jej biodra poruszały się rytmicznie, w górę i w dół. Hrabina nabijała się na niego z wielka wprawą – wyglądało na to, że naprawdę lubi tą pozycję. Nie trzeba było długo czekać, by hotelowy znów zadrżały od długich kobiecych jęków, zmieszanych czasem z cichym niezrozumiałym przekleństwem.

Nöll w pełni koncentrował się na przyjemności jaką dawała mu jego kochanka miał wrażenie, że każda chwila, kiedy się na nim unosi jest okropną, słodką torturą, a w momencie opadania – kiedy znów zagłębiał się w jej pochwie – czuje się niczym u wrót raju. Jeśli oczywiście istnie jakiś raj, przeszło mu przez myśl. Ta szalona galopada nie mogła jednak trwać bez końca. Catherine ostatni raz opadła na penisa swojego kochanka, przyjmując go głęboko w sobie, krzyknęła przeciągle, odrzuciła głowę w tył i zamknęła swe cudnie zielone oczy. Wszystko razem trwało raptem kilka sekund, jeszcze nie zdążył wybrzmieć jej krzyk, gdy nadszedł finisz Sebastiana Nölla. Jego orgazm był kwestią sekund, dwa silne skurcze pochwy hrabiny spowodowały natychmiastowa reakcję jego członka. SS–Untersturmführer miał mroczki przed oczami, wydawało mu się, że słyszy swój własny krzyk, orgazm całkowicie odebrał mu kontrolę nad sobą. Ostatnią rzeczą jaką pamiętał było znajome uczucie ulgi i odprężenia, czuł się lekki.

Kiedy ponownie uniósł powieki zobaczył nad sobą burzę brązowych włosów niemal wpadających mu do oczu. Powoli wracała mu zdolność logicznego rozumowania. Wyglądało na to, że hrabina von Lansdorf wyczuła moment jego finiszu i podniosła się energicznie nie pozwalając mu wystrzelić w swojej rozkosznie mokrej pochwie.
Dużo tego było, pomyślał Nöll chwilę przyglądając się lepkiej, białej mazi na swoim podbrzuszu. Męskie siły opuszczały go, jego członek dyndał teraz śmiesznie skurczony, mimo to uznawał ten wieczór za niezwykle udany. Dostał więcej niż mógł oczekiwać. Rozmyślania przerwał mu monotonny szmer wody. Catherine bezszelestnie wyśliznąwszy się z łóżka weszła pod prysznic.

* * *

Atak przebiegł wzorcowo. Pocztowy furgon bez najmniejszych kłopotów – nieniepokojony przez nikogo – wjechał na wewnętrzny dziedziniec posiadłości ambasadora. Drzwi wejściowe otworzyły się i stanęła w nich jakaś postać, która już po chwili zbiegła po schodach. Kierowca ciężarówki zobaczył mężczyznę około siedemdziesiątki z krótko ostrzyżonymi, siwymi włosami, w wymiętym, czarnym garniturze. Prawdopodobnie był to służący ambasadora do obowiązków którego należał odbiór poczty. Mimo wieku krok miał długi i energiczny, zupełnie nie przeczuwał nadchodzącego niebezpieczeństwa. Kierowca ciężarówki wytrzymał do ostatniego momentu, pozwolił staruszkowi podejść na odległość celnego strzału, widział jak tamten unosi dłoń w przyjaznym geście powitania i uśmiecha się dobrotliwie. Nie miał żadnych szans.

Fałszywy szofer energicznie szarpnął lewą ręką drzwi ciężarówki, zeskoczył na bruk. W prawej dłoni pewnie dzierżył wyszarpniętą z zza paska tetetkę produkcji radzieckiej. Uśmiech zamarł na twarzy lokaja, źrenice rozszerzyły się gwałtownie, widok pistoletu najwyraźniej całkowicie go sparaliżował.

– Nie krzycz, wykonuj polecania, a nikomu nic się nie stanie.

Służący bynajmniej nie sprawiał wrażenia, że zrozumiał polecenie.

Tymczasem pozostali ludzie cisnący się na pace ciężarówki karnie, pojedynczo zaczęli zeskakiwać na ziemię. Trzydzieści sekund później dwie zamaskowane postacie z gotowymi do strzału pistoletami maszynowi puściły się sprintem w stronę schodów. Pozostała szóstka ruszyła ich śladem – nie protestował nawet kamerdyner, który śmiertelnie przerażony biegł do przodu – próba oporu nie miała najmniejszego sensu. Atakujący byli dobrze uzbrojeni, dysponowali odpowiednią siłą ognia, by skutecznie spacyfikować ewentualne próby obrony podejmowane przez domowników. Jedynym realnym zagrożeniem mogła się okazać obecność ludzi z oddziału ochronnego ambasady, ale było to mało prawdopodobne. Rekonesans przed akcją wykazał, że willa nie jest chroniona przez ludzi z ambasady, w czasie gdy Oliphant rezydował w innym miejscu. Rozpoznanie okazało się bezbłędne wtargnięcie zamaskowanej grupy przez drzwi frontowe nie spowodowało żadnej niebezpiecznej kontrakcji. Freiherr wszedł do środka jako przedostatni, tuż przed nim szedł wciąż trzymany na muszce kamerdyner.

Sześciu ludzi sprawnie i szybko przystąpiło do przeszukiwania pokój po pokoju dwupiętrowego domu. Owocem tych poszukiwań były trzy osoby: dwie podstarzałe pokojówki i otyła kobieta w białym, poplamionym fartuchu – najpewniej kucharka. Cała trójka wyglądała na przerażoną i oszołomioną swoim obecnym położeniem. Mimo wszystko kobiety otrząsnęły się szybciej niż służący, poniosły lament w chwili, gdy usłyszały, że mają ustawić się plecami do ściany z rękoma zaplecionymi na karku. Wystarczyło jednak jedno złowrogie warknięcie celującego w nie zamaskowanego mężczyzny , by zapanowała absolutna cisza. Dom był opanowany.

Zgodnie z planem pięciu ludzi z „oddziału” rozlokowało się na możliwie jak najbardziej dogodnych pozycjach obserwacyjnych. Wobec braku zbrojnej ochrony zadanie całej piątki w tym momencie ograniczało się do wypatrywania ewentualnych intruzów. Mogli również, w każdej chwili pomóc szóstemu koledze pilnującemu zakładników zapanować nad nimi. Nie zanosiło się jednak na bunt. Tutaj zaczynała się robota Freiherra, który wraz z lokajem i eskortującym go człowiekiem wszedł na pierwsze piętro. W pierwszym pustym pokoju rozpoczęli przesłuchanie. Starszy człowiek okazał się nadspodziewanie hardy, początkowe łagodne pytania na temat obrazu zbył wyniosłym milczeniem, załamał się dopiero przy czwartym złamanym palcu i wyjąc z bólu zdradził umiejscowienie sejfu. Freiherr oberwał cała scenę z odległości może metra, nie brał jednak czynnego udziału w przesłuchaniu – całą brudną robotę wziął na siebie jego partner, niejaki Klaus. Wyglądało na to, że stosowanie brutalnej siły daje temu człowiekowi jakąś chorą satysfakcję. Freiherr nie widział całej jego twarzy, ale kominiarka nie zarywała ciemnoniebieskich oczu, a te zdawały się błyszczeć jakimś złowrogim blaskiem.

Sadystyczne przesłuchanie dobiegło końca, gdy ofiara zemdlała z bólu. Freiherr zerknął przelotnie na starca z połamanymi palcami, wzdrygnął się mimo woli i bez słowa wyszedł. Skierował się do biblioteki znajdującej się w końcu korytarza, to tu – według słów torturowanego kamerdynera – miał znajdować się sejf. Freiherr bez zbędnej zwłoki podszedł do obrazu oprawionego w pozłacane ramy przedstawiającego rumianego mężczyznę z kręconym wąsem, wymacał palcami ruchomą deskę w ścianie i przycisnął. Obraz odsunął się bezszelestnie odsłaniając sejf.

Upragnione „klik” nastąpiło dużo, dużo później. Dla wygiętego w nienaturalnej pozie Freiherra , delikatnie manipulującego pokrętłem ów dźwięk brzmiał niczym doniosły ryk zwycięstwa. Powoli wypuścił powietrze z płuc, zdjął stetoskop wetknięty w uszy, odłożył mały, metalowy młoteczek na ziemię i nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły, a Freiherr poczuł nieopisaną ulgę, może nawet dumę. Udało mu się! Widział zawartość sejfu w ostatnich promieniach zachodzącego, zimowego słońca. Masywne, kwadratowe, srebrne pudełko z wyraźnie widocznym otworem zamka.
– Nareszcie – usłyszał gdzieś za sobą głos mężczyzny, który wcześniej torturował kamerdynera. Był tak zajęty pracą, że nawet nie zdawał sobie sprawy, że ktoś mu towarzyszy.

Zignorował to. Sięgnął po swój skórzany plecak, który zdjąwszy z pleców jakiś czas temu rzucił niedbale na podłogę, po czym ponownie skoncentrował całą swoją uwagę na kwadratowym pudelku. Ostrożnie wyciągnął rękę, po kilku sekundach wlokących się niczym wieczność zacisnął palce na krawędzi swojego celu. Znów poczuł ekscytację, skrzynka była sporych rozmiarów, dość ciężka. Po wyjęciu z sejfu z trudem udało mu się ją zmieścić we wnętrzu plecaka. Freiherr po raz drugi tego dnia głęboko odetchnął, zarzucił plecak na plecy i poprawił mocowanie paska na którym swobodnie zwisał jego schmeisser. Zerknął w stronę stojącego przy drzwiach Klausa. W głowie błysnęła mu niezbyt klarowna myśl, że objuczony zarówno bronią jak i obrazem będzie poruszał się dużo wolniej niż zwykle. Nim zdołał sprecyzować tę myśl nadeszła katastrofa.

Z dołu dobiegł ich odgłos długiej, terkotliwej serii, niemal jednocześnie rozległo się szczekanie dwóch kolejnych pistoletów. Nie działo się nic dobrego. Freiherr wiedziony instynktem podszedł do okna najszybciej jak tylko mógł. To, co zobaczył zmroziło mu krew w żyłach. Po bruku wewnętrznego dziedzińca biegły zakosami dwie odziane na grantowo postacie. Nagle jeden z biegnących upadł, najwyraźniej dosięgła go jakaś zbłąkana kula, jego towarzysz legł jak długi na ziemi unikając tym samym losu kolegi, gdyż kolejna seria chybiła minimalnie. Nie ta dwójka była jednak największym zmartwieniem, Freiherr dostrzegł więcej granatowych mundurów zgrupowanych przy bramie. Z tej odległości trudno było ocenić dokładną liczbę. Jedno było pewne: myśliwi zostali zamknięci w potrzasku. Musiał reagować błyskawicznie, odwrócił się na pięcie niczym baletnica, ułamek sekundy na zgranie muszki ze szczerbinką i płyny ruch palca wskazującego ściągający spust. Kilka rzeczy stało się jednocześnie. Rozbłysk czerwonego języka ognia dobywający się z pistoletowej lufy, ogłuszający huk odbijający się od ścian zamkniętego pomieszczenia ze zwielokrotnioną siłą, w końcu ciało Klausa bezwładnie padające na podłogę. Cztery kule wstrzelone z tej odległości to aż nadto, by zakończyć sprawę. Wszystko to trwało może dwie, trzy sekundy, Kurt Freiherr odwrócił się raptownie, nie miał chwili do stracenia. Kolbą pistoletu stłukł szybę w oknie, brzęk tłuczonego szkła zginął gdzieś w ogólnej kakofonii dobiegającej z parteru.

Po chwili stał już na krawędzi parapetu smagany zimnymi podmuchami wiatru. Ze zgroza pomyślał o tym, co zamierza zrobić. Nie miał jednak wyboru – skoczył w ciemność.

Jego lot był krótki, a lądowanie połowicznie udane. Skoczył dość szczęśliwie prosto w rozłożyste krzewy gęsto porastające ogród sąsiadujący z oknami biblioteki, jednak przy zetknięciu z ziemią jego lewa stopa wykręciła się pod niemożliwym do opisania kątem. Coś chrupnęło w kostce i Freiherr jęknął z bólu. Zamarł, było już jednak za późno, jeśli ktoś go usłyszał nie miał żadnych szans na ucieczkę. Nic się jednak nie stało – najwyraźniej nikt go nie zauważył.

Po pełnych grozy chwilach niezgrabnie, z trudem podniósł się na nogi. Wyraźnie odczuwał silny ból w zranionej kostce. Wiedział jednak, że ma szanse na ucieczkę, przynajmniej dopóki trwa ta bezładna wymiana ognia, Według schematów, które przeglądał przed akcją, z willi były tylko dwa wyjścia. Brama główna z oczywistych względów odpadała, została jedynie droga prowadząca przez ogród. O ile Freiherr dobrze się orientował, od wolności dzieliło go blisko dwieście metrów. Ostrożnie – starając się jak najmniej obciążać niesprawną nogę – ruszył przed siebie. Wydawało mu się, że jeszcze nigdy nie poruszał się tak mozolnie. Ciężar broni, plecak i ból nogi na pewno nie ułatwiały mu zadania. W końcu jednak zlany potem, krzywiąc się z bólu dotarł do kamiennego ogrodzenia. Po raz drugi tego dnia dopisało mu szczęście. Niepozorna furtka znajdowała się dokładnie tam gdzie powinna. Kurt Freiherr z najdalej idącą ostrożnością na jaką mógł sobie pozwolić w swojej sytuacji zaczął się skradać w jej kierunku. Do upragnionej wolności brakowało mu najwyżej kilkunastu kroków, kiedy dostrzegł niewyraźny zarys ludzkiej sylwetki. Ponownie zatrzymał się i wytężył wzrok. Nie było wątpliwości, postać w granatowym uniformie stała odwrócona plecami do krzaków w których on wciąż zanurzony był po pas. Skąd taka nonszalancka postawa?

Kimkolwiek byli ludzie próbujący odbić dom ambasadora, zapewne nie zakładali, że komuś uda się wydostać tylnym wyjściem, albo uważali taką ewentualność za wysoce nieprawdopodobną. Tylko tak można było wyjaśnić obecność tylko jednego człowieka w tym miejscu. Freiherr wstrzymał oddech, poczym postąpił cztery szybkie kroki naprzód, uniósł schmeissera i bez wahania wpakował kilkanaście kul w plecy mężczyzny stojącego mu na drodze.

Adrenalina zawrzała w żyłach, poczuł niesamowity przypływ energii. Dwoma długimi susami pokonał dzielącą go od furtki odległość – kompletnie zapomniał o bólu. Szarpnął furtkę i wypadł jak bomba na ulicę. Pojedynczy wystrzał raptownie osadził go w miejscu. Pomylił się. W uliczce naprzeciwko wyjścia z ogrodu było dwóch ludzi Poczuł jak coś ociera mu się o lewe ramię. Stał twarzą w twarz z młodym, krótko ostrzyżonym mężczyzną, który najwyraźniej właśnie szykował się do oddania drugiego strzału. Ułamki sekund zdecydowały o życiu i śmierci. Freiherr był minimalnie szybszy, bez celowania w ostatnim świadomym odruchu pociągnął za spust. Grad pocisków przeciął powietrze wbijając się w ciało mężczyzny stojącego tak blisko niego. Trafiony upadł, kurczowo ściskając rękojeść pistoletu w martwej dłoni. Trzask pustej komory nabojowej przywrócił go do rzeczywistości. Jakaś części jego świadomości odnotowała, że właśnie wystrzelał prawie cały magazynek do jednego celu, kładąc trzeciego dzisiaj człowieka trupem, że do uporczywego bólu nogi dołączył piekący pól ramienia. To wszystko docierało doń jak przez mgłę. Działał zupełnie instynktownie, a instynkt wrzeszczał: „uciekaj !” Kuśtykając wszedł w uliczkę w której stali wcześniej dwaj mężczyźni. Ignorując przeciągłe dzwonienie w uszach parł zdecydowanie naprzód – musiał jak najprędzej oddalić się z tego miejsca.

***

Siedząc przy oknie spokojnie obserwował popołudniowy harmider panujący na ulicy. Ludzkie szli we wszystkich kierunkach zaaferowani własnymi sprawami. On sam znajdował się w całkiem przestronnym pokoju mieszczącym się na poddaszu jakiejś starej czynszowej kamienicy już dawno nadającej się do remontu. Dotarł tutaj późną nocą osiem dni temu, zaledwie kilka godzin po swojej szalonej ucieczce z oblężonej willi. Miał się zgłosić pod ten adres w razie gdyby coś poszło nie tak i potrzebował pomocy. Instrukcje z takim poleceniem odebrał zaraz po swoim przyjeździe do Antwerpii – jeszcze przed spotkaniem z pozostałymi członkami grupy mającej obrabować ambasadora. Pod jedną z ławek znajdujących się w parku nieopodal kościoła świętego Pawła ktoś przykleił szarą kopertę, koperta zawierała ten właśnie adres uzupełniony odpowiednim hasłem rozpoznawczym i dopiskiem „tylko w nagłych wypadkach”.

Ranny Freiherr dotarł pod ów adres wpółprzytomny, stracił wiele krwi. Na jego pukanie odpowiedziano niemal natychmiast. Drzwi otworzyły się i wtedy pożałował, że musiał porzucić ciężkiego schmeissera kilka ulic wcześniej. W progu mieszkania stał ten sam długowłosy mężczyzna, który kilka dni wcześniej trzymał go na muszce w lokalu należącym do Służby Bezpieczeństwa. Nie zdążył wykonać żadnego ruchu, bezceremonialnie wciągnięto go do środka. Nie był zresztą w stanie pozwalającym na jakiekolwiek protesty. Usłyszał trzask drzwi i ostatkiem sił wymamrotał:
– Ciocia Klara z Pragi przekazuje pozdrowienia.

Miał wrażenie, że usłyszał prawidłową odpowiedź: „Mam nadzieje, że wuj Stefan miewa się dobrze”. Nie był jednak pewien. Zemdlał.

Kiedy ponownie z niemałym trudem otworzył oczy zorientował się, że leży we względnie miękkim łóżku, nie był jednak sam. Na krześle nieopodal siedział ten sam długowłosy mężczyzna, a więc to nie były wzrokowe omamy. Naprawdę tu był.

– Opatrzyłem ci ramię i unieruchomiłem kostkę – powiedział tylko.
Freiherr spojrzał odruchowo na swoją lewą rękę, była zabandażowana. W głowie miał pustkę.

Niezręczną ciszę jak zapadła, przerwał jego tajemniczy wybawca wypowiadając obie części kontaktowego hasła. Kurt Freiherr musiał się poddać, ten człowiek znał odpowiednią frazę musiał być zatem wtajemniczony w prawdziwe cele jego misji. Spodziewał się długiej i wyczerpującej serii pytań, nic takiego się jednak nie stało. Wstając z krzesła długowłosy rzucił tylko:

– Twój plecak jest tutaj, niczego nie dotykałem.

I wyszedł.

Przez następne kilka dni wracał tylko po to, by dostarczyć Freiherrowi jedzenie – nie był zbyt rozmowny. Parokrotnie powtórzył tylko, że nie wolno mu dla własnego dobra opuszczać tego miejsca. Rany Freiherra goiły się nadspodziewanie dobrze, ramię odzyskiwało dawną sprawność, a skręcona kostka z dnia na dzień dokuczała mu w coraz mniejszym stopniu.

Tego dnia rutyna uległa pewnej zmianie, jedzenie zostało dostarczone, jednak tym razem tajemniczy mężczyzna nie wyszedł. Zamiast tego rozsiadł się na jednym z dwóch składanych krzeseł i wyraźnie na coś czekał. W dalszym ciągu nie zdradzał jednak najmniejszej ochoty do podjęcia rozmowy, to też Freiherr niejako dla zabicia czasu zaczął lustrować spojrzeniem uliczny rozgardiasz.

Po mniej więcej godzinie wyłowił z tłumu postać w nierzucającym się w oczy brązowym płaszczu i kapeluszu tego samego koloru. Niby nie było w tej postaci nic nadzwyczajnego, nie wyróżniała się absolutnie niczym, nie mógł jednak oprzeć się wrażeniu, że kluczy pomiędzy wąskimi uliczkami i stara się zniknąć z oczu potencjalnym obserwatorom. Ktokolwiek to był, doskonale wiedział co robi. Najpierw jegomość w płaszczu niby przypadkiem obszedł wszystkie możliwe miejsca zasadzki, później kluczył przez długi czas to pojawiając się to znikając Freiherrowi z pola widzenia. Na stałe zajął miejsce przy jednej z latarni w pobliżu wejścia do kamienicy z której był obserwowany. Nonszalancko studiował zakupioną wcześniej gazetę.
W pewnym momencie obok postaci w brązowym płaszczu przeszła duża grupa brodzących w pośniegowym błocie ludzi. Freiherr stracił swój obiekt z oczu tylko na kilka sekund i już go nie było. Odwrócił się w stronę wciąż wciśniętego w małe, składane krzesło długowłosego, wydawał się być tak samo znudzony otaczającą go rzeczywistością jak godzinę temu Nie zdążył się podzielić z nim swoimi obserwacjami, gdy na dole rozległ się dzwonek do drzwi. Krótkie skrzypnięcie krzesła i został na poddaszu zupełnie sam. Nie na długo jednak.

Jego spartańsko lakoniczny anioł stróż wrócił nadspodziewanie szybko. Nie był sam, prowadził gościa. Freiherr na widok nowoprzybyłego wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Niski, chudy o siwych włosach starannie zaczesanych do tyłu mógłby z łatwością zostać wzięty za statecznego nauczyciela bądź prawnika. Nic bardziej mylnego.
– Dawno się nie widzieliśmy – ni to stwierdził, ni to zapytał Wilhelm Canaris patrząc Freiherrowi prosto w oczy.

– Minęło kilka lat – odparł zdawkowym tonem. Słysząc te słowa Canaris tylko skinął nieznacznie głową.

Od ich ostatniego spotkania w Hiszpanii minęły prawie dwa lata, wyglądało jednak na to, że obaj pamiętali je równie dobrze. Freiherr zdawał sobie sprawę, że wizyta admirała ma związek z teraźniejszymi, a nie przeszłymi wydarzeniami. Canaris przestał taksować go spojrzeniem swoich łagodnych, zielonych oczu, jakby z ociąganiem zdjął swój brązowy kapelusz z głowy, odkładając go na łóżko. Kiedy znów spojrzał na Freiherra uśmiechnął się szeroko.

– Świetnie się pan spisał, tylko dzięki pana opanowaniu cała operacja zakończyła się pełnym sukcesem – mówiąc to admirał jeszcze szerzej się uśmiechnął, zaraz potem zupełnie poważnym tonem dodał – pana ofiarność i determinacja budzą mój najszczerszy podziw. Obawiam się jednak, że znów potrzebujemy pana niezwykłych talentów.

Freiherr nie odezwał się słowem. Kiedy sześć miesięcy temu podczas jednego z nielicznych, osobistych spotkań jego łącznik w Organizacji oznajmił mu na czym będzie polegać jego nowe zadanie też zaczynało się niewinnie. Siedzieli dobrze ukryciu wśród tłumu jaki o tej porze wypełniał każdy centymetr kwadratowy popularnej berlińskiej piwiarni „U Ernesta”.

– Zadanie jest trudne, ale do wykonania – mówił ściszonym głosem pochyliwszy się ostentacyjnie nad kuflem piwa. – Podstawimy cię SD, mam informację, że dyskretnie poszukują ludzi, takich, co to potrafią otwierać to i owo. Twoje dokumenty już wylądowały na odpowiednim biurku – nie musiał dodawać, że istotne szczegóły pozwalające na ustalenie jego tożsamości zostały zmienione. – Za parę tygodni zaczną się tobą pewnie interesować zuchy od Heydricha. Nie reaguj, pozwól się obserwować. Chcemy, żebyś został włączony do tej operacji. Pomożesz im zdobyć to czego szukają, a jak już to zdobędą musisz to przechwycić. Na tym kończyła się rola łącznika, on nie wiedział ani co, ani gdzie ma zostać przechwycone. Wstając od stołu wylewnie rzucił się Freiherrowi w ramiona. Ten kolejny teatralny gest miał sugerować każdemu kto zechciałby ze szczególną uwagą śledzić ich niewinną rozmowę, że jak przystało na dwóch mężczyzn po kilku głębszych zaprawionych piwem żegnają się oto z właściwą w takich wypadkach serdecznością. Bywalców piwiarni „U Ernesta” ani trochę nie obchodziła ta zaimprowizowana komedia.

Uczepiwszy się prawego ramienia Freiherra łącznik wyszeptał mu wprost do ucha ostatnie wskazówki:

– Zacznij się regularnie pokazywać w tutejszych kasynach, SD na pewno płaci niejednemu szpiclowi, żeby miał oczy otwarte. Maksymalnie ułatwiaj im pracę, postaraj się być widoczny, ale nienachalny. Niech obserwują. Pieniądze znajdziesz w stałym miejscu, jak już cię wyłowią zostaw wiadomość w alarmowej skrzynce kontaktowej.

Zaakceptował zadanie bez wahania. Kiedy wiele miesięcy później – już jako stały i rozrzutny bywalec niejednej świątyni hazardu – został zaproszony na rozmowę z dyrektorem doskonale odegrał swoją rolę, kontakt został nawiązany. Niecałe dwadzieścia cztery godziny później zostawił w skrytce znajdującej się na cmentarzu nieopodal nagrobka Hansa Hartwiga von Breselera sygnał alarmowy. Jeszcze tego samego dnia wieczorem ponownie sprawdził skrytkę. Znalazł niepozorną, szarą kopertę. Kilka dni później bez najmniejszych problemów dostał się do Belgii, lawina zdarzeń ruszyła.

Tymczasem Canaris zupełnie nie przejmując się brakiem reakcji na swoje wcześniejsze słowa mówił dalej.

– Pojedzie pan do Francji jako mój osobisty emisariusz, musimy za wszelką cenę stworzyć jak najlepszy grunt dla ewentualnych późniejszych kontaktów….
Omówienie szczegółów technicznych nowej misji zajęło Canarisowi sporo czasu. Musiał być jednak pewien, że zadanie zostanie wykonane. Potrzeba umiejscowienia zaufanych ludzi w kręgach zbliżonych do rządu brytyjskiego i francuskiego stawała się z dnia na dzień coraz bardziej paląca. Operacja w Antwerpii miała przynieść korzyść zaprzysięgłemu wrogowi Canarisa, gdyby Heydrich faktycznie zdołał pozyskać wdzięczność Göringa taki sojusz mógł być śmiertelnie groźny dla planów szefa Abwehry.

Płótno, które miała ukraść specjalnie stworzona w tym celu grupa znajdowało się w posiadaniu człowieka, który miał rozległe kontakty zarówno na brytyjskim dworze królewskim jak i w świecie tajnych służb Jej Królewskiej Mości. Canaris postanowił wykorzystać nadarzającą się okazję, polecił Hansowi Giseviusowi dokładniej przyjrzeć się poczynaniom zespołu dowodzonego przez untersturmführera Nölla.
Długowłosy gestapowiec szybko pozyskał zaufanie niczego nie podejrzewającego Nölla. To Gisevius podsunął nadzorującemu operacje koledze trop prowadzący wprost do akt niejakiego Kurta Freiherra.

Gisevius z równą sprawnością i szybkością podrzucił belgijskiej policji informacje o planowanym rabunku. Nie uwierzyli mu, a przynajmniej nie natychmiast. Dopiero telefon od zdezorientowanego szefa ochrony ambasady postawił miejscowych na nogi. Istniało oczywiście spore ryzyko, że anonimowy telefon do ambasady informujący o włamaniu zostanie zignorowany. Nic takiego się jednak nie stało, szef ochrony placówki nieświadomie odegrał wyznaczoną mu rolę. Policja interweniowała, wywiązała się strzelanina, której bezpośrednim skutkiem było pięć śmiertelnych ofiar i czterech rannych. Złodzieje zostali zneutralizowani.

Przez moment Canaris powrócił myślami do ubiegłotygodniowej narady kryzysowej. Blady jak ściana Nöll, wyraźnie speszony obecnością tylu ważnych ludzi w jednym miejscu nieudolnie usiłujący wytłumaczyć przyczyny klęski swojej własnej operacji. Klęski, która okazała się sukcesem. Admirał nawet odrobinę współczuł zdezorientowanemu untersturmführerowi. Ribbentrop w czasie tamtej narady wpadł w furię. Widocznie bardzo nie spodobał mu się napastliwy ton telegramu, który zatroskany belgijski monarcha – Leopold Trzeci – wysłał do Berlina żądając wyjaśnień. Anglicy potrzebowali ledwie kilku godzin, by wydobyć z ludzi Heydricha większość istotnych informacji.

Rozpętało się dyplomatyczne piekło, a w samym centrum tego piekła znalazł się zupełnie na taką ewentualność nieprzygotowany minister spraw zagranicznych Trzeciej Rzeszy Joachim von Ribbentrop. Heydrich oczywiście natychmiast odciął się od całej sprawy. Nazwał wydarzenia w Antwerpii „oburzającą prowokacją” i do końca narady nie odezwał się nawet słowem. Mówił, a właściwie wrzeszczał wyłącznie Ribbentrop.

Obecnie wyglądało jednak na to, że wiszącą w powietrzu groźbę międzynarodowego skandalu o trudnych do przewidzenia reperkusjach udało się oddalić. Admirał był przekonany, że sprawa „Białej Nałożnicy” raczej nie zasłuży sobie na miejsce w podręcznikach historii, jemu było to zresztą najzupełniej obojętne. Wygrał te potyczkę.

Dysponując tym płótnem Canaris mógł znacząco wpłynąć na brytyjskiego ambasadora. Miał nadzieje, że perspektywa odzyskania obrazu skłoni tego człowieka do współpracy i z jego pomocą uda mu się uzyskać stały dostęp do najwyżej postawionych urzędników.

Admirał Wilhelm Canaris uważał za najwyższą konieczność powstrzymanie Hitlera. On zdawał sobie sprawę, że dla Hitlera traktat monachijski jest nic nie znaczącym świstkiem papieru, a Rzesza będzie za kilka do kilkunastu miesięcy gotowa do wojny. Jeśli do tego dojdzie kluczowa dla uniknięcia rozlewu krwi będzie postawa mocarstw europejskich. Admirał Canaris był boleśnie świadomy faktu, że Anglia i Francja nie doceniają zagrożenia dla pokoju jakie niesie ze sobą Hitler. Szef wywiadu i kontrwywiadu wojskowego był jedną z niewielu osób w państwie mogących usunąć führera siłą. Zamach stanu był jednak bezcelowy w chwili, gdy żadne z mocarstw nie przejawia chęci poparcia spiskowców.

Admirał określił ostatnie wytyczne jakie miał zrealizować Freiherr i zamilkł. Sięgnął po swój kapelusz, wcisnął go na głowę, jednocześnie wyciągając dłoń na pożegnie.
– Powodzenia Kurt.

Freiherr mocno uścisnął dłoń admirała. Po chwili znów lustrował wzrokiem ruch uliczny, Canaris i podążający wiernie jego śladem długowłosy olbrzym niczym para duchów rozpłynęli się w tłumie.

Został sam na sam ze swoimi myślami, jeszcze raz analizował wszystko to, co przed chwilą usłyszał. Wiedział jedno, powinien do maksimum wykorzystać względny spokój i odpocząć. Podszedł do łóżka, nagle poczuł się śpiący. Błogi sen nadszedł szybko, chwilowo przysłaniając perspektywy nowych wyzwań jakie niosła ze sobą najbliższa przyszłość.

Przejdź do kolejnej części – Wielka gra II

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

 

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Miło Cię widzieć Foxm:)

Uff… podziwiam rozmach. Zbudowałeś fundament rozległego cyklu i bardzo jestem ciekaw czy starczy Ci zapału by taki cykl powstał. Świetnie napisane. Realia historyczne, które uwielbiam a udział autentycznych postaci to prawdziwy smaczek. Nie szkodzi, że erotyka jest tu raczej przyprawą niż daniem głównym.

Klimat III Rzeszy przypomina mi nieco serię kryminałów Krajewskiego rozgrywających się w przedwojennym Breslau. I w tym kontekście mam zastrzeżenia do zdjęcia ilustrującego tekst. Zupełnie nie oddaje mrocznej atmosfery rozgrywki nazistowskich tajnych służb w przededniu II wojny światowej.

Nie czytałem wcześniej tego opowiadania. Było na DE, czy to nowa produkcja?

PS. Poprawiłem jedną literówkę. Było: „problem ograniczonych funduszy w zadzie go nie dotyczył”;)

Witam!
Dziękuję za bardzo miły komentarz:)Na DE było, co prawda wersja, która jest tutaj i ta z DE nieco różnią się między sobą, ta z DE zawiera kilka sporych wpadek, które zostały mi wytknięte w komentarzach, tutaj część z nich została naprawiona.(Dzięki pomocy M.A)

Jest to mój debiutancki tekst,który wysłałem, żeby się sprawdzić i pobawić. Wypadło całkiem całkiem w chwili zniknięcia portalu tekst miał średnią 5 z 20 ocen. Ja złapałem bakcyla i mozolnie pracuje nad kontynuacją.

Ze zdjęciem sam miałem spory problem, nigdy nie miałem dobrego wyczucia do ilustracji, to wybrałem ze względu na Panią siedzącą na stole do gry. Pomyślałem, że kojarzy się z kasynem i grą.
Wdzięczny jestem za poprawienie literówki, ale ja literówki w przytoczonym zdaniu nie dostrzegam. co było nie tak?

Ja nigdy nie miałem cierpliwości do długich, rozbudowanych form. Tak wielowątkowa fabuła w debiucie, no no. Znać piętno Megasa:)

A co do literówki. Rozumiem, że „problem ograniczonych funduszy w zasadzie go nie dotyczył”, a nie „w zadzie” jak było w oryginale.I to jest przewaga w stosunku do DE – możemy poprawiać błędy.

Hej, Foxm, tak jak napisałem na DE – super tekst. Gratuluję i pozdrawiam.

seaman

Świetne opowiadanie. Również skojarzyło mi się z Krajewskim i jego Breslau. Chociaż erotyka w wykonaniu Eberharda Mocka była o wiele bardziej brutalna. Rewelacja nie tylko jak na debiut.

Wciąż zostało kilka baboków tu i ówdzie…

Anonimie!
Po pierwsze, wypada mi zacząć od podziękowań, że ktoś odświeżył mój debiut.:) Jak na debiut przystało tekst nie jest wolny od błędów. Patrząc z perspektywy prawie dwóch lat wiele rzeczy bym w "Wielkiej Grze" zrobił inaczej.
Po drugie, mam szczerą nadzieję, że podążyłeś jednak za linkiem prowadzącym do następnego rozdziału tego opowiadania.
I ostatnia rzecz: foxmnede@gmail.com Jeśli chciałbyś się podzielić ze mną swoimi uwagami nie krępuj się:)

Kłaniam się nisko, jeszcze raz dziękując za odkopanie przez Ciebie tego opowiadania, które ma dla mnie ogromną wartość sentymentalną.

Foxm

Dzisiejszego wieczoru odkryłem w sobie zacięcie archeologiczne. "Odkopałem" swą debiutancką serię. Okazja ku temu jest nie byle jaka. Pierwsze dwie części tej opowieści otrzymały dwie nowe grafiki. I w tym miejscu składam głęboki ukłon MRT_Gregowi.

Grafiki są tak wspaniałe, że aż ja sam nabrałem ochoty na lekturę. Mam nadzieję, że Wielka gra w nowej szacie graficznej zyska sobie również nowych czytelników. Jeśli pamięć mnie nie zawodzi Wielka gra to jeden z dwóch otwartych cykli historycznych na Najlepszej.
Pozdrawiam,
Foxm

Ponieważ sceneria minionych epok zawsze mnie przyciąga (może w większym stopniu bardziej odległa, ale w końcu okres III Rzeszy to chyba „plener” historyczny najczęściej wykorzywany przez powieściopisarzy i filmowców), musiałem w końcu trafić i tutaj. W tej chwili przeczytałem dopiero pierwszą część, ale już obecnie daje się zauważyć największa zaleta tego utworu (minipowieści?), czyli przekonująco oddany nastrój i klimat. Poczułem się tak, jak gdybym napawdę zanurzył się w dekadencki i mroczny zarazem świat przedwojennego Berlina. Nowobogackie i parweniuszowskie elity nowego systemu korzystają z życia, starając się przeniknąć do świata starej arystokracji (herbowej lub przynajmniej przemysłowo-finansowej), a ta otwiera przed nimi gościnne ramiona (i nie tylko ramiona :D). Wszyscy zaś doskonale wiedzą, że tańczą na wulkanie. Może nie każdy spodziewa się nadchodzącej wojny, ale każdy musi obawiać się tajnych służb. Na wyższym poziomie obserwujemy bezwzgledną walkę o wpływy wśród wielkich III Rzeszy. Walkę toczoną w sposób zdawałoby się absurdalny (o zyskaniu przewagi ma zadecydować zdobycie i dostarczenie otoczonego mgłą tajemnicy obrazu, może tylko urojonego), ale nie odbiegający wcale od znanych obecnie, rzeczywistych wydarzeń. Goring istotnie gorączkowo grabił i skupował dzieła sztuki, przeznazcając na to olbrzymie sumy, bywało, że oszukiwany przez sprytnych naciągaczy i fałszerzy. Gdy rozpoczynał się kryzys pod Stalingradem (o klęskę obwiniano potem często właśnie Goringa i jego obietnice bez pokrycia dotyczące zaopatrywania odciętych wojsk drogą powietrzną) potrafił urządzić sobie dłuższy wyjazd do Paryża „w poszukiwaniu” obrazów. Z kolei np. Himmler obsesyjnie zbierał materiały dotyczące masonerii, grabiąc je w muzeach, bibliotekach oraz prywatnych kolekcjach w całej Europie (co ciekawe, jego „zbiory”, ukryte na Dolnym Śląsku i odnalezione po wojnie, znajdują się obecnie w Polsce i są udostępniane uczonym z całego swiata jako największy tego rodzaju zespół na świecie). Obydwaj ulegali okultyzmowi i wierzyli w różne mroczne, nadprzyrodzone siły, wpływające na rzeczywistość. Sam Hitler zresztą również. To wszystko zostało w opowieści oddane bardzo trafnie i przekonująco. Klimat po prostu się czuje, zarówno przy hazardowym stoliku, w zakonspirowanych lokalach tajnych służb, wreszcie w ramionach pięknej hrabiny Catheriny von Lansdorf.
Są też jednak, moim zdaniem, pewne niedociągnięcia. Niektóre rozwiązania fabularne wydają się niedopracowane, np. szczegóły zaplanowanej akcji w Antwerpii. Obezwładnionych pocztowców pozostawiono po prostu związanych w jakiejś przypadkowej uliczce, zamierzając okupować rezydencję całymi godzinami? Przecież w końcu odnalezieni, podnieśliby alarm. Owszem, różne rzeczywiste operacje niemieckich służb z tego okresu zadziwiały dyletantyzmem (np. afera z utratą w styczniu 1940 r. planów ataku na Francję przez neutralne: Holandię, Belgię i Luksemburg; z winy podwładnych Goringa plany te podano jak na tacy rządowi belgijskiemu, tylko nikt w nie nie uwierzył, podejrzewając nieudolną prowokację, sam Goring próbował zażegnać kryzys korzystając z porad jasnowidza), tym niemniej przygotowanie i przeprowadzenie akcji wygląda na robotę amatorów.
Erotyka oddana wspaniale i za to duży plus, piękna, namiętna, a przy tym wyrafinowana hrabina pozostanie w mojej pamięci. Inna sprawa, że tymczasem sceny erotyczne sprawiają wrażenie nie powiązanych z główną akcją i dodanych trochę „na doczepkę”.
Strona warsztatowa pozostawia sporo do życzenia. Język w zasadzie poprawny, ale są fragmenty, które czyta się z trudem, znużeniem (szczegółowe opisy rzeźb w gabinecie, chociażby). Często występuje w różnych akapitach nagromadzenie czasownika „być”. Tutaj ponownie wskazuję zwłaszcza na opis rzeźby przedstawiającej spółkującą parę, ale można podać również inne przykłady. Zdarzają się powtórzenia wyrazów oraz różne lapsusy (o czym pisał już w komentarzu Mefisto). Z tychże komentarzy dowiedziałem się też jednak zarazem, że to debiut Autora. Ocenianie tekstu przez pryzmat późniejszych opowiadań Lisa jest więc zapewne zbyt surowe. Ogólnie początek tej historii wciągnął mnie swoim klimatem i z pewnością zajrzę do kontynuacji.
PS. Drobna uwaga, Catherina von Lansdorf mogła być jednocześnie hrabiną i hrabianką (których to określeń Autor używa wymiennie), ale Maria Walewska już tylko hrabiną. Nie urodziła się bowiem w rodzinie posiadającej ten tytuł i nosiła go po mężu.

Neferze!
Jakby to powiedzieć? Zaskoczony jestem tak obszernym i pełnym ciepłych słów komentarzem.
Dostrzegłeś w tym tekście plusy, których ja sam nie dostrzegłem. Cieszę się, że coś Ci się spodobało. Że czujesz klimat, nie powiem, że się starałem i tak właśnie, bo bym skłamał. To był mój debiut jako „pisarza”. Wiedziałem, że nie jestem doskonały, przed publikacją wahałem się bodaj półtora roku. Podskórnie czułem, że może przeczytałem/ obejrzałem jeszcze zbyt mało.

Tworzenie czegoś co łączyło w sobie dwie moje pasje, to jest historie i świat szpiegów wciągało bez reszty. Po dziś dzień jestem zafascynowany postacią Wilhelma Canarisa i mimo, że o tym człowieku napisano naprawdę sporo, my wciąż z całą pewnością wiemy niewiele.

Rywalizacja dwóch szefów wywiadu pchnęła mnie do stworzenia dwóch fikcyjnych postaci, działałem instynktownie, bez rozpisanego planu, po prostu bawiąc się tworzeniem, pisaniem akcją.

Areia Athene mawia, że piszę równie nudno, jak Bogusław Wołoszański, jest to komplement niezasłużony, gdzie mnie tam do wielkiego mistrza.

Zgadzam się Wielka Gra jak nic innego nauczyła mnie pokory, w tekście jest dużo naiwności oraz dużo błędów. Gdybym dał ten tekst jakiemuś historykowi pewnie czytałby to jak komedię.

Moim twórczym marzeniem jest kiedyś skończyć Wielką Grę, ale żadnych deklaracji nie złożę. Powieść historyczna wymaga ogromnej wiedzy i pracy, a i tak zawsze się gdzieś wywracam. Im więcej wiem, tym bardziej świadomy jestem głębi własnej niewiedzy. 🙂

Paradoks polega na tym, że historia jest trudną i ponętną kochanką, co jakiś czas czytam albo dowiaduję się czegoś tak ciekawego, że to aż się prosi, żeby usiąść i pisać.

Jeśli skończę kiedyś WG to w momencie, w którym stanie się cud i napiszę kilka części do przodu. Brak mi niestety systematyczności Megasa Alexandrosa.

Bardzo się cieszę, że uważasz moje sceny erotyczne za dobre. To chyba po raz pierwszy:) Odnosisz wrażenie, że chwile uniesień są dopisywane na doczepkę? Masz całkowitą rację!

Zacząłem pisać swoje opowiadanie, mając 16 lat i bardzo niewiele realnych doświadczeń. Braki w obyciu damsko-męskim, uzupełniałem kopiując mniej lub bardziej udolnie styl poczytnych autorów Dobrej Erotyki (Miss/Seamana/Megasa etc.)
Bardzo nie chciałem publikować opowiadań erotycznych, jednak poszukiwania portalu literackiego dla amatorów skończyły się fiaskiem.
Rad nie rad dopisałem dwie sceny, modląc się, żeby nikt się nie zorientował, że w zasadzie to nawet jeszcze golić się nie muszę. Ech! Dobre czasy! Dziękuję za odkopanie tego tekstu!
Takie komentarze jak Twój sprawiają, że znów zaczynam przejawiać samobójczą ochotę do napisania czegoś w historycznych dekoracjach.

Lis

P.S. I znowu się czegoś nauczyłem, nie wiedziałem o różnicy między hrabiną, a hrabianką. 🙂

Napisz komentarz