Blondynka i cztery tęcze I (Karel Godla)  4.33/5 (3)

48 min. czytania
Szikardon zamienił gruchota w karocę podobną do tej ze zdjęcia, tpsdave, bez tytułu, CC0 1.0

Szikardon zamienił gruchota w karocę podobną do tej ze zdjęcia,
tpsdave, bez tytułu, CC0 1.0

Inspiracja Panem Samochodzikiem, acz w mojej bajce pojazd(?) jest magiczny i potężniejszy od swojego użytkownika. Opowiadanie nadałoby się także do cyklu Blondynki, gdyby samo nie było krótkim cyklem wyjętym z większego tekstu. Akcja buduje się wolno przez trzy początkowe rozdziały, brak w tekście mainstreamowej erotyki, raczej alkowiane śmichy-chichy.

Rozdział 51. Blondynka i cztery tęcze

Kiedy zbliżyli się do doliny, dostrzegł zamieszanie na czystym dotąd niebie. Chmurki poczęły śmigać nad głowami. Gonitwa sprawiała wrażenie, jakby gdzieś w oddali za horyzontem otwarto odpływ w wannie i całe niebo zaczęło nagle płynąć do stworzonego ujścia.

Obłoczki wyglądały w opisanym pędzie niczym smużki piany w wirze wody wciąganej w otchłań za widnokręgiem. „Coś się dzieje, czyżby szykowała się burza z piorunami?” – pomyślał Franek. Perturbacje aury nie wzbudziły zainteresowania na dłużej. Szybko wrócił do rozmowy z Agnieszką. Dwie pary oczu coraz częściej wymieniały błyski.

Panienki z tylnej kanapy, zapatrzone w bajkę na ekranie, zdawały się podniebnych zjawisk nie dostrzegać. O nieświadomości tego, co dzieje się za oknami auta, świadczyły reakcje młodocianych widzów na fabułę kreskówki. Słyszał westchnienia i jęki starszej córki Agnieszki oraz okrzyki i pełne zaangażowania porady udzielane przez Marysię bohaterom. Postacie z bajki popełniały oczywiste błędy, zdaniem małego widza. Młodsza pociecha wciągnęła się w świat fantazji, jak tylko dzieciaki potrafią.

Gdy wjechali w miasteczko, a droga pochyliła się nieznacznie, schodząc ku mostowi, zobaczyli zarys przeciwnego brzegu rzeki ze skłębioną powierzchnią lasu. Domy po obu stronach trasy ograniczały panoramę okolicy, ale nie przesłaniały niesamowitego widoku nad głową. Aż westchnął z podziwu, a Agnieszka zagapiła się w górę z wyrazem dziecięcej fascynacji na twarzy, niemal przytykając nos do szyby. „To musi być dzieło Szikardona” – uznał mężczyzna. Pojawił mu się przed oczyma obraz pojazdu w oparach mgły, który ni to jechał, ni to płynął po niewidzialnym ślimaku ku chmurom, jak to miało miejsce w dniu pamiętnego wypadku. Wspólny element łączył dzisiejsze oraz tamto wydarzenie – stąd nagłe skojarzenie Franciszka. Zbliżona, gigantyczna skala zjawisk na niebie. Wirowy ruch o iście hipnotycznej, słabnącej dynamice. Dzisiaj obracały się chmurki. W dniu wypadku wirowały uciekające do nieba mgły oraz sylwetka pojazdu.

Stwierdził w duchu, że Szikardon stanowczo przesadził.
— O Boże, Franuś. Nigdy czegoś takiego nie widziałam — wyszeptała Agnieszka.
— Mamo, mamo, pats jakie ślicne tęćki — zawołała z przejęciem Marysia.

To, co widzieli, działo się naprawdę, nie było ułudą stworzoną przez Szikardona wyłącznie na użytek pasażerów auta. Franciszek przekonał się o tym, zobaczywszy w oddali przechodnia, który tkwił niemal w bezruchu na chodniku i pstrykał, jedno za drugim, zdjęcia z obiektywem skierowanym w niebo.

Samochód, jakby zgadując intencje pasażerów, zwolnił i zatrzymał się po kilku metrach. Szikardon uchylił wszystkie drzwi, aby mogli opuścić pojazd. Franek odruchowo zerknął w lusterko, czy nic z tyłu nie nadjeżdża, aby ostrzec siedzącą za nim Zuzię, ale droga była pusta. Podnieceni wysiedli całą czwórką.

Widok na zewnątrz odebrał im dech w piersiach. Patrzyli w niebo, nie mogąc oderwać wzroku.

Cztery najbardziej wyraziste tęcze, jakie Franciszek widział w swoim życiu, wzbijały się nad horyzontem po drugiej stronie doliny. Barwy całego widma kolorów rozpościerały się wstęgami pod ciemnym sufitem z jednolitej masy chmur. Powała wisiała nisko nad głowami. Mężczyzna miał wrażenie, jakby znalazł się w monumentalnej sali nieziemskich istot. Z mrocznych kasetonów stropu spoglądały na czwórkę podróżnych postacie, których co prawda nie było widać w nieoświetlonych wnękach sklepienia, ale których obecność podpowiadała mu wyobraźnia. Ciarki przechodziły po plecach od tego widoku. Porażał swoją gigantyczną skalą.

Jego trzy towarzyszki zaczęły dokumentować zjawisko, używając telefonów. „Bosz, taka mała pipka, a już włada komórą jak stara” – pomyślał rozczulony Franek o wykonującej z zapałem zdjęcia najmłodszej pasażerce – sześciolatce ledwo odrosłej od ziemi, która nadal zdrabniała wyrazy i nie potrafiła albo nie chciała pozbyć się maniery dwulatki. „Czuję, że nici będą z waszych zdjęć, dziewczyny. Niestety. Szikardon nie zostawia takich śladów.”

****

Historia weekendowego wyjazdu zaczęła się od rozmowy w pracy.

Towarzystwo z biurowego pokoju właśnie rozeszło się na wtorkowe spotkania. Dwójka zaprzyjaźnionych pracowników zyskała rzadką okazję, aby bez świadków porozmawiać.

— Martwisz mnie, Aga. — Franek podkreślił głosem troskę, która często w nim gościła. Odkąd nawiązali przyjacielską relację, problemy Agnieszki budziły w mężczyźnie empatię, zwłaszcza matczyne, związane z chorobami dzieci, które zapadały na grypy i anginy dość regularnie. Gdy zdradziła prawdę o małżeńskim konflikcie, troskał się tym jeszcze bardziej. Niesnaski mogły zakończyć się życiowym zakrętem oraz wielką niewiadomą na przyszłość.

— Widzę, jak się męczysz. Potrzeba trochę czasu, aby się między wami wszystko naprawiło. Mocno wierzę, że się naprawi. Jakoś musisz ten zły okres przetrwać… Może byś wpadła z dzieciakami na weekend? Miałyby używanie, zapewniam cię. A i ty byś się oderwała od trosk. Oprowadziłbym was po mojej wsi. Co ty na to?

Widząc jej wahanie, zaczął z zaangażowaniem, niczym właściciel turystycznego pensjonatu, zachwalać okolicę. Zachęcał wizją krajobrazów, które można obejrzeć z siodełka roweru i obiecywał, że wystarczy dwuśladów dla każdego gościa.

Agnieszka z markotną miną zerkała na kolegę. Jej twarz młodej matki pozostała nadal dziewczęca mimo wieku. W myślach często nazywał oblicze koleżanki buźką. Cieszyła oko urodą i tak jak dzisiaj potrafiła rozczulić brakiem umiejętności maskowania uczuć, które przejawiała podczas rozmowy. Młoda kobieta poczerwieniała. Przed Franciszkiem otworzyło się pole do interpretacji, dlaczego. W każdym razie nie zaprzeczała, że małżeństwo uda się „naprawić”, a to już lepiej świadczyło o nastawieniu życiowym. Jeszcze kilka dni temu wyraziła bardzo pesymistyczną opinię, kiedy miał okazję zapytać na osobności o stan ducha koleżanki.
— Dostałybyście pokój albo dwa. Ja bym był grzeczny, zapewniam. Nie będę nastawał na twoją… — Zniżył głos do poufałego szeptu.

Dziewczyna, zwykle w towarzystwie Franka swobodna oraz dowcipna, zarumieniła się mocniej. Teraz nie miał już wątpliwości, że prawidłowo odgadł właściwą jej płci obawę, którą próbował przed chwilą rozwiewać z użyciem staroświeckiego zwrotu, nim się zreflektował, że kobiety, takie jak ona, w pewnych kwestiach przedkładają zawoalowane sugestie nad konkrety. Najprawdopodobniej pozwolił sobie w ostatnim czasie na zbyt liczne męskie, przenikliwe spojrzenia, co mogło niczym powiew gorącego wiatru zakłócić łagodny klimat ich relacji. Być może uznała, iż on sobie coś wyobraża. Że postrzega małżeński konflikt za szansę dla siebie, by się do niej zbliżyć.

— Agnieszko, przyrzekam. To ma być weekend dla was. Odpoczniecie… i tyle.

Rozmowę przerwał nieproszony gość, ale rozumieli się bez (nadmiaru) słów. Wiele znaczyła historia ich wcześniejszych, szczerych dyskusji odbywanych w trakcie kilku lat znajomości. Pamiętali też znaczące spojrzenia wymieniane w przeszłości. Powodowały niegdyś u obojga falę ciepła i szybszy puls. Oboje wiedzieli, że bardziej by się polubili, gdyby Agnieszki nie pętały więzy małżeńskie, a on nie tak zdecydowanie deklarował, że owe więzy szanuje. Ona kiedyś wspominała, że krótki, namiętny romans jest dla mężatki pod pewnymi warunkami dopuszczalny. Franek o opinii przyjaciółki pamiętał, ale nie skomentował. Nigdy więcej do tematu nie wrócił, aby przynajmniej wyjaśnić, czy ona tylko rozgrzesza czyny swoich zamężnych rówieśnic, czy i siebie w grono potencjalnych heroin krótkiego – to obowiązkowo — romansu wlicza. W kontekst dzisiejszej rozmowy wpisywały się także jej przeżycia z przeszłości, o których mu zdawkowo opowiedziała dawno temu. Nie potrafiła zdobyć się na więcej w bezpośredniej rozmowie. Dopiero później pod wpływem impulsu spisała i przysłała relację z incydentu, który o mały włos nie zakończył się gwałtem. Z bagażem bolesnych doświadczeń nie podejmuje się lekkomyślnie decyzji o spędzeniu nocy w domu obcego mężczyzny.

Pod koniec dnia mieli znowu okazję porozmawiać.

— Nie, Franuś. Raczej nie przyjadę. Chwilami, gdy o tym myślę, bardzo bym chciała. Ale rozsądek mówi co innego.

Nie skrywał rozczarowania, bo wbrew temu, o czym Agnieszkę zapewniał, miał wobec urodziwej kobiety erotyczne zamiary. „Ściemniał”, jak pierwszy lepszy podrywacz.

Nie pogodził się z odmową. Za bardzo mu zależało.

****

Wieczorem prowadzili ożywioną korespondencję sieciową. Następnego dnia, gdy w kolejnej rozmowie prowadzonej ukradkiem w biurze, Agnieszka wyraziła zgodę, Franek przekazał Szikardonowi nowinę.

— Będę miał gości w weekend. Bardzo mi na nich zależy. Chcę, żeby wszystko wypadło jak należy… Urwał. „Jestem podniecony, mówię do rymu” – uświadomił sobie.

— Znowu potrzebujesz seksu — zdiagnozował Szikardon. — To zrozumiałe ze względu na twoją terapię. Ale zbiorowych szaleństw jeszcze nie uprawiałeś. Twoje libido rośnie… w mało kontrolowany sposób. — Najwidoczniej wywnioskował, iż Franciszek chce zaprosić do swojego domu kilka kobiet na raz. Albo jeśli użył swoich umiejętności parapsychologicznych, precyzyjnie przeczytał myśli podopiecznego — i droczył się.

— Nie. To co innego. Zaprosiłem kobietę, z którą się… przyjaźnię. Można tak powiedzieć. Przyjadą także jej dwie córy. Zależy mi, aby dobrze przyjąć gości. Wyjątkowo dobrze. Możesz je zaszczepić tak, aby nie poczuły? Dobrać odpowiednią, nastrojową muzykę w drodze? Potrafisz spowodować, aby przyjemnie pachniało i nie trzęsło na trasie? Zależy mi.
Wrócił do głównej myśli.

— Zaszczepisz je najdelikatniej jak potrafisz. A nie tak, jak traktowałeś dotąd moje przygodne znajome, a zwłaszcza prostytutki. Proszę!

— Chcesz olśnić…? Czy wy, ludzie, wszyscy jesteście tacy nieracjonalni? — Szikardon najprawdopodobniej wsłuchał się w myśli mężczyzny i rozważał je na głos. — Widzę, że muszę się naprawdę postarać. Potrzeba na to mnóstwo energii — stwierdził. — Kiedy transport? W piątek po południu? — zapytał, jakby, wbrew przypuszczeniom Franka, jednak nie zajrzał mu dotąd w myśli i nie znał odpowiedzi.

— W sobotę rano.

— Dobrze. Opuszczę cię w czwartek wieczorem. Jest nów, będą ciemniejsze noce, mniej komplikacji. Wrócę w sobotę nad ranem. Sprowadzę ci terenowe P***z Europy na czas nieobecności i weekend. Zaraz je zamówię.

„On nigdy o niczym nie zapomina” – pomyślał Franek, który dawniej z rozmarzeniem zwierzał się Szikardonowi, jakie modele samochodów terenowych mu imponują. Teraz zdziwił się propozycją, bo konkluzją dawnych zwierzeń było wyraźne odcięcie się Franka od marzeń oraz chęć ukrycia własnego życia pod maskującą zasłoną. Wolał wybierać skromne gadżety. Nie kusiła go już publicznie przejawiana bufonada. Dobrze chociaż, że bodyguardwybrał najskromniejszy z wymienionych niegdyś z rozmarzeniem terenowców.

— Będziesz miał auto na piątek. Spełni też rolę rezerwowego samochodu w weekend, gdybyś musiał odbyć nieplanowaną przejażdżkę. Ja będę w stanie wykonać tylko jeden kurs tam i z powrotem. Szacuję, że przy twoich wyjątkowych wymaganiach, na więcej nie starczy energii.

— Aż dwa dni? — zdziwił się Franek. Odkąd Szikardon nastał w jego życiu, nigdy nie oddalał się od podopiecznego na dłużej niż noc albo — w chmurne bądź mgliste dni – na kilkanaście godzin od popołudnia do wczesnego ranka.

— Aż dwa dni – potwierdził Szikardon. – Rozumiem, że mam się nadzwyczaj postarać.

— Jeszcze jedna sprawa. Znajoma chce przyjechać własnym samochodem więc…

— Już o tym pomyślałem ze względu na szczepienie. Unieruchomię jej samochód na weekend. Nie martw się.

— Podać ci adres i numery rejestracyjne auta?

— Nie są mi potrzebne – uciął Szikardon.

Rozdział 52. Rzęch i karoca

— Psiakrew, ale się postarałeś! – Franek skomentował z wyrzutem wygląd nadwozia w aucie, które Szikardon podstawił pod dom w sobotni poranek. Widok wręcz go rozwścieczył, tak bardzo odbiegał od wizji romantycznej przejażdżki z Agnieszką (jeśli można zakładać romantyczny charakter wycieczki z urodziwą kobietą, gdy w eskapadzie mają towarzyszyć jej dzieci). Imaginacja krótkiej podróży za miasto, w trakcie której chciał poczynić pierwsze kroki, by przyjaciółkę poderwać, co odgadł lub odczytał mu w myślach Szikardon, zapowiadała klęskę.

Lakier na dzisiejszym wydaniu pojazdu sprawiał wrażenie skorupy kilkudziesięcioletniego grata, pomalowanego ręcznie przy pomocy postrzępionego pędzla, co odznaczało się niechlujnie na fakturze powłoki. Do upiększenia samochodu użyto substancji, która niewiele różniła się od matowej farby olejnej. Elementy nielakierowane sprawiały wrażenie wyjętych prosto spod fabrycznej prasy i zamontowanych, bez szlifowania oraz jakiejkolwiek obróbki galwanicznej. Gdzieniegdzie zaś wydawały się pordzewiałe albo chropowate, jak żeliwne odlewy wydobyte bezpośrednio z piaskowej formy. Kiedy zajrzał do środka pojazdu, krew uderzyła mu do głowy. „Cholera!” Z wnętrza ostro zaleciało ni to stęchlizną ni to surowym mięsem. Tapicerka, na którą rzucił tylko okiem, sprawiała wrażenie połatanej zgrzebnymi szmatami, a ściany kabiny wykonano z tworzywa, które przywodziło na myśl masę wytworzoną z różnokolorowych worków na śmieci. Tak tragicznie wyglądającej wersji pojazdu Franek nie widział, odkąd został obdarowany i od kiedy w konsekwencji darowizny nie poznał Szikardona. Jedyną zaletę auta stanowiła niezwykła przestronność wnętrza.

— Cholera, co to ma być? To już lepiej wezmę furmankę zaprzężoną w ślepego konia – warknął. „Złośliwy drań!” Przeleciało mu przez głowę, aby pojechać po Agę terenówką, jaką mu Szikardon, zgodnie z obietnicą, sprowadził z europejskiej wypożyczalni. Franciszek korzystał już z auta w piątkowej podróży do biura i z powrotem (aby nie wzbudzać sensacji, musiał Cayenne zaparkować daleko od siedziby firmy). Widział błyszczącą, nienagannie czystą, bryłę SUV–a zaparkowanego w kącie podwórza.
– Postarałeś się. Nie wiem, czy nie za bardzo – rzucił z przekąsem. – Na sam widok tego gruchota wszystkie dziewczyny uciekną mi z przerażeniem. A na pewno odmówią zajęcia miejsca w środku. Nieestetyczny i nadto wielki ten pojazd. Będzie nas przecież tylko czwórka, w tym dwójka dzieciaków, a tu tyle miejsca… – rozczarowany Franek krytykował nawet jedyną zaletę pojazdu.

Jeszcze raz pochylił się i zaciągnął nosem woń z wnętrza. Znowu fatalnie zapachniało. Woń nie była do niczego podobna. Najbardziej kojarzyła się z nieświeżym mięsem, które jeszcze nie zamieniło się w padlinę, ale niewiele mu do stanu zepsucia brakowało.

— Nie biorę tego rzęcha! – zaprotestował. — Równie dobrze mógłbym gości zaprosić do limuzyny czyściciela szamba, który właśnie napełnił swój beczkowóz świńskim gnojem po korek. Wolę wziąć Cayenne… – oznajmił. — Najważniejsze są szczepienia. Dałoby radę wykonać w terenówce szczepienia?… – zastanawiał się na głos, bo w tej ważkiej sprawie zależał całkowicie od Szikardona, ale nie uzyskał wyjaśnień. — To skromna kobieta. P*** wprawi ją w zakłopotanie, ale trudno. Skoro miałeś gdzieś moją prośbę, nie ma innego wyjścia. Chyba zdajesz sobie sprawę, że taka luksusowa bryka nie pasuje ani do mojej pozycji, ani do mojej rudery? Co goście pomyślą, gdy otworzy się brama i zobaczą dom? Namieszam im tylko w głowie. – Gderał na głos, nie wiedząc, czy podkreślić bunt bardziej stanowczo – w końcu może dałoby się jeszcze coś zrobić, aby samochód wyglądał lepiej, co przecież zależy tylko od dobrej woli Szikardona — czy też godzić się z sytuacją i raczej przygotować dla Agnieszki wystarczająco wiarygodne wyjaśnienie w związku z wykorzystaniem luksusowej terenówki. Aby nie pomyślała, że prowadzi drugie życie, które po prawdzie wiódł, odkąd pojawił się Szikardon. Jednak nie wolno mu było przyznać się do wielu rzeczy.

Skrzypnęły odrapane drzwi wejściowe i z domu wyjrzał Vib przywabiony podniesionym głosem Franka.

— Franio! Ty nie wkurwić Sziiikar. Będzi dobrzy, przyjaciu. Już nie wkurwić! Jedzieć, jedzieć. Będzi dobrzy. Przywiezi Agię i dziweczki. – Polszczyzna Viba mimo szybkich postępów lingwistycznych pozostawiała wiele do życzenia. Nie wiadomo, czy wykorzystując nowo poznane oraz uwielbiane słówko „wkurwiać”, prosił gospodarza domu, aby nie irytował się sytuacją, czy chodziło mu bardziej o to, aby Franek nie denerwował Szikardona, do którego niezwykły lokator Frankowej rudery miał niemal nabożny szacunek. „Jasne, Vib. Nie możesz się doczekać kobiety, o której ci tyle opowiadałem. Namawiasz, abym jechał mimo wszystko i nie tracił okazji. Obaj jesteście przeciw mnie” – skonstatował w duchu, choć Szikardon trwał w obojętnym albo obrażonym milczeniu. Ani mruknął na jego pretensje, czekając cierpliwie, aż mężczyzna wsiądzie do podstawionego rzęcha. Ciekawe, co by zrobił, gdyby Franek wytrwał w idei skorzystania z terenówki, i zignorował Szikardonowego gruchota.

Mężczyzna niechętnie wsunął się do podstawionego pojazdu, w duchu licząc na to, że Szikardon doprowadzi ruinę do stanu przyzwoitości w trakcie jazdy, nim jeszcze osiągną rogatki miasta.

****

Zobaczył swoje dziewczęta z daleka. Cała trójka czekała na chodniku przy osiedlowej ulicy. Dziewczynki z plecaczkami, młodsza z wersją odblaskową, różową, rzucającą się w oczy. Wszystkie paradowały w spodniach, i co zwracało uwagę – były wyjątkowo starannie uczesane. Jak panienki wyszykowane na bardzo oficjalną oraz niezwykle uroczystą wizytę. Wyglądały na przejęte.

Wysiadł z auta, aby powitać swoje przyszłe pasażerki oraz zająć się pokaźnymi bagażami Agnieszki. Wynurzał się z kabiny w poczuciu winy i obawy, czy nie zareagują negatywnie na widok oraz perspektywę podróży rzęchem. W końcu samochód to jednak wizytówka mężczyzny, a on ukazywał brudny, pomięty bilet wizytowy swojej dzisiejszej randce (jeśli można było wyjazd z dziećmi na wieś mianować randką i takoż nazwać główną bohaterkę spotkania). Jednakowoż młoda mama oraz jej pociechy dobrze maskowały swoje uczucia, co najwyżej uczyniwszy wielkie oczy na widok pojazdu, którym przyjechał. Agnieszka nie chciała mu najwidoczniej sprawiać przykrości. Na twarzy starszej z córek też nie dostrzegł zniechęcenia, raczej zakłopotanie, że trzeba się będzie witać z obcym panem, którego co prawda już kilka razy spotkała, ale to miało miejsce dawniej i w niczym skrępowania nie łagodziło.

— Dzień dobry. Ale jesteście wszystkie eleganckie. – Pochwalił wygląd swoich weekendowych gości i wyciągnął dłoń do Agnieszki, a ona, jeszcze oswajając się z sytuacją, tylko prześlizgnęła się spojrzeniem po jego otwarcie zachwyconych oczach, unikając choćby krótkiego wzrokowego kontaktu. – Pogoda zapowiada się niezła. Cieszę się, że nam sprzyja. Zabrałyście coś z krótkim rękawkiem i kostiumy na słońce?

Potem witał się indywidualnie z dziewczynkami. Artykułował banalne słowa na przełamanie lodów.

— Masz ładną fryzurę, Zuzanko. Sama tak się uczesałaś, czy mama pomagała?

Starsza bąknęła niechętną odpowiedź. Od razu dała do zrozumienia, że Franciszek tanimi zagrywkami nie zdobędzie jej sympatii. Gdy żartobliwie komplementował kolor plecaka młodszej — przekomarzał się z małą, mówiąc, że też sobie taki różowy tornister kupi, bo uwielbia ten kolor, i pytał, czy by mu na trochę plecaka nie pożyczyła — kątem oka widział, jak Zuzia wydyma pogardliwie usta. Wyglądała równie ślicznie jak mama, i można było z dużą dozą pewności przyjąć, że gdy dorośnie, a to już nastąpi wkrótce, nie będzie się mogła opędzić od chłopaków. Dziewczyna — sam miód, jak to mówią.

— Pomogę ci z bagażami, Aguś. – Chwycił dwie wielkie torby, ciężkie, choć spakowały się tylko na dwudniowy wypad.

Agnieszka rzuciła zdziwionym tonem uwagę, chyba na temat Frankowej landary, ale nie dosłyszał i wolał nie dopytywać, o co jej chodzi. Nie dziwiły go wątpliwości. Uznał, że nie ma co dyskutować, lepiej w takiej sytuacji udać, że wątpliwości lub co gorsza narzekania wcale do niego nie dotarły.

— Wsiadamy, wsiadamy, szkoda czasu – zachęcił swoich weekendowych gości i obrócił się na pięcie z bagażami w dłoniach.

Widok, który ujrzał, wprawił go w osłupienie, mimo iż był przygotowany na poprawę wyglądu pojazdu. Przy chodniku lśnił we wczesnym słońcu, egzotyczny, według współczesnych standardów estetyki, okaz przedwojennej limuzyny. Po kostropatym rzęchu, którym wyjechał do miasta, nie pozostało ani śladu.

Szeroka obręcz chłodnicy auta i rozciągnięta na niej płaska siatka błyszczały, jakby wykonano je z czystego, wypolerowanego srebra. Najbardziej rzucający się w oczy z przodu auta element przyozdabiała szóstka lamp drogowych osadzonych w srebrnych misach oprawek: dwie mniejsze centralnie w obrysie chłodnicy, nisko przytwierdzone do srebrzystego pręta na poziomie kół pojazdu; dwie największe rozstawione szerzej, zamocowane do wyższego drążka na wysokości górnej części błotnika; najmniejsze lampeczki, w miniaturowych srebrnych obudowach, uniesione na krótkich wspornikach z tegoż błyszczącego metalu, zespolono ze szczytami obu przednich osłon kół. Obły w przekroju, siwy kształt lewego błotnika schodził łagodnie za kołem i przekształcał się najpierw w owalną nieckę, a potem w szeroki stopień, równie błyszczący jak chłodnica, biegnący przez całą długość auta i kończący się kolejną obłością oraz siwym łukiem tylnego błotnika. Zapasowe koło ze szprychową konstrukcją felgi tkwiło w niecce kończącej przedni błotnik, przymocowane srebrną obejmą do szarego boku potężnej maski silnika, pociętej długimi szparami wentylacyjnymi, niczym rzędem równoległych, identycznych skrzeli. Pudełkowatą w kształcie kabinę rozświetlały prostokątne okienka. Przednia szyba składała się z dwóch takich okienek, pod spodem których spoczywały ciemne skrzydła wycieraczek.

„Chyba kilka dni temu oglądałem podobny na zdjęciach w sieci” – przemknęło Franciszkowi przez myśl. „Jednak się postarał i to jak” — westchnął w duchu z wdzięcznością o Szikardonie. Co prawda już w trakcie podróży do miasta wnętrze samochodu ulegało wolnym przemianom na korzyść, a koszmarny odór całkowicie się ulotnił, niemniej aż tak pozytywnego przeobrażenia Franek nie przewidywał. Bodyguarddotychczas oszczędzał mu podobnych niespodzianek. Wyjeżdżając ze wsi, mężczyzna wierzył, że zgodnie z zapowiedzią Viba „będzie dobrze”, ale nie spodziewał się aż takiego olśnienia. „Jak zobaczą moją ruderę, czar pryśnie, ale karoca bardzo okazała, trzeba to przyznać.”

Franek kroczył wolno w stronę bagażnika, pozornie nieporuszony, lecz w myślach jego głowa kręciła się w te i wewte gestem zaskoczenia oraz niedowierzania. Dziewczynki tymczasem wyprzedziły go i bez ceregieli wtarabaniły się do środka, na tylne siedzenia.

— Mamo, ale tu ładnie pachnie – zawołała ściszonym głosem starsza. – Tu są ściany z drewna.

— Bajecka, bajecka! Krasnoludecki! Jakie ślicne – zachwycała się entuzjastycznie młodsza z córek. Franek dostrzegł przez szyby kabiny poświatę dużego ekranu umieszczonego na tyłach przedniej kanapy. „No to mamy dzieci z głowy, a przynajmniej małą” – kiwał zdumiony głową, bo rzeczywistość przekraczała jego oczekiwania.

Kątem oka dostrzegł Agnieszkę próbującą dołączyć do dzieci i podsłuchał rodzinną rozmowę.

— Mamo, po co tu się wpychasz? Idź sobie do przodu. Jesteśmy już duże – zaprotestowała scenicznym szeptem Zuzia.

— Ale zaraz. Cicho. Muszę sprawdzić, czy dobrze zapięłyście pasy – odszeptywała jakby speszona Agnieszka.

— Dobze… Samochodzik sam mnie tsyma. Idź jus, mamo. Nie przeszkadzaj. Chcę oglądać bajeckę – niemal wrzasnęła Marysia.

Córki nie chciały nawet lokomotivu do ssania, który zażywały zwykle z przyjemnością przed każdą dłuższą podróżą, traktując jak smaczny cukierek. Agnieszka rada nierada wsunęła się do wnętrza auta przez szeroko rozwarte drzwi z przodu. Równocześnie Franek zajmował miejsce kierowcy z drugiej strony, sprawdziwszy wprzódy odruchowo, czy dzieciaki są zabezpieczone. Ale Szikardon zadbał o wszystko. Sam otoczył pasażerki pasami. Sam zamknął starannie wszystkie drzwi. Kontrolowanie rutynowych działań bodyguardanie było potrzebne.

Znalazłszy się w środku, mężczyzna nie poznał wnętrza samochodu, które, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przekształciło się w wykwintną kajutę wyłożoną egzotycznym drewnem, jasną skórą oraz białą kością, a także umieszczonymi na pulpicie błękitnymi płytkami pożyłkowanego wzorzyście i wypolerowanego na błysk kamienia – może malachitu. Błyszczało srebro oprawnych listew oraz ozdób.

Kiedy usiadł, rozszedł się zapach rześki i aromatyczny. Franek rozpoznawał woń cedru oraz mieszankę kwiatowej świeżości, ale nie był w stanie stwierdzić dokładnie, jakie składniki zapachowe zawierał bukiet. Nie wyczuwszy swojej ulubionej migdałowej nuty, i tak z przyjemnością wciągał powietrze do płuc. Nagle otoczyły ich dźwięki cichej muzyki. Jazz w Paryżu.

— Bosz, co za cudowny zapach – szepnęła zachwycona Agnieszka, również uwiedziona aromatami wnętrza kabiny, moszcząc się na wygodnej kanapie. – Boże, to prawdziwe… oj…

Gruba skórzana serpentyna niczym wąż przesunęła się po jej ramieniu, potrąciła pierś, zawibrowała, jakby gładząc osłoniętą biustonoszem wypukłość, i ześlizgnęła się po brzuchu na biodro, unieruchamiając ją bezpiecznie w siedzeniu.

— Ale się przestraszyłam – jęknęła młoda mama.

W tej samej chwili Szikardon uniósł pojazd z odczuwalnym drgnięciem, obrócił powoli w miejscu potężną masę samochodu, jakby wokół niewidocznej osi, i ruszyli.

— Ojej, samo jedzie? To jakieś czary? – Kobieta stęknęła zdziwiona, widząc, że Franciszek cały czas spogląda na nią uśmiechnięty, nie dotykając ani na moment zastygłej w bezruchu kierownicy. Mężczyzna rzeczywiście ciekaw był reakcji swojej towarzyszki, bo zdążył już przewieźć przy pomocy Szikardona kilka pasażerek i za każdym razem ich zdumione reakcje sprawiały mu frajdę.

— Tak, Aguś, jedzie samo. To niezwykły prototyp auta. Full automat. Spodoba ci się – szepnął, patrząc jej z uśmiechem w oczy, a ona zaczerwieniła się, zawstydzona swoją dziecinną reakcją i tym czymś, co zdawało jej się, że dostrzega w męskim spojrzeniu.

Dziewczynki zapatrzone w ekran nie zareagowały na ruch pojazdu. Chwilę potem wszystkie trzy pasażerki poczuły lekkie dźgnięcie w górnej części pośladka, przy czym dzieci, zajęte rozmową z bohaterami kreskówki – interaktywną bajkę oglądały pierwszy raz w życiu, kompletnie nie zwróciły na ukłucie uwagi. Nie zdawały sobie sprawy, że Szikardon delikatnym użądleniem znieczulił miejscowo każdą z nich, a w trasie realizował nieznany ziemskiej medycynie proces analizy próbek krwi, którą pobrał. Badanie zabierze niemal cały czas podróży, lecz nim dojadą na miejsce, przygotuje odpowiednią szczepionkę i wstrzyknie ją swoim nowym pacjentkom. Jeśli analiza zabierze więcej czasu, szczepienie dokona się w trakcie niedzielnego powrotu. Wszystko stanie się tak, jak prosił Franciszek – delikatnie, prawie bezboleśnie.

Znajdowali się jeszcze w osiedlowej uliczce, gdy mężczyzna pstryknął palcami. To był jeden z niewielu umówionych znaków między podopiecznym oraz jego bodyguardem. Na przedniej szybie, a raczej na tworzących ją dwóch prostokątnych oknach, pojawiło się w następstwie pstryknięcia wyobrażenie mapy, przejrzyste na tyle, że wyraźnie widać było wskroś przeźrocza całą perspektywę ulicy. Franek zawsze dziwił się niezwykłości obrazu, jaki potrafił wykreować Szikardon, bo gdy spojrzało się uważniej w wybrany punkt mapy, widok zaczynał płynąć, rozwijać się i nagle widziałeś z lotu ptaka kołyszące się gałęzie miniaturowych drzew, dachówki domów, czasem małe figurki ludzi krzątających się przy swoich sprawach. Zaraz przypominał się Potter oraz jego czarodziejskie gadżety.
— Widzisz, Aga? Jesteśmy tu, gdzie błyska ta plamka – wyjaśnił szeptem.

Od migającego punktu Szikardon począł prowadzić na mapie grubą pomarańczową wstążkę trasy. Jednocześnie Franciszek kontynuował wyjaśnienia dla zafascynowanej Agnieszki, opisując to, co wyświetlało się przed oczami.

Obraz terenu przedstawiany przez Szikardona zaczynał budzić podświadome wątpliwości mężczyzny, ale nie zdążył ocenić, co jest nie tak jak powinno. Poruszenie na masce limuzyny odciągnęło jego uwagę od mapy. Zaskoczony dojrzał ruch ozdobnej figurki, której oczywiście brakowało tam, gdy wyruszali rankiem spod domu, i której nie zauważył w pierwszym szoku po stwierdzeniu przemiany rzęcha. Teraz patrzył jak zaczarowany w centralny punkt maski za szybą, na szczyt łuku, który tworzyła srebrna obejma chłodnicy. Tkwiła tam mała, metalowa sylwetka skrzydlatej poczwary, zwrócona nienaturalnie, bo przodem do pasażerów, a tyłem do kierunku jazdy. Ślepia miniaturowego stwora błysnęły do mężczyzny, potem lekko poruszyły się rozpostarte skrzydła. Animacja trwała przez chwilę. Jakby stwierdziwszy, że skoro znak życia i pozdrowienie zostały zauważone, można wrócić do normalnej pozycji, miniatura stworzenia obróciła się na swojej podstawie i zastygła nieruchomo. Dopiero teraz Franciszek rozpoznał, że bynajmniej nie był to ptak, jak mu się wydawało w pierwszej chwili. Srebrzysty odlew na szczycie konstrukcji chłodnicy przedstawiał sylwetkę smoka w podniebnym locie. „Co za gówniarski pomysł!” – skrzywił się, choć dobrze pamiętał lot, który odbył z Szikardonem.

Rozdział 53. Dom w sąsiedztwie białego drzewa i tego domu atrakcje

Cały piątkowy wieczór, pakując niezbędne rzeczy dla siebie i dzieci, Agnieszka żałowała, iż pod wpływem impulsu wyraziła zgodę na wyjazd. Zuzia, może dostrajając się do nastawienia mamy, również sprawiała wrażenie skwaszonej. Zaniepokojona kobieta musiała w końcu dotknąć czoła córki, aby upewnić się, że pogorszony nastrój dziecka nie zwiastuje wykluwającej się choroby.

Gdy zobaczyła rankiem królewski pojazd w przedwojennym wydaniu, zbliżający się z majestatem, serce skoczyło jej w piersi. Spodziewała się zwyczajnego, współczesnego samochodu. Franek niedawno zdawkowo wspominał, że zmienił wóz. Sądziła, że kupił zwykły kilkuletni samochód średniej klasy. Jeszcze nie rozpoznawała twarzy kierowcy, a już ogarnęło ją przeczucie, że to po nią podjechała owa przedwojenna karoca. Poczuła się zakłopotana niczym Kopciuszek na widok powozu przemienionego z dyni. Luksusowy wystrój i aura kabiny oszołomiły młodą kobietę jeszcze bardziej, a obserwacja niezwykłego, samodzielnego działania samochodu pogłębiła zadziwienie. „Okazuje się, że niewiele wiem o Franku. Może to będzie dobry wyjazd. Dzieciaki są zachwycone. Chociaż tyle, bo Zuzia była początkowo sceptyczna. Ech, te moje wieczne obawy i niepewność.”

— Ależ ten samochód płynie! Jakby nie dotykał podłoża! I w ogóle nie słychać silnika, nie czuć jego wibracji. – W głosie Agnieszki równocześnie zabrzmiały pochwała oraz niedowierzanie. Usiłowała sprawdzić pozycję podwozia wobec drogi, przysuwając twarz do bocznej szyby.

— Och, zdaje ci się, moja śliczna koleżanko. Wcale nie płynie – żartobliwie oponował Franek. Wtedy po raz pierwszy odważyła się spojrzeć mężczyźnie w oczy. Uśmiechał się ciepło, a gdy ich wzrok się skrzyżował, pokręcił głową, jak to często niegdyś czynił, aby podkreślić zachwycenie błękitem jej tęczówek. Pamiętała komplement dawno temu wyrażony, jeden jedyny raz, szeptem, gdy nikogo akurat nie było w pokoju. Dzisiejszy gest towarzysza sprawił przyjemność. Poczuła się lekko odprężona. Wspomniała przez moment stare, dobre czasy, gdy poznali się z Frankiem po jej powrocie z urlopu macierzyńskiego. Myślała wtedy czasami nieśmiało o romansie z kolegą, który imponował oraz do którego czuła coś więcej niż sympatię, ale nic z mrzonek nie wyszło, bo mężczyzna chyba tylko ją lubił i po koleżeńsku flirtował. Zbliżyli się do siebie, to prawda, ale jedynie po przyjacielsku, nic więcej.

— Jest wyposażony w system amortyzacji nowego typu. Mało kto o tym słyszał. To prototypowe rozwiązanie. – Współpasażer tłumaczył oględnie zasadę płynnej jazdy limuzyny. Coś o skanowaniu drogi przed pojazdem, wyprzedzającej analizie geometrii podłoża i proaktywnej reakcji amortyzatorów. Brzmiało niemal przekonująco, ale miała wrażenie, że Franka też coś zafrapowało albo zaskoczyło.

„Jakie amortyzatory? Co on mówi? Ten samochód unosi się po prostu nad ziemią albo mam halucynacje” – stwierdziła w duchu. Nie kontynuowała już wątku. Zaczęła dopytywać o zasady samodzielnego działania pojazdu, ciekawa jak samochód bez ingerencji człowieka potrafi znaleźć drogę (czytała coś w prasie o koncepcji bezobsługowego auta oraz testach w Stanach), lecz wyczuła, iż towarzysz nie chce na techniczne tematy dyskutować. Wobec tego skierowała rozmowę na plany dzisiejszego dnia i ta zwykła pogaduszka jeszcze bardziej zaczęła ją odprężać. Franek przejawiał żartobliwy nastrój, spoglądał jej w oczy ciepło ale nie prowokacyjnie i nabierała coraz większej otuchy.

Fotel limuzyny okazał się niezwykle wygodny. Był tak naprawdę częścią wspólnej kanapy, ponieważ w samochodzie nie zamontowano indywidualnych siedzisk, a nóg pasażerów nie oddzielała zwykła przegroda, w miejscu której standardowy pojazd miał zamontowany lewarek hamulca oraz dźwignię zmiany biegów. Tych atrybutów władzy kierowcy nad autem nigdzie nie było widać. Od skóry siedzenia biło przyjemnie ciepło. Przypuszczała, iż cała kanapa jest podgrzewana, ale nie mogła nigdzie dostrzec jakiegokolwiek sterowania, związanego choćby z klimatyzacją, żadnych zegarów, sygnalizatorów usterek, niczego, co stanowiło normę w zwykłym pojeździe. Jedynymi elementami wyposażenia zdawały się być nieruchoma kierownica, sprawiająca wrażenie wyłącznie atrapy, oraz pasy bezpieczeństwa. Ten, którym była przypięta, nieustannie niczym natrętna męska łapa przemieszczał się na biust, co ją krępowało. Od czasu do czasu miała uczucie, że lekko wibrował, gdy już się zsunął i przywarł do centrum lewej piersi. Zerkała podejrzliwie, czy Franek domyśla się jej problemu, ale przyjaciel sprawiał wrażenie nieświadomego kłopotów koleżanki z frywolną „uprzężą” samochodu.

Poprawiała kilka razy niesforną, skórzaną taśmę, co pomagało tylko na chwilę. Osobliwego odczucia doświadczyła też ze strony kanapy, na której siedziała. Najpierw poczuła ukłucie. Poruszyła się nerwowo. Franek uspokajał ją, że owszem czasem jakiś owad dostaje się do środka auta, bo życie bujnie kwitnie w okolicy, gdzie mieszka, ale nie sądzi, żeby osy śmiały ich dzisiaj niepokoić. Uniosła się nieco na siedzeniu, by sprawdzić, co ją ugryzło – nic nie spostrzegła, a on żartobliwie także spróbował zajrzeć jej pod pupę, co przypłaciła dziewczęcym rumieńcem. „Bosz, czy ja kiedyś dorosnę i przestanę się zachowywać niczym pensjonarka?” – pomyślała. Nie był to koniec przygód z kanapą. Gdy towarzysz wyjaśniał trasę na wyświetlonej mapie, jakby rodem wziętej z filmów science—fiction, poczuła poruszenie pod skórą tapicerki. Jakby coś żywego podróżowało w środku siedzenia, przylegało do jej krocza, łaskotało. Wibrowało. Hmm. Podniecało. Wystraszona zacisnęła kurczowo kolana, lecz zaraz potem rozchyliła nogi, żeby kolega nie domyślił się, co ją spotyka. Gorączkowo zastanawiała się, jak zareagować. Znowu oblał ją rumieniec, a w dole brzucha poczuła niechciane, znajome ciepło.

— Patrz. Tu jesteśmy. A tam jedziemy – tłumaczył Franek, pokazując gorliwie palcem, jakby symbolika wyświetlonego planu trasy nie była wystarczająco zrozumiała. Ona w tym czasie siłą woli hamowała się przed przemieszczeniem pupy na inne miejsce, by uniknąć nieproszonej stymulacji pachwiny.

— Nigdy czegoś takiego nie widziałam – skomentowała z wysiłkiem, powstrzymując się ze wstydu przed skargą. Na szczęście karesy spod siedzenia nie trwały długo. Dobrze, bo należała do kobiet, które potrafią zareagować obfitą wilgocią, a jej garderoba wokół bioder składała się tylko z dwóch cieniutkich warstewek.

Opuścili miasto i wjechali w rolniczą okolicę. Zatrzymali się na chwilę przy wielkiej łące ogrodzonej płotem z poziomych bali. Całą przestrzeń oświetlało słońce. Zanosiło się na gorący dzień. Jedyną zacienioną enklawę łąki zapewniały drzewa stojące w rogu przy drodze. Zgrupowało się tam stadko koni: starych, młodszych i najmłodszych. To z ich przyczyny zarządzili postój, bo Franek szepnął, że chce dzieciom sprawić niespodziankę, pokazując źrebaki. Projekcja bajki uległa zawieszeniu, więc córki rade nierade wygramoliły się z auta. Widok źrebaków ożywił dziewczynki. Wielokrotnie miały z końmi do czynienia, lecz nie z aż tak młodymi. Franek sforsował z dziećmi ogrodzenie i podeszli bliżej. Tak blisko, aż Agnieszka zaprotestowała z obawy, że klacze mogą zaatakować dwunożnych intruzów. Młodziutki ogierek obrócił się bokiem, wystawiając na widok przybyszów swoje niezwykle dorodne genitalia, w całej okazałości. Oczywiście zaciekawiona oraz bezkrytyczna Marysia natychmiast musiała poczynić niestosowną uwagę, której młoda kobieta tylko się domyśliła, mimo, że stojąc przy ogrodzeniu, dzieliło ją od trójki miłośników koni raptem kilka kroków i powinna usłyszeć.

— Oj, mamo! – wykrzyknęła Zuzia, oburzona dziecięcą bezpośredniością siostry, momentalnie czerwona jak róża na twarzy. To musiała być rzeczywiście bardzo niestosowna wypowiedź Marysi. Rozbawiony Franek odwrócił ku koleżance głowę, mrugnął znacząco, aż i ona, nie wiedzieć czemu, zaczerwieniła się, a potem spokojnie udzielał wyjaśnień najmłodszej córce oraz mitygował starszą. Mimo ponowionego protestu Agnieszki, podeszli we dwójkę z Marysią do innego źrebaka, zapewne klaczki. Mała, a potem również ciągnąca się początkowo z tyłu Zuzia, miały okazję pogłaskać konika. Obie dziewczynki zadowolone wróciły do samochodu. Nawet nie zdążyły przekazać swoich wrażeń mamie, gdyż ekran w tyle auta rozjaśnił się ponownie i wciągnęło je oglądanie bajki, a zwłaszcza konieczność doradzania bohaterom, którzy często prosili o wskazówki.

****

Podróżowali innym, nieznanym mu wariantem trasy. To dziwne, bo po tylu latach powinien znać już wszystkie możliwe wariacje marszruty do domu. Franek wręcz nie poznawał okolicy. Wjechali w lasy, których nigdy dotąd samochodem nie odwiedzał. Niby cały czas trzymali się asfaltu, ale nieznana droga zwężała się znacznie i prawie przedzierali się między gałęziami drzew, które, mówiąc obrazowo, nieomal wbiegały przed szyby. Zaklął w duchu. „Psiakrew! Co ten Szikardon kombinuje?” Pędzili teraz tak szybko, że leśna roślinność śmigała za oknami. Agnieszka miała sfrustrowaną minę oraz głośno wyraziła obawę.

– Nie bój się, Aga. Samochód dostosowuje prędkość do warunków. Zwykle jeździmy dwa razy szybciej. Bez ryzyka. A z ryzykiem jeszcze szybciej. – Chwycił szczupłą dłoń dziewczyny, aby przekazać jej własną pewność siebie, która powoli zaczęła wyparowywać, chociaż nie z powodu rajdowego tempa. Asfalt się skończył. Wpadli w koleiny piaszczystej przesieki. Mimo to kanapy pojazdu ani drgnęły, gdyż amortyzatory limuzyny czyniły cuda.

Franek niepokoił się. Żadnych niespodzianek nie przewidziano w planie. Ustalali, że Szikardon zawiezie całą czwórkę prosto do domu. Wariant trasy ze względu na dzieci miał przebiegać obok łąki, gdzie często widywali źrebaki. Ot, cały uzgodniony deal. Żadnych nieplanowanych atrakcji. Tęcze okazały się pierwszą siurpryzą, nie wspominając o bezsensownej transformacji auta.

„Psiakrew! Gdzie on nas wiezie?…” Franek oparł rękę na pulpicie przy atrapie kierownicy, silnie naciskając na błękitny kamień wykładziny, który akurat trafił mu pod lewą dłoń. Prawą uspokajająco uścisnął ciepłe palce koleżanki, choć uczucie rozluźnienia, jakie mu towarzyszyło przez całą podróż, zaczęło mężczyznę opuszczać. Szikardon, jakby domyślając się przyczyn niespokojnego zachowania podopiecznego, wyświetlił ponownie mapę. Teraz mężczyzna mógł zidentyfikować zmiany, które go za pierwszym razem zaintrygowały. Jego wiejski dom stał tam, gdzie powinien, ale okolica faktycznie uległa przeobrażeniom. Pierwsze, co dostrzegł, to niebieska plama zbiornika wodnego tuż obok dachu jego rudery oraz gigantyczne rozdęcie terenu działki. Domy sąsiadów odsunęły się daleko. „Woda? Skąd? Co to, do cholery, jest?”

Wyjaśniła się chociaż marszruta. Dojeżdżali do Frankowej samotni od strony rezerwatu, trasą niedozwoloną. Nigdy nawet do głowy mu nie przyszło, aby nadkładać drogi, wjeżdżać w chaszcze i eksplorować wariant dojazdu na dziko. Ryzykując na dodatek kłopoty za złamanie zakazów. A gdyby jechał standardowym samochodem – narażając także podwozie auta na uszkodzenie, bo wertepy ciągnęły się straszliwe.

— O już, jesteśmy blisko – zawołała Agnieszka, ściskając rękę mężczyznę jakby za coś tym gestem dziękując, po czym wyzwoliła palce. Ruchomy, pulsujący punkt na pomarańczowym łamańcu linii wyznaczającej trasę znajdował się tuż tuż przy jej końcu. Cały czas pędzili przesieką, później zwykłą ścieżką. W porywach sunęli bezdrożem, ostro w górę, niemal czterdzieści pięć stopni, a potem nagle drzewa wokół samochodu rozsunęły się.

Skręcili w niepozorną, asfaltową aleję wśród przywiędłych kwiatów. Zapiaszczoną, zakurzoną. Niemal koniec świata wokół jego samotni.

— No, jesteśmy – potwierdził rozluźniony mężczyzna, poznając ulicę i swoją bramę.

Muzyka w samochodzie ucichła. Wrota poczęły uchylać się z hałasem.

****

„Bosz, to sen, ale ja przecież nie śpię. Bajka?” – myśli zaskoczona Agnieszka. Właśnie z zakurzonego, lekko oklapniętego świata przenieśli się do rajskiej baśni i młoda kobieta nie wierzy własnym oczom. Prywatny park safari? Tyle ją dzisiaj spotkało dziwów, a kolejne przekraczają wszelkie granice.

Podróżni suną bezgłośnie skrajem pstrej od kwiatów polany. Antylopy oraz zebry pasą się prawie na wyciągnięcie ręki. Unoszą łebki, spoglądają ciekawie bez strachu. Wielkie zające, potwory wręcz, bo mają rozmiar niemal prosiaków, kicają po łące. Widzi nawet kangury. Ptactwo: strusie, pawie, nieznane gatunki barwnych ptasich kawalerów, spacerują w głębi na tle niezwykle kolorowej ściany roślin.

Lekkie wzniesienie góruje w centrum, na wprost bramy, którą minęli. Na nim niewielkie drzewko. Całe białe, nie widać zieleni liści. Jest przeurocze. Gdy się już na nie spojrzy, nie można od jasnego, zbudowanego z kwiatów, stożka oderwać oczu, choć tyle dziwów wkoło.

Nigdzie ani śladu alejek, dróżek, tylko roślinny kobierzec. Płyną po nim wolno swoim latającym dywanem, jak Agnieszka nazywa w myślach pojazd. Objechawszy wzniesienie, mają pełny widok. Siedziba Franka, dotąd przesłonięta bielą drzewa, ukazuje się podróżnym w całości.

Piętrowy dom ze spadzistym dachem pokrywa wiśniowa dachówka. Widać srebrzysto-wapienną elewację po prawej stronie klasycznego ganku, po lewej budynek tonie w bluszczu albo dzikim winie – jeszcze zbyt daleko, by rozpoznać szczegóły. Okna z rozwartymi okiennicami. Starodawne szybki błyszczą w kratownicy ołowianych spawów – niczym witrażowa szachownica – płytki szkła powtykano na zmianę: przeźroczyste i niebieskawo-różowe, niczym materiał balowej sukni. Mimo słońca, a może dzięki niemu, natychmiast rzuca się w oczy kolorystyczny efekt. Agnieszka jest zauroczona. Dom rośnie, podjeżdża bliżej (to znaczy oni podjeżdżają, ale efekt rośnięcia domu jest tak realistycznie złudny, że aż wydaje się realny) i już zatrzymują się przy schodkach. Słyszy podniecone krzyki dzieci z tylnej kanapy. Dzielą się spostrzeżeniami, próbują też wyrazić zachwyt swojej mamie, jakżeby inaczej – przecież to najlepsza przyjaciółka, potrafi dzielić z nimi radości niczym starsza koleżanka. Odruchowo pytają, czy będą mogły pobiec w stronę zwierząt, ale młoda rodzicielka odpowiada im tylko machinalnie coś zdawkowego, odruchowo zabrania podchodzić zbyt blisko. Brakuje Agnieszce precyzji w określeniu – jak blisko wolno im podejść. Ma kłopot z zebraniem myśli i podaniem dzieciom precyzyjnej matczynej dyrektywy.

— Mieszkasz w raju, Franuś — szepce przez zaciśnięte ze wzruszenia gardło, bo ma przed oczyma widok z dawnych dziewczęcych marzeń. Jej kolega okazuje z profilu niewyraźną minę. Wygląda na zaskoczonego i złego. Ale gdy się do niej obraca, uśmiecha się całą twarzą, razem z dobrymi oczyma. Jednak jej nie oszuka, coś jest nie tak.

Drzwi limuzyny otwierają się bezgłośnie, jakby wokół auta stali czterej niewidzialni dworzanie.
— Jesteśmy na miejscu. Wysiadajmy. Dziewczyny, możecie podejść do zwierzaków. Nie zrobią wam krzywdy – mówi do gości gospodarz.

Na ganku ruch.

„To niemożliwe” mówi do siebie Agnieszka i mruży oczy. Pomiędzy ciężkimi wierzejami wejściowymi stoi nieduża postać. „Krasnoludek, czy co?”. Bo przecież karzeł nie byłby aż tak mały. Postać ubrana jest w eleganckie wdzianko, muszkę, ciemne spodnie. Ruda czupryna. Mały mężczyzna. Maluteńki. Ale jaki przystojny! Miniaturowa twarz aż przyciąga spojrzenie. Jego bystre oczy wpatrzone są w ogłupiałą Agnieszkę. Uśmiecha się i skłania głowę.

— Dzińdobry państwu. Witam, witam. — Ponownie kiwa głową. Głos ma dorosły, dźwięczny, miły dla uszu, wcale nie miniaturowy. — Nazywam się Olph…a…a…a… — Imię czy nazwisko przedstawiającego się skrzata jest trudne do zapamiętania i powtórzenia, ale nim Agnieszka dochodzi do tego stwierdzenia, miniaturowy człowieczek kontynuuje: — Mówci do mni Vib. Franio tak na mnie woli. Tak łatwi wymówi. Vib jestym. Vib dla przyjaci.

Mikrus zeskakuje swobodnie ze schodka na trawę i rusza żwawo w stronę samochodu. Stoją wszystkie trzy, oniemiałe. Dziewczynki spoglądają to na matkę, to na nowo poznanego cudaka. Agnieszka z kolei przemieszcza spojrzenie z zaskakująco żywego i wyraźnie widzialnego Viba, który maszeruje przez trawę – kołysze się zieleń oraz kwiaty pod jego nogami — na Franka i z powrotem. I tak w koło, jakby miała motorek w karku. Nie może ruchu głowy powstrzymać. Spostrzega, że mężczyzna się uśmiecha. Najwidoczniej wcześniejsze odczucie, iż coś jest nie tak, zwiodło ją pod wrażeniem niezwykłej rezydencji kolegi, którego brała dotąd za skromnego, choć nietuzinkowego człowieka, a on nigdy z tego mniemania jej nie wyprowadzał. Kim Franek jest, u licha? Bogaczem jakimś? A taki skromny się zawsze wydawał. Oszczędny. Wszystkie fakty zebrane w trakcie wieloletniej znajomości potwierdzały tę opinię, obowiązującą do wczoraj.

— Przywitajcie się z moim przyjacielem, Vibem. To bardzo miły i wesoły człek — zaprasza roześmiany gospodarz. — I wspaniały towarzysz do zabawy. — Te słowa kieruje już do dziewczynek, które z wrażenia złapały Agnieszkę oraz siebie nawzajem za ręce. Stoją tak rządkiem we trzy — obraz zaskoczenia, podziwu i niedowierzania.

****

Agnieszka siedzi na tarasie przy stoliku z białego kamienia. Jej zdaniem wszystko jest w domu gustowne. W każdym detalu. Choćby ten stolik. Gładź blatu przecinają szare żyłki i ciemniejsze smugi, przywodząc na myśl grafikę wykonaną piórkiem – tak pięknych ornamentów nie wymyśliłby jednak żaden artysta. Franek nalewa musujący płyn do półprzeźroczystych ni to kielichów ni to czarek. Mają dość grube nóżki, niewiele mniejsze w średnicy niż stopki i czasze. Nie wyglądają na szlifowane. W zasadzie nie są jednolicie półprzeźroczyste. Mają zróżnicowaną przejrzystość niczym minerał. Powierzchnia płynu oraz bąbelki przebijają wyraźnie tu i ówdzie przez tworzywo, z którego ukształtowano kielich. To nie jest szklane naczynie, to raczej naturalny kryształ albo coś w tym guście. Błyski oraz cienie tańczą na ściankach, przyciągając uwagę.

– Z czego wykonane są te kielichy, Franuś? To przecież na pewno nie jest szkło. Każdy jest inny. – Agnieszkę fascynują piękne rzeczy. Jest ich w domu wiele, jak zdążyła się zorientować, choć jeszcze nie ruszyli na dokładną lustrację Frankowej siedziby. Kilka obrazów wisi na ścianach salonu, przez który przeszli, aby dostać się na taras. Większość „płócien” pozasłaniano przed wzrokiem gości. Franek wyjaśnił, że treść malowideł można uznać za nieodpowiednią dla małoletnich. Twierdził, że przed swoimi dziećmi by nie zasłaniał, ale Agnieszka musi sama ocenić, czy chciałaby, aby jej dziewczynki patrzyły na sztukę nieskrępowaną purytańskimi zakazami. Oczywiście musiała się po tych słowach zarumienić. Już się swoimi rumieńcami nie przejmowała. Przynajmniej w tej chwili. W końcu Franuś ją zna i wie, że byle co potrafi ją doprowadzić do pąsów.

– Nie wiem, Agnieszko. Dostałem te kieliszki w darze. Wyglądają na nieoszlifowany kryształ, choć te poskręcane nóżki…?… Wyglądają zagadkowo. Hmm. Podobają ci się? Ach, ty artystyczna duszo – uśmiecha się.

„Oj, ten Franuś! Tak na mnie patrzy, jakby chciał wszystko wyczytać z głowy albo jakby chciał do niej wskoczyć i rządzić. Chyba nie powinnam tak długo spoglądać mu w oczy, bo to nie wypada” – myśli, ale dłuższą chwilę nie może oderwać wzroku. Pragnienie spójni, którą tworzy wymiana spojrzeń, jest silniejsze.

Dzieci zostały na łące z tym małym dziwolągiem Vibem. Zaraz po przyjeździe pokręcili się chwilę całą piątką wokół domu, nim skierowała się z gospodarzem do środka. Musiała przecież wcześniej sprawdzić, czy wszystkie dwu– oraz czworonogi, będące atrakcją Frankowego safari, są nieagresywne, niebojaźliwe i przyjaźnie nastawione. Jej czeredka pod przewodnictwem rudowłosego cudaka pobiegła i nie omieszkała głaskać oraz zaznajamiać się z co sympatyczniej wyglądającymi zwierzakami. Ale to trwało krótko, bo dzieci zaraz dostrzegły pobliską atrakcję i miały dylemat, co wybrać: zwierzęta czy kąpiel. Widok sadzawki, której dno zaścielał piasek, wzbudził u dziewczynek entuzjazm. Jako, że dzień był słoneczny oraz bardzo ciepły, natychmiast chciały wskakiwać do wody. Wyglądała na niezwykle czystą – każde ziarno piasku czy żwirku, drobne kolorowe kamienie można było dostrzec przez warstwę toni niczym przez soczewkę.

– Wody mało. Do pirsi Marysi. – Pokazywał ręką poziom wody na swoim ciele ten mikry dziwak. – Woda ciepła. Niech kąpio si. Ja tyż si bede z nimi kąpioł. Upilnuję. – Świdrował Agnieszkę oczyma, uśmiechał się sympatycznie, zupełnie jak człowiek, wzbudzał instynktowne zaufanie.

Marudziła, bo lepiej by było, aby dziewczynki się przebrały. Wzięły przecież kostiumy.

– Oj, mamo. Tylko zmoczymy nogi. Woda cieplutka. Potem się przebierzemy. Mamo! Proszę!

– Dobrze. Podwińcie nogawki, żeby nie zamoczyć spodni. Dopilnuj Zuziu, Marysię. Bawcie się przy brzegu.

– Będziemy widzieć je z tarasu. Vib też będzie miał oko – uspokaja Franek. Potem w drodze do domu dodaje: – Już ten mały je zabawi. Będą spały jak zabite. Nie będą nam przeszkadzały wieczorem – szepce, a ona się czerwieni i nie wie, co ma odpowiedzieć. Udaje, że nie rozumie, o czym kolega mówi.

Gdy wyszli na zacieniony taras, wiedziona obowiązkiem podeszła do kamiennej balustrady i kontrolowała rozbawione nieopodal towarzystwo. Ten niezwykły Vib rzucał teraz dziewczynkom niedużą piłkę czy balon. Zabawka leciała wolniej niż zwykła piłka. Nawet Marysia, wielka gapa, łapała ją całkiem sprawnie i odrzucała. Woda bryzgała spod stóp. No, tak. Spodnie będą miały mokre, nie ma na to rady. Ale przebiorą się za chwilę. Wyglądało na to, że pociechy przestrzegają z grubsza jej matczynych wytycznych, więc uspokojona siadła do stolika oraz pozwoliła poczęstować się musującym napojem z butelki o specyficznym kształcie. Franek zachwalał napitek jako wino z Szampanii, z tych nieco słodszych, i dodał, że cieszy się, iż przyjęła zaproszenie na weekend. O tym ucieszeniu wspominał już któryś raz z kolei. Wyjątkowo grzeczny dziś. Zwykle uwielbiał się z nią droczyć, podrwiwać, docinać. A ona z wzajemnością lubiła się z nim przekomarzać.

Dzisiaj nie drwi. Mówi cicho, poważnym głosem, mimo przyjaznego uśmiechu. Prawi jej komplementy. Bardziej otwarte niż przez wieloletni czas znajomości. Agnieszka zwykle pragnie uciekać, gdy mężczyźni obdarzają ją podobnymi deklaracjami. Dzisiaj jest nieco śmielsza, zwłaszcza, że może schować się spojrzeniem w oczach Franka. W nich widać błysk, który ją niepokoi, ale można dojrzeć także ciepło i otuchę, więc zagłębiają się wzrokiem w siebie. Serce Agnieszki zaczyna bić niespokojnie, choć wydaje się, że zarówno ona jak i dziewczynki są w tej chwili absolutnie bezpieczne. Znad sadzawki dobiegają krzyki rozbawionych kąpielowiczek oraz jasny, dźwięczny głos Viba. Agnieszka patrzy w dobre oczy przyjaciela, gdyż wtedy nie trzeba mówić nawet banałów, żadnych zawstydzających deklaracji czynić, ani ranić werbalną odmową, bo przecież chyba trzeba mu dać sygnał, aby sobie nie obiecywał. Ona przecież nie może… „Nie gniewaj się, Franuś. Chciałabym, ale mi nie wolno…”

Mężczyzna dotyka jej ręki, zabiera kieliszek i odstawia na stolik. „A więc tak to się stanie. Już teraz” – myśli w pomieszaniu Agnieszka. Franek nadal trzyma ją za rękę, pochyla się. Teraz trzeba przymknąć oczy, aby się skupić… Młoda kobieta czuje oddech, woń szampana, męskiego potu oraz dotyk warg gdzieś tuż koło ust, a potem już na samych wargach. Muśnięcie jedno, drugie. Delikatne liźnięcie czubka języka, który zachęca ją, aby rozchyliła usta. „Ależ nie, Franuś, nie mogę” – myśli w rozterce. Tylko czy ona może coś zrobić? Czy ona miała kiedykolwiek pełnię kontroli nad swoim życiem? Nieśmiało oddaje pocałunek. Nawet chciałaby mocniej. Ale mężczyzna drażni się z nią, muska, sunie delikatnie, ociera swoje wargi o jej, aby się powoli zapoznawać, delektować chwilą. Potem jest już tak jak ona chce, mocniej i namiętniej. Gdy odrywają się od siebie, oboje ciężko dyszą.

– Marzenie, Aguś, marzenie – mówi niejasno jej przyjaciel. – Ależ ty masz śliczne oczy, Aguś. Cała jesteś jak dziewczynka. Niektóre kobiety dorośleją i już tylko czasami są dziewczynkami. A ty jesteś kobietą i dziewczynką w jednym. Cały czas. Szare są. Teraz są szare. Tak, jak ty zawsze twierdzisz. Ślicznie szare. Ale zapewniam cię, że czasami potrafią być błękitne jak bławatki albo niezapominajki. O ile bławatki są niebieskie. Ale chyba są, bo tak się mówi. Oczy jak bławatki. Co moja śliczna? Później jeszcze cię pocałuję. Żeby tylko. Bardzo chcę. Ale teraz chodźmy. Pokażę ci dom. A potem zajrzymy do dzieciaków. To w końcu dla nich głównie ten wyjazd.

****

Kiedy wychodzą z powrotem na taras po zwiedzeniu domu i krótkiej sesji bardzo namiętnego lizania na górze, co po prostu musiało się zdarzyć, gdyż emocje, które ich przepełniały, musiały choć trochę się wyładować – trzeba przyznać, że Frankowe całowanie dzieje się oraz smakuje zupełnie inaczej niż Agnieszka jest przyzwyczajona – wybucha mała awantura. Podchodzą do balustrady aby zerknąć, co porabiają dzieciaki. A tu niezła skucha. Cała trójka paraduje kompletnie na golasa. Taplają się beztrosko w wodzie.

„Bosz, przecież mówiłam. Tylko spuścić z oka! Gołe? Do Zuzi to niepodobne. Wstydliwa jest jak ja. Szatan w nią wstąpił czy co?”

– Zuzia, Marysia! Proszę natychmiast wyjść z wody! Natychmiast! Już mi wychodzić! Co ja wam mówiłam? Co mi obiecałyście? – Agnieszka stara się przy koledze nie okazywać złości, jednak musi być stanowcza.

– Ale mamo! Woda jest cudowna. Vibek nas nasmarował kremem. Nie spalimy się – protestuje Zuzia.

– Mamusiu! Vibek nas ucy pływać. Ja juz umiem. Pats – woła Marysia. Natychmiast z pluskiem zanurza się w wodzie i rzeczywiście – Agnieszka nie wierzy własnym oczom – mała, niczym żabka pracuje rękoma i nogami pod powierzchnią. Ruchy wykonuje całkiem płynnie i rytmicznie, co skutkuje sprawnym przemieszczaniem się nad dnem sadzawki. A przecież nie umie pływać, a tym bardziej nurkować. To znaczy nie umiała dotąd. Jakiś cud?

Vib wyskakuje na brzeg i podnosi przedmiot z trawy. Owa rzecz wygląda znajomo, jak tubka z kremem popularnej firmy. Mały wyciąga dowód przed siebie. Wymachuje, aby zilustrować swoje oraz Zuzi wyjaśnienia.

– Nie gniewać si, Agia. Ja dziweczki nasmarowanie. Dobrzy nasmarowanie. Cały ciała. My kąpio. Nic si, Agia, nie boić. Ja pilnować, żadny krzywdy nie dać.

Zachwycona kąpielą Marysia wypłynęła na środku sadzawki, pomachała ręką i zaraz ponownie zanurzyła się z chlupotem. Zuzia jest bardziej przejęta krytyką oraz poleceniami mamy. I chyba zawstydza ją nagość, bo dostrzega Franka stojącego koło Agnieszki oraz gapiącego się w jej stronę. Szybko wybiega na trawę, zasłania ciało koszulą. Macha ręką, że niby już wyszła i się ubiera.

„Agia, Agia! Co za beztroska! Mały nygus. Rozpuszcza mi dzieci. Hmm, trzeba przyznać… Jaki kształtny z niego człowieczek. Śmieszny ten kutasik. Jajeczka rude jak głowa. Jak on Zuzię namówił? Nieprawdopodobne” – rozważa sytuację Agnieszka oraz przygląda się z kolei córce. Na szczęście nie widać, aby dziecko trzęsło się z zimna. Pewnie nie ma gęsiej skórki. Wygląda na to, że woda rzeczywiście jest ciepła i nie ma o co robić awantury. Trzeba jakoś wyjść z twarzą wobec dzieci (a także kolegi) po tej scysji. Złagodzić decyzję.

— Zuziu, dobrze. To już zostańcie przy wodzie. Zaraz wam przyniosę kostiumy i ręczniki.

„To chyba nic strasznego, że są wszyscy nadzy. Że dziewczynki widzą fiutka tego zgrabnego ludzika? W końcu nic nadzwyczajnego. Prędzej czy później i tak…” – Odwraca się do Franka. Na jej twarzy widać uśmiech.

— Martwię się. Wiesz, że one ciągle się przeziębiają. Ale dzisiaj jest wyjątkowo ciepło. Chyba mogę im odpuścić.

— Możesz. Dam szlafroki kąpielowe. Będą na nie dobre. Dla ciebie też mam jeden – wspiera koleżankę w decyzji Franek.

Mężczyzna kładzie rękę na pośladku Agnieszki. Poklepuje delikatnie. Jakoś tak czule, że młoda mama nie ma sumienia stanowczo go ofuknąć.

— Franuś! – protestuje tylko. Nawet nie odtrąca ręki.

– Zawsze chciałem dotknąć tej małej dupki. Przepraszam, ale nie wiesz jaka to silna pokusa. Zwalczałem ją tyle lat. Po prostu trudno się oprzeć, żeby nie złapać za tę małą, zgrabną… – Franek sączy bardzo rozbudowany oraz szczery komplement prosto do jej ucha i kradnie bez szczególnych sprzeciwów soczystego buziaka. „Ech, ten Franuś poeta. Może niech już będzie ta noc.” – Myśli o erekcji, którą poczuła, gdy lizali się na górze i mężczyzna po raz pierwszy porządnie ją przytulił, przyparł do ściany, aż pomyślała, że to stanie się już teraz, że zaraz ją weźmie. Nie miała sił udawać, że się opiera, ale na szczęście (nieszczęście?) odpuścił, mówiąc, żeby zaczekali do wieczora.

****

— …Tylko masz być grzeczny. To za małe dziewczynki, aby okazać im nadmierne zainteresowanie – mówi oględnie Franek, bo nie chce obrazić Viba. Od zawsze lubi tego małego od Szikardona. Fantastycznie uspołeczniony z niego osobnik oraz szalenie pożyteczny. Jedyna istota, do której może otworzyć usta w wiejskiej samotni. Tyle, że przy babach traci rozsądek. A w stosunku do dziewczynek nie wiadomo jak się zachowa. W trakcie znajomości mężczyzny ze skrzatem, nigdy wcześniej nie doszło do spotkania z małoletnimi.

„Pedofilski gnojku. Dzisiaj przeszarżowałeś z tą kąpielą na golasa. Mało mi weekendu nie zmarnowałeś, napaleńcu.”

— Oj, tylko je wykąpi przed nocą. Dziweczki będzi spać twardo. Ja po tym przyjdzi do ciebie, Franio, i do Agii. Pociurlać.

– Przyjdź. Ale żebyś mi dziewczynek nie tknął. – Patrzy na skrzacika poważnie, robi srogą minę. Vib uśmiecha się. Kręci głową, czego nauczył się od Franka.

– Nie, nie. Dziweczki za młody. Będzi kiedyś fajne mateczki.

„A ten nic tylko o prokreacji.”

Usłyszeli odgłosy schodzących gości. Dzieci zaraz zaanektują Viba na wyłączność. I tak już będzie do kolacji. Latają z wywieszonymi językami. Ale to dobrze. Padną tudzież pozwolą gospodarzowi cieszyć się towarzystwem ich mamy.

Rozdział 54. Kochanie i falliczne gadanie

Sypialnia jest przestronna. Wszystko w niej białe: meble, pościel, marmurowy kominek. Nawet obraz, wielkie olejne płótno nad łożem, ma w sobie trochę bieli, ponieważ przedstawia zimowy krajobraz. W nim centralnie wkomponowana uciekająca naga dziewczyna. Widać słowiański warkocz, gołą piętę. Franek, który przyjrzał się dokładnie, poruszony realizmem sceny, ocenił, że intencją malarza było ukazać piętę brudną – uwalaną – jak to się pięknie kiedyś mówiło, błotem śniegowej brei. Franek lubi słowo – „uwalana”. Na plecach dziewczyny odznacza się krwisty ślad po bacie. Jest pochylona jakby w głąb zimowego świata, który wykreował twórca obrazu, wystawiona widzowi pośladkami do kopulacji. Wysilona, spięta z bólu oraz strachu bohaterka, wbitą w śnieg i sprężoną nogą startuje do ucieczki przed Tatarem, wznoszącym bicz do kolejnego ciosu. Będzie miała ślady dwóch batów na drobnych plecach? Pomiędzy nogami widać frędzelek wargi sromowej oraz jasne włosy krocza. Czemu akurat taki obraz pojawił się w sypialni – tego Franek nie wie. Tak jak nie ma pojęcia o zasadach doboru innych obrazów, kopii czy oryginałów (przy Szikardonie wszystko jest możliwe, nawet oryginały), które pojawiły się w domu i których nie zdążył obejrzeć, bo zostały pozasłaniane przed dziećmi.

Bodyguard postarał się dzisiaj wyjątkowo. Nigdy dotąd nie ingerował we wnętrze czy elewację domu, a tym bardziej w otoczenie wiejskiej rudery swojego podopiecznego. Vib, który ma z nim dużo lepsze stosunki niż Franek, szepnął po kolacji, nim udał się z dziećmi, aby je pożegnać przed zaśnięciem, że dzisiejsze starania Szikardona spowodowały reakcję. Franek wcale się nie dziwił. Zamieszanie spowodowane tęczami oraz topologiczną zmianą terenu wokół domu musiało kosztować dużo energii. A to nie mogło przejść niezauważone. Pal diabli, że energetyczne szaleństwo zarejestrowali swoimi metodami ci, którzy go obdarowali. Gorzej, że niecodzienną skalę zjawiska mogły zarejestrować ludzkie urządzenia. Albo jeszcze ktoś wrogi, czyjego istnienia Franek tylko się domyślał z kontekstu słów Szikardona, a także analizując post factumwypowiedzi tajemniczych darczyńców.

Mężczyzna bez dłuższego namysłu wyciąga z komody prześcieradło, staje na materacu przy ścianie i przesłania obraz. Dzieci tu nie wejdą, ale zaraz przyjdzie Agnieszka. Agia – jak mówi Vib, który dołączy później, kiedy Franek da mu umówiony znak. Lepiej, żeby kobieta tego ponurego choć zarazem pięknego obrazu nie oglądała.

Franek dorzuca drewna do kominka.

Jest bosy. Ubrany tylko w dżinsy oraz jedwabną koszulę, niczym żigolak. Wyszedł prosto spod prysznica. Skropił się eliksirem Szikardona, który jest niezwykle silnym afrodyzjakiem dla kobiet i zwalnia hamulce najoporniejszych niewiast. Drzwi do przyległej łazienki są uchylone, aby Vib mógł do nich później dołączyć.

****

Agnieszka wchodzi nieśmiało do sypialni i na nowo sprawia wrażenie skrępowanej. Franek doskonale to rozumie. Dla Agnieszki dzisiejszy dzień jest odkrywaniem nieznanego. Prawdopodobnie nie miała innych mężczyzn poza swoim mężem. Niedoszły dramat z czasów młodości też nie ułatwia sytuacji. Trzeba ją oswajać. Wyzwolona zamieni się w żywiołową kochankę. Franek przeczuwa u przyjaciółki gorący temperament, mimo iż długo nawet się nie domyślał, że kobieta skrywa nadprzeciętną zmysłowość. Brał ją za uległą oraz ciepłą pieszczoszkę. Aby diametralnie zmienić zdanie na temat koleżanki, wystarczyło niedawno posłuchać rozmowy telefonicznej Agnieszki z mężczyzną, który najprawdopodobniej należał do stałego kręgu znajomych, jeszcze z czasów szkolnych czy uczelnianych. Gdy w rozmowie zainicjowała żarty i buchnęła emocjami, iście scenicznym chichotem, nie poznawał jej wtedy. Wyglądała jakby chciała porwać rozmówcę do dzikiego – czego? – może tańca, może uścisku. Taka jasnowłosa oraz zdałoby się nieśmiała, a maskowany dotąd temperament ma Aga nie mniejszy niż pełnokrwista Hiszpanka. Blondynka–żartownisia uchyliła podczas telefonicznej błazenady rąbka swej prawdziwej, spontanicznej osobowości. Zaskoczyła Franka, któremu wydawało się, że zna już ją dobrze po kilku latach wspólnej pracy.

A teraz weszła do sypialni i widać regres. Jest onieśmielona. Ma taką minę, jak w pierwszym dniu pracy po powrocie z urlopu macierzyńskiego. Spiętą. Jej dojrzała i jednocześnie dziecięca twarz zazwyczaj tężeje oraz nieco brzydnie, gdy jest zdenerwowana. Prawdę powiedziawszy, młoda kobieta nie spodobała mu się wtedy, pierwszego dnia znajomości. Ale gdy w kolejne zaczęła się uśmiechać, ładnieć, jej delikatna uroda wbiła się mężczyźnie do pamięci i już później brzydoty napiętych rysów zestresowanego oblicza koleżanki nigdy nie dostrzegał. Agnieszce często zdarzało się być zestresowaną. A to dzieciaki chore, a to jakieś inne problemy. Ale w oczach Franka krasy już nie traciła. Nawet ją zyskiwała.

Miły gość założył po kolacji inne spodnie oraz biały t-shirtz niewielkim dekoltem. Takie skromniutkie niby nic. Jednak gdy widać rowek między piersiami, każda kobieta wygląda korzystniej. Myśli Franka rozbiegły się na widok Agnieszki w sposób nieskoordynowany, ale tu i teraz chęć zobaczenia nagiego biustu wypiera na moment inne, pełne chuci zamiary. Nie spodziewa się rewelacji, tylko po prostu uroku zdrowych cycków, być może nieco zmęczonych podwójnym macierzyństwem.

W pokoju rozbrzmiewa spokojna muzyka, dobra do nastrojowego tańca, który rozpocznie się za chwilę, zgodnie z planem oswajania dziewczyny. Bo Agnieszka wykonuje dzisiaj dwa kroki do przodu i dwa kroki w tył.

Trzeba ją ciągle obłaskawiać, aby możliwe było dojście do celu. Czynić to jak w tańcu. Dwa kroki w lewo (w stronę łoża), mały kroczek w prawo. Te dwa kroki – symbolicznie oraz konsekwentnie w stronę łoża. Oboje wiedzą, że się tam znajdą, ale Franek – romantyk chciałby, żeby Agnieszce podobała się każda chwila, te przed równie mocno jak te późniejsze, w trakcie seksu. W końcu blondyneczka jest najlepszą koleżanką, przyjaciółką. A jego wkrótce czeka zmiana. Niedługo postanowi, co uczynić ze swoim pełnym nadludzkich możliwości życiem i odejdzie z pracy, może ruszy na drugi kraniec świata. Wszystko się może zdarzyć u progu niemal boskiego życia pod opieką Szikardona. Taka chwila jak dzisiejsza już się nie powtórzy.

– Lubię cię w bieli, Aguś. Wyglądasz jak smarkula. Gdybyś założyła białą koszulę z kołnierzykiem, taką jaką dziewczyny często zakładają na maturę, byłabyś w niebezpieczeństwie. Obudziłabyś we mnie wielbiciela, ty kwaśne jabłuszko.

Zaraz potem gospodarz przybiera teatralną minę.

– Czy pani ze mną zatańczy, Agnieszko?

Moment zwłoki i nim kobieta zdąży odpowiedzieć, podchodzi blisko, zapatrzony wiadomo gdzie. W szare teraz tęczówki oczu oraz – bez ostentacji ale i nie ukradkiem – w skromne lecz ponętne „oczy” dekoltu, aby wiedziała, że piersi zgodnie z intencją ich właścicielki przyciągnęły uwagę.

Męskie ręce delikatnie, acz stanowczo, obejmują szczupłą dłoń oraz talię. Przyszli swawolnicy alkowy ruszają niezdarnie do tańca. Gospodarz nie pozwala, aby dziewczyna się przewróciła, bo w pierwszej sekundzie Agnieszka stała jak słup i straciła równowagę, nie reagując na taneczną dynamikę partnera. Zaraz jednak synchronizują się w obrocie oraz kołysaniu. Potem formalna figura walca (czy może tanga – Franek nie zna się na sztuce parkietowego obłapiania), wymagająca odstępu między ciałami tancerzy, zamienia się na ciasne przytulenie.
– Moja ty śliczna, Agusiu. Wyjątkowo ładnie dzisiaj wyglądasz. Dziękuję ci.

Szept coraz bardziej rozluźnia tancerkę. Dziewczyna czuje ciepło i zapach kosmetyków Franka, uzupełniający męską, ostrą aurę, dziwnie miły aromat, którego składników nie analizuje. Rozpala się w tańcu oraz pod wpływem szeptanych komplementów. W jednej chwili wykonuje w stronę łoża nie dwa symboliczne kroki, ale cztery albo więcej – cały skok wprost na piernaty. Mówi mu spojrzeniem: „Możesz, Franuś, możesz. No! Zrób coś! Pozwalam ci zrobić, co chcesz.” A ten niedomyślny kolega wcale się nie śpieszy z podjęciem prób, których Agnieszka oczekuje.

Z ich przelotnego pląsania nie pozostają nawet pozory walca, tylko miarowe kołysanie. Ręce kobiety błądzą spontanicznie po karku oraz głowie partnera (no prawdziwa Hiszpanka, choć blondynka. Im, kobietom z Iberyjskiego Półwyspu, też tak się rączki do faceta garną – a to klapę marynarki poprawią, a to pyłek strzepną). Dłonie mężczyzny, który za nic ma normy przyzwoitości, tyle lat ograniczające jego zachowanie w biurze, powoli zjeżdżają na pupę. „Mała słodka dupeczka. Dba o formę moja Agnieszka. Pomasujemy. Obmacamy tę całkiem–całkiem jędrną…”

– Zaraz pójdziemy, położymy się, moja cudna Agusiu – szepce. – Zobaczę te fałdki, jakie sobie przypisujesz – żartuje z kompleksów koleżanki, które koncentrują się wokół kłopotów z utrzymaniem szczupłej talii, a objawiają narzekaniem na wałeczki tkanki tłuszczowej we wspomnianej okolicy. „Interesują mnie, głuptasie, te inne fałdki. Zjem ci je na surowo, cipko.”

Zachęca kobietę, aby mu się okręciła w objęciach. Wystarczy lekkie naciśnięcie w jednym miejscu oraz lekkie pociągnięcie w innym, by zrozumiała bez słów i obróciła się tyłkiem. Gość jest już śmielszy i robi się natarczywy. Franek musi silniej chwycić rozdokazywane biodra, aby się zbyt szybko nie ocierała o erekcję. Eliksir Szikardona oraz bliskość Franka, świadomość męskiej akceptacji oraz pożądania, podbiły Agnieszkę w jednej chwili.

– Tańczysz mi jak piórko. Cudowna jesteś. Ale masz być grzeczna. Nie wierć pupą. Bo dam klapsa. Wszystko w swoim czasie. – Męski głos przemienia się powoli z pieszczotliwego szeptu w ciche tłumaczenie i instruowanie.

Całują się tak, jak Franek lubi. Przywarci biodrami. Jego podbrzusze w sojuszu z kobiecym tyłkiem. Ciało Agnieszki trwa ulegle wykręcone, aby mogli się powoli oraz ze smakiem lizać, ocierać naskórkami, wymieniać ślinę i słodki wabik zwilżający wargi.

– Słodziutka jesteś, Agnieszko. – Nagle padają obok siebie na materac, a jedna ręka gospodarza dotyka, próbuje objąć pierś.

Rozbiera swojego gościa z uśmiechem. Kobieta przymyka oczy, pomaga unosząc biodra. Twarz czerwieni się, koleżanka oddycha ustami, jakby nos nie wystarczał. „Ładne masz ząbki. Mam nadzieję, że umiesz je schować, gdy ci dam lizaka.”

– Chodź, Franuś. – Kobieta musi choć w taki sposób przekazać, że chce, aby bardziej stanowczo przejął inicjatywę.

– Poczekaj. Ja potrzebuję chwili, aby być gotowy na długie kochanie. Teraz skończyłbym zbyt szybko. Chcę cię wycałować najpierw tam na dole. Schrupię te twoje chude nóżki. Nie broń mi. Ok? Wiem, że jesteś ostra w smaku. Będzie mi się podobało. Jestem pewny. A tobie będzie dobrze. Nie broń się przed krzykiem. Nikt nie usłyszy. Tylko ja… A potem ci wsadzę. Nie daruję ci tej nocy, Aguś. Będę cię rżnął, blondyneczko, bardzo, bardzo długo.

Całując i pieszcząc piersi, nie zapominając o ustach, Franek wyszeptywał jeszcze więcej głupot. Falliczny dialog czy monolog nigdy nie brzmi najmądrzej, gdy słucha się niekontrolowanej, spontanicznej paplaniny z boku. Podniecony człowiek składa proste zdania z samych prymitywów, opisujące: co czuje, co robi i co za moment uczyni – niegodne większej uwagi ani analizy. Drugi podniecony człowiek słucha tych bzdetów niczym poematu.

Kochanek skosztował nieskazitelnie różowego łona. Nigdy tak idealnie ubarwionych genitalii nie widział, aż się w duchu zdziwił. Pochwa Agnieszki kurczyła się mimowolnie, wyraźnie mlaskając, co wzbudziło na moment obsesyjną refleksję Franka o zdrowiu oraz płodności właścicielki. Pierwsze liźnięcia pozwoliły jeszcze zapoznać się z kroplą kwaskowo-wytrawnego specjału, jaki przesączają nerki, potem chłeptał wyłącznie słone soki podniecenia, których smak całkowicie niesłusznie przeceniają poeci onaniści, ale można go uznać za znośny – a gdy partnerka jest lubą serca oraz zmysłów – nawet za więcej niż znośny. Chce się korzennego wina kosztować, co pozwoli zasłużyć na wiele kolejnych poczęstunków. A jeśli się nie chce, to i tak trzeba często próbować niewieściego maślacza, aby nie prowokować kobiety zaniechaniem, bo wtedy zapragnie poczęstować rywali.

Wylizywana nieboraczka szybko zaczęła mu jęczeć oraz poruszać biodrami, nogi prężyły się i kopały powietrze za jego karkiem. Nawet jej nie spenetrował palcami, a już szczytowała. Najwidoczniej ciało Agnieszki lubiło pieszczotę, którą dawał przyjaciółce językiem i ustami, a nieostrożnych wierzgnięć nie była w stanie powstrzymać. Franek cierpliwie czekał, aż dziewczyna uspokoi się po pierwszej fali uniesienia, patrzył na łzy spływające po skroniach. Powstrzymywał blondynkę przed próbą rewanżu, bo chciał pozwolić koleżance na oralne pieszczoty dopiero, gdy przeleci ją przynajmniej raz, jeśli nie dwa razy. W stanie w jakim się znajdował, zbędne wydawały się wszelkie przygrywki przed głównym aktem. Pozwolił tylko by kobieta objęła penisa, oceniła jego wielkość oraz stan. By obmacała nabrzmiałe z podniecenia jaja. W końcu ma prawo poznać genitalia mężczyzny, z którym będzie się niedługo parzyć.

– Dobrze, że ci dobrze. Zajrzę sobie do środka jak młody chłopczyk. Tak z ciekawości. Tylko mi już przestań wierzgać. Aaaahhhh – westchnął na cały głos, porzucając dotychczasowy szept – smakujesz i pachniesz bardzo, bardzo seksy. Jak już skończymy, uwalę się między udami, przy twojej cipie, Aguś. Będę sobie sapał, oddychał, wąchał. Znasz ten kawał: Jak to się robi na misia?

– Yhy – mruczy kobieta i otwiera szare oczy. Nie wiadomo, czy potwierdza czy zaprzecza. Na wszelki wypadek Franek szybko opowiada niewybredny dowcip.

– Uwalić się przy norze i sapać? – Dziewczyna z niedowierzaniem powtarza krótką puentę. Chichoce, ale oczy ma pojaśniałe z podniecenia i wcale jej nie śmichy w głowie. – Jeszcze nie teraz, Franuś.

– Wymłócimy żytko na tym fajnym brzuszku. Całkiem płaski jest, Aguś. A ty zawsze tak narzekasz. Moje biodra będą jak te cepy, a twój brzuch jak te klepisko – szepce poetycko, a ona skwapliwie rozwiera uda. „Otwiera ciało jak motyl skrzydła” – poetyzuje Franek. „Jak motyl gdzieś w Indiach” – przypomina sobie erotyczną przenośnię, jaką zapamiętał z dzieciństwa po przeczytaniu pierwszego niegrafomańskiego opisu kopulacji w wykonaniu bodajże Australijki oraz węgierskiego dyplomaty. Inny wierszyk też pamięta. „Chuj i pizda to nasza ojczyzna.” Urwisy nie wiedziały, co pisały na murach. Ale trafnie formułowały metafory. Latają mu te myśli po głowie, gdy się z blondyneczką zabawia wstępnie. Mówi się na takie migdalenie, że to gra wstępna. Ale dla Franka to wcale nie zabawa. To bardzo poważne, wymagające samozaparcia zajęcie.

Bez pośpiechu zwiedza kutasem cipę. Stara się to lekko, to mocno dotknąć do wszystkich miejsc, a po tych wrażliwszych powędrować wielokrotnie tam i z powrotem. Ma jeszcze cierpliwość, aby penetrować zakamarki łona, witać swój czub z łechtaczką. Rozsmarowuje wspólne soki po pachwinie. Agnieszka czeka, rusza biodrami wychodząc naprzeciw, najwidoczniej się niecierpliwi. Ech, ten eliksir! W niektórych momentach jego pobudzająca moc przeszkadza, bo czyni z kobiety fucking machine. Jak w pornolu.

– To nasz pierwszy raz – przypomina dziewczynie. – Cierpliwości, Aguś. Jeszcze będziesz miała dosyć. Będziesz prosić, abym przestał. Zobaczysz – grozi żartobliwie. Przytula policzek do jasnych włosów, szepce jej czułości w stronę ucha, potem zsuwa się nieco niżej oraz całuje w usta, niemal nadgryza pełne krwi wargi partnerki, czuje gorący oddech, bo ona oddycha i nosem i ustami.

Próbuje wejść powoli, podrażnić się, poigrać samym czubkiem u wejścia do jaskini, jak grotołaz badający teren, nim zjedzie w ciasną ciemność. Agnieszka zaczyna pod nim walczyć. Są to ni żarty, ni walka na śmierć i życie o to, by go wciągnąć do środka po same jaja. Zmagania są dla kochanki daremne. Kobieta śmieje się nerwowo oraz przygryza wargi jak zawzięte dziecko. Próbuje chwycić kutasa ręką. Franek musi przydusić ciałem jej brzuch, bo partnerka próbuje wszelkich sztuczek, by się nabić.

– No, bądź grzeczna, bo ja potrafię dać klapsa w dupę. Nawet lubię – syczy amant. – Już ci wkładam. Cierpliwości – zapowiada szeptem, a kobieta jęczy w podziękowaniu, gdy spełnia się obietnica.

Tedy, opisując scenę trochę w stylu Fredry i trochę Reymonta, chuj zanurza się z lubością w piździe, a cepy lekko stukają w klepisko, przymierzając się do miarowego walenia, do młócki. Brzuchy spółkującej pary są jeszcze nie spocone i ciche. Wkrótce będą klaskać oraz kleić się zbliżając i ciamkać oddalając.

Ich pierwszy raz, co Franek tak starał się koleżance uzmysłowić oraz podkreślić, nie czyni na Agnieszce tego pierwszorazowego wrażenia, nie przyczynia się do namaszczenia przy kopulacji, jakie godziłoby się zachować podczas debiutu pierwszej nocy. Kochanka wychodzi mu ostro naprzeciw, masturbuje się na kutasie, szczypie go mocno w tyłek. Zapewne w spokojniejszej, bardziej czułej chwili mężczyzna czułby ból od mocnych uścisków palców, zagarniających tyle skóry ile się da z twardych pośladków. Ale teraz nie cierpi. Uszczypnięcia są dla niego jak uderzenia ostrogi dla wierzchowca, zwłaszcza iż Agnieszkowe paznokcie dosłownie zaczynają się wbijać w ciało. „Skoro, blondyneczko o wyglądzie dziecka, chcesz ostrej jazdy… Proszę bardzo, Aguś.”

Brzuchy inicjują klaskanie, Agnieszka wydaje z siebie niegłośne: A a a aaaaaaaa. Sopranowe, śpiewne. Pozazdrościć dzieciom kołysanek, które taki głosik potrafi zanucić.

Kochankowie jednoczą się cieleśnie, ale dziewczyna odleciała daleko w poszukiwaniu orgazmu, z zamkniętymi oczyma wsłuchuje się w receptory własnego ciała. Choć tego nie widać, metaforycznie z cipy lecą warkocze iskier, jak z komina dudniącego, spływającego oliwą parowozu w wierszu Tuwima.

Mężczyzna jeszcze się nie rozpędził do maksimum, a kobieta znowu szczytuje. „Stanowczo do dupy nadaje się ten Szikardonowy eliksir.”

Teraz Franek nie może się już zatrzymać. Tylko na chwilę zaprzestaje mocnych, długich suwów kutasa, aby młoda kobieta mogła dojść do siebie. Za to wierci się w ciasnocie niewielkiego pokoiku Agnieszki, stuka w dywanik podłogi i czochra się o ściany. Ciepło tam oraz przytulnie. Kobieca ciasnota od zawsze czeka na powitanie pięknego, młodego księcia. Albo na bezczelnie roześmianego Murzyna, który ma niewiarygodnie dużo śnieżnobiałych zębów oraz taką pytę, że na samą myśl o penetracji aż dreszcz lęku przechodzi właścicielkę komnatki. Albo na pirata o mrocznym spojrzeniu (też dreszcz, bo ten wedrze się nie tylko do pokoiku, ale i w ciemnej komórce na zapleczu będzie szukał skarbów). Albo na nieco posiwiałego przystojnego dżentelmena (może być tamten playboy, bożyszcze kobiet, amant filmowy – wieczny kawaler), który ją potraktuje jak trener małą suczkę (bat i kęsek smacznego mięsa na przemian) oraz będzie prowadzał na smyczy przewleczonej przez pierścień w przekłutej wardze sromu. Albo na pierwszego lepszego faceta, który korzystając z okazji, bezczelnie zlustruje nagi dekolt (gdy dziewczę pochyli tułów, by sięgnąć po niepotrzebną serwetkę leżącą na niskim stoliku) lub wgapi wzrok między rozchylone uda („oj, naprawdę nie chciałam mu pokazać”). Z takim zainteresowaniem wgapi, że ściany pokoiku pokryją się rosą, a uda zamkną się nieprędko, bo przykro będzie gapia radości z gapienia pozbawić.

Franek nakierowuje głowę Agnieszki, aby mogli sobie patrzeć w oczy. Jak niemowa, powarkuje i palcami pociera dolne powieki partnerki, aby zdyszana blondynka pokazała swoje niebieskie śliczności. Albo szare, pal sześć.

Zaczyna powoli rozpędzać biodra. W końcu żyto wymłócić trzeba. Franek jest jeszcze w stanie pomyśleć o próbie siewu na żyznej grządce, która mu bardzo płodnie pachnie, wręcz chlupie życiodajnie.

Widzi wykrzywienie na twarzy Agnieszki.

Podobno grymas rozkoszy i bólu wygląda identycznie. Wyobraźmy sobie eksperyment. Wypinasz–przypinasz dziewczę na koźle za kotarą. Zatykasz własne uszy, aby nie słyszeć jej głosu ni innych dźwięków. Stajesz po drugiej stronie kotary i czekasz cierpliwie. Za zasłoną pomocnik albo wali nieszczęsną batem po tyłku, albo zapina szczęściarę umiejętnie chujem. Gdy po długiej chwili odsłania zza kotary samą głowę uczestniczki eksperymentu, nie wiesz, czy dziewczę przeżywa właśnie orgazm, czy cierpi od uderzeń bata. Tak to natura pomyślała, że rozkosz oraz ból stoją blisko siebie. Między wiązkami nerwów biegnących od receptorów bólu i dotyku dochodzi do częstych przepięć, gdy wiązka pod natłokiem impulsów ulega przeciążeniu.

Wykrzywienie na twarzy Agnieszki jest grymasem cierpienia, który zaraz znika, gdy dziewczyna przyzwyczaja się do mocnych, głębokich pchnięć. Głębokich, bo trzeba opukać kobiece gniazdo niczym dzięcioł drzewo. Mężczyzna szuka orgazmu i chce wytrysnąć, dzięcioł chce wydłubać robaka oraz zaspokoić głód. Obaj chcą się nasycić i podtrzymać życie.

Wali w Agnieszkę coraz szybciej, ubija wspólne soki na bitą śmietanę.

– No patrz, Aguś – domaga się zdyszany. – Otwórz śliczne ślepka i nie zamykaj.

Już wie, że się uda. Zatapia spojrzenie w oczach swojej urodziwej koleżanki, w jego marzeniach są to bławatkowe ślepki wiecznej małej dziewczynki. Tajemniczy proces narodzin długotrwałej rozkoszy zaczyna się w obu organizmach kochanków, jej najpierw. Aż trudno uwierzyć, jak silne staje się ciało kobiety, podrzuca ciężkiego mężczyznę w skurczach gwałtownych oraz silnych niczym dygot ziemi, a materac roznosi spazmy na całe łoże. Franek czuje jak rozświetla się w nim rozkosz. Błogość świeci spokojnie jak ciepła żarówka, jaśniejąca głęboko koło spojenia ud, oświetla prostatę i nasieniowody, jaja w skurczonym worze moszny, naprężoną oraz wciąż oscylującą krótszymi już ruchami męskość. Mężczyzna nie doświadcza w sobie skurczy orgazmu, rozkosz ciągnie się i ciągnie, pozwala kontynuować ruchy posuwisto-zwrotne chuja wewnątrz kurczącej się co chwilę, całującej go nieprzytomnie pizdy, jak by to mógł opisać mistrz Fredro.

Agnieszka łzawi, ale lojalnie stara się przez chwilę nie zamykać oczu oraz dotrzymać mu towarzystwa. Skurcze napadają jej ciało jak czkawka. Słychać wilgotne popierdywanie pochwy, w którą penis tłoczy powietrze.

Chwilę później Franek uśmiecha się do Agnieszki.

– O, kurwa! Ale mi było cudownie. Jakimś cudem jest z ciebie prawdziwy cud, maleńka. Ha. Czuję jak puszczasz cipką bańki. Plum. Plum… – stara się dokładnie odtworzyć dźwięki, które dochodzą spomiędzy leżących ciał. – Nie uwierzysz. Mój orgazm, maleńka, trwał kilka minut. Chyba z pięć. Zdarza się to raz na wiele razy. Zwykle trwa kilkanaście, góra kilkadziesiąt sekund… Zryłaś mi tyłek i plecy paznokciami. Chyba trzeba ci obciąć pazury, ty tygrysico – mruczy żartobliwie.

– Oj, przepraszam, Franku – dziecko-kobieta ma twarz rozmodloną.

„Słodka jest ta Agusia. Los był dla kogoś łaskawy, a dla mnie nie.”

——————
*** – pełne nazwy marek pojazdów nie występują w cyklu

Przejdź do następnej części – Blondynka i cztery tęcze – część druga

Tekst chroniony prawem autorskim. Opublikowany w witrynie najlepszaerotyka.com.pl Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i publikacja w innej witrynie bądź przedruk tylko za zgodą autora.

——————

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

 

 

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Poe lekturze śpieszę pogratulować Autorowi wyobraźni, ja bym na to nie wpadł prawdę mówiąc. Te wszystkie fantastyczne rzeczy, choćby samochód nieco tylko przypominający te nam znane.
Jak zwykle u Ciebie, nietypowo. z akcentem na poszukiwania i trochę inaczej niż wszyscy. W mojej ocenie to stanowi o Twojej wyjątkowości, jako Autora.

Wciąż zastanawiam się nad ostatnimi akapitami. Dla kogo los był był łaskawy? Jak mam to interpretować? Czy to wszystko jest tylko podrasowaną wersją fantazji o koleżance z pracy? Nieco się zagubiłem. Umiesz operować słowem w sposób wyborny, ale… takich znaków zapytania to ja mam więcej.

Niemniej właśnie dzięki temu świadomemu panowaniu nad słowem, tą uwspółcześnią(?) nieco wersję "Kopciuszka" czytało się nadzwyczaj łatwo.
Pozdrawiam, zostawiając wszystkie gwiazdki.
Foxm

No dobra… Czyli na ciurlanie Viba musimy poczekać jeszcze trochę? 🙂

Ta Agusia, tak mi się ona widzi jako realizacja fantazji bohatera. Trochę jak dmuchana lala – bardzo nowoczesna, bo prawie rzeczywista, ale jednak. Mało to mówi, niewiele myśli, słodko spogląda i uroczo się uśmiecha. Bezwolne i rozkoszne jak ciele na zielonej łączce.

Za to Stwór magiczno – kosmiczny (bo nie wiem jakie Autorze masz plany wobec niego) – Szikardon – cudny pomysł. No i nazwa – pierwsza klasa. Vib – intrygujący cudak, aż się mordka cieszy podczas czytania.

Ogólnie – bardzo fajne, zaciekawia. Miałam tylko rzucić okiem rano, przeczytać początek, zostawić resztę na później. Nie dało się. Czekam więc na kolejnego siedemnastego.

A co do tagów – romantycznie, jak romantycznie. Bardziej klasycznie – w końcu na dziewoję specyfik Szikardona podziałał dość mocno.

Hmmm, Rito, różnimy się nieco w poglądach na romantykę. Chętnie poznałbym Twoją definicję – taką szczerą do bólu (mojego oczywiście) w wytykaniu, dlaczego w Karelowym wykonaniu romantyki brak. Ale klasyczny tag na pewno nie zaszkodzi.

Ciele na zielonej łączce? To poważny zarzut. Nie wiem, czy sprawiedliwy. Ale skoro tak twierdzisz… czytelnik ma zawsze rację, nawet jeśli przeczytał tekst po łebkach. Nudne teksty nawet najprecyzyjniej napisane nie docierają tak jak powinny. Mea culpa.

Foxie,

Domyślam się, że znaków zapytania masz wiele, ale zapewniam, iż np. główny bohater, czyli Franuś, na temat Szikardona sam jeszcze niewiele wie w chwili, gdy akcja się rozgrywa. Są razem dopiero od pół roku, a bodyguard jest mało gadatliwy i pojawił się w bardzo kuriozalny sposób. W opowiadaniu zaskakuje swojego podopiecznego nietypowym, nieracjonalnym postępowaniem, co starałem się zasygnalizować, i jeszcze bardziej wzbudza u niego konfuzję.
Myślę, że odpowiedzi na wszystkie pytania, które sobie zadajesz, tak naprawdę niewiele by wpłynęły na odbiór tekstu. Z góry zapowiadam, iż tych odpowiedzi w drugiej części również nie będzie. One kryć się będą (albo i nie) we fragmentach nieerotycznych, dla których nie ma miejsca na specjalistycznych portalach takich jak NE.

Dziękuję za komentarze, Moi Drodzy.

Pozdrawiam,

Karel

Hehe – ja tu swoje odczucia względem bohaterki opowiadania, a nie Autora czynię, a Autor od razu się zjeżył i mi zarzucił czytanie po łebkach. Jak sam wskazujesz – Twoje opowiadania na NE są częściami całości – dużo większej całości, jak wynika z Twoich słów. Ja tak Agnieszkę odebrałam – może to wynikać z czytania po łebkach, albo ze sposobu w jaki ją opisałeś w tym konkretnym opowiadaniu. A wydaje mi się, że sprawiłeś sposobem opisania tej bohaterki, że mam właśnie takie uczucia po przeczytaniu Twojego tekstu. Może być to osóbka szalenie fascynująca, ale ja jako czytelniczka tego nie wiem. Mam przed sobą kobietę, która rzadko podejmuje samodzielne decyzje, dość łatwo daje się manipulować (choć to można w części zrzucić na karb "magii" Szikardona), jej kobiecość została ograniczona do "funkcji" matki, a jeżeli już staje się bardziej uwodzicielska to przez założenie bluzeczki z dekoltem. Jej myśli, ewentualnych wątpliwości, pragnień i uczuć mogę się tylko domyślać, bo jako Autor ich nie zasygnalizowałeś wystarczająco mocno, bym Agnieszkę traktowała równie poważnie jak Franka.

A romantyka? Cóż… łagodny, klasyczny seks nie jest dla mnie wyznacznikiem romantyczności tekstu. Żeby było romantycznie muszą być uczucia, a tych według mnie brak w relacji Franciszek – Agnieszka. Z jego strony mamy zwykłą biurową sympatię doprawioną szczyptą zainteresowania seksualnego, a u niej w tle wisi kryzys małżeński plus zaufanie i sympatia wobec kolegi z biura. A romantyczność to miłość – jej pragnienie, niespełnienie, namiastka, walka o nią. Takie tam harlekinowe bzdety, doprawione licealnym katowaniem Mickiewicza i jemu podobnych.

Jasne, że miłość może, a wręcz MA różne oblicza, z tym zwyczajnym, codziennym, trochę spranym na czele. Ale nawet tego nie ma w tym opowiadaniu. Dlatego dla mnie jest to bardziej klasycznie, niż romantycznie. Ale nie mówię, że moja opinia jest jedyną słuszną. Mówię tylko, że moja opinia jest po prostu moja. 🙂

A sam tekst oceniam wysoko, bo mi się spodobał. Nawet jeśli nie był romantyczny 😛

Rito, przekonałaś mnie, zapędziłaś w kozi róg, chyba muszę przyznać Ci rację. Nieco płytko potraktowałem bohaterkę. Uwarunkowania, powiedzmy, innej natury, spowodowały takie moje podejście, aczkolwiek reakcji czytelniczej w ten sposób odbierającej bohaterkę nie oczekiwałem. Cóż, mam nad czym myśleć 🙂 Dzięki Ci za ten komentarz z boku. Uznaję go za cenny.

W tym opowiadaniu jest kilka kwestii, na które chcę zwrócić uwagę.

Podpis pod zdjęciem – drogi Karelu słabo ufasz albo a. w inteligencję i wyobraźnię czytelników, albo b. w jakość swojego pisania na tyle jasno, żeby czytelnik mógł od razu zorientować się, że to właśnie taki typ automobilu. Niepotrzebne.

Czytałem całość – po jaką cholerę podzieliłeś, drogi autorze, tekst na dwie części? Zabij mnie – nie wiem. Ani uzasadnione fabularnie, ani stylistycznie, ani logicznie. Proszę o wyjaśnienie, bo nie rozumiem.

I teraz uwaga ogólna: znając poziom Karelowej analizy tekstu nie wierzę, że stworzył tę opowieść bezwiednie. To wygłup i styl. Niestety dla mnie niezjadliwy. Mógłbym coś jeszcze o grafomanii (czy watro klepać tyle liter dla dwóch dobrych akapitów?) ale szkoda mojej uwagi. Jeśli to taki zamiar, by pójść w groteskę – to OK.

Nieuzasadnione zdrobnienia, dziwaczna składnia, zdania budowane piętrowo do momentu, w którym ich koślawość uniemożliwia zrozumienie sensu, egzaltowanie się bogatym słownikiem, które nie wnosi niczego do opowieści, czyniąc jej styl zmanierowanym i niestrawnym, rynsztokowość i przesadna dosadność określeń związanych z kopulacją, nużąca, niepotrzebnie rozciągnięta fabuła, a wszystko po to, by pokazać… Co właściwie?

Karel zna się na pisaniu. Karel ma bogaty słownik. Karel nie boi się eksperymentować.

Ale ten przypadek przypomina alternatywny performance polegający na rzyganiu pod nogi przechodniom. Niby pełno kolorowych kawałków, ale kawałki te nie dają się zidentyfikować w zmieszaniu z plwociną i sokami żołądkowymi.

Tyle ode mnie. Nie podoba mi się to.

Barmanie,

Dzięki za wyważony (jak na Ciebie) komentarz.

Odniosę się tylko do początkowych uwag, resztę zostawiając na później albo na święty nigdy.

Podpis pod obrazkiem jest reklamą lub antyreklamą. Mogłem trafić kulą w płot, ale intencje miałem dobre – tak, pamiętam czym jest ponoć piekło…. Co do Twojego "niepotrzebne", musisz zdać sobie sprawę, że są sposoby pisania zwięzłe i rozwiązłe. Oba są dobre, aczkolwiek człowiekowi wychowanemu w dobie textingu, takiemu jak Ty, tylko zwięzła wersja wszystkiego wydaje się właściwa. Czasy zwięzłości nadeszły i coraz bardziej dominują, ale to nie znaczy, że nie zwięzłość należy już dzisiaj wyrzucić do lamusa.

Podział na dwie części nastąpił z przyczyn rozwiązłości tekstu. Dotychczasowa polityka Redakcji była taka, że nie publikuje się nadmiernie długich tekstów. Tedy podzieliłem. Dyskusja dzielić czy nie dzielić ma prawie tyle samo przesłanek, aby "udzielić" odpowiedzi, jak słynne: to be or not to be. Na szczęści od odpowiedzi mamy Redakcję. Do niej proszę się zwrócić.

Korekta wycinała zdrobnienia równo z trawą. Wiele zniknęło z oryginalnego tekstu. Aż muszę sprawdzić, czy jeszcze jakieś się zachowały w narracji (od dialogów wara, panie Barman) i czy nadal uważam za uzasadnione by zostały. Ludzie, którzy mieli w dzieciństwie zimny wychów, ponoć nie cierpią zdrobnień, a ci w ciepłym otoczeniu wyrastający mają do "spieszczeń" stosunek zgoła inny. Spójrz na swoje dzieciństwo i zastanów się, czy nie paczy Ci ono oceny.

Egzaltowanie słownictwem? Mam słowniki synonimów otwarte na okrągło, szukam słów, swoje teksty tutejsze traktuję jako ćwiczenia warsztatowe. Bez poszukiwań stoi się w miejscu. To co traktujesz jako egzaltację, jest zdecydowanie błędną diagnozą, nie doznaję orgazmu od nietypowych słów. Ale czasem miewam satysfakcję.

Dziwaczna składnia, piętrowe zdania? Znowu wielbiciel textingu się odzywa w Tobie. Zresztą większość zdań została rozbita przez korektę. Zapewne nie chciało Ci się czytać tekstu od nowa 🙂 Testy kompetencyjne w szkołach wykazują od dawna, że ludzie coraz mniej czytając, coraz bardziej mają kłopot ze zrozumieniem tekstów. Czy to znaczy, że ja mam się do tych nieuków dostosować? Taka jest Twoja teza?
Resztę odpowiedzi zostawiam na później, w oczekiwaniu na wynik konsultacji językowych, o które poprosiłem. Ręce opadają, jak się czyta Twoje postulaty.

Natomiast do akapitu o rzyganiu mam stosunek pogodny, bo napisałeś to bardzo ładnie i obrazowo. Mogę tylko przyklasnąć. Masz talent, Barmanie. Widać to zresztą w Twoich tekstach. Niestety nie wszystkich.
Gdyby się jednak czepiać, próbując autorytatywnie narzucić swój gust, nieco zbyt zwięzłych tekstów i czasem egzaltowanych inaczej. Nie chcę się czepiać. Wierzę, że zwięzłość ma przyszłość, a z egzaltacji się wyrasta.

Jeszcze raz dzięki. Mam nadzieję, że mój konsultant odpowie. Wtedy będę mógł zrobić pstryczka 🙂 Tobie albo sobie, bo może masz rację.

Teraz będę śledził mecz w necie. Polska, gola!

Opowiadania jeszcze nie czytałem, ale bardzo podoba mi się ta dyskusja w komentarzach 🙂 Barman-Raven jak zwykle zjeżdża od góry do dołu (dziś przytrafiło się to Karelowi i Wiki), ale tutaj trafił na twardego zawodnika i sam może zostać przejechany (choćby tą karocą z ilustracji). Uwaga o textingu smakowita. O dostosowywaniu się do nieczytającej coraz bardziej populacji – bardzo zasadna.

Tak więc zaopatruję się w piwo oraz popcorn/paczkę czipsów i siadam na kanapie oglądać dalsze zmagania pod tym tekstem. Myślę, że rozrywki mi nie zabraknie ;-D

Pozdrawiam
M.A.

"człowiekowi wychowanemu w dobie textingu, takiemu jak Ty" – co ma piernik do wiatraka? (dodając przy tym, że bardzo mylisz się uznając mnie za pokolenie wychowane na komórce i SMS'ach) Opowiadanie jest przegadane. W dodatku z zastosowaniem dziwacznego szyku zdania. To Twój styl. OK. Według mnie przesadne kombinowanie zuboża opowieść sprawiając, że przez tekst trzeba przebijać się z mozołem.

Nie mam nic przeciwko długim zdaniom, jeśli są uzasadnione treściowo a ich funkcjonowanie nie opiera się na zasadzie "im pokrętniej wyrażona myśl, tym lepszy styl". Jeśli treść jest skomplikowana i wymaga zdań wielokrotnie złożonych – proszę bardzo. Jeśli bawisz się w budowanie pozornie wykwintnych wypowiedzi tylko po to, by były oryginalne wygląda to sztucznie.

Moja teza zyskuje dodatkowe potwierdzenie w Twoich słowach: "Mam słowniki synonimów otwarte na okrągło". Choćbyś nauczył ich się na pamięć, nie zastąpi to naturalnie różnorodnego słownictwa wynikającego, ni mniej ni więcej, tylko z czytania.

Kombinujesz, udziwniasz, skupiając się przesadnie na formie zamiast usiąść i po prostu napisać opowiadanie. Słownikowe znaczenie wygląda groteskowo, jeśli nie jest poparte otoczeniem, kontekstem językowym, którego nie uzyskasz wertując encyklopedię. Przykłady? "Imaginacja krótkiej podróży" zamiast; wizja, plan, wyobrażenie. "Franek sforsował z dziećmi ogrodzenie" zamiast pokonał, przeskoczył,
Egzaltacja. Kombinatoryka stosowana. Nie na tym polega dobry styl.

"Zapewne nie chciało Ci się czytać tekstu od nowa :-)" – jesteś niesprawiedliwy. Nawet przy pobieżnym scanie tekstu dość łatwo wyłapać zdania wielokrotnie podrzędnie złożone. Zarzucanie mi niestaranności, czy nierzetelności to gruba przesada.
Przykłady? Oto i one:
"Odkąd nawiązali"
"Teraz nie miał już wątpliwości"
"Nigdy więcej do tematu nie wrócił"
"Gderał na głos"
"Najbardziej rzucający się w oczy"
"Pierwsze liźnięcia pozwoliły"
Wklejam tylko początki zdań, żeby nie tracić z oczu meritum sprawy.

To, że popełniłem kilkanaście, kilkadziesiąt, a może i kilkaset grafomańskich wpisów nie zmieni tego, że Twoje opowiadanie jest bardzo słabiutkie. Nie obronisz swojego pisania tym, że "w Ameryce biją murzynów". Moje pisanie można oceniać w komentarzach pod tym, co opublikowałem. Tu rozmawiamy o Twojej twórczości.

"Spójrz na swoje dzieciństwo i zastanów się, czy nie paczy Ci ono oceny." – słabe, oj bardzo słabe panie Autorze.

A mnie się podobało, właśnie z powodów, dla których Barmanowi się nie podobało.
Nie muszę takich tekstów, że tak powiem, galopujących stylistycznie i sięgających po różne udziwnienia, czytać codziennie – ale czasem dobrze się zdrowo uśmiać, co też często zdarzało mi się podczas lektury.
Chlupiąca życiodajnie żyzna grządka i tym podobne – padłam! Jednakże brakuje tagu humor…

Napisz komentarz