Opowieść helleńska: Demetriusz XXXII (Megas Alexandros)  4.57/5 (82)

52 min. czytania

Jacque Louis David, „Leonidas pod Termopilami”

Po opuszczeniu Edessy sprzymierzone wojska przez osiem dni podążały na północ. Teren był coraz trudniejszy, wznosił się powoli, lecz miarowo, drogi zaś stawały się coraz lichsze. Demetriusz i Menander poczuli, że po raz pierwszy w życiu znaleźli się na barbarzyńskiej ziemi. To wciąż była Macedonia, lecz ziemie świeżo podbite i wciąż jeszcze nieujarzmione. Miasta ustąpiły otoczonym palisadami wsiom, zamieszkiwanym przez twardych i podejrzliwych osadników. Na kilku stromych wzgórzach, które mijali w czasie marszu, wznosiły się kamienne umocnienia – siedziby stałych wojskowych garnizonów. Żołnierze pozdrawiali swych wyruszających na wojnę kolegów, machając im z obwarowań, a także uderzając włóczniami w tarcze. Odgłos, jaki przy tym powstawał, był bardzo złowrogi.

– Jak myślisz, Demetriuszu – spytał poeta, wiercąc się w siodle, w którym wciąż, mimo forsownego treningu, nie czuł się zbyt pewnie – co znaczy ten rytuał? Wyrażają radość z tego, że nas widzą czy może żegnają się z nami na wypadek, gdyby żaden z nas nie wrócił?

– Pewnie jedno i drugie – odparł Falerończyk, spoglądając na kolejny fort, na którego murach ustawili się żołnierze z garnizonu. Uderzali włóczniami o tarcze w miarowym rytmie. – Myślę jednak, że przede wszystkim życzą nam powodzenia. Jeśli przegramy, Dardanowie spadną im na karki.

– Skoro tak, niech dołączą do naszych szeregów. Razem łatwiej będzie nam odnieść zwycięstwo.

– Gdyby mogli, pewnie by to uczynili – wtrącił Kratos, który zrównał się z nimi. – Lecz mają swoje rozkazy. Poza tym to w większej części starcy. Weterani wojen króla Filipa, a może nawet poprzedniego króla, Perdikkasa. Mogą z powodzeniem bronić tych fortów, ale raczej nie sprawdziliby się już na polu bitwy.

Menander skinął głową, starając się nie patrzeć na twarz dowódcy. Wprawdzie sińce które ją pokrywały już zblakły, lecz kiedy Kratos otwierał usta, widoczne stawały się jego zmasakrowane przez Demetriusza zęby. Dwóch brakowało, a kilka było mocno wyszczerbionych. W końcu szarowłosy popędził konia i ruszył ku czołu marszowej kolumny. Dopiero teraz obydwaj młodzieńcy spojrzeli w ślad za nim.

– Nieźle go urządziłeś – stwierdził poeta.

– Zasłużył sobie.

– I tak po prostu zaniechał zemsty?

– Mój ojciec suto go opłacił, a po powrocie da mu jeszcze więcej. Łącznie dwie miny w srebrze. Przyznasz, że to hojna zapłata za dwa wybite zęby.

Menander aż zagwizdał z wrażenia. Po krótkim namyśle zaproponował:

– Może mi też kilka wybijesz?

– Jeśli bardzo chcesz. Ale wątpię, byś coś na tym zarobił.

– W takim razie dziękuję.

– Tak też myślałem.

Po południu, podczas zwiadu prowadzonego na trasie marszu, ateńscy jeźdźcy znaleźli pierwszą spaloną osadę. Dostali się do niej przez wyrwę w palisadzie. Ogień dawno zgasł, dym nie unosił się już nad zgliszczami. W powietrzu kłębiły się za to muchy. Dardanowie doszczętnie ograbili ciała pomordowanych wieśniaków, lecz nie zadali sobie trudu, by ich pogrzebać. Ostatnie dni były upalne, nawet tutaj, na dalekiej północy. W powietrzu unosił się więc intensywny trupi fetor. Demetriusz zasłonił twarz brzegiem kawaleryjskiego płaszcza. Menander, który nie zdążył tego uczynić, prędko pobladł na twarzy.

– Przyjrzyj się dobrze, przyjacielu – rzekł zduszonym głosem Falerończyk. – Chciałeś, bym zabrał cię ze sobą na wojnę. Pragnąłeś ją obejrzeć, by zyskać inspirację do poematu. Patrzymy właśnie na owoce tej wojny. Czujesz przypływ natchnienia?

Poeta przechylił się na bok i zwymiotował z końskiego grzbietu. Klacz, na której jechał – kasztanowa Dora o melancholijnym usposobieniu – zatrzymała się i cierpliwie poczekała, aż skończy. W tym czasie przyglądała się pobliskiej kępie trawy. Nie pochyliła jednak głowy, by się posilić. Podeptane źdźbła były czarne od zakrzepłej posoki.

– To musiał być głęboki rajd na macedońskie terytorium – ocenił Demetriusz. – Nigdzie nie widzieliśmy szlaku przemarszu olbrzymiej armii. Zapewne część grabieżców oddzieliła się od głównych sił.

Menander wyprostował się powoli i otarł usta wierzchem dłoni.

– Jak dawno mogli tu…

– Powiedziałbym, że z cztery, pięć dni temu. Ostatnio nie padał deszcz, więc ogień dopalił się sam. Teraz nawet popioły są już chłodne.

– Jedziemy dalej – zarządził Kratos. – Bądźcie ostrożni i miejcie oczy dookoła głowy. Wątpię, by Dardanowie jeszcze tu byli, ale nie dajmy się zaskoczyć.

Oddział pięćdziesięciu Ateńczyków pokłusował na północ.

Do wieczora znaleźli jeszcze trzy osady, które spotkał taki sam los jak pierwszą. Dardanowie obalili w kilku miejscach palisadę, puścili z dymem drewniane domy, a ich mieszkańców zarżnęli i odarli nawet z zakrwawionych szat.

– To nie ludzie – mówił za każdym razem Menander. – To podłe bestie…

– To jak najbardziej ludzie – gorzko odparł młody Falerończyk. – Żadne zwierzę nie jest tak okrutne.

W ostatniej spalonej wsi znajdowała się niewielka, lecz wzniesiona z kamienia świątynia. Zapewne w pobliżu znajdował się święty zagajnik albo ozdrowieńcze źródło – inaczej trudno byłoby wytłumaczyć, dlaczego osadnicy zdecydowali się na taką rozrzutność. Ogień nie strawił budowli, a jedynie osmolił jej jasne mury. Ateńczycy zajechali przed wrota sanktuarium.

– Jakiego boga tu czczono? – spytał poeta.

– Stawiam na Artemidę. Albo jakieś lokalne nimfy – odparł Demetriusz. – Zostań tu. Zajrzę do środka, zobaczę, może ktoś przeżył…

– Nie pójdziesz sam. – Dowódca podjechał do nich i wbił spojrzenie w ciemny otwór wejściowy. – Równie dobrze mogą się tam skrywać wrogowie. Myrto, Antemionie – z koni! Pójdziecie z moim adiutantem. Tylko nie wariujcie! Jeśli dacie się zabić, będziecie mieć ze mną do czynienia.

Demetriusz zeskoczył z grzbietu Thano, swego siwego rumaka, i podał jego wodze Menandrowi. Kawaleryjską włócznię wbił w ziemię, a sam dobył machairy. Była to broń zdecydowanie bardziej przydatna do walki w ciasnych wnętrzach. Jego towarzysze również wyciągnęli miecze. We trzech ruszyli w stronę wrót świątyni. Przez chwilę nasłuchiwali, stojąc na jej progu. Wewnątrz panowała całkowita cisza. Młody Falerończyk pierwszy skoczył w mrok. Za nim rzucili się Myrto i Antemion.

Stali na kamiennej posadzce, czekając, aż ich oczy przywykną do panujących w sanktuarium ciemności. Mury emanowały przyjemnym chłodem, poza tym dało się wyczuć przeciąg. Wszystko to przynosiło ulgę po spiekocie, jaka panowała na zewnątrz. Powoli ruszyli w głąb nawy, zaglądając przy tym za podtrzymujące strop kolumny. Ołtarz był rozbity, a posąg bogini obalony. Rozpadł się przy tym na trzy części. Demetriusz uklęknął przy nim. Dobrze, że Menander nie przyjął zakładu. Posąg był toporny, jego rzeźbiarzowi wiele brakowało do kunsztu Praksytelesa, Lizypa albo Bryaksisa. Mimo to bez trudu dało się rozpoznać boginię, która została tu przedstawiona. Była to Hera, wspaniała małżonka króla Olimpu, Zeusa, patronka małżeństwa i płodności. A teraz leżała potrzaskana, w kawałkach, zbezczeszczona i zbrukana. Jej kamienne oczy wbite były w sufit.

– Gdzie są kapłanki? – zapytał w pewnej chwili Myrto.

– Za tą salą musi być jeszcze jedna – stwierdził Falerończyk.

Nie mylił się – szybko znaleźli drzwi wiodące do miejsca, gdzie składowano zapewne dary ofiarowane świątyni. Również tutaj wyczuwalny był przeciąg. Powietrze przedostawało się przez szpary między deskami. Drzwi nie były w żaden sposób zablokowane. Otworzyli je ostrożnie, przygotowani na wszystko, co może czekać ich po drugiej stronie. Tak przynajmniej im się wydawało.

Jeśli w komnacie, która ukazała się ich oczom, znajdowały się kiedyś skarby, nie został po nich nawet ślad. Ci, którzy splądrowali świątynię, byli pod tym względem bardzo skrupulatni. Posadzki nie zajmowały zatem skrzynie wypełnione bogactwem. Zasłana była za to nagimi ciałami. Niektóre wciąż miały na sobie strzępy świątynnych peplosów. Demetriusz poczuł, jak coś chwyta go za gardło i dławi. Spoglądał na zwłoki dziewcząt i kobiet. Nie ułożono ich w żadnym porządku, nie zadbano, by chociaż w chwili śmierci zachowały odrobinę godności. Leżały tak, jakby przed chwilą je tutaj ciśnięto. Wszystkie miały okrwawione uda i poderżnięte gardła.

Gdy Ateńczycy wyszli z sanktuarium, byli bladzi i milczący. Kratos zadawał jakieś pytania. Falerończyk odpowiadał zduszonym głosem, nie patrząc na swego wodza. Kręciło mu się w głowie i chociaż stał pod gołym niebem, czuł, jakby wciąż przebywał w dusznym wnętrzu. Obraz pomordowanych kapłanek został mu pod powiekami. Nie mógł się go w żaden sposób pozbyć. W jego wyobraźni miały znajome rysy. Jedna wyglądała zupełnie jak hetera Fojbiane. Dwie przypominały mu flecistki, Dorotheę i Nephele. Starsza kapłanka wydawała się bliźniaczą siostrą Fryne. Jej oblicze było stężałe w grymasie cierpienia.

Pozostałe miały twarz Raisy.

Szarowłosy wysłuchał raportu i skinął powoli głową.

– Skurwysyny – rzucił ponurym tonem. – Pieprzone skurwysyny. Kiedy ich w końcu dościgniemy, zapłacą. Za tę wioskę i za wszystkie poprzednie i następne, które jeszcze napotkamy. Ale przede wszystkim za tę świątynię. Unurzamy się w ich krwi po łokcie.

Jego podkomendni milczeli, wstrząśnięci relacją Demetriusza. Kratos rozejrzał się po okolicznych wzniesieniach. Zastawiał się nad czymś. Krótko.

– Nie godzi się zostawiać tak kapłanek – zdecydował. – Nim stąd odjedziemy, zapewnimy im przyzwoity pochówek. Połowa z nas przygotuje stos żałobny. Wykorzystamy do tego resztki palisady. Pozostali wykopią grób. Zsiadać z koni.

– Czym będziemy kopać? – spytał któryś z żołnierzy. – Nie wzięliśmy przecież ze sobą łopat.

– Rękoma, synku. Gołymi rękoma.

* * *

Obozowisko rozbili pośród wzgórz. Było ono tak rozległe, że wspinało się na co łagodniejsze stoki i pięło w górę, ku niezbyt wysokim szczytom. Część piechurów udała się z toporami do pobliskiego lasu. Od kilku dni obowiązywał rozkaz Antypatra o budowaniu palisad wokół miejsc odpoczynku. Wciąż nie było wiadomo, gdzie znajdują się Dardanowie, lecz w każdej chwili spodziewano się ataku z ich strony. Dlatego też drwali ubezpieczał solidny oddział konnych oszczepników.

Macedońskie pogranicze było krainą tyleż dziką, co piękną. Dziewicze lasy porastały stoki gór, lodowate strumienie wiły się w głębokich dolinach. Osady niemal całkiem zniknęły, na szczytach wzniesień próżno było szukać fortyfikacji wzniesionych ludzką ręką. Nie brakowało tu natomiast zwierzyny. Oddziały aprowizacyjne urządzały sobie regularne łowy, z których wracały obładowane dziczyzną. Mięso stało się codziennym składnikiem żołnierskiej diety, co przyczyniło się do poprawy morale. Najwyższa była ku temu pora, bo opowieści o okrucieństwie barbarzyńców z północy krążyły od namiotu do namiotu, od ogniska do ogniska, budząc w niejednym sercu trwogę. Szczególnie chętnie powtarzali je południowi Grecy, czujący się niepewnie na tej obcej ziemi. Demades i inni helleńscy wodzowie czynili, co mogli, by powstrzymać niebezpieczne plotki i prowokowany przez nie defetyzm. Kilku szczególnie gadatliwych hoplitów zostało nawet publicznie wychłostanych. Kto wie, co mogłoby się wydarzyć, gdyby nie dobra kuchnia, która łagodziła buntownicze nastroje.

Tego wieczoru w obozowisku sprzymierzonych gruchnęła wiadomość: zwiadowcy odnaleźli armię Dardanów! Okrutni grabieżcy przestali w końcu przypominać wymykające się zmysłom duchy. Wyglądało na to, że maszerują doliną rzeki Aksjus, zbliżając się nieubłaganie ku gęściej zaludnionym terenom. Dla każdego – od generała po najnędzniejszego peltastę – jasne było, że trzeba ich jak najszybciej powstrzymać.

Demetriusz i Menander rozpalali ognisko przed swym namiotem. Raisa kroiła mięsiwo na kawałki i nadziewała je na ruszt. Spodziewali się gości na wieczerzy: kilku kawalerzystów z oddziału, z którymi zdążyli się zakolegować podczas długiego marszu na północ. W pewnym momencie na młodzieńców padł cień. Unieśli głowy i ujrzeli swojego dowódcę.

– Regent zwołuje naradę wojenną – oznajmił tamten, spoglądając na Falerończyka. – Idziesz ze mną.

– Tak jest. Menandrze, poradzisz sobie beze mnie?

– Potrafię rozniecić ogień – obruszył się poeta.

– Nie pozwól, by któryś z naszych druhów narzucał się Raisie.

Iliryjka spojrzała na swego kochanka i uniosła nóż do mięsa.

– Niech który spróbuje.

– Skończyłeś już rozmowę czy mam jeszcze chwilę poczekać? – zapytał zniecierpliwiony Kratos.

– Wybacz! – Demetriusz podniósł się z ziemi i otrzepał tunikę. – Jestem gotowy.

Wielki namiot Antypatra, jeszcze niedawno tak przestronny, teraz był wypełniony po brzegi. Musiało znajdować się tu co najmniej stu mężczyzn. Za zawalonym mapami stołem stał regent oraz najważniejsi wodzowie: Ateńczyk Demades, dowódca tesalskiej jazdy oraz rosły Trak. Falerończyk nie znał imion tych dwóch ostatnich mężów. W ślad za Kratosem zaczął się przeciskać w stronę stołu, by móc jak najwięcej usłyszeć i zobaczyć.

– Chyba nie brakuje już nikogo istotnego… – stwierdził regent. – W takim razie zaczynajmy. Jak już pewnie słyszeliście, zlokalizowaliśmy główne siły Dardanów. Znajdują się nie dalej niż dzień marszu od nas. I bynajmniej nie są sami. Towarzyszą im pomniejsze plemiona: Autarioci i Serdowie. Nasi zwiadowcy szacują ich liczebność na nie mniej niż czterdzieści tysięcy ludzi.

Wśród zgromadzonych mężczyzn przeszedł szmer. Nikt nie spodziewał się, że barbarzyńcy będą aż tak liczni! Antypater zaś ciągnął:

– Nasze wojska liczą trochę ponad dwadzieścia tysięcy żołnierzy, z czego połowę stanowią Macedończycy, połowę zaś kontyngenty sojusznicze z Hellady oraz Tracji. Mimo tej dysproporcji zdecydowałem, że pojutrze staniemy do bitwy. Odwaga, dyscyplina i strategia zatriumfują nad brutalną siłą. Odepchniemy wroga od naszych granic! Sprawimy, że przez następne dwadzieścia lat nie odważy się ponownie uderzyć na cywilizowane krainy!

Szepty utonęły we wznoszonych tu i ówdzie walecznych okrzykach. Demetriusz wyczuwał jednak, że nastroje większości są dalekie od hurraoptymizmu. Na licznych twarzach widział zaniepokojenie, niepewność, a nawet lęk. Paru klakierów naczelnego wodza nie mogło zarazić pozostałych swym nieszczerym entuzjazmem. Antypater sam był tego świadom. Odczekał, aż zapadnie cisza i znów zaczął mówić:

– Od czterdziestu lat walczę z barbarzyńcami, którzy napierają na Macedonię od północy. W tym czasie dobrze ich poznałem. Są groźni w ataku, ale zepchnięci do defensywy prędko ustępują pola. Nie potrafią koordynować swych działań. Zamiast w falandze, uderzają bezładną hordą. Obce są im precyzyjne manewry, taktyka i wojenne fortele. Nie dzielą nawet swych wojsk na kawalerię i piechotę! Możnowładcy walczą z końskiego grzbietu, lecz towarzyszą im nie inni jeźdźcy, a piesza służba. Dlatego właśnie zwyciężymy nad nimi. Jest nas wprawdzie mniej, ale trzymamy szyk. Nie załamujemy się pod naporem. Umiemy przeprowadzić fałszywy odwrót albo oskrzydlenie. Nasza falanga potrafi współpracować z lekkozbrojnymi i konnicą. Słowem: jesteśmy od nich lepsi. Jako żołnierze i jako ludzie. Żaden dzikus z północy nie może się równać z Macedończykiem, Hellenem czy też Trakiem. Powiedzcie, czyż nie mam racji?

Tym razem odzew był bardziej gromki. Mężczyźni wznosili bojowe okrzyki, niejeden wymachiwał pięściami nad głową. Gdyby mieli miecze i tarcze, pewnie uderzaliby już jednymi o drugie. Ale niektórzy wciąż nie byli przekonani. Oficer stojący nieopodal Demetriusza zawołał:

– Król Dardanów, Sirras, nie jest barbarzyńcą! Wojaczki uczył się w macedońskiej armii. Tylko głupiec nie doceniałby takiego wroga!

Antypater gestem uciszył tłum.

– Kto nazywa mnie głupcem?

Nikt mu nie odpowiedział.

– Nie lekceważę Sirrasa, ale to tylko jeden człowiek. Pod sobą ma dwa tuziny wodzów, którzy będą toczyć bitwę dokładnie tak, jak czynili to od stuleci. Pod nimi zaś jest czterdzieści tysięcy dzikusów nienawykłych do jakiegokolwiek porządku. Niespełna rok temu pokonałem pod Megalopolis walecznych, zdyscyplinowanych i nieustraszonych Spartan. Myślę, że poradzę sobie z dardańskimi psami!

Ostatnie słowa zostały niemal zagłuszone przez wiwaty. Tym razem krzyczeli już prawie wszyscy. Stojący pośród tłumu Demetriusz zastanawiał się, czy regent wierzył w to, co właśnie powiedział, czy też czynił wszystko, by zdusić strach w sercach podwładnych. Miał nadzieję, że obydwa przypuszczenia są prawdziwe.

* * *

Sprzymierzone wojska maszerowały przez cały dzień. Dowódcy popędzali swych żołnierzy i zachęcali ich do wzmożenia wysiłków. Macedończykom zależało na tym, by doścignąć Dardanów i zagrodzić im drogę w głąb swej ojczyzny. Pamiętali bowiem widok spalonych wiosek i pomordowanych osadników. Hellenowie wiedzieli, że dopiero walne zwycięstwo pozwoli im wrócić do domu, do swoich rodzin, plemion, miast. Waleczni Trakowie rwali się do bitwy. Pragnęli unurzać miecze i rhompaje w krwi nieprzyjaciół dorównującym im dzikością oraz męstwem.

Kolumnę marszową osłaniały kawaleryjskie skrzydła oraz złożona z jeźdźców straż przednia. Oddziały konne badały teren, szukały zasadzek, a czasem zapędzały się aż w okolice nieprzyjacielskich pozycji. Właśnie tego dnia Demetriusz i Menander po raz pierwszy ujrzeli Dardanów. I to od razu wszystkich naraz. Wraz z trzema tuzinami Ateńczyków pod wodzą Kratosa wjechali na wzgórze, by z jego szerokiego szczytu popatrzeć na błękitną wstęgę Aksjusu, w tym miejscu szeroko rozlanego po okolicy. W zakolu rzeki dostrzegli obozowisko wroga. Swymi rozmiarami przypominało raczej wielkie miasto. Składały się na nie tysiące namiotów i szałasów, rozrzuconych chaotycznie i bez jakiegokolwiek uporządkowania.

Gdy Falerończyk ochłonął z pierwszego wrażenia, zauważył jednak niepokojące szczegóły, świadczące o tym, że baza Dardanów nie została założona całkiem bezmyślnie. Jej usytuowanie było niezwykle korzystne. Od wschodu, północy i zachodu dostępu broniła wartka rzeka. Na południu zaś…

– Co to za rowy przed ich obozem? – zapytał Menander, mrużąc z wysiłkiem oczy. Najwyraźniej pisanie po nocy poematów zdążyło już nadwyrężyć jego wzrok.

– Umocnienia – odparł ponuro Demetriusz. – Doły wypełnione zaostrzonymi palami. Szerokie na jakieś pięć, sześć kroków. Za nimi zaś, już na poziomie lądu, szereg wbitych w ziemię i nachylonych pod kątem włóczni. Skuteczna obrona przeciw nieprzyjacielskiej piechocie… i tym nielicznym kawalerzystom, którzy zdołają przesadzić rowy.

– Myślałem, że barbarzyńcy nie budują umocnień…

– No właśnie. Wygląda na to, że to jacyś nietypowi barbarzyńcy. Obawiam się, że regent zupełnie ich nie docenia.

Pojawienie się na wzgórzu ateńskich zwiadowców wywołało poruszenie w obozie. Wkrótce przez trzy „mosty” wytyczone między wykopanymi dołami wysypała się chmara dardańskich jeźdźców. Musiało ich być grubo ponad setka. Popędzali wierzchowce, kierując się w stronę oddziału Kratosa. Szarowłosy zbytnio się nie przeląkł. Przez dłuższą chwilę obserwował nadciągających wrogów.

– Idioci – stwierdził w końcu. – Zbyt im spieszno do walki. Zmęczą swe konie, nim nas dopadną. A przecież muszą jeszcze wspiąć się na zbocze.

– Tak czy inaczej, jest ich trzy razy więcej niż nas – zauważył Myrto. – Musimy się wycofać.

– Może być ich nawet sto razy więcej. Nic nam nie zrobią, jeśli zajeżdżą zwierzęta. Dobra, chłopcy, szkoda czasu. Szykujcie oszczepy. Godnie ich przywitamy.

Okazało się, że stary wiarus miał rację. Nim Dardanowie dopadli do podnóża wzniesienia, ich konie miały już spienione pyski i spocone boki. Mimo to postanowili atakować. Uczynili to chaotycznie, nie formując żadnego szyku, jakby każdy chciał być pierwszym, który skrzyżuje ostrza z Ateńczykiem. Do żadnego skrzyżowania jednak nie doszło.

– Unieś… wyceluj… ciskaj! – ryczał Kratos, jednocześnie podążając za własnymi rozkazami.

Oszczep dowódcy wbił się w pierś długowłosego wojownika, który pędził nań z uniesionym mieczem. Menander zdjął z konia innego Dardana, zbrojnego we włócznię. Demetriusz również trafił, ale niedokładnie: jego pocisk rozorał wprawdzie policzek wroga, ale ten zdołał jakimś cudem utrzymać się w siodle. Nie był to wszakże koniec: każdy Ateńczyk miał po kilka oszczepów. Szarowłosy wydał kolejną serię poleceń i jeźdźcy oddali drugą salwę. Barbarzyńcy byli zaś dopiero w połowie zbocza. Tam właśnie spadł na nich deszcz śmierci. Tym razem pocisk Falerończyka trafił precyzyjnie, przeszywając tors rannego już nieprzyjaciela.

– W konie! – zawołał Kratos.

Zwiadowcy obrócili swe wierzchowce i wbili im pięty w boki. Popędzili na południe, w stronę głównych sił. Spośród około sześćdziesięciu Dardanów, którzy przeżyli starcie, niewielu było zdolnych podjąć pościg. Ateńczycy bez trudu im umknęli.

Tak oto zakończyła się pierwsza potyczka między Hellenami i barbarzyńcami z północy. Krew została przelana. Wkrótce miała popłynąć szeroką rzeką.

* * *

Obozowisko sprzymierzonych rozłożyło się naprzeciw dardańskiego, w pewnym oddaleniu od rzeki. Antypater polecił, by tym razem otoczono je podwójną palisadą, a także wykopano rowy i naszpikowano je palami. Podwoił także nocne straże. Groźba napaści po zmroku stawała się jak najbardziej realna. Barbarzyńcy mogli nie mieć pojęcia o strategii czy wojennych fortelach, ale znali wiele podstępów typowych dla łupieżców. Z pewnością nie należało się po nich spodziewać honorowego zachowania i szlachetnej rywalizacji.

Prace nad stawianiem umocnień trwały do samej nocy. W tym czasie kawaleria patrolowała równinę między obozami, gotowa odeprzeć każdy atak. Ten jednak nie nadszedł. Dardanowie najwyraźniej oszczędzali siły przed następnym dniem, podczas którego miały się zdecydować losy obydwu armii. Zanim Demetriusz i Menander rozkulbaczyli konie i ruszyli w stronę swego namiotu, nastały już gęste ciemności, rozpraszane płomieniami setek ognisk.

– Dobrze dziś walczyłeś – pochwalił przyjaciela Falerończyk. – Ciskasz oszczepem celniej niż ja. Położyłeś dwóch rosłych mężów. Mając tysiąc takich jak ty, nie musielibyśmy się martwić o wynik jutrzejszej bitwy.

– Oni szarżowali pod górę, a ja rzucałem w dół – odparł poeta. – W takich warunkach każdy może siać śmierć. Jutro szanse się wyrównają.

– To prawda. Dlatego, jeśli znajdziemy się w ogniu walki, chcę, byś trzymał się blisko mnie. Zadbam o to, by nie stała ci się żadna krzywda. Jesteś zbyt cenny – dla mnie jako przyjaciel i dla Aten jako artysta. Nie możesz zginąć z rąk jakiegoś dzikusa w tej zapomnianej przez bogów krainie.

– Dziękuję, druhu. Nie będę kłamał, twierdząc, że nie potrzebuję twej ochrony… Czuję, że się do tego nie nadaję. Wojna nie jest dla mnie. Dziś, kiedy Dardanowie byli coraz bliżej… – W tym momencie chłopak zatrzymał się i ściszył głos. – O mały włos nie rzuciłem się do ucieczki! Tylko rozkazy Kratosa i fakt, że byłeś tuż obok, sprawiły, że nie okryłem się hańbą. Jestem tchórzem, Demetriuszu. Taka jest prawda.

Falerończyk położył mu ręce na ramionach.

– Nie jesteś tchórzem, Menandrze. O tym mogę cię zapewnić. Byłbyś nim, gdybyś uległ nagłemu pragnieniu i wziął nogi za pas. Ale ty zdusiłeś w sobie ową chęć. Nie poddałeś się jej mocy. Nadal ciskałeś oszczepami, kładąc trupem nieprzyjaciół.

Słuchając tych słów, poeta zdobył się na niepewny uśmiech.

– W jednym wszakże przyznam ci rację. Wojaczka nie jest dla ciebie. Zbieraj więc inspiracje do swojego poematu o wojnie trojańskiej, lecz gdy wrócimy do Aten, na zawsze porzuć oszczepy i włócznie. Zostaw tę rzeźnicką robotę ludziom, którzy nie potrafią robić nic innego. Zostałeś stworzony do większych rzeczy. Twym polem bitwy winien być amfiteatr, przeciwnikami – inni dramatopisarze, orężem zaś – papirus i pióro. Takim właśnie powinien cię zapamiętać świat.

Menander skinął głową.

– Zrobię, jak mówisz. Ale jutro ramię w ramię wyruszymy w pole.

– I nie zejdziemy z niego, póki ostatni Dardan nie przeniesie się do Hadesu – zakończył z rozbawieniem Demetriusz, po czym z rozmachem klepnął poetę w ramię.

– Chodź, uczcimy z Raisą dzisiejsze zwycięstwo. W naszych zapasach zostało jeszcze trochę wina. Nie tyle, by się nim upić, ale dość, by poprawić sobie humor.

– Twój i bez tego wydaje mi się całkiem dobry…

– Ale zawsze może być lepszy, czyż nie?

Gdy ujrzeli Raisę, siłowała się z ich namiotem, bezskutecznie próbując postawić go w pojedynkę. Czym prędzej cisnęli swój oręż na ziemię i ruszyli jej z pomocą. Wspólny wysiłek prędko został uwieńczony sukcesem. Coraz bardziej wprawiali się w życiu w ciągłej podróży. Wojaczka nie jest może dla Menandra, pomyślał Demetriusz, ale ja całkiem nieźle się w tym odnajduję. Może gdy wojna z Dardanami dobiegnie końca, nie wrócę do Aten, tylko zaciągnę się do którejś armii? Mógłbym zwiedzić świat, przeżywać pasjonujące przygody… No i byłbym z dala od ojca. Wolny od jego trującego wpływu. Zabrałbym ze sobą tylko Raisę.

– Czemu zajmowałaś się tym sama? – spytał poeta. – Mogłaś poprosić któregoś z żołnierzy lub tragarzy o pomoc.

– Mogłabym – odparła Iliryjka. – Zresztą, sami proponowali. Ale każdy chciał coś w zamian.

Falerończyk oderwał się od marzeń i błyskawicznie wrócił do rzeczywistości.

– Czy ktoś składał ci jakieś propozycje? – spytał, czując, jak narasta w nim nagły gniew. Dziewczyna odpięła mu płaszcz, po czym zajęła się wiązaniami napierśnika.

– Żeby tylko jedną! Jakiś peltasta przystąpił nawet do prezentacji swych… walorów. – Wzruszyła ramionami. – Nic, z czego chciałabym skorzystać.

– Powiedz mi, który zdobył się na taką bezczelność. Sprawdzę, czy wobec mnie będzie równie śmiały.

Raisa parsknęła, zakrywając usta dłonią. Następnie dokończyła czynność i rozpięła mu pancerz. Demetriusz pozwolił, by zdjęła go z niego i ułożyła na zwiniętym płaszczu.

– Najdroższy, cieszę się, że wróciłeś cały i zdrowy. Chciałabym, byś został przy mnie, zamiast szukać jednego aroganckiego żołdaka pośród tysięcy. – Mówiąc to, zarzuciła mu ramiona na szyję. – Zresztą, nie znam nawet jego imienia.

Przywarła doń bliżej, tak że jej piersi rozpłaszczyły się na jego torsie. Pokonany tymi argumentami, z chęcią skapitulował.

Menander odchrząknął znacząco. Kochankowie zwrócili ku niemu twarze.

– Zanim oddacie się rozkoszom Erosa i Afrodyty, przypominam, że mamy jeszcze trochę wina. Gdy z nim skończymy, zostawię was samych. Noc jest ciepła, spędzę ją pod gołym niebem, owinięty w płaszcz. Będziecie mieć cały namiot dla siebie.

– Wiesz, że nie przeszkadza nam twoja obecność…

– Ale mi przeszkadza wasza! – zaśmiał się poeta. – Zamierzam się dobrze wyspać przed bitwą, a wy nie pozwolicie mi zmrużyć oka! Poza tym – momentalnie spoważniał, a w jego głosie rozbrzmiały patetyczne tony – powinniście spędzić tę noc tak, jakby to była wasza ostatnia. Kto wie, co przyniesie nowy dzień… Demetriuszu, spraw by Raisa na zawsze zachowała cię w pamięci. Nawet gdybyś miał jutro lec na polu chwały.

Zarówno Falerończyk, jak i Iliryjka poczuli doniosłość chwili. Odsunęli się nieco od siebie, a młodzieniec rzekł:

– Tak właśnie zamierzam uczynić, Menandrze.

– Doskonale! A teraz pijmy! Im prędzej osuszymy ten dzban, tym prędzej będziecie mogli zabrać się do dzieła!

* * *

Wokół królewskiego ogniska zebrali się najbogatsi i najpotężniejsi z Dardanów: możnowładcy, wodzowie poszczególnych plemion, panowie tuzinów wiosek, śmiali grabieżcy, kilku kapłanów i wróżbitów. Pili gęste, nierozwodnione wino i wznosili pod niebiosa wojenne pieśni, wzajemnie zagrzewając się do jutrzejszego boju. Ze swego miejsca po prawicy króla Tryfon z Ambrakii dobrze widział ich wszystkich. Już od wielu miesięcy przebywał pośród tego ludu, rozumiał zatem złożony splot relacji między poszczególnymi frakcjami, skomplikowaną dynamikę, która kształtowała ich wzajemne stosunki. Pojmował, dlaczego czciciele Medaurasa, Boskiego Jeźdźca, trzymali się z dala od wyznawców Zibelthiurdosa, Pana Błyskawic. Znał wielopokoleniowe spory między klanami z Naissos i Ulpiany. Pomagał je zażegnać – przynajmniej na tyle, by jedni i drudzy przyłączyli się do wielkiej armii.

Dardania nie była bowiem królestwem takim jak Macedonia czy Epir. Przekonanie władcy, Sirrasa, do ataku na południe było dopiero początkiem długiej dyplomatycznej gry. Ambrakijczyk odwiedził kilkadziesiąt osad, rozmawiał z ponad setką możnowładców. Tkał swą sieć, w którą stopniowo udawało mu się złapać coraz liczniejszych sojuszników. To on udał się do Autariotów i namówił ich do udziału w wyprawie. Odbył także niebezpieczną podróż do ojczyzny Serdów, którzy od lat płacili trybut Pelli. Skłonił ich, by zrzucili tę zależność i odzyskali pełnię swobody. Dziś serdyjskie zastępy stanowiły jedną czwartą wszystkich sił.

Nadeszła pora, by posmakował owoców ciężkiej pracy. Sprowadził przeciw Antypatrowi olbrzymią hordę barbarzyńców. Być może największą, jaka kiedykolwiek wdarła się w granice Macedonii. Królowa powinna być z niego zadowolona. Możliwe, że po powrocie do ojczyzny obsypie go zaszczytami. Naturalnie stanie się tak jedynie wtedy, gdy zwycięży. W innym wypadku nie ma czego szukać w Epirze. Olimpias nie była znana z pobłażliwości dla przegranych.

Zamyślony mężczyzna nie zauważył, że Sirras pochyla się w jego stronę. Poczuł za to mocne szturchnięcie między żebra.

– Bardzo jesteś milczący, Tryfonie – rzekł poufale dardański władca. – Gdybym cię nie znał, podejrzewałbym, że lękasz się o losy jutrzejszej bitwy.

– Wybacz, królu. Zaiste, odpłynąłem daleko myślami.

– Postaraj się tego więcej nie robić! Chcę cię mieć pod ręką.

– Zgodnie z twą wolą, panie.

– A zatem miałem rację? Boisz się przegranej?

– Nie boję się. Po prostu nie chcę jej oglądać.

Sirras parsknął śmiechem.

– Dobrze powiedziane. Ale niepotrzebnie się kłopoczesz. Jutro zmiażdżymy Macedończyków oraz sługusów, których ze sobą sprowadzili. Następnym razem wypijemy w zdobycznym namiocie Antypatra!

– Ja również mam taką nadzieję. Lecz zaklinam cię – nie lekceważ regenta. Może nie jest tak znanym wodzem jak Parmenion, ale potrafi walczyć. A jego wojsko tworzą weterani spartańskiej kampanii.

– Ja również służyłem niegdyś pod jego dowództwem – odparł dardański król. – Więc lepiej od innych wiem, czego się po nim spodziewać. Ale plan, który opracowaliśmy, jest naprawdę doskonały. Macedończycy nie będą się niczego spodziewać!

– Chciałbym raz jeszcze go powtórzyć. By upewnić się, że nie ma między nami żadnego niezrozumienia.

Król spojrzał w bok i niecierpliwym gestem kazał odejść słudze. Następnie nachylił się jeszcze bliżej Ambrakijczyka.

– Mów zatem. Zamieniam się w słuch.

– Przed świtem pięciuset najlepszych wojowników zbierze się przy przejściu między okopami – zaczął Tryfon. – Będą w pełnym rynsztunku, na koniach, bez giermków i pieszej obstawy. Obejmę nad nimi dowództwo i po cichu wyprowadzę z obozu. Ukryjemy się za wzgórzami na zachód od pola bitwy i będziemy czekać, aż rozpocznie się starcie. Kiedy piechota obydwu stron zewrze się, niespodziewanie uderzymy na lewe skrzydło macedońskich wojsk. I będziemy nacierać dalej, aż zrolujemy cały ich szyk.

– Ja z kolei – uzupełnił Sirras – rozstawię swoje siły tak, by najmocniejsze było lewe skrzydło. Jego zadaniem będzie rozbicie, a przynajmniej powstrzymanie prawego skrzydła Antypatra. W ten sposób, gdy zmiażdżymy obydwie flanki, na polu bitwy zostaną tylko żołnierze z sarissami. Niepokonani od frontu, lecz bezbronni z pozostałych stron. Powiedz mi, Tryfonie, czy coś pominąłem?

– Nie, królu. Pamięć dobrze ci służy.

– Moja prawica również. Zamierzam położyć trupem tuzin Macedończyków!

– Życzę ci zatem siły. A sam udam się na spoczynek. – Ambrakijczyk podniósł się z ziemi. – Muszę być jutro wyspany. Moi żołnierze również.

– Nie liczyłbym na to, że zrezygnują z biesiady! – zaśmiał się Sirras. – Nikt nie oderwie Dardana od amfory wina! Przynajmniej dopóki jej gruntownie nie wysuszy!

– Więc przynajmniej ja postaram się wyspać. Bywaj, królu.

– Bywaj, Tryfonie! Niech bogowie dodadzą jutro chyżości twemu wierzchowcowi.

* * *

Wino szybko się skończyło. Menander zajrzał do dzbana, odwrócił go do góry dnem. Na ziemię spadło kilka ostatnich kropel.

– Na ofiarę dla Ateny i Aresa – rzekł poważnym tonem poeta. – By przynieśli nam jutro zwycięstwo.

– I żeby chronili was obu na polu bitwy – dodała Raisa. – Wróćcie do mnie cali i zdrowi, z opowieścią o waszych dokonaniach.

– Jeśli chcesz, ułożę ją w strofy. A teraz, drodzy przyjaciele, życzę wam dobrej nocy. Będę strzegł wejścia do namiotu, by nikt wam nie przeszkadzał. Niczym Cerber wrót Hadesu.

Demetriusz wzdrygnął się.

– To nie jest zbyt fortunne porównanie, przyjacielu.

Menander zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym uderzył się otwartą ręką w czoło.

– Wybaczcie. Wino i emocje dzisiejszego dnia zmąciły mój talent. Jutro postaram się wymyślić lepsze analogie na opisanie naszych wojennych przewag.

– Trzymamy cię za słowo. Dobranoc!

Falerończyk podniósł się z ziemi i podał rękę Iliryjce. Chętnie wsparła się na jego ramieniu. Weszli do namiotu. Młodzieniec chciał całkiem zasunąć klapę, oddzielającą ich od zewnętrznego świata, lecz Raisa go powstrzymała. Przez szparę wlewał się bowiem do środka migotliwy blask bijący od ogniska. Malował on ściany z płótna oraz posłanie na czerwono i pomarańczowo. Tworzyło to niezwykle zmysłową scenerię, doskonale współgrającą z ich pragnieniami. Dziewczyna uklękła na zaściełających ziemię kocach i szarpnęła za wiązania peplosu. Ten niemal natychmiast spłynął z jej ramion oraz biustu.

– Kochaj mnie, Demetriuszu.

– Jakbym czynił to po raz ostatni? – zapytał, ściągając przez głowę tunikę.

– Nawet tak sobie nie żartuj! Nie wolno kpić sobie z losu. Bogowie…

Zdążyła powiedzieć tylko tyle, nim dopadł do jej obnażonych piersi. Ubóstwiał te dwie jędrne półkule, zwieńczone różowymi sutkami o sporych obwódkach. Przywarł do jednej z nich wargami, zaczął całować i lizać zapamiętale. Drugą ujął w dłoń, zacisnął palce. Iliryjka westchnęła głośno i opadła plecami na posłanie. Młodzieniec błądził ustami po jej biuście. Wolną ręką próbował zsunąć niżej peplos. Pomogła mu w tym, unosząc lekko biodra. Suknia zatrzymała się dopiero w połowie jej ud.

Demetriusz poderwał głowę i spojrzał na kochankę z góry. Blask ogniska padał teraz na jej twarz, w oczach zaś płonęło jego odbicie. Usta rozchyliły się w przyspieszonym oddechu. Czym prędzej docisnął do nich własne. Odwzajemniła pocałunek z namiętnością i ochotą. Przeczesała mu palcami włosy. Ich ciała ocierały się o siebie, spragnione pieszczot i rozkoszy. Młodzieniec sięgnął między rozchylone lekko nogi Raisy. Zadrżała pod jego dotykiem. Kiedy przywarł dłonią do jej podbrzusza, poczuł, jak bardzo jest już mokra.

Nim zdążył coś z tym zrobić, niespodziewanie przejęła inicjatywę. Obrócili się na posłaniu i teraz to ona znalazła się na górze. Nawet nie przyszło mu do głowy, by zaprotestować, szczególnie gdy dorodny biust zakołysał mu się tuż przed twarzą. Raisa oparła ręce po obu stronach jego głowy. Zaczęła poruszać biodrami, jakby już uprawiali miłość. W istocie jednak pocierali się jedynie podbrzuszami, pobudzając uwięzionego między nimi penisa. Demetriusz poczuł, że ten – i tak już wzwiedziony – jeszcze nabrzmiewa. Skwapliwie uchwycił w dłonie piersi kochanki. Zaczął miętosić je i ugniatać. Westchnęła głośno, a jej sutki momentalnie stwardniały.

– Pragnę cię – wydyszał, patrząc jej w oczy. – Nie każ mi dłużej czekać.

– Wkrótce zapragniesz mnie jeszcze bardziej – odpowiedziała, pochylając się nad nim.

Teraz to ona całowała jego tors, powoli zsuwając się coraz niżej i niżej. Falerończyk musiał oswobodzić jej biust, lecz wcale mu to nie przeszkadzało. Wilgotny ślad, jaki wargi i język Iliryjki zostawiały na ciele młodzieńca, prowadził bowiem w dół brzucha. Nie trzeba było jasnowidza, by przewidzieć, czym to się skończy.

Zręczne palce objęły członek, uniosły go do góry, niespiesznie obciągnęły. Wilgotne liźnięcie od jąder aż po żołądź sprawiło, że Demetriusz zadrżał z przyjemności. Miękkie wargi docisnęły się do trzonu penisa i zaczęły wędrować to w górę, to w dół. Raisa co chwila ocierała się o wrażliwą skórę językiem, a jej dłoń wciąż była w ruchu, jeszcze wzmacniając doznania młodzieńca. Pragnąc kolejnych wrażeń zmysłowych, wsparł się na łokciach, dzięki czemu mógł obserwować pieszczoty, którymi był obdarzany. Iliryjka odgarnęła włosy na bok, by nic nie zasłaniało mu widoku. A ten zaiste przyprawiał o zawrót głowy.

Dziewczyna nadal bawiła się męskością Falerończyka, na zmianę lizała ją i obsypywała pocałunkami. Jego podniecenie rosło z każdą chwilą, ciało przeszywały rozkoszne impulsy. Czuł, że zbliża się do szczytu, że już niewiele mu brakuje. Wargi kochanki zeszły niżej, na jego jądra, lecz dłoń wciąż masowała trzon penisa. Robiła to powoli, lecz mocno – tak jak lubił najbardziej. Zacisnął dłonie w pięści i przymknął oczy. Był gotów na nadejście ekstazy.

I wtedy Raisa zaprzestała wszelkich pieszczot. Uniósł powieki i spojrzał na nią z nagłą irytacją. Jego niewolnica uśmiechnęła się i wyszeptała:

– Twoja kolej, Demetriuszu!

W pierwszej chwili chciał chwycić ją za włosy i docisnąć do swego podbrzusza. Zmusić, by dokończyła to, co tak pięknie rozpoczęła. Opanował jednak owo instynktowne pragnienie, zrodzone z czysto zwierzęcego pożądania. Zajęło mu to kilka sekund, podczas których dotarł doń zamysł kochanki: chciała przeciągnąć ich pieszczoty, sprawić, by dłużej mogli się sobą cieszyć.

Podniósł się zatem z posłania, ostrożnie, by w żaden sposób nie podrażnić nabrzmiałej męskości. Czuł, że wystarczyłby nawet przelotny dotyk, by doprowadzić go do orgazmu. Ten zaś należało odłożyć na później. Miał bowiem zadanie – sprawić, by Iliryjka doścignęła go w drodze na szczyt.

Raisa prędko zajęła opuszczone przez niego miejsce. Położyła się na wznak, ostatecznie zrzuciła suknię z łydek, lubieżnie rozchyliła nogi. Jedną rękę położyła sobie na piersi, drugą skierowała między uda. Kilkakroć przesunęła palcem między wargami sromu. Zamruczała jak bardzo szczęśliwa kotka. Demetriusz chwycił jej kolana, rozwarł je szerzej i ułożył się na brzuchu. Z bliska spoglądał na gładkie, pozbawione najkrótszego choćby włoska łono kochanki, wciągał w nozdrza woń jej podniecenia, słyszał, jak prędko oddycha. Przywarł ustami do jej szparki i wniknął w nią językiem. Dziewczyna wydała z siebie przeciągły jęk. Dłonią przeczesała mu włosy. Młodzieniec ssał i lizał, delektując się smakiem i kolejnymi reakcjami, które uzyskiwał – niczym tonami wydobywanymi ze skomplikowanego instrumentu, na którym biegle potrafił grać. Liczne noce spędzone z Iliryjką nie poskutkowały znużeniem, lecz pozwoliły mu dobrze poznać jej ciało, upodobania, potrzeby. Teraz korzystał z owej wiedzy pełnymi garściami.

Jej podniecenie, i tak już silne, jeszcze się wzmogło. Raisa drżała, wyczulona na każde dotknięcie, każdą pieszczotę, którą była obdarowywana. Język Demetriusza poruszał się w jej wnętrzu, dłonie błądziły po wewnętrznych stronach ud. Zamknęła oczy i wyprężyła się w oczekiwaniu na kolejne fale przyjemności. Obmywały ją całą, promieniując od podbrzusza i docierając aż po koniuszki palców. Zacisnęła palce wokół swojej piersi. Kolejne miłe doznanie, niczym jeszcze jedna nić wpleciona w misterny gobelin. Jej biodra zaczęły się gwałtownie poruszać, jakby obdarzone były własną wolą. Otworzyła usta do krzyku, gotowa obwieścić światu swą ekstazę…

Ten właśnie moment wybrał jej kochanek, by zaprzestać wszelkich pieszczot. Odsunął od niej usta i dłonie, podniósł się na kolana. Spojrzała na niego zaskoczona, rozedrgana, na wpół przytomna z rozkoszy. Na jego policzkach, podbródku i wargach lśniły jej miłosne soki. Tym razem to on uraczył ją uśmiechem:

– Nie sądziłaś chyba, że tak rychło z tobą skończę?

Nim zdążyła znaleźć odpowiednie słowa, pochylił się nad nią. Jedną ręką wsparł się na kocu, drugą sięgnął do wyprężonego członka. Poczuła, jak naprowadza go na jej srom. Szerzej rozchyliła nogi, gotowa przyjąć go od razu w całości. I nie zawiodła się. Demetriusz wniknął w jej ciało trzema mocnymi sztychami. Wiedział, jak bardzo jest mokra i gotowa na jego przybycie. Gdy tylko umościł się w pochwie, zacisnęła się na nim najsilniej, jak potrafiła.

– O tak!

By stłumić krzyk, przycisnął Iliryjkę do posłania i przywarł ustami do jej szyi. Piersi dziewczyny rozpłaszczyły się pod jego torsem, ich dłonie napotkały się i splotły palcami. Uprawiali miłość szybko, niecierpliwie, oboje pragnący spełnienia, które połączy ich tak ściśle, jak to tylko możliwe między mężczyzną i kobietą. Płonące na zewnątrz ognisko oblewało ich ciała czerwono-złotym blaskiem. Raisa przywarła udami do boków Demetriusza, skrzyżowała łydki za jego plecami. Biodra młodzieńca unosiły się i opadały, penis wdzierał się w nią głęboko, za każdym razem wyrywając z jej ust coraz głośniejszy jęk.

I wreszcie ogarnęła ich rozkosz, potężna jak wiosenny sztorm. W miłosnym szale Demetriusz ugryzł swą kochankę w szyję. Ona wbiła mu paznokcie w plecy. Żadne z nich nie poczuło wszakże wywołanego tym bólu. Przyjemność była wszechogarniająca. Nie zostawiała miejsca na żadne inne doznanie. Młodzieniec z całych sił docisnął się do Raisy, wniknął w nią najgłębiej, jak tylko mógł. Krzyknęła głośno, nie bacząc na fakt, że znajdowali się w pełnym ludzi obozowisku.

Wytrysnął obficie, napełniając jej pochwę nasieniem. Nawet nie przyszło mu na myśl, by wycofać się w ostatniej chwili. Zresztą, od dawna już tego nie czynił. Dlatego teraz mógł do woli sycić się skurczami mięśni otulających ciasno jego członek, pieszczących go, wyciskających ostatnie życiodajne krople. Oboje z trudem łapali oddech. Ich ciała lepiły się od potu.

Chciał się podnieść i wysunąć z Iliryjki, lecz ta oplotła mu szyję ramionami.

– Zostań jeszcze przez chwilę. Chcę jak najdłużej czuć cię w sobie.

Wciąż zespoleni, ułożyli się wygodnie na boku. Demetriusz zwrócił się plecami do otworu wyjściowego. Blask ogniska padał na twarz Raisy. Spoglądał na nią, podziwiając regularność rysów, głębię dużych błękitnych oczu, urodę, która nie wymagała podkreślania węglem ani szminką. Jedną rękę podłożył sobie pod głowę, drugą przesuwał po biodrze kochanki. Jego penis tracił powoli swą twardość, aż wreszcie całkiem wysunął się z jej szparki. Leżeli w milczeniu, szczęśliwi i zakochani w sobie. Ta chwila warta była każdej ceny.

Choć pragnął, by trwała jak najdłużej, zaczęła ogarniać go senność. Starał się z nią walczyć, lecz nie ustępowała pola. Kończył się dzień pełen wrażeń, wypełniony konną jazdą, walką, winem i miłością. Organizm Demetriusza domagał się swych praw. Jego powieki stawały się coraz cięższe, a oddech coraz bardziej miarowy. Raisa pogłaskała go po policzku.

– Śpij, najdroższy. Jutro musisz być w pełni sił.

Nie chcę jeszcze zasypiać, pomyślał. Nie, kiedy jesteś tak blisko mnie. Chcę znowu wziąć cię w ramiona, obsypać pocałunkami, kochać się z tobą w blasku płomieni. Jeszcze nie pora na spoczynek…

– Śpij, Demetriuszu.

Przestał walczyć z opadającymi powiekami. Twarz Raisy rozmazała się przed jego oczami, a potem całkiem zniknęła. Wciąż jednak słyszał jej delikatny, kojący głos. Czuł również dłoń głaszczącą mu włosy.

Ale i to tylko przez chwilę. Wkrótce zapadł w głęboki sen.

* * *

Nastał świt, a wraz z nim w obozowiskach wrogich armii rozgorzały przygotowania. Tysiące mężczyzn przywdziewało pancerze i przypinało do pasów miecze oraz długie noże. W pośpiechu zjadali śniadanie, by wzmóc siły przed walką. Dla niejednego z nich miał to być zresztą ostatni posiłek w życiu. Wielu zmawiało ciche modlitwy do bogów wojny oraz bitewnego męstwa. Inni dodawali sobie odwagi głośnymi przechwałkami. Piechociarze szukali swych oddziałów. Kawalerzyści kulbaczyli konie. Ci, którzy sprowadzili tu kobiety, wymieniali z nimi pożegnalne słowa i uściski.

– Wróć do mnie – szeptała Iliryjka, kiedy Demetriusz oderwał usta od jej warg. – Nie chcę i nie potrafię żyć bez ciebie.

– Wrócę – obiecał jej i mocno przytulił. Próbował zarazić ją pewnością, której sam wcale nie odczuwał. Wiedział wszakże, że ona tego potrzebuje. – Przysięgam, że kiedy to wszystko się skończy, wezmę cię w ramiona.

 – Będę na niego uważał! – wspomógł go Menander. – Bądź spokojna, Raiso. Przy mnie nic mu nie grozi.

– Więc nie odstępuj go ani na krok! – odparła, zbliżając się do poety. Pocałowała go w obydwa policzki. Następnie, siląc się na srogość, dodała: – Gorzko pożałujesz, jeśli coś mu się stanie!

Oddział Kratosa sformował się przed podwójną palisadą. Kiedy Ateńczycy popatrzyli w stronę dardańskiego obozu, dostrzegli, jak każdym z trzech przesmyków wytyczonych między okopami wylewa się zeń wezbrana rzeka ludzi, wierzchowców oraz żelaza. Barbarzyńcy zajmowali przeciwległy skraj nadrzecznej równiny. Ich lewe skrzydło sięgało niemal do brzegu Aksjusu, prawe zaś kończyło się jakieś dwa stadiony od pasma niewysokich wzgórz. Nawet z daleka łatwo było zauważyć, że formujące się linie są nierówne, a formacje co rusz tracą swój kształt i spoistość. Wojownicy z północy nie przywykli do walki w falandze.

Rozwinięcie obydwu armii zabrało pierwsze klepsydry nowego dnia. W centrum szyku Antypater ustawił macedońską piechotę zbrojną w długie sarissy. Póki co włócznie tych zawodowych żołnierzy skierowane były ku niebu, lecz Demetriusz wiedział, że gdy tylko zbliżą się do wroga, opuszczą oręż, a wtedy cała formacja zacznie przypominać olbrzymiego jeża o żelaznych kolcach. Na prawo od Macedończyków zajęły miejsce ciężkozbrojne kontyngenty Hellenów. Hoplici mieli krótsze włócznie od dzierżycieli sariss, za to ich tarcze były większe i oferowały znacznie lepszą ochronę. Dowodził nimi ateński strateg, Demades. Dalej, nad samym brzegiem rzeki, zgromadziła się ciężka, tesalska jazda. Lewe skrzydło tworzyły głównie zastępy Traków. Byli oni mniej zdyscyplinowani niż pozostali wojowie regenta. Na dobrą sprawę bardzo przypominali Dardanów. Ciężką piechotę osłaniali lekkozbrojni: łucznicy, procarze i oszczepnicy.

Nie wszystkie oddziały w armii sprzymierzonych trafiły do pierwszej linii. Antypater, który założył swą kwaterę na czas bitwy na nadbrzeżnym wzgórzu, zostawił sobie do dyspozycji dość liczne odwody. Składały się na nie: kontyngent hoplitów z Tesalii, oddział trackich peltastów oraz cała południowohelleńska konnica. Demetriusz poczuł zawód, Menander zaś ulgę, gdy okazało się, że ich formacja pozostaje na tyłach. Mimo że młody Falerończyk nie łaknął dardańskiej krwi, czuł, że w razie zwycięstwa nie będzie miał w nim żadnego udziału. Został wysłany do Macedonii, by przejść próbę męstwa oraz waleczności. Łykanie kurzu wzniesionego przez inne oddziały maszerujące do boju nie dowodziło ani jednego, ani drugiego. Z kolei poeta cieszył się w duchu, że nie będzie musiał wcielać w czyn obietnicy, którą złożył Raisie. Choć poprzedniego dnia dobrze poszło mu z oszczepami, zdawał sobie sprawę ze swej niewielkiej przydatności w walce wręcz. Czuł, że na polu bitwy byłby dla Demetriusza raczej obciążeniem niż godnym towarzyszem broni. Na razie jednak wyglądało na to, że bitwy nawet nie posmakuje. Zadowolony z takiego obrotu spraw, ze wszystkich sił starał się nie uśmiechać.

Wkrótce zresztą jego nastrój wyraźnie się pogorszył. Wystarczyło jedno spojrzenie na przeciwległą stronę równiny. Poeta pochylił się w stronę Falerończyka i rzekł przytłumionym głosem:

– Sporo ich…

– Ponoć czterdzieści tysięcy. Nasyć oczy, przyjacielu. Niedługo ujrzysz prawdziwie homerycki bój.

– Nawet Agamemnon i Menelaos nie musieli się mierzyć z taką siłą.

– My też nie będziemy musieli, jeśli wszystko pójdzie po myśli regenta. – W głosie Demetriusza zabrzmiała nuta goryczy. – Wygląda na to, że wlekliśmy się przez całą Helladę tylko po to, by obejrzeć bitwę z daleka. No cóż, przynajmniej mamy niezły punkt widokowy. O, zobacz. Ruszają nasi lekkozbrojni. Połechcą trochę Dardanów, może sprowokują do niebacznego ataku…

Faktycznie, oddziały łuczników i procarzy zaczęły maszerować w stronę długiego i głębokiego szyku barbarzyńców. Tamci również wypuścili swoich harcowników. Jedni i drudzy wypuścili salwy pocisków. Po obu stronach padli zabici.

– To dopiero pierwsze starcie, w gruncie rzeczy bez taktycznego znaczenia – mówił Demetriusz, a Menander i kilku najbliższych jeźdźców uważnie się przysłuchiwało, nie odrywając wzroku od toczonej potyczki. – O wyniku bitwy zdecydują ciężkozbrojni. I być może konnica zgromadzona na prawym skrzydle.

 Jakby na potwierdzenie jego słów, z drugiego krańca pola bitwy dotarł do nich stłumiony odległością ryk rogów. Olbrzymia horda ruszyła naprzód – niespiesznie, chaotycznie, bez śladu dyscypliny, jak było to zresztą w jej naturze. Dardanowie rozpoczęli atak.

Rogom północy odpowiedziały aulosy południa. Gra tych podwójnych fletów wskazywała rytm maszerującym w uporządkowanych szeregach żołnierzom. Macedończycy, Hellenowie i Trakowie odpowiedzieli na rzucone im wyzwanie.

– Nie rozumiem taktyki Antypatra – stwierdził Menander. – Czy nie lepiej byłoby ustawić całe wojsko tutaj, na wzgórzu? Moglibyśmy się bronić długimi godzinami, mając przewagę wysokości.

– Żołnierze dzierżący sarissy są najgroźniejsi w natarciu, nie w obronie – odparł Falerończyk, przypominając sobie nauki Kassandra z Ajgaj.

Pancerny jeż nie czeka, aż ktoś nabije mu się na kolce. Sam atakuje i niesie śmierć swoim wrogom.

– Czy nasi rodacy dotrzymają kroku temu potworowi? – spytał Antemion.

– Nie mają wyjścia. Inaczej Macedończycy będą zgubieni. Uderzenie z boku na tę formację jest dla niej zabójcze. Bardziej jednak niż o Hellenów martwię się o Traków. Wydają się równie dzicy jak nasi wrogowie, lecz daleko mniej liczni.

Nieprzyjacielskie armie zbliżały się do siebie, wzbijając przy tym kłęby kurzu. Sarissy zostały opuszczone. Hoplici unieśli tarcze. Mijały długie minuty. Oczekiwanie stawało się trudne do zniesienia. Najwyraźniej również dla Dardanów, którzy zerwali się do biegu, by z większym impetem uderzyć na swych przeciwników.

A potem nastąpiło starcie. Krwawe, bezlitosne, straszliwe. Demetriusz i Menander nie widzieli z dystansu makabrycznych szczegółów, lecz mogli się domyślać, co działo się na polu walki. Sarissy wbiły się w tłum najeźdźców, momentalnie uśmiercając ich pierwsze szeregi. Trakowie unieśli nad głowami swe okrutne rhompaje. Hoplici zadawali ciosy włóczniami, a gdy te się łamały, chwytali za miecze. Dardanowie nie pozostawali im dłużni. Wiedząc, że nic nie zdziałają przeciw ustawionej w centrum falandze, mocniej napierali na skrzydła. Formacje sprzymierzonych przestały do siebie ściśle przylegać. Macedończycy wciąż nacierali, lecz Hellenowie dali się zepchnąć do defensywy. Szyk wybrzuszył się i zaczął przypominać półksiężyc. W powstałe luki wdzierali się barbarzyńcy. Walka w tych miejscach stawała się szczególnie zażarta.

Czysty dźwięk trąbki rozdarł powietrze. Tesalska jazda, która została nieco w tyle za piechotą, opuściła lance i przeszła w kłus, a za chwilę w galop. Nacierała wzdłuż linii rzeki, po wysuszonym słońcem, piaszczystym brzegu. Nie był to najdogodniejszy grunt dla końskich kopyt, lecz ukształtowanie terenu nie pozostawiało wyboru. Zdawało się, że Antypater koniecznie chciał wygrać bitwę na prawym skrzydle, Tesalowie musieli zatem pędzić po piachu. Pomimo tego ich uderzenie było niszczycielskie. Nieliczni jeźdźcy, którzy spróbowali stawić im czoła, zostali zmasakrowani. Chwilę później ten sam los spotkał pieszych Dardanów. Kawaleryjski klin wdarł się głęboko w ich ciżbę.

– Wygrywamy, prawda? – zapytał rozemocjonowany Menander. – Powiedz, że wygrywamy, Demetriuszu!

– Tak mi się zdaje… – Falerończyk mrużył oczy, by dostrzec cokolwiek w kłębowisku koni, ludzi, żelaza i kurzu. – Regent miał rację. Porządek i dyscyplina triumfują nad dziką siłą! Patrzcie, hoplici znów ruszyli naprzód! Spychają wroga szerokim frontem!

– Za to Trakowie utknęli – zauważył Myrto. – Powiadam wam, to jeszcze nie koniec… Wszystko może się wydarzyć!

Nim skończył mówić, odezwały się kolejne rogi. Jednak nie od strony dardańskiej armii… lecz zza wzgórz leżących na zachodzie! Młodzi Ateńczycy z przerażeniem patrzyli, jak na polu bitwy pojawia się kolejny, ukryty wcześniej oddział. Jeźdźcy uformowali szyk u podnóża wzniesień. Ich zbroje lśniły żelazem i brązem. Nawet z tej odległości widać było, że to nie zwykła barbarzyńska konnica, lecz kwiat plemiennych wojowników. Najzamożniejsi, najsilniejsi i najwięksi spośród poddanych króla Sirrasa.

– To się nie dzieje! – zawołał Antemion. – Dzikusy nie tworzą odwodów! Nie ukrywają ich przed wzrokiem! To się nie dzieje!

Myrto był bardziej zwięzły.

– Kurwa mać – rzekł tylko, gdy elitarna kawaleria zaczęła szarżować na lewą flankę Traków.

Demetriusz mógł mu tylko przytaknąć.

* * *

W jednej chwili całe lewe skrzydło macedońskiej armii przestało istnieć. Skrwawieni Trakowie rzucili się do bezładnej ucieczki, odsłaniając wrażliwy bok macedońskiej falangi. Tryfon z Ambrakii pojął, że jest o krok od zwycięstwa. Wystarczyło teraz uderzyć w bezbronną od tej strony formację, rozerwać jej spoistość… Linia Antypatra zroluje się i to będzie koniec. Kto wie, może uda się schwytać samego regenta? Ambrakijczyk wykrzyknął rozkaz, nakazując jeźdźcom zebrać się wokół niego. Włócznię wycelował w Macedończyków, którzy widząc, co się szykuje, zaczęli już pojedynczo opuszczać szeregi, rzucać sarissy na ziemię i pierzchać ile sił w nogach.

Bitwa byłaby już wygrana… gdyby ludzie Tryfona nie byli Dardanami. Zdyscyplinowani Grecy, Macedończycy, Epiroci czy nawet nieokrzesani Trakowie poszliby za nim do samego triumfu. Lecz Sirras dał mu wojów będących najdzikszymi z dzikich, nieposkromionych rzezimieszków, złodziei bydła, srebra oraz kobiet. I oto przed tymi mężami, którzy właśnie unurzali lance we krwi nieprzyjaciół, rozpostarł się piękny widok: trzy stadiony za linią macedońskich wojsk znajdował się warowny obóz Antypatra – rozległe, wzniesione poprzedniego dnia miasto ze skórzanych namiotów, otoczone suchą fosą i podwójnym pierścieniem palisady. Tam były łupy godne Dardanów: pieniądze na żołd, zapasy jadła oraz trunków, a także najwspanialsza nagroda dla każdego wojownika: branki.

Jeźdźcy Tryfona podnieśli triumfalny ryk i popędzili w tamtą stronę, zostawiając w spokoju odsłoniętą flankę wroga. W ślad za nimi podążyła masa piechoty, która przedtem od frontu naciskała na Traków. Epirocki szlachcic pomstował, groził, a w końcu błagał, lecz nikt nie zamierzał go słuchać. Każdy chciał jak najprędzej dotrzeć do nieprzyjacielskiego obozu, przesadzić palisadę i zabrać się za plądrowanie, mordowanie, gwałcenie. W końcu Tryfon został sam pośród trupów. Dopiero wtedy dotarła doń smutna prawda.

Antypater przechytrzył go jak dziecko! Jakże mógł sądzić, że stary generał wystawi swoje skrzydło na niespodziewany atak? Że zaniecha rozpoznania i da się podejść w tak prostacki sposób? Świadomy podstępu regent postanowił odpowiedzieć nań swym własnym. Celowo tak ustawił szyki, by obozowisko było doskonale widoczne z tej właśnie flanki jego wojsk. Pragnąc zwyciężyć na prawym skrzydle, zgrupował tam najsilniejsze oddziały, w tym niemal całą konnicę. W ten sposób osłabił lewe skrzydło. Uczynił to w nadziei, że nawet jego rozbicie nie pociągnie za sobą klęski całej armii. Miał powody, by tak sądzić. Przecież pół życia upłynęło mu na wojowaniu z dzikimi plemionami północy. Znał ich sposób myślenia.

I nie omylił się. Większa część dardańskiej kawalerii walczyła teraz w obozie, rozbijając w pył nieliczną straż, którą tam pozostawiono. Wojownicy Sirrasa napełnią sobie sakwy… ale niedługo będą się cieszyć bogactwem. Nim wrócą na pole bitwy, reszta dardańskiej armii zostanie już zniszczona. A oni będą musieli pierzchać ile sił w końskich kopytach, zostawiając za sobą najcięższe łupy oraz najpiękniejsze nawet branki.

Ambrakijczyk spiął konia i rozejrzał się dookoła. W jego stronę biegli w równej linii hoplici rezerwy, którą zostawił sobie Antypater. Wkrótce osłonią bok Macedończyków i szansa na triumf zniknie… Tryfon zaklął plugawo. Szybko podjął decyzję. Jeśli zdoła jakoś zapanować nad dardańską kawalerią, nie wszystko jeszcze stracone. Szarża na tyły Macedończyków rozbije ich równie pewnie, jak uderzenie na skrzydło. Musi jechać do obozowiska, skrzyknąć wokół siebie chociaż garstkę…

Hoplici byli coraz bliżej. Ambrakijczyk dostrzegł, że nie wszyscy dzierżą ciężkie włócznie – w pierwszym szeregu biegli lżej opancerzeni, trzymający w dłoniach pęki oszczepów. Peltaści! Pierwszy pocisk zafurczał mu koło ucha. Przerażony wierzchowiec stanął dęba.

– Do ataku! – ryknął, wbijając pięty w boki konia. Ten skoczył do przodu, między oszczepników. Tryfon pchnął jednego z nich swą lancą. Wysoki mężczyzna upadł na ziemię, pociągając za sobą oręż. Drzewce pękło z donośnym trzaskiem. Teraz przyszedł czas na miecz. Siekąc okrutnie lekkozbrojnych, tratując ich pod kopytami rumaka, Ambrakijczyk przebijał się w kierunku obozu. Hoplici zignorowali go i przebiegli obok. Trudno było im się dziwić. Osłonięcie skrzydła falangi było znacznie pilniejszym zadaniem niż uśmiercenie samotnego nieprzyjaciela. W dodatku otoczonego zewsząd przez swoich.

Jakimś cudem udało mu się przebić przez mrowie oszczepników. Ciśnięty przez jednego z nich pocisk ledwo drasnął mu ramię. Nie czekając na kolejne, Tryfon spiął konia i galopem ruszył w stronę macedońskiego obozu. W połowie drogi dostrzegł, jak płomienie obejmują pierwsze namioty. Dym pożarów buchnął w błękitne niebo.

* * *

Demetriusz dopadł do Kratosa. Podjechał blisko i mocno chwycił go za ramię.

– Na co czekasz, dowódco? – zapytał drżącym z emocji głosem. – Dardanowie szturmują nasz obóz! Musimy pędzić z odsieczą!

Tamten wyrwał mu się z uścisku.

– Regent nie wydał rozkazu – odparł, ruchem głowy wskazując namiot rozbity na szczycie wzgórza.

Stała przed nim grupa dowódców oraz oddanych im do dyspozycji posłańców. Twarz Antypatra i wszystkich pozostałych była zwrócona ku bitwie, a nie zdobywanemu właśnie obozowi.

– Do Tartaru z regentem! Tam są tysiące bezbronnych ludzi!

– Coś mi się zdaje, że ciebie niepokoi los tylko jednej osoby. Czy mam rację, chłopcze? Niestety! Twa blondyneczka musi sobie radzić sama. Jesteśmy ostatnim odwodem. To Antypater decyduje, gdzie nas pośle…

– Pieprzyć Antypatra!

Szarowłosy posłał mu zimne spojrzenie.

– Powtórz to jeszcze raz, a każe cię wybatożyć! I nie będę oglądał się na to, kto jest twoim ojcem!

Przyglądającym się tej scenie zdawało się, że Falerończyk zaraz rzuci się na Kratosa. Jakimś cudem zdołał jednak opanować rosnący w nim gniew.

– W takim razie pozwól tam jechać mnie samemu! Wywiozę stamtąd Raisę!

– W ten sposób posłałbym cię na śmierć. I to dla zwykłej niewolnicy. Koniec dyskusji, Demetriuszu. Wracaj do szeregu.

Młodzieniec obrócił konia i nie mówiąc już nic więcej, ruszył w stronę ateńskiego oddziału. Pozornie wykonał rozkaz dowódcy. Lecz w myślach układał już sobie mowę, którą uraczy towarzyszy. Kiedy znalazł się wśród nich, rzekł dobitnie, lecz na tyle cicho, by stojący w pewnym oddaleniu Kratos nie podchwycił jego słów:

– Przyjaciele! Z woli regenta gnuśniejemy tu na tyłach, gdy gorsi od nas zdobywają bitewną sławę. Czekamy jak posłuszny pies przy nodze, aż Antypater łaskawie poszczuje nami swego wroga. Tak nie może dłużej być. Jeśli nic nie uczynimy, staniemy się pośmiewiskiem całych Aten.

Menander miał twarz poszarzałą ze strachu. W równej mierze lękał się o Raisę, jak i o Demetriusza. Usłyszał dość z jego kłótni z Kratosem, by pojąć, do czego dąży jego druh. Za nieposłuszeństwo na polu bitwy groziła w najlepszym razie chłosta, w najgorszym zaś – ukrzyżowanie. Inni jednak nie wybiegali myślą tak daleko w przyszłość.

– Co więc radzisz? – spytał podniecony Antemion.

Falerończyk nachylił się ku niemu. Oznajmił żarliwym tonem:

– Łaskawi bogowie dają nam sposobność, by sięgnąć po zwycięski wieniec! Uderzmy na tych, którzy zaatakowali obóz! To najlepsi synowie Dardanii, potężni niczym cyklopi! Pokonując ich, na wieki zapiszemy się w historii!

– Kratos nigdy się na to nie zgodzi! – zauważył Myrto. – To będzie niesubordynacja!

Nim Demetriusz zdążył mu odpowiedzieć, uprzedził go Menander.

– Czy Achilles pytał o zgodę Agamemnona, nim ruszył na Trojan? Czy Patrokles prosił o pozwolenie Achillesa?

Poeta dokonał wyboru i teraz wprowadzał go w czyn. Choć bał się tego, co miało nastąpić, wolał trwać u boku przyjaciela i podzielić jego los. Zdawał też sobie sprawę, ile dla Demetriusza znaczy Raisa. Jeśli mieli ją ocalić, musieli zaraz ruszać.

– My też nie potrzebujemy rozkazu, by dowieść swego męstwa – ciągnął coraz głośniej i z większym patosem. – Nie pozwólmy wyprzedzić się Macedończykom czy Tesalom! To Ateny są Słońcem Hellady! Niech Dardanowie poczują jego mordercze promienie!

Kratos zwrócił w końcu uwagę na zamieszanie, jakie wybuchło w jego oddziale. Było już jednak za późno. Czterech jeźdźców rzuciło się w dół wzgórza, pędząc w stronę ogarniętego pożarem obozowiska. W ich ślad ruszyli następni. Młodzieńcza brawura sprawiła, że zapomnieli o hierarchii i obowiązku posłuchu. Niosła ich żądza sławy, chęć dorównania herosom, o których pieśni znali na pamięć. Po chwili na stoku została ledwie połowa Ateńczyków. Potem i oni dołączyli do pierwszych śmiałków.

Ich szarża wywołała poruszenie w innych oddziałach rezerwowej konnicy. Synowie Koryntu również rwali się do walki. Ich wódz bezskutecznie próbował powstrzymać swych ludzi. Wśród Platejczyków nie było podobnego rozdźwięku. Odwieczni przyjaciele Aten i teraz dochowali im wierności. W ślad za Platejczykami popędzili jeźdźcy z Tespiów, Eubei, Achajowie i Arkadyjczycy. Kratos spoglądał zafascynowany, jak setki kawalerzystów ścigają się na równinie. Już wpadli między pieszych Dardanów, którzy biegli, by przyłączyć się do plądrowania. Oni pierwsi posmakowali helleńskich lanc i oszczepów. Rozpierzchli się w panice, tylko po to, by znaleźć śmierć pod kopytami następnych wierzchowców.

Do szarowłosego dopadł zziajany goniec Antypatra.

– Co wy robicie, na Zeusa? – zawołał, dysząc ciężko.

– Ja? Posłusznie czekam na rozkazy regenta – odparł Kratos, wzruszając ramionami. – A jeśli chcesz zadać swe pytanie tym szaleńcom w dole, obawiam się, że będziesz musiał się pofatygować w sam środek bitwy.

Posłaniec zaklął szpetnie i wrócił na szczyt wzgórza.

– Tak myślałem! – zawołał za nim ateński dowódca. – A skoro nie masz dla mnie rozkazów… pozwolisz chyba, że dołączę do swych żołnierzy.

Uderzył piętami w boki konia i pognał na złamanie karku w dół.

* * *

Przy głównej bramie w palisadzie leżały setki ciał. Część należała do obozowej straży, część do napastników. Sama brama – prowizoryczna konstrukcja – była wyłamana i obalona na ziemię. Tryfon przejechał po niej i podążył w głąb nieprzyjacielskiej siedziby. Szybko pojął, że nie będzie miał łatwego zadania. Po rozbiciu nielicznych obrońców, Dardanowie rozpierzchli się na wszystkie strony, w poszukiwaniu łupów, wina oraz kobiet. Niektórzy wlekli już swe branki na powrozie, inni wciąż byli zajęci gwałceniem – czy to na uliczkach wytyczonych między wojskowymi namiotami, czy to w samych namiotach. Wrzaski krzywdzonych dziewcząt ze wszystkich stron docierały do uszu Ambrakijczyka.

Ci, których bardziej niż gwałty pociągało plądrowanie, mieli ręce pełne srebrnych i brązowych przedmiotów. Byli nawet tacy, którzy usiłowali ciągnąć za sobą i ładować na końskie grzbiety ciężkie skrzynie wypełnione brzęczącą zawartością. Tryfon zaczynał odczuwać desperację. Jak niby miał ich przekonać, by porzucili swe zdobycze i dali spokój dziewkom? Potrzebował co najmniej stu ludzi, by przechylić szalę bitwy. Donośnym głosem przywołał do siebie kilku Dardanów, których znał z imienia. Popatrzyli nań obojętnie i po chwili wrócili do rabunku. Inni nawet nie poświęcili mu spojrzenia.

Rozgniewany zeskoczył z konia i podszedł do najbliższego. Potężny wojownik gniótł pod sobą zmaltretowaną brankę, którą cisnął prosto na ziemię i tam nabił na swą męskość. Była tak drobna, że spod Dardana wystawały tylko jej rozrzucone szeroko nogi. Plamy krwi wyraźnie odcinały się od jasnej skóry ud. Gwałciciel nie miał na sobie hełmu i to ułatwiło Ambrakijczykowi zadanie. Chwycił tamtego za kudły i mocarnym szarpnięciem ściągnął go z dziewczyny. Ta skuliła się i zaniosła szlochem. Rozwścieczony olbrzym zwrócił się ku niemu.

– Jak śmiesz mi przerywać? – ryknął.

Tryfon zdzielił go na odlew rękojeścią miecza.

– Jak śmiesz opuszczać pole walki, gdy ta jeszcze nieskończona? Macedoński dzik jest ranny, ale wciąż groźny! Musimy go dobić.

Łowiecka analogia nie przemówiła Dardanowi do rozsądku. Sięgnął po wbitą w ziemię włócznię, wyrwał ją i chwycił pewnie w obie dłonie.

– Odejdź stąd albo to ciebie dobiję, ospowaty skurwysynu.

– Ależ spróbuj.

Olbrzym zaatakował z furią, rycząc przy tym wniebogłosy. Ambrakijczyk bez trudu uniknął grotu włóczni, uskoczył w bok, przyklęknął i zadał poziome, niskie cięcie, celując pod kolana tamtego. Mężczyzna zwalił się na ziemię z rozrąbanymi ścięgnami. Wypuścił z rąk oręż i zaczął drzeć się z bólu. Tryfon stanął nad nim w rozkroku, skierował miecz pionowo w dół, mierząc w byczy kark tamtego. Nie musiał jednak zadawać śmiertelnego ciosu. Trucizna, którą pokrył klingę, zaczęła działać niemal natychmiast. Mężczyzna wyprężył się, wykrzywił, jego ręce odchyliły się pod nieprawdopodobnymi kątami. Wyglądał jak szmaciana lalka, którą bawi się jakiś niewidzialny olbrzym, wedle kaprysu szarpiąc to za głowę, to za kończyny.

Wreszcie wszystko ustało. Olbrzym znieruchomiał. W jego otwartych szeroko oczach na zawsze zastygło pełne grozy niezrozumienie. Dardanowie, zajęci dotychczas spółkowaniem i rabunkiem, teraz wpatrywali się w swego dowódcę.

– Widzę, że przyciągnąłem waszą uwagę – oznajmił. – Ktokolwiek jeszcze się sprzeciwi, skończy tak samo jak ten tutaj. Wracamy na pole bitwy. Po drodze zbieramy, kogo się da. Nasza praca jeszcze nie skończona!

* * *

Demetriusz i Menander niemal jednocześnie wypuścili z rąk oszczepy. Obydwa dosięgły celu, kładąc trupem dwóch rosłych Dardanów. Z tej odległości nie mogło być inaczej. Pędzili pośród namiotów, a kiedy obładowani łupem barbarzyńcy wychodzili z nich, by zobaczyć, co się dzieje, otrzymywali śmiertelne ciosy. Tuż za dwoma przyjaciółmi podążali Antemion i Myrto, a w ślad za nimi – kolejnych stu śmiałków. Wiatr tańczył im we włosach, a ogień szalał w oczach.

Niewielkie grupki wrogów nie stanowiły przeszkody dla tak licznego oddziału. Wyrzynano je w pień przy pomocy oszczepów i lanc. Demetriusz kierował kawalerzystów ku ateńskiej części obozu, wierząc, że wciąż zdoła ocalić ukochaną. Jednak wszystko, co widział dokoła, przeczyło tej nadziei. Spośród niezliczonych ciał, które zaścielały ziemię, sporo należało do kobiet. Nie ulegało wątpliwości, że dla niektórych z nich śmierć była wybawieniem.

Nim młodzi Hellenowie dotarli do celu tej straceńczej szarży, zużyli wszystkie pociski. Została im tylko broń do walki wręcz – włócznie, lance, niektórym również miecze. I właśnie wtedy napotkali dużą grupę Dardanów, co gorsza nieobciążonych zdobyczą, dosiadających koni, w pełni gotowych do walki. Na ich czele jechał wysoki, chudy mąż o zniszczonej ospą twarzy. Barbarzyńcy nie tracili czasu. Choć mniej liczni, natychmiast przeszli do natarcia, wznosząc przy tym dzikie okrzyki. Grecy odpowiedzieli kontrszarżą. Dziobaty poczekał, aż podjadą bardzo blisko i rzucił ciężką włócznią. Przeleciała ona między Falerończykiem i poetą, nie czyniąc im żadnej szkody. Ale i tak nie chybiła: zmiotła z końskiego grzbietu Antemiona. Jego śmierć nastąpiła natychmiast. Padając na ziemię, nie wydał z siebie choćby najcichszego jęku.

Dwa kawaleryjskie zagony wpadły na siebie i wywiązała się chaotyczna bitwa. Demetriusz starł się z dardańskim możnowładcą, którego zbroja inkrustowana była złotem. Ich włócznie ścierały się ze sobą niczym atakujące węże. Menander podjechał do Dardana z drugiej strony i wbił swój ostatni oszczep, którego używał teraz jako lancy, w jego udo. Możnowładca zachwiał się w siodle, po czym zleciał na ziemię, boleśnie się przy tym tłukąc. Wstać już nie zdążył. Falerończyk pchnął z góry, przebijając mu hełm oraz czoło.

Myrto zapragnął pomścić Antemiona. Zaatakował dziobatego wodza, wymienił z nim kilka ciosów. Stęknął, gdy miecz tamtego wgryzł się w płócienny pancerz i rozchlastał mu brzuch.

– Myrto! – zawołał przerażony Menander.

Ateńczyk zsuwał się już bezwładnie z siodła. Wnętrzności wylewały mu się z długiej, niemal poziomej rany. Poeta przeniósł wzrok na jego mordercę.

– Zapłacisz za to! – krzyknął łamiącym się głosem.

Jedyną odpowiedzią był ochrypły śmiech.

Demetriusz zaatakował herszta i pchnął go włócznią. Ten odbił jej grot mieczem. Skrócili dystans, ścierając się z coraz większą zaciętością. Mężczyznom wtórowały ich wierzchowce: gwałtowny Thano raz za razem próbował ukąsić karego ogiera, na którego grzbiecie jechał ospowaty. Dardański rumak nie pozostawał mu dłużny. Menander przyglądał się tej walce przez łzy, które cisnęły mu się do oczu. Dwa razy uniósł ramię z oszczepem, lecz go nie cisnął: walczący byli zbyt blisko siebie, by ryzykować niepewny rzut.

Skupienie na ich pojedynku o mały włos nie kosztowało go życia. Jeden z barbarzyńców zaszarżował nań z boku. Dora, łagodna klacz, która nosiła poetę przez całą kampanię, zarżała boleśnie, gdy między jej żebra wbiła się lanca. Nogi ugięły się pod nią i poleciała na ziemię. Jakimś cudem chłopakowi udało się zeskoczyć z padającego zwierzęcia. Przekoziołkował po zadeptanej trawie. Dardan ponownie wycelował w niego swój oręż. Menander podniósł się na kolana. Patrzył na zakrwawiony grot, pewien, że za moment umrze. Nie otworzył nawet ust, by wzywać pomocy. Jeśli rozproszy Demetriusza, on również może zginąć. Nie chciał zabierać go ze sobą w zaświaty.

– Padniiiiij! – usłyszał nagle znajomy, podniesiony głos. Instynktownie wykonał rozkaz, rzucając się na ziemię. Poczuł na grzbiecie pęd powietrza. Przeskoczył nad nim jakiś wielki kształt. Gdy poderwał głowę, ujrzał, jak Kratos na spienionym koniu dopada Dardana i zasypuje go ciosami. Zaskoczony wojownik próbował stawiać opór, ale nie miał szans z szarowłosym. Chwilę potem spadał już na ziemię, a spod jego skołtunionej brody tryskała krew.

Zdziesiątkowani barbarzyńcy oderwali się od Hellenów. Ospowaty po raz kolejny odbił włócznię Demetriusza i pomknął ku swoim. Greccy kawalerzyści otoczyli ich szerokim półksiężycem. Obie grupy mierzyły się nienawistnymi spojrzeniami, lecz żadna z nich nie kwapiła się do kolejnego ataku. Kratos wyjechał przed swoich podwładnych i zawołał ku nieprzyjaciołom:

– To koniec! Widzicie, że jest nas więcej! Poddajcie się, a zachowacie życie.

– Nie obchodzi nas życie w helleńskich kajdanach – odparł wódz. Mówił czystą greką w attyckim dialekcie.

Szarowłosy zmarszczył brwi.

– Nie jesteś Dardanem. Jak cię zwą?

– Tryfon z Ambrakii, starcze.

Słuchając tej wymiany zdań, Demetriusz przypomniał sobie rozmowę stoczoną przed wieloma tygodniami. „My, oligarchowie – mówił wtedy jego ojciec – podejrzewaliśmy, że demokraci nie poważyliby się na otwartą konfrontację, gdyby nie stała za nimi jakaś potężna, cudzoziemska siła. Tryfon z Ambrakii był jej pierwszym agentem”.

Miał zatem przed sobą człowieka, który zorganizował zamach na Fokiona i na jego ojca. Przygotował truciznę, która niemal zabiła Aratosa. Był sprawcą niezliczonych nieszczęść, jakie spadły na Ateny w ostatnich miesiącach. Młodzieniec, niewiele myśląc, podjechał do Kratosa.

– Dowódco – rzekł z szacunkiem, niepomny faktu, że dopiero co sprzeciwił się jego rozkazom – pozwól mi z nim walczyć. Gdy go zabiję, pozostali na pewno skapitulują.

– Czy na pewno wiesz, co robisz? On mi wygląda na niebezpiecznego draba… To ja powinienem rzucić mu wyzwanie.

– Nalegam. Mam z tym człowiekiem swoje porachunki… Ja i cały ród Falerończyków. Kiedy wrócimy do Aten, Dionizjusz podziękuje ci za to, że pozwoliłeś jego synowi wywrzeć sprawiedliwą zemstę.

– Nie podziękuje mi, jeśli zginiesz. Ale dobrze, czyń, jak pragniesz. Widzę, że nie jestem w stanie przed niczym cię powstrzymać.

Młodzieniec już go nie słuchał. Dardanowie stanowili przeszkodę dla jego poszukiwań Raisy. Był zdeterminowany, by usunąć ich z drogi. Zwrócił się ku dziobatemu wodzowi i zawołał:

– Ja, Demetriusz z Faleronu, wyzywam cię na pojedynek! Jeśli wygram, twoi ludzie złożą broń. Jeśli mnie pokonasz, wszyscy odejdziecie wolno. Macie na to moje słowo!

Wcale nie był pewny, czy spragnieni krwi Hellenowie, którzy przybyli tu za nim, będą wierni jego przysiędze. Albo czy uszanuje ją Kratos. Zwłaszcza jeśli on sam zginie. Ale był gotów powiedzieć i obiecać wszystko, byle tylko przerwać impas. Mężczyzna o zniszczonej twarzy mierzył go zaciekawionym spojrzeniem, jakby oceniał swoje szanse. Najwyraźniej kalkulacja przyniosła pomyślny wynik. Uśmiechnął się szeroko.

– Przeznaczenie lubi płatać figle. Nie dałem rady zabić wilka, zadowolę się chociaż szczenięciem. Wolisz walczyć konno czy pieszo?

 – Pieszo – oparł Demetriusz zsuwając się z końskiego grzbietu. Wodze Thano podał Menandrowi, który zbliżył się do niego.

– Zabij go, przyjacielu – szepnął poeta. – Za Antemiona i Myrto.

A także za Aratosa i mojego ojca, pomyślał Falerończyk. Prawą dłoń zacisnął na drzewcu włóczni, lewą dobył machairy z pochwy przy pasie. Zwodniczo powoli ruszył w stronę Ambrakijczyka. Tamten wyszedł mu naprzeciw. Dzierżył w dłoniach długi jednosieczny miecz.

– Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz, chłopcze? – zapytał z wyższością. – Możesz jeszcze zrezygnować.

Demetriusz czuł na sobie spojrzenia niemal stu Hellenów. Gdzieś przed nim, za plecami Tryfona, znajdowała się Raisa. Wiedział, że nie wolno mu się cofnąć.

* * *

Tymczasem na równinie wciąż toczyła się bitwa. Obydwie armie ścierały się z wściekłością i desperacją zrodzoną z wiedzy, że pokonanym nikt nie okaże litości. Dardanowie odrąbywali groty sariss albo rzucali na nie ciała poległych, by wedrzeć się w utworzone w ten sposób luki i dopaść do dzierżących długi oręż Macedończyków. Jak dotąd jednak nie udało im się rozerwać żelaznego jeża, który sunął przez skrwawione pole, masakrując każdego, kto stanął mu na drodze.

Rezerwowi hoplici zdążyli osłonić macedońską flankę. Ledwie uformowali szyk, gdy uderzyła na nich masa dardańskich wojowników, potężna niczym sztormowa fala. Straty sprzymierzonych były tu szczególnie ciężkie, gdyż napastników ogarnęła krwawa furia. Zdecydowani, by ponownie rozbić wroga, kłuli włóczniami, cięli zakrzywionymi mieczami, a gdy ich broń stawała się bezużyteczna, gołymi dłońmi wyrywali tarcze z rąk Hellenów i zębami rozdzierali im gardła.

W tej sytuacji Antypater postanowił użyć ostatniego już odwodu. Wciąż bowiem zostało mu kilkuset greckich kawalerzystów – tych, którzy nie popędzili za Demetriuszem i Menandrem do obozowiska. Niezwłocznie posłał ich na lewe skrzydło, by oszczepami i lancami wsparli słabnących hoplitów. Setki kopyt wzniosły nad równiną ogromny kłąb kurzu. Przez pewien czas regent nie był w stanie obserwować zmagań swych żołnierzy.

Nie musiał ich jednak widzieć, by być pewnym, że dają z siebie wszystko. Choć doradcy i gońcy zgromadzeni wokół Antypatra szeptali między sobą w trwodze i wznosili nerwowe okrzyki, on stał w bezruchu, spokojnie czekając, aż opadnie kurz. Jeśli wojska, które sprowadził zwyciężą, wszystko będzie dobrze. Gdyby poniosły klęskę, nie będzie ratował skóry. Zostanie tu, na wzgórzu, by zginąć wraz ze swymi ludźmi. Był zbyt stary, by lękać się śmierci. I zbyt doświadczony, by okazać po sobie jakikolwiek ślad niepewności.

Zrobił, ile mógł. Teraz wszystko było w rękach bogów.

* * *

Błyskawiczny atak zaskoczył Tryfona. Z najwyższym trudem uchylił się przed grotem włóczni, niemal cudem sparował cięcie machairy. Falerończyk wykonał obrót i pchnął go drzewcem w brzuch, zmuszając do cofnięcia się. Nie miał czasu ani fizycznej wytrwałości na długą walkę. Musiał być po prostu szybszy.

Dziobaty przybrał pozycję obronną, uważnie obserwując zachowanie przeciwnika. Demetriusz runął na niego. Tym razem wpierw zadał cięcie machairą. Odsunął nią dłuższą klingę Ambrakijczyka, po czym pchnął włócznią z góry. Grot ześlizgnął się po pancerzu, nie czyniąc ospowatemu żadnej krzywdy. Przez chwilę obydwaj wojownicy pozostawali w zwarciu. W końcu starszy z nich poderwał swój miecz. Falerończyk musiał odskoczyć daleko w tył, by uniknąć poprzecznego cięcia.

– Szczenięciu wyrosły kły. Ale wciąż nie potrafi się nimi posługiwać.

Zacisnął zęby, szykując się do następnego, wściekle szybkiego ataku. Tym razem jednak uprzedził go Tryfon. Cięcie, podstępny sztych, uderzenie samym końcem ostrza. Młodzieniec zastawiał się i czynił uniki, tylko niezwykłemu szczęściu zawdzięczał to, że jeszcze ani razu nie został zraniony. Stało się za to coś jeszcze gorszego. Kiedy próbował opędzić się od przeciwnika włócznią, ten uchwycił ją ręką tuż poniżej grotu. Uniósł miecz. Demetriusz próbował wyszarpnąć oręż, lecz było już za późno. Klinga spadła na drzewce. Rozległ się trzask pękającego drewna. Falerończyk wypuścił bezużyteczną już broń, cofnął się. Została mu tylko machaira.

– To koniec, chłopcze – triumfalnie stwierdził Ambrakijczyk. Następnie zniżył głos do szeptu: – Prędzej czy później dosięgnie cię mój miecz. Wystarczy tylko lekkie zadraśnięcie. Nie potrzeba nic więcej.

Demetriusz otworzył szeroko oczy. Tryfon zbliżał się do niego powoli, wysuwając przed siebie klingę. W miejscach, gdzie nie było splamione zaschniętą krwią, żelazo przy ostrzu było jakby poszarzałe.

– Właśnie tak, synu Dionizjusza. Ostrze pokryte jest trucizną. Jeśli nie zginiesz od rany, chwilę potem poczujesz oślepiający ból. Stracisz panowanie nad własnym ciałem. Wbrew sobie oddasz mocz i popuścisz. A potem zdechniesz w tym wszystkim. Szkoda, że twój ojciec nie może tego ujrzeć…

– Trucizna to broń tchórzy, niewolników oraz kobiet – odparł powoli Falerończyk. Przełożył machairę do prawej dłoni. Uchwycił ją jednak nie za rękojeść, lecz za okrągłą głowicę. – Nie jesteś, jak widzę, człowiekiem honoru.

– Nie, nie jestem.

– Ja też nie.

Wziął szybki zamach i cisnął machairą niczym nożem. Obracając się błyskawicznie, pomknęła ku Tryfonowi. To był desperacki krok, który pozbawiał go oręża. I tak właśnie odczytał to Ambrakijczyk. Z pogardliwą łatwością poderwał miecz do góry i odbił prowizoryczny pocisk. Lecz o to właśnie szło Demetriuszowi. Skulony rzucił się na przeciwnika. Tamten odpowiedział desperackim, poziomym cięciem, które przeszło jednak nad grzbietem młodzieńca.

Otoczył biodra Tryfona ramionami niczym zapaśnik. Impet skoku obalił wyższego męża. Siła, z jaką grzmotnął o podłoże, wydarła mu powietrze z płuc. Falerończyk znalazł się nad nim. Stopą przycisnął do ziemi nadgarstek prawicy, w której dziobaty wciąż jeszcze trzymał śmiercionośną klingę. Jedną ręką unieruchomił mu lewicę. Drugą sięgnął do swego pasa, przy którym miał przypięty sztylet Korojbosa. Wyrwał go z pochwy. Docisnął sztych do podbródka ospowatego.

– To ostrze nie jest zatrute – wycedził. – Ale i tak zakończy twe życie.

A potem pchnął. Z całej siły. Sztylet zagłębił się aż po jelec. Nogi Tryfona z Ambrakii zatańczyły w przedśmiertnych drgawkach.

* * *

Po zaciętej i krwawej walce na plaży tesalska konnica przedarła się wreszcie przez szeregi Dardanów i wyszła na ich tyły. Zaczęła się tam przegrupowywać, szykując się do zadania ostatecznego ciosu. Greccy hoplici postępowali naprzód miarowo, dotrzymując kroku Macedończykom zbrojnym w sarissy. Barbarzyńcy cofali się na całej linii. Zwycięstwo sprzymierzonych nadciągało wielkimi krokami.

W desperackiej próbie odwrócenia losów bitwy król Dardanów, Sirras, wraz z najwierniejszymi z wiernych uderzył na prawe skrzydło nieprzyjaciół. Dowodzący nim Ateńczyk Demades znalazł się w osobistym niebezpieczeństwie. Życie ocalił mu adiutant, młody żołnierz imieniem Mathaios, który zasłonił własną piersią stratega. Wielokrotnie pchnięty włóczniami, padł na polu chwały. Jego poświęcenie pozwoliło rannemu Demadesowi wycofać się do dalszych szeregów, skąd mimo utraty mnóstwa krwi pokierował skutecznym kontratakiem. Zainspirowani bohaterstwem młodzieńca Hellenowie poczuli przypływ świeżych sił. Przyboczna gwardia Sirrasa została rozniesiona na mieczach. On sam również poległ, gdy jeden z Platejczyków wbił mu miecz między zęby.

Śmierć króla miała katastrofalny wpływ na morale jego wojsk. Tragedii dopełniła szarża Tesalów na tyły dardańskiego szyku. Atakowani z dwóch stron barbarzyńcy poszli w rozsypkę. Ci, którzy nie zginęli na miejscu, dopadli do linii okopów i zaczęli tłoczyć się wokół trzech wąskich przejść prowadzących do obozu. To, co stanowiło o jego obronnych walorach, okazało się przekleństwem dla umykających. Setki zginęły, wepchnięte przez przerażony tłum do nabitych palami rowów. Tysiące – walcząc o miejsce w wąskim przesmyku.

Macedończycy i Hellenowie dopełnili masakry. Rozjuszeni własnymi stratami, nie myśleli o braniu jeńców. Choć Dardanowie porzucili jakiekolwiek próby oporu, armia sprzymierzonych wciąż napierała na nich, dociskając do linii okopów. Liczni barbarzyńcy próbowali szczęścia, rzucając się w nurty Aksjusu. Rzeka była wszakże szeroka, pełna zdradliwych nurtów oraz wirów. Mniej niż co setny śmiałek dopłynął do przeciwległego brzegu.

Antypater nie wstrzymywał rzezi. Nie wierzył bowiem w odstraszające działanie triumfu. Wróg musiał zostać całkowicie zniszczony, by nigdy już nie zdobył się na odwet. Spośród czterdziestu tysięcy najeźdźców, którzy wkroczyli w macedońskie granice, jedynie pięć tysięcy zdołało dostać się do swego obozu. Udało się to tylko dlatego, że góry trupów całkiem wypełniły okopy, dzięki czemu można je było przekroczyć. Ci nieliczni ocaleli, przynajmniej na razie. Znaleźli się jednak w pułapce, z trzech stron otoczeni przez wodę, z czwartej zaś – przez nieprzyjacielskie wojska.

Tak zakończyła się bitwa nad rzeką Aksjus. Choć trwała ledwie trzy klepsydry, podczas każdej z nich przelewały się istne rzeki krwi. Ci, którzy ocaleli, byli tym faktem szczerze zdumieni. Zwłaszcza gdy objęli spojrzeniem zasłaną poległymi równinę. O starciu tym nie ułożono żadnej pieśni, a przecież niczym nie ustępowało walkom opiewanym przez Homera. Ślad po nim nie zachował się również w kronikach współczesnych, ani też potomnych. Hellenowie nie lubili wspominać o tym, że zostali zmuszeni do walki w macedońskim interesie. Macedończycy zaś – przynajmniej w tamtej epoce – nie prowadzili żadnych kronik.

Nim upłynęły trzy generacje, batalia popadła w niepamięć. Lecz ci, którzy w niej walczyli, zapamiętali ją aż do ostatniego tchnienia. I długo jeszcze po powrocie do swych krajów, budzili się w środku nocy, drżący i zlani potem, mając pod powiekami bitewny kurz, a w uszach szczęk żelaza oraz krzyki mordowanych.

Tak czy inaczej, życie toczyło się dalej. Zaś bohaterowie znad Aksjusu musieli się zmierzyć z wieloma jeszcze tragediami.

* * *

Po śmierci Tryfona z Ambrakii dowodzeni przez niego Dardanowie poddali się. Gdy oddawali broń Hellenom, Kratos zbliżył się do Demetriusza.

– Jedź do niej – rozkazał. – Później pomówimy o twym… braku posłuszeństwa.

Młodzieniec skinął głową i wskoczył na grzbiet Thano. Znowu pędził przez obozowisko. Był coraz bliżej jego ateńskiej części. Nieliczni Dardanowie przemykali uliczkami wytyczonymi wśród namiotów. Na jego widok brali nogi za pas, porzucając przy tym łupy. Uparcie ich ignorował. Powietrze było przesycone popiołem, tu i ówdzie ku niebu wznosił się słup dymu.

Z daleka już zobaczył namiot, który jeszcze niedawno dzielił z Raisą i Menandrem. Był przewrócony i wybebeszony. Sądząc po licznych zwłokach rozrzuconych po okolicy, odbyła się tu walka między barbarzyńcami i ludźmi z macedońskiego taboru. Trudno było ocenić, kto wygrał owo starcie. Falerończyk zeskoczył z konia i dalej ruszył pieszo, prowadząc wierzchowca za wodze. Rozglądał się wokół, czujny i uważny, gotów w każdej chwili sięgnąć po broń. Nigdzie nie widział Raisy. Czy została uprowadzona? A może zdążyła uciec? Czuł, że mimo upału robi mu się coraz zimniej.

Nie bacząc na względy ostrożności, zawołał ile sił w płucach:

– Raiso! Gdzie jesteś? To ja, Demetriusz! Odezwij się!

Odpowiedziała mu martwa cisza. Spojrzał na pozostałości ich niedawnej siedziby. Płótno było rozdarte, koce rozrzucone, tu i ówdzie nosiły ślady posoki. Mogło to oznaczać wszystko. Albo nic.

– Raiso! – spróbował raz jeszcze, po czym zaniósł się gwałtownym kaszlem. Wszystko wokół cuchnęło dymem, krwią i śmiercią.

– Demetriuszu…

Poderwał głowę, zamrugał, by pozbyć się łez, które napłynęły do oczu, gdy walczył o oddech. Czy się przesłyszał? Głos dobiegał z lewej… Puścił wodze Thano i podążył w tamtą stronę. Minął kolejny namiot. Martwy Dardan z okaleczonym łonem… praktycznie wykastrowany. Zrobiło mu się niedobrze.

– Demetriuszu…

Odnalazł ją kilka kroków dalej. Na wpół siedziała, wsparta plecami o pniak samotnego drzewa, które ścięto wczoraj, by pozyskać bale do budowy palisady. W pierwszej chwili zdawało mu się, że odpoczywa. Potem zobaczył, że jej biały peplos zbrukany jest czerwienią.

Przypadł do niej, uklęknął blisko. Delikatnie ujął między palce opadający podbródek dziewczyny. I uniósł go, by spojrzeć jej w oczy. Wciąż były błękitne.

– Wróciłeś – uśmiechnęła się bardzo bladymi ustami. – Tak jak obiecałeś…

Przypomniał sobie własne słowa, wypowiedziane tego ranka. Nachylił się i objął dziewczynę ramionami. Jej skóra była chłodna.

– Co się stało? – zapytał drżącym głosem, jakby to, co widział dokoła, wymagało jakichkolwiek wyjaśnień.

– Były ich setki… – szeptała, opierając głowę o jego bark. – Przybyli pieszo i na koniach. Walczyliśmy… ale nas pokonali.

Tulił ku sobie Iliryjkę, jakby wierzył, że zdoła w ten sposób powstrzymać życie, które z każdą chwilą wypływało z jej ciała. Czuł, jak wstrząsa nim szloch. Dusił go jednak w sobie. To byłoby przyznanie, że nie ma już nadziei.

– Potem jeden z nich… – ciągnęła coraz ciszej – miał na mnie ochotę… Rozprułam go jak rybę… Jego towarzysz… zrobił mi to samo…

– Ciii… Odpoczywaj, najsłodsza.

Jedną ręką gładził włosy w kolorze słomy, drugą sięgnął w dół. Pod opuszkami palców wyczuł rozdarcia w peplosie. Brzuch Raisy był poszarpany i mokry. Cofnął dłoń i popatrzył na nią. Czerwień, tyle czerwieni. Odwrócił wzrok.

Oddech dziewczyny zwalniał. Z coraz większym trudem zaczerpywała tchu. Falerończyk czuł rosnącą desperację.

– Co mogę zrobić? Powiedz mi… Uczynię wszystko… Zabiję każdego, kto stanie mi na drodze…

– Pocałuj mnie…

Z wysiłkiem uniosła rękę, objęła go za szyję. Pochylił się, przywarł ustami do jej warg. Były takie zimne. Chciał je ogrzać własnym ciepłem. Zadrżała w jego ramionach. A potem znieruchomiała.

Kiedy odnalazł go Menander, Demetriusz wciąż tulił do siebie martwe ciało Iliryjki.

Przejdź do kolejnej części – Opowieść helleńska: Demetriusz XXXIII

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

 

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Dobry wieczór,

maj kończymy kolejnym rozdziałem "Opowieści Demetriusza". W poprzednich częściach było sporo knucia i spiskowania, podchodów i forteli. W tej natomiast dzieje się dużo i szybko. Zapraszam do czytania! Przy okazji dziękuję też mojej Korektorce, Arei Athene, która ten rozdział skorygowała w rekordowo krótkim czasie niespełna dwóch dób.

Życzę pasjonującej lektury!

Pozdrawiam serdecznie
M.A.

I się popłakałem….

Cóż, skłamałbym, gdybym rzekł, że nie było moją intencją wywołanie silnego poruszenia emocjonalnego u Czytelników. Jak najbardziej takie właśnie było moje zamierzenie. Może niekoniecznie żeby wycisnąć łzy, ale by odejście ważnej bohaterki zostało zapamiętane. Z Twej reakcji, drogi Anonimie, wnioskuję, że plan się powiódł.

Pozdrawiam
M.A.

Doskonała część i w niej wreszcie widać wyraźnie zbliżający się finał.
Znakomite zakończenie wątku Demetriusza i Raisy. Raisa towarzyszyła Falerończykowi przez niemal całą opowieść. Nie była to postać wybitnie interesująca, ale dobrze nakreślona, spójna. Po bitwie Demetriusz jest już kimś innym, mam wrażenie, rozpoczyna się nowy rozdział w jego życiu i dla mnie było naturalne (a może już Autor przyzwyczaił mnie do takich rozwiązań), że Raisa odejdzie. Jako para zaczynali mnie już nieco nużyć, choć scenom erotycznym z ich udziałem nie mam nic do zarzucenia, wręcz przeciwnie, uważam je za bardzo dobrze napisane. No, ale nic nie poradzę, że inne parki (szczególnie z udziałem dam takich jak Filona czy Ismena) żywiej działają na moją wyobraźnię.
Bardzo podobała mi się scena batalistyczna, sama w ogóle nie umiem pisać o walce, tym bardziej więc podziwiam, w jaki sposób nakreśliłeś obraz bitwy. I nie brak mimo wszystko pozytywnych elementów zaskoczenia, choćby u epizodycznych bohaterów jak Mathaios, bardzo na plus! Na takich drobnych zabiegach zyskują bohaterowie i sama opowieść.
No dobrze, ale to jeszcze nie koniec… czekam niecierpliwie na wielki finał z Kritiasem, Filoną i pozostałymi złymi i dobrymi duchami tej opowieści. Podejrzewam, że wątki będą zamykane stopniowo i szykujesz jeszcze kilka części.
Tymczasem zaś ukontentowana klikam 5:-)

Witaj, Miss!

Wiem, że nie darzyłaś Iliryjki szczególną sympatią (w przeciwieństwie do np. Kleopatry, Filony czy Ismeny), tym bardziej zatem cieszę się, że przynajmniej jej odejście przypadło Ci do gustu. Raisa była postacią, której rola znacznie przerosła pierwotne plany wobec niej. W Opowieści Kassandra jest niemal statystką, w cyklu Demetriusza stopniowo zdobywa pewną autonomię. Wygląda na to, że w brutalnym świecie antycznej Hellady to wszystko, na co może liczyć cudzoziemska niewolnica. Pewnym pocieszeniem może być, że w ostatnich tygodniach życia była szczęśliwa ze swym ukochanym. Czyli miała więcej szczęścia niż Fenicjanka, której wystarczyć musiało kilka ulotnych chwil…

Scena bitewna sprawiła mi w tym rozdziale najmniej kłopotu. Praktycznie nakreślała się sama. Dzięki licznym lekturom z zakresu antycznej wojskowości sądzę, że potrafię sobie mniej więcej wyobrazić, jak wyglądałoby takie starcie. Dużo trudniejsze do nakreślenia były sceny w obozowisku, które przepisywałem kilka razy. No i odejście Raisy – musiałem zadbać, by było odpowiednio angażujące. Natomiast dardańskie włócznie zabijające Mathaiosa w wygodny sposób zamknęły mi jego wątek – bez konieczności jego konfrontacji z Demetriuszem i zadawania głównemu bohaterowi kolejnej rany. Mathaios wplątał się w rozgrywki, od których powinien trzymać się z daleka. Można być mu wdzięcznym, że ostatecznie wybrał honorowe wyjście z sytuacji 🙂

Myślę, że następny rozdział będzie w zasadniczej części poświęcony wydarzeniom w Atenach i na Eginie. Wielki finał zbliża się wielkimi krokami!

Pozdrawiam serdecznie
M.A.

No tak, dawno nie byliśmy na Eginie:-)
Dobre wyjście z wątku Mathaiosa (spodziewałam się, że będzie się mścił na Raisie lub na Raisie i Demetriuszu), ale jeszcze pozytywniej zaskakuje Kratos! Lubię takie zwroty u postaci pozornie nieciekawych.

Zawitamy i na Eginę. Mam nadzieję, że już w czerwcu!

Co do Kratosa, musiał się trochę zrehabilitować po poprzednim odcinku 🙂 Nigdy nie planowałem włączenia go w poczet szwarccharakterów Opowieści. To raczej doświadczony życiem i cyniczny gość, który myśli, jak się ustawić nim straci swoje źródło zarobku, czyli możliwość wojowania.

M.A.

Cóż, miłość Demetriusza i Raisy nie miała szans, nie w tym czasie i nie w tym miejscu. Czułam, że Raisa umrze, zastanawiałam się, kiedy to nastąpi.
Eileen

Dobry wieczór, Eileen!

Masz rację: Demetriusz i Raisa mieli bardzo niewielkie szanse na długotrwały i monogamiczny związek. Tym bardziej, jeśli weźmie się pod uwagę matrymonialne plany Dionizjusza wobec syna. W sytuacji, gdy pojawiłaby się żona, szczęście młodego Falerończyka oraz Iliryjki musiałoby być zagrożona. Zwłaszcza, że o ile znamy Korinnę, możemy zakładać, że potrafiłaby zająć należne sobie miejsce i zdystansować rywalki…

Pozdrawiam
M.A.

Raisa by tego nie przeżyła… o ile wcześniej była faktycznie niewolnicą, to potem przez długi czas towarzyszyła Demetriuszowi jako partnerka i mimo całej swej łagodności nie wyobrażam sobie, żeby starcie z Korinną mogło się dla niej skończyć dobrze.
A a propos legalnych żon… coś bardzo dawno nie było nic o Eurynome:-)

Kto wie, może trzymam Eurynome w zanadrzu? A może całkiem porzucę tę postać, uznając, że wyzwoliła się z ateńskich intryg i ma prawo żyć własnym życiem?

Kto wie…

🙂

M.A.

Obstawiam, że się pojawi:-)))

Witaj Megasie… Od lat z zapartym tchem czytam Twe opowiadania. Jak zawsze jestem pod wrażeniem… Proszę o poprawę – moim zdaniem ewidentnej pomyłki – w zdaniu na początku tego odcinka:
"– Mój ojciec suto go opłacił, a po powrocie da mu jeszcze więcej. Łącznie dwie miny w srebrze. Przyznasz, że to niewielka cena za dwa wybite zęby." Sądzę, ze zamiast "niewielka cena" winno być np "hojna zapłata".

babjag

Witaj, Babjagu!

Miło znów czytać Twe komentarze! Masz rację, pomyłka była – i już została poprawiona. Chyba pisząc te zdanie próbowałem do niego podejść z dwóch stron naraz i wyszło jak wyszło. Dziękuję za czujność!

Pozdrawiam
M.A.

Duuużo akcji, rzeki krwi, rozstrzynięć. Świetny opis walki, Antypater był dobrym strategiem – w końcu walczył z barbarzyńcami już wiele lat. Myślę że zagranie Tryfona go zaskoczyło, jednak był na to przygotowany. Zastanawiam się czy Demetriusz zostanie ukarany za samowolną decyzję o uderzeniu na obóz obanowany przez przeciwnika. Sądzę że nie zostanie ukarany zbyt srogo, zabił przecież jednego z przywódców a wystarczającą dla niego karą jest śmierć Raisy.

Witaj, Karolu!

Co do Demetriusza, sądzę, że zostałby z pewnością ukarany, gdyby to była spartańska armia. Jedno z antycznych przysłów pochodzących właśnie ze Sparty brzmiało "Lepiej posłuchać rozkazu niż zabić nieprzyjaciela". Z drugiej strony, z tego co wiem, dyscyplina w armiach ateńskiej i macedońskiej była znacznie luźniejsza i zdarzało się, że nagradzano inicjatywę, a nie tylko ślepe posłuszeństwo. Tak więc, Czytelnicy mają się nad czym zastanawiać, a ja pozostawiam sobie wszystkie opcje otwarte 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Co do tego czy nie zostanie ukarany nie jestem całkowicie pewien. W końcu z jego ręki zginął Tryfon chyba, że jakimś szczęśliwym trafem zostawił jakieś pisma w swoim namiocie chociaż wątpię, żeby taki szpieg pozostawił jakiś materiał.. Szkoda Raisy.

Witaj, Anonimie!

Chcesz powiedzieć, że Demetriusz mógłby zostać ukarany za to, że zabił Tryfona, przez co nie uda się od niego uzyskać żadnych użytecznych informacji? Przyznam, że moja pomysłowość nie skierowała mnie w tę stronę 🙂 Ok, Antypater wie oczywiście, kim jest Tryfon z Ambrakii. Dzięki Dionizjuszowi i swojemu ambasadorowi w Atenach wie również, dla kogo on pracuje. Zapewne zeznania takiego człowieka byłyby wartościowe, ale skoro Regent nie wydał rozkazu schwytania Ambrakijczyka, chyba nie powinien karać za jego zabicie – w końcu "ospowaty" był mu wrogiem.

Pozdrawiam
M.A.

Kiedy następna część? 😉

Dobry wieczór. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z moim planem, następna część Opowieści Demetriusza pojawi się tutaj 18 lipca 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Jeszcze nie ma nowej części? 🙁

Drogi Anonimie,

zerknij na główną stronę Najlepszej Erotyki. Mój tekst jest na pierwszym miejscu. Pojawił się tam, zgodnie z deklaracją, 18 lipca.

Pozdrawiam
M.A.

Kurdę, jaki fail 😛 Dzieki!

E tam, fail. Czytaj na zdrowie 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Witam!
Wydaje mi się, że mniej więcej w tym miejscu powinna się zakończyć ta opowieść. W dowolnej armii świata, taki Demetriusz za swoją "błyskotliwą akcję" zawisłby na pierwszym lepszym drzewie. Wydaje mi się, że z punktu widzenia Regenta, zrobił więcej krzywdy niż pożytku. Podburzył swoich kolegów, bo akurat miał widzimisię, żeby ratować obóz. Rozumiem czysto ludzkie powody, ja akurat lubiłem niewolnicę, ale armia, w której odchodzą takie numery to nie armia, a zbieranina.

Jeśli w następnym rozdziale, do którego zaraz się udam, będzie to wyglądać tak, że bohatera uchroni przed konsekwencjami jego wysokie urodzenie, pro macedońskie sympatie ojca czy wręcz uznają go za bohatera, ja uznam to za ogromny minus. Zobaczymy.

Fajna scena batalistyczna, jak dla mnie w Twoich opowieściach powinno być ich dużo, dużo więcej. Trochę za bardzo hollywoodzki pojedynek jeden na jednego na ubitej ziemi. Brakowało tam chyba tylko Ennio Morricone.:)
Ogólnie odcinek wzbudza we mnie mieszane uczucia, coś jak bardzo dobre auto z irytującymi usterkami.
Pozdrawiam i czytam dalej,
Foxm

Dobry wieczór, Lisie.

Zgadzam się, że Demetriusz popsuł Regentowi szyki, a więc wykazał nieposłuszeństwo. Ale zdaję się, że nieco przeceniasz rolę dyscypliny i posłuszeństwa w antycznych armiach. Przeczytałem na ten temat mnóstwo książek (w razie gdybyś był ciekawy, służę biblioteczką cyfrową) i mogę Cię zapewnić, że w starożytności wyglądało to nieco inaczej, niż w dzisiejszych armiach.

Żołnierze antyczni byli rozrywani przez dwie przeciwstawne siły – dyscyplinę oraz cnotę (łac. virtus, greckie arete). Pierwsza nakazywała słuchać przełożonych. Druga – wykazać się osobistą odwagą. Sprzeczne nakazy i wzory zachowań powodowały niecodzienne rezultaty. Np. w czasie manewrów przed bitwą pod Platejami armia Greków musiała się wycofać na bardziej zdatne do obrony pozycje. Wycofały się wszystkie oddziały z wyjątkiem jednego – złożonego ze Spartan. Ich dowódca powiedział, że jego rodacy nie zwykli ustępować, i że zostają – w całkiem odsłoniętym miejscu, co musiało skończyć się katastrofą. W tym wypadku cnota przeważyła nad dyscypliną. Do buntowników musiał się osobiście pofatygować sam wódz naczelny, Pauzaniasz i przekonać ich, że zmiana pozycji to nie odwrót. Dopiero wtedy posłuchali dyscypliny. Wiesz co po bitwie spotkało niezdyscyplinowanego dowódcę? Otóż, nie dotknęły go żadne konsekwencje. Uznano, że jego nieposłuszeństwo miało u swych podstaw odwagę, a nie tchórzostwo. Więc nie było powodów, by go karać.

Inny przykład: podczas II Wojny Punickiej Rzymianie tracili całe armie właśnie dlatego, że żołnierze za wszelką cenę parli do bitwy (by wykazać cnotę), wbrew bardziej wysublimowanym planom wodzów (które wymagały z ich strony posłuszeństwa). Mimo osławionej rzymskiej dyscypliny wojskowej, generałowie nie mogli narzucić legionom swej woli, bo wychodzili na tchórzy. Jeden z najwybitniejszych mężów stanu, Fabiusz Maksimus, który prowadził z Hannibalem skuteczną wojnę pozycyjną, zyskał sobie tylko pogardę żołnierzy i prześmiewczy przydomek "Cuncator", zrozumiały i dzisiaj. Z kolei Gajusz Terencjusz Waron, który poprowadził swe legiony na rzeź pod Kannami uważany był za bohatera, bo wykazał prawdziwie rzymskie virtus, czyli agresję.

Generalna zasada była taka: jeśli nieposłuszeństwo wynikało z odwagi i chęci starcia się z przeciwnikiem, kara była często darowana. W innym wypadku wojsko otrzymałoby sygnał, że "cnota" nie jest ceniona. A wtedy zaczęłaby też słabnąć "dyscyplina", mająca u podstaw szacunek wobec wodza.

Mam nadzieję, że klarownie to opisałem 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Ja zajmę zaś stanowisko pośrednie, a co. Po pierwsze inicjatywa indywidualna dowódców tak w armiach greckich jak i rzymskiej były wysoko cenione i nie raz pozwalały wygrać bitwę np pod Pydną, gdzie paru dowódców postanowiło linii przeciw falandze nie trzymać i przedrzeć się na jej tyły. Przez podobne nieposłuszeństwo mieszkańcy Syrakuz skopali dupsko Kartagińczykom, ale zabijcie mnie nie wiem czy to nie literacka fikcja.

Z drugiej strony Megasie nie zapominaj o "świetnie zdyscyplinowanych" falangitach rekrutowanych z warstwy drobnych posiadaczy, którzy na takie rozluźnianie pozwolić sobie nie mogli. Jedyną karą była właściwie śmierć, bo rozbici członkowie oddziałów podobno nawet mieczy do obrony nie posiadali, a sarissą to ciężko w zwarciu;]

Dobry wieczór!

Wydaje mi się, Koprze, że mieszasz tu dwa znaczenia słowa "dyscyplina". Jedno oznacza posłuszeństwo wobec dowódców, drugie – prawidłowe rzemiosło wojskowe, które w przypadku macedońskich falangitów oznaczało zgodną współpracę w gęstym i niezbyt mobilnym szyku. Nie przeczę, że Macedończycy potrafili dobrze walczyć w falandze i dopóki mieli przed sobą nieprzyjaciela (a nie np. po bokach), byli niezwyciężeni. Ale jednocześnie od czasów Filipa i Aleksandra spadała ich dyscyplina rozumiana jako posłuch wobec wodzów oraz lojalność wobec nich. Doszło do tego, że w czasie wojen następców Aleksandra całe formacje falangitów przechodziły na stronę nieprzyjaciela (Srebrne Tarcze zdradziły Eumenesa po bitwie na Wyżynie Gabiene; falangici Demetriusza przeszli na stronę Ptolemeusza podczas bitwy pod Gazą, wreszcie spora część armii Antygona zmieniła sztandary w bitwie pod Ipsos). Nieposłuszeństwo było bardzo częste i wodzowie nie mieli za bardzo sposobu, by je skutecznie karać.

W armii rzymskiej dyscyplina była nieco wyższa i wspierał je drakoński katalog kar (ze słynną decymacją na czele). Wódz rzymski raczej nie musiał się martwić, że jego wojsko przejdzie na stronę nieprzyjaciół – przynajmniej do momentu rozpoczęcia wojen domowych w późnej Republice. Jego problemem byli z kolei narwańcy, którzy koniecznie chcieli udowodnić swoje męstwo, więc pchali go w bitwy na niekorzystnych warunkach, albo łamali szyk, byle tylko zetrzeć się z przeciwnikiem. Z czasem tradycja ta przeniosła się na centurionów, którzy udowadniali swą szaleńczą odwagę zupełnie niemożliwymi akcjami (polecam tu "O wojnie galijskiej" Cezara), co owocowało dużo większą śmiertelnością centurionów niż pospolitych żołnierzy. Co musiało też utrudniać funkcjonowanie armii (częsta wymiana całej kadry niższych oficerów).

Podsumowując: armie antycznie nie przypominały za bardzo współczesnych sił zbrojnych, z rozbudowanymi regulaminami wojskowymi (choć właśnie w okresie hellenistycznym zaczęto je wprowadzać) i systemem kar za każdą niesubordynację. Możliwość karania za nieposłuszeństwo każdorazowo zależało od prestiżu i popularności wodza (Aleksander Wielki był w stanie stłumić pierwsze bunty w swej armii i skazać na śmierć prowodyrów – ale ostatni bunt zmusił go jednak do odwrotu z Indii, bo żołnierze nie ustąpili). Nikt nie otrzymywał władzy z racji tytułu – musiał się wykazać przed żołnierzami, zdobyć ich szacunek. Ważna była (szczególnie w armiach hellenistycznych) rola wodza-herosa, który walczył w pierwszej linii, nie chowając się za niezliczonymi szeregami. Warto pamiętać o tych różnicach. Dlatego właśnie mój Demetriusz nie zostanie za swe przewiny ukarany zbyt surowo. Nawet jeśli któryś z Czytelników uzna to za fabularną słabość 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Witam!
Cieszę się, że mój wpis wywołał jakąś tam dyskusję. Nie podejrzewałem Cię o to, że nie przemyślałeś kluczowego w tym odcinku fragmentu. Realia antycznego pola walki nie są mi też na tyle dobrze znane bym wypowiadał się z absolutną pewnością. O kilku przytoczonych wyżej faktach zwyczajnie nie wiedziałem. Teraz mam większą jasność w temacie, dalej zgrzyta, ale znając Twoją motywację jest w tym jakaś logika.

No i ta niekończąca się ewolucja głównego bohatera musiała kiedyś nabrać ostatecznego kształtu. Ogólnie chyba jeden z moich ulubionych rozdziałów, właśnie dlatego, że wyłapałem coś o czym można podyskutować. To bezrefleksyjne wlepianie maksymalnej ilości gwiazdek stawało się już trochę nudne. 🙂
Kłaniam się,
Foxm

Pięknie wygrzebałeś tę bitwę z zapomnienia (co prawda starcie o takiej skali powinno jednak zostawić ślad w bogatym przecież już wówczas piśmiennictwie, ale dowodów na to nie mamy, bo źródła milczą 🙂 ). Dardanowie wykazali się zaiste nietypową dla barbarzyńców przebiegłością i planowaniem, ale Antypater to przecież nie nowicjusz w swoim fachu i miał różne warianty w odwodzie, może nawet istotnie obóz pełnił rolę „ostatniej linii obrony”. Mógł celowo poświęcić tabory w razie potrzeby. Dodam tylko, że w czasach wojen diadochów po śmierci Aleksandra coś takiego jednak by się już nie sprawdziło. Zawodowi żołnierze ówczesnych armii macedońskich tej epoki cenili swoje tabory nade wszystko, bo były ich wędrownym domem, z rodzinami, żonami, kochanlkami, dziećmi, zgromadzonym majątkiem itp. To dlatego szacowni weterani wspomnianej przez Ciebie wyżej formacji Srebrnych Tarcz opuścili Eumenesa, chociaż dzielnie stawałi przez cały dzień w polu. Jazda Antygonosa zajęła ich tabory i nade wszytsko pragnęli je odzyskać, co też im obiecano. Za tę cenę pojmali i wydali swego wodza. Inna sprawa, że Antygon już im nie ufał, dowódcę oddziału rozkazał stracić, a samą formację rozwiązał, rozsyłając żołnierzy po różnych garnizonach. A byli to weterani falangi Aleksandra. W taki sposób stracili honor. Sam opis starcia przeczytałem jednym tchem, chociaż w zwycięstwo Antypatra nie mogłem wątpić, ale to już zasługa talentu Autora. Ponieważ zwyciężył, sądzę, że nie będzie zbyt surowo karał Demetriusza. Fakt, taki wyczyn młodego zapaleńca mógłby spowodować klęskę, gdyby ta konnica była jedynym odwodem i gdyby wszyscy poszli w ślady Ateńczyków. Tym razem się udało, śmierć Tryfona (który w innym wypadku pewnie by uciekł) potwierdziła słuszność samowolnej inicjatywy gorącokrwistego Ateńczyka.
Oczywiście, żal mi Raisy. Przez większą częśc powieści wydawała się postacią nieco bezwolną, po prostu dodatkiem do Demetriusza. Ostatnio okazała kilka razy charakter, podczas samej bitwy zresztą także… Celowo zapewne odwróciłeś sytuację – nawiązuję tu do wieczornego pożegnania kochanków w przededniu bitwy. Muszę jednak przyznać, że srogo traktujesz kobiece postacie w swojej opowieści, odmawiając im zwykle szczęścia (Kleopatra). Co prawda, cóż mogłoby czekać Raisę w przyszłości? Trudno powiedzieć… Może tak i lepiej.

Dobry wieczór, Neferze!

Dziękuję za wielce korzystną recenzję tego rozdziału. Przyznam, że również go lubię i co jakiś czas doń wracam.

Podstęp Dardanów był oczywiście pomysłem Tryfona z Ambrakii, który przydał tym barbarzyńcom odrobiny taktycznego kunsztu… Antypater nie był może genialnym wodzem, ale miał doświadczenie i całe dekady praktyki. A także, jak się okazało, dobrze znał swojego przeciwnika.

Odnośnie taborów – masz oczywiście rację. Ale armia hellenistyczna pozostająca tysiące mil od domu (wobec czego funkcję domu zaczął pełnić obóz wojskowy) była czymś zupełnie innym niż armia obywatelska broniąca własnego kraju. W taborach żołnierzy Antypatra nie było bogatych łupów – bo to była wojna obronna. Nie było żon i dzieci – te zostały w domach, dla których wojsko było najlepszą tarczą. Każdy wojak miał zapewne jedynie skromny dobytek i żelazny zapas żywności. Więc strata obozu tak bardzo nie bolała.

No a poza tym zdrada, jakiej dopuściły się Srebrne Tarcze była wydarzeniem niejako w „macedońskiej rodzinie”. Żołnierze przeszli od jednego generała Aleksandra do drugiego. I nie był to pierwszy epizod tego rodzaju. Tutaj nie było to możliwe – alternatywą dla Antypatra była horda dzikusów, która mogła nie docenić gestu 🙂

Mi również żal było Raisy. Tym niemniej, musiała odejść. Choć stanowiła miłość Demetriusza, była też jego słabością. Dzięki niej mógł być kontrolowany przez ojca. Z wojny wróci więc z bliznami, ale i bez słabego punktu, który można było dotąd wykorzystywać.

A kiedy dotrzesz do końca mojej Opowieści, przekonasz się, że szczęście to w moim świecie luksus i towar deficytowy. Skąpię go nie tylko kobietom…

A może po prostu zużyłem cały jego zapas na happy end w Opowieści Tais 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Odnośnie wykorzystania obozu jako swego rodzaju przynęty chciałem tylko zasygnalizować, iż podobny manewr był możliwy właśnie podczas takiej kampani jak opisana przez Ciebie, ale nie sprawdziłby się w innych warunkach, które już wkrótce miały się pojawić w wojskowości macedońskiej. Tam obrona obozu/domu stawała się priorytetem, dowódcy musieli to uwzględniać w swoich planach, a akcja Demetriusza byłaby czymś oczywistym.
Po tym co napisałeś na końcu komentarza, to aż strach zabierać się do dalszej lektury.

Widzę, że jednak zabrałeś się do niej , i to całkiem szybko 🙂 Zapewniam Cię, nie dokonam wśród bohaterów całkowitej rzezi na sam koniec. Ale finał nie będzie klasycznym happy endem. Chyba zresztą można już się tego domyślać.

Pozdrawiam
M.A.

Ledwie tydzień temu zaczęłam lekturę opowieści Kassandra, przez opowieść Tais dotarłam aż tutaj, zaniedbując przy okazji sen. I choć mnogość ciekawych wątków, barwnych postaci, smakowitych scen erotycznych, detali budujących antyczny klimat wprawiły mnie w zachwyt, który zwiększa moją skłonność do przebaczania Autorowi, powiadam Ci, Megasie Alexandrosie, śmierci Raisy Ci nie wybaczę.

Witaj, Czarna Kaczuszko!

Zazdroszczę tempa lektury! Chciałbym równie szybko umieć pochłaniać kolejne setki stron 🙂 Jeszcze chętniej posiadłbym umiejętność tak szybkiego pisania… Okazało się bowiem, że w tydzień przeczytałaś coś, czego tworzenie zajęło mi kilka pracowitych lat. Bardzo cieszę się, że Opowieść helleńska była (czy raczej wciąż jest – choć podejrzewam, że z resztą uporasz się w dzień, dwa) dla Ciebie tak zajmująca. Mam nadzieję, że i Perska Odyseja – powstająca niestety powoli i w bólach – Cię nie zawiedzie.

Co zaś się tyczy Raisy… to, co mnie bardzo ciekawi, to jak różne sympatie mają poszczególne Czytelniczki oraz Czytelnicy. Niektórzy nie mogą mi wybaczyć uśmiercenia Gylipposa – choć wtedy dopiero się rozkręcałem 🙂 Co najmniej jedna z Czytelniczek do dziś nie darowała mi Kleopatry. Ty natomiast – opłakujesz Raisę, o której inni twierdzili, że była postacią słabo zarysowaną i niezbyt zapadającą w pamięć. To dobrze, że każdy może znaleźć tu postacie, z którymi się zżywa. Nawet jeśli potem nadchodzi bolesne rozstanie… Czy zaspokoisz moją ciekawość i napiszesz mi, co spodobało Ci się w jasnowłosej Iliryjce?

Jeśli mogę coś podpowiedzieć: najlepiej lokować swe ciepłe emocje w postaciach historycznych zaludniających strony Opowieści helleńskiej. Przynajmniej w ich wypadku wiadomo, że nie uśmiercę ich tam, gdzie będzie to przydatne fabularnie, lecz pozostanę wierny faktom 🙂

Jak zawsze zachęcam do dalszej lektury – i do komentowania tego, co przeczytasz.

Pozdrawiam
M.A.

Nie jest jedyną osobą która żałuje Raisy, gdyż Raisa była najbardziej poczciwą z Twoich postaci, do tego śmierci kobiety w takim stanie współczuje chyba każda normalna kobieta.

Oczywiście pamiętam że zwykle Tłumaczysz to okrucieństwo realiami epoki i większość z nas na to przystaje, jednak często poczucie moralności pozostaje poruszone i nie da się tych wytłumaczeń przenieść na wspomnianą powyżej płaszczyznę.

Raisa najbardziej poczciwą z moich bohaterek? Z pewnością dobra z niej dziewczyna, ale przecież pozytywnych postaci damskich u mnie nie brakuje – Tais, Chloe, Fryne, Aspazja…

Rozumiem żałowanie Raisy. Ciekaw jestem natomiast, co w niej zaciekawiło Czarną Kaczuszkę.

Pozdrawiam
M.A.

Zastanawiałem się nad postacią Rzeźnika Elidy i nad tymi fragmentami w których Opisujesz łamanie ducha niewolnicy, pokonywanie w niej człowieka. Jak to mówią „Człowieka można zniszczyć ale nie pokonać. ” ale człowiek może się poddać. Takie poczynania to oczywiste bluźnierstwo, ale tym razem powstrzymam się od moralnej oceny. Wydaje mi się że w takich poczynaniach może się kryć drugie dno. Jakoś nie wydaje mi się żeby niewolnice mogły być lepszymi kochankami niż przekonane kobiety. Zauroczone lub zakochane wkładają w „to” intymność którą się z nimi dzieli. Tego mi zawsze brakowało w kontaktach z prostytutkami, może dla tego było ich tak niewiele. Zbliżenia bez intymności są takie dekadenckie. Brak w nich radości i kolorów. W dzisiejszych czasach po intymność sięgamy poprzez uczucie. Ludzie lubią nazywać, nadawać etykiety, ale uczucie nie lubi się trzymać etykiet. Wracając do Rzeźnika, żyjąc w świecie tak pragmatycznym i nie potrafiąc nawiązać uczucia, jednak czując potrzebę obcowania z intymnością, Rzeźnik dokonuje na niej rozboju. Po to by zabrać coś co nie jest dla każdego. Jak już napisałem, to jest grzech ale również sposób.

Dobry wieczór, Micku!

Pisząc o związkach między udanych seksem a intymnością dokonujesz połączenia, którego – jak się zdaje – nie czynili starożytni. Idea seksu z miłości jest koncepcją dwudziestowieczną. Miłość jako podstawa związku to z kolei koncepcja zaledwie o wiek starsza – wywodząca się z romantyzmu.

Starożytni byli bardziej pragmatyczni. Seks dla przyjemności uprawiali z prostytutkami, niewolnicami (jeśli je posiadali, co przecież nie było zasadą), a dla prokreacji z żoną – z zasady niekochaną, lecz traktowaną czysto instrumentalnie. Owszem, zdarzały się romanse pozamałżeńskie i pewnie tam pierwiastek romantyczny był najsilniejszy, ale wciąż u ich podstawy nie musiała leżeć miłość, a np. nuda, chęć przeżycia czegoś nowego, posmakowania zakazanego owocu.

Mężczyźni greckiego antyku więzi emocjonalnej szukali raczej z innymi mężczyznami (stąd tak silne wątki homoseksualne w tej kulturze – idealizowany przez ówczesnych myślicieli związek, raczej umysłów i dusz, niż ciał, to przecież związek między mężczyznami; kobiety uważano za niezdolne do takiej wzniosłości).

Gdzie w tym wszystkim Alkajos czy Kritias? Alkajos lubi budzić strach i wywoływać cierpienie. Kritias pragnie pustki, która jest odbiciem tego, co w nim samym. Nie chcą kochających ich kobiet. Chcą kobiet, które przed nimi drżą i spełnią każde życzenie dlatego, że się boją, albo dlatego, że ich indywidualność została zdruzgotana. Sam czasem mam wrażenie, że ich nie rozumiem, a przecież jestem ich twórcą 🙂

Pozdrawiam
M.A.

No tak. Zupełnie inny świat. Warto było się odezwać żeby się znów czegoś dowiedzieć.

Kombinowałem w tą stronę bo zderzając się z czymś zupełnie obcym, starałem się po swojemu jakoś to sobie wytłumaczyć. Ciężko mi było zrozumieć jak można na długą metę cieszyć się seksem bez intymności, być z kimś nieobecnym duchem. Po prostu zrozumiał bym w pewnym stopniu Alkajosa gdyby było jak napisałem. Oczywiście nadal byłby dla mnie bydlakiem ale ogarnął bym motyw.

Z tą miłością i uczuciami trochę nie tak wyszło. Chodziło mi o poczucie bycia kimś wyjątkowym, otrzymania czegoś wartościowego, co jest zarezerwowane dla specjalnego kręgu. Taki typ jak Alkajos nie miał by co liczyć na otrzymanie tego od kogoś dobrowolnie, musiał by ten skarb wydrzeć a jednym ze sposobów było by złamanie woli. Oczywiste bluźnierstwo ale jak najbardziej do zrobienia.

Napisz komentarz