ONI cz. II (MRT_Greg)  4/5 (2)

26 min. czytania

Grafika autorstwa MRT_Grega, publikacja za zgodą Autora

Z biegiem lat zauważyłem, że nie tylko mój kolega z podstawówki miał taki wpływ na bliskich mu, rodzinę i przyjaciół. Niepełnosprawni. Niegdyś niezauważani, wręcz traktowani jak powietrze, stawali przed barierami, które w świecie większości nie stanowiły problemu. Dla takich jak ja krawężnik był krawężnikiem, a schody schodami. Dla nich były przeszkodą. Przedmurze współczesnej cywilizacji w samym jej środku. Świat niby dostępny na wyciągnięcie ręki, lecz bez możliwości dania kroku w przód. Patrz, słuchaj, czuj. Nie dotykaj. I spoglądali na nas przez zasłony naszej znieczulicy. Słuchali, przekrzywiając głowę, gdy mówiono o nich, nie zauważając, że są tuż obok. Czuli woń cywilizacji, była na wyciągnięcie ręki, lecz wciąż poza zasięgiem. Wystarczyła jednak iskra, jedno słowo, potem powtarzane coraz częściej i coraz głośniej. Przebiwszy się przez niewidzialną dla nas barierę, pokazali, że są wśród nas. Żyją, czują, tworzą. Dostrzeżeni przez świat, który łaskawie zaczął się do nich dostosowywać.

Nie odwróciłem się. Lekki grymas, jaki przemknął mi po twarzy, był dla niego niewidoczny. Cisza przedłużała się. Postawiwszy w końcu zapory myśli, udało mi się uśmiechnąć.

– Nie sposób zapomnieć ten głos – rzekłem cicho, na tyle jednak wyraźnie, by dotarło do jego uszu.

Usłyszałem ciche skrzypnięcie, po czym koło moich nóg pojawiło się małe kółko. Właściciel wózka inwalidzkiego spuścił stopy na ziemię. Ujrzałem, jak nieznacznie nimi kręci. Uniosłem brew, aż w końcu spojrzałem w jego kierunku.

– Cześć, Kostek… – zacząłem, lecz głos mi uwiązł w krtani.

Prawie w ogóle się nie zmienił. Ta sama pociągła, młodzieńcza twarz z grymaśnym, zabłąkanym zdawać by się mogło, uśmiechem, krótka czupryna cienkich i słabych włosów, chuda szyja. Wyraźnie zarysowane mięśnie barków i ramion. Szerszy tors. Ćwiczył. Nie ulegało wątpliwości. Masywny wózek inwalidzki, w przeciwieństwie do poprzedniej wersji wyposażony był w szereg dziwnych konstrukcji. Domyśliłem się istnienia silnika elektrycznego, lecz reszta była dla mnie niewiadomą. Niemniej, to oczywiste, nie jego bryka stanowiła powód mojego zdziwienia, lecz jego niezmienność. Jakby…

– …Ząb czasu cię nie dotknął – skończyłem, gdy odzyskałem rezon.

– Tak ci się tylko zdaje, Szuwar. Też się starzeję, tylko wolniej.

– Mocno wolniej – podkreśliłem dobitnie słowa. – Wyglądasz niemal tak samo. Przypakowałeś?

To było pytanie retoryczne, ale musiałem je zadać.

– A owszem. – Wyszczerzył zęby. Pożółkłe od trawki, którą jak zauważyłem, nadal palił. – Trzeba było w końcu uniezależnić się od jakiejkolwiek pomocy. Wierz mi, dla chłopaków takich jak ja bieganie po schodach nie jest najłatwiejszą dyscypliną, a nieraz mi się zdarzało, choćby załatwiając sprawy w urzędach.

Roześmiałem się mimowolnie, wyobrażając sobie go, pokonującego kondygnacje posępnych gmaszysk. Z zaskoczeniem skonstatowałem, że nie miałem z tym trudności. Wizja była tak silna, że niemal namacalna. Jakbym tam stał i go obserwował, jak przeskakuje kolejne stopnie. Zamrugałem oczami. Spojrzałem na Kostka. Miał wpół przymknięte oczy i wystawiał twarz w kierunku słońca.

– Ależ jest ciepłe! – mruknął. – Tyle energii. Tyle możliwości. Tyle życia.

– To prawda – odrzekłem, choć nie bardzo rozumiałem retorykę.

Słońce przecież było, jest i będzie. Umrze za miliardy lat, gdy ludzkość albo sama się wyniszczy, albo podbije kosmos. Jedno i drugie zresztą nie było wykluczone.

– Co porabiasz? – spytałem, gdy przedłużająca cisza stała się niewygodna.

– W zasadzie, to pracuję, poświęcam czas na badania możliwości ludzkiego mózgu, konstruuję różne urządzenia ułatwiające życie niepełnosprawnym. Kilka lat mieszkałem w Bieszczadach, na uboczu, zaznajamiając się z naturą. Jest taka piękna. Doskonała. Z tyloma możliwościami, których nie wykorzystujemy. To ona tak naprawdę daje nam życie. Cywilizacja to tylko jej ekwiwalent. Technologia ułatwia nam już ułatwione, utrudniając, co winno być proste. Ułudna doskonałość, którą się zachłystujemy, oddalając od tego, co nam pisane. Koniec końców, gdy zmęczeni udogodnieniami kładziemy się, by już nigdy nie wstać, zauważamy te najbliższe nam istoty. Żyjące w jednym miejscu, rozkwitające co wiosnę, dające prawdziwą radość i poczucie spełnienia. Przestajemy dostrzegać toczące się obok nas życie, które niczym wodospad spływa po skałach przeznaczenia i wsiąka w ziemię, nie niosąc ze sobą żadnej przyszłości. Ludzkość tkwi w miejscu, każdy człowiek musi wszystkiego uczyć się od nowa, od urodzenia poznawać słowa, zasady fizyki, matematyki. Wtłaczana w szkołach do głów historia tego czy tamtego narodu wypełnia ludzkie nieskończone zasoby, z których większa część nigdy nie zostanie wykorzystana. Kuriozum wszechświata. Mieć i nie korzystać.

– Filozof się z ciebie zrobił nietęgi – przerwałem mu, gdy powieki po raz enty zamknęły mi się mimowolnie.

– E, tam. – Machnął ręką. – Każdy do tego prędzej czy później dojdzie. Jaka to filozofia? Zwykła proza życia.

– A prozaicznie pijasz czasem jeszcze piwo? – spytałem, podnosząc się z ziemi. Ciepło było przyjemne, ale wysysało soki, a obok usadowiła się przyjemna kafejka otwarta na Wawel.

– Nie odmawiam sobie tej przyjemności – odrzekł, skręcając w tym samym kierunku.

Do lokalu dotarliśmy w milczeniu. Złożywszy zamówienie, przyglądaliśmy się zgrabnej kelnerce obsługującej pozostałych gości. Miała doskonale wyprofilowaną sylwetkę; pupę, na której wzrok zatrzymywał każdy, kto ją tylko dojrzał; szczupłe, acz wyraźnie wysportowane nogi i równie silne ramiona. Nieco zbyt płaska twarz, mocno pociągła, okolona burzą kręconych blond włosów, spływających kaskadami prawie do ud. Wyraźnie zauważalny kontrast w stosunku do jej śniadej cery. Uśmiechała się profesjonalnie, nie tym uśmiechem kelnerek na rynku sztucznie przylepionym do twarzy, lecz prawdziwym i szczerym, przeznaczonym dla komplementujących ją mężczyzn. Też miałem ochotę powiedzieć jej coś miłego, mając typową nadzieję samotnego czterdziestolatka na upojną noc z młodą, świeżą dziewczyną. Przygotowawszy sobie szereg pustych fraz, czekałem, aż skieruje się w naszą stronę. Moje nadzieje jednak szybko prysły jak bańka mydlana. Postawiwszy kufle na naszym stoliku, nachyliła się do ucha Kostka i coś mu szepnęła. Mój kolega w tym czasie ostentacyjnie ścisnął jej pośladki. Na moich oczach! Skurwysyn. Przeszła mi ochota na piwo. Podjąłem decyzję, że wleję w siebie kilka kropel i się pożegnam, zachowując resztki godności. Sięgnąłem po kufel. Zimne szkło. Zimne i mokre. Mokre…

– Achhhhh… – wyrwało jej się z ust.

Ujeżdżała mnie mocno i szybko, dobijając za każdym razem z głośnym plaśnięciem. Była mokra i gorąca. Pot spływał po niej strumieniami do rowka między naszymi ciałami. Wpijała mi paznokcie w ramiona, nachylona nade mną, szeroko otwierała usta, łapiąc spazmatycznie powietrze. Jej włosy otaczały nas niczym naturalną zasłoną, broniąc niepożądanego widoku na zewnątrz. Mocno zaciskała powieki, tak że widziałem przesuwające się pod nimi gałki oczne. Dochodziła. Wyraźnie zbliżała się do kulminacji, podczas której miała mnie uwięzić w sobie na długo, aż sam w niej nie eksploduję. Mój orgazm zresztą też już nadchodził. To, że niespełna kilka sekund wcześniej siedziałem z Kostkiem w knajpce nad Wisłą, nie miało najmniejszego znaczenia. Później rozkminię, o co chodzi. Teraz liczyło się tylko jedno – zerżnąć tę sukę, by potem na samo wspomnienie robiło jej się mokro.

Zesztywniały jednak od jednej pozycji to nie ja posuwałem. To mnie dupczono, nie pozostawiając mi nawet odrobiny własnej woli. Mogłem sobie tylko wyobrażać inne pozycje albo sytuacje, podczas których zachodzę ją od tyłu i wsadzam kutasa prosto w jej ciasne jeszcze wnętrze. Jak krzyczy z bólu, a równocześnie rozkłada szerzej nogi, masując się energicznie. Jej palce ściskające łechtaczkę, wspomagające produkcję śluzu, który już wkrótce spływa jej po udach, wyciskany moim tłokiem. Moje dłonie uderzające ją w pośladki zostawiając czerwone ślady, nachodzące na siebie, aż w końcu cała jej pupa płonąca szkarłatem. Jej długie palce zakończone ostrymi paznokciami, wbijają się we wzorzyste siedzisko hokera. Piersi, nabrzmiałe z pożądania, ciążą w dół; kuszą, by złapać je dłońmi i zmiętosić jak babcine ciasto na pierogi. Jej wargi sromowe oplatają mój członek, wciągając coraz głębiej. Posuwam ja swym kutasem, jednym jądrem i ręką, która zsunąwszy się z podbrzusza, jakąś nieokiełznaną siłą została wessana do środka.

– TAK! TAK! TAK! – krzyczy nieprzerwanie, zaciskając się na mnie. Sztywny jak posąg z wyspy Wielkanocnej eksploduję w niej. Półprzytomnym wzrokiem spoglądam na nią. Wciąż siedzimy na miękkiej sofie. Gęsta opończa jej włosów sprawia, że we wnętrzu panuje półmrok. Dzięki temu dostrzegam, choć ledwie widoczne, błyski między jej włosami. Początkowo przerażony zaraz konstatuję, że to wyładowania elektryczne, zupełnie normalne w takich warunkach. Mnie też nieraz prąd kopnął w młodości, gdy otarłszy się o jakiś materiał moimi blisko metrowymi piórami, dotknąłem ich nieostrożnie. Lecz tu energia zwiększa się, przybiera na mocy, wyładowania pojawiają się coraz częściej, aż w końcu zdumiony odkrywam, że oto patrzę na połączenia synaptyczne. Zafascynowany zjawiskiem, nie mogę oderwać od niego wzroku. Błyski zlewają się w jedność. Spływa ona wzdłuż jej włosów, ciała, tam gdzie złączeni przeżywamy wciąż cud pożądania. Ciepło ogarnia mnie, czuję jego macki penetrujące moje wnętrze. Każda kość doświadcza ekstatycznego dotyku, każde włókno nerwowe drga lekko, sprawiając mi niewysłowienie przyjemny ból. Lecz ma się on nijak do tego, który pojawia się po nim. Przerażające uczucie, jakby ktoś mnie obdzierał ze skóry, mięśni, wysysał krew i łamał kości. Zgniatany mózg nie jest w stanie odsunąć ode mnie tego cierpienia. Na szczęście posiada inną opcję. Wyłącz.

– Jedz.

Otwieram oko. Twarz nade mną rozmazana, dwoi się i troi. Zamykam ponownie oczy. Ten ból. Nawet ruch powiek sprawia mi ból. Nie ruszam ręką, żeby nie poczuć kolejnej przeszywającej mnie fali. Popełniłem ten błąd kilka sekund wcześniej, budząc się z letargu.

– Usta. Otwórz usta.

Głos. Jak z zaświatów. Krąży gdzieś w oddali i zaraz wraca z siłą Dzwonu Zygmunta.

– Jedz. Musisz coś zjeść.

Otwieram usta mimowolnie.

– Zamknij. Żuj. Połknij.

Automatycznie wykonuję polecenia. Jakaś breja przesuwa się wzdłuż gardła, powodując niemiłosierny ból. Mam ochotę zwymiotować, ale powstrzymuję się myślą, że może być gorzej. Z trudem więc połykam, czując, jak grudka ląduje mi w brzuchu. Soki żołądkowe zabierają się do pracy. Każdy kolejny łyk jest coraz łagodniejszy. Usta ponownie przyzwyczajają się do ruchu. Gardło rozciąga i sprawnie transportuje materiał. Żołądek pracuje ze zdwojoną energią. Jeszcze. Chcę jeszcze.

– Dość. Musisz odpocząć.

– Nie. – Ledwo poznaję swój zachrypnięty głos. – Jeszcze.

– Nie możesz. Musisz odpocząć.

– Jeszcze… – niemal płaczę.

Lecz nieczuły opiekun zabiera potrawę. Nakrywa mnie miękką kołdrą i wychodzi, gasząc światło.

– Nie chcę… spać…

 – Proszę pana!

Otwieram oczy. Siedzący naprzeciwko mnie facet jest wyraźnie zniecierpliwiony. Jego żona, typowa przedstawicielka kasty: przynieś, wynieś, ugotuj, posprzątaj, siedzi tuż obok niego, wyłamując palce. Ubrani w niemal identyczne kubraczki wyglądają jak postacie na pochód halloweenowy. Jemu brakuje jeszcze trąbki. Czerwony na twarzy.

– Mam nadzieję, że słuchał pan, co mówiłem, bo nie lubię się powtarzać!

Jest wściekły. Pociągam nosem, po czym szybko zerkam wokół siebie. Typowa salka w mało uczęszczanym lokalu, z takich do których chodziłem z klientami. Szybko analizuję leżące przede mną na stole dokumenty. Bladożółta teczka jest zamknięta, jednak wyblakła informacja pozostaje jeszcze nieco czytelna. Stary druk. Widać lekko postrzępione brzegi, choć całość wybita jest równomiernie. Zawartość oceniam na góra sześć kartek. Czyli w środku, prócz projektu, znajduje się opis plus jakiś administracyjny świstek.

– Yyy… Proszę dać mi – patrzę w prawo, nie chcąc spojrzeć im w oczy. Udaję że się zastanawiam, choć procedura zazwyczaj jest taka sama – około czterech tygodni na pobieżną lustrację i przygotowanie dwóch koncepcji.

– Ale ja mówiłem panu, czego potrzebuję. Nie musi pan przygotowywać innej propozycji. Poza tym rozmawialiśmy wcześniej przez telefon i wspomniał pan o maksymalnie dwóch tygodniach.

Biorę długi wdech. Kładę spokojnie ręce na stole. Tym razem patrzę mu prosto w oczy. Tylko tak się zdobywa tych kmiotków.

– Dwie koncepcje, żeby mógł pan zapoznać się z inną wizją. To standardowy proces, gdyż jako najbardziej zainteresowany może pan nie dostrzegać, w sensie zupełnie proceduralnym – żywo gestykuluję, używając równocześnie nieco „mądrzejszych” słów – naturalnych rozwiązań, jakie są możliwe do realizacji. Ja zaś, będąc zupełnie z zewnątrz, nie mając żadnych, że tak powiem, naleciałości, mogę się temu przyjrzeć pod innym kątem, by zasugerować może lepsze, może jednak tańsze rozwiązanie. Zaś gdy wspominałem o dwóch tygodniach, dotyczyło to jedynie procedury poznawczej. Późniejsze działania implikuje fakt, że projekt ma już sporo lat i będzie konieczna inwentaryzacja całościowa, być może nawet połączona z zagospodarowaniem terenu. To, oczywiście, dalsze kroki ale żeby być całkowicie pewnym, że wszystko przebiega zgodnie z prawem, musi minąć odpowiednia ilość czasu. Inaczej ktoś mógłby posądzić o… nie wiem… plagiat lub coś podobnego, a ani ja, ani na pewno państwo nie chcielibyście, by ktoś wam bruździł na etapie wdrażania projektu w życie.

Dobry, kurwa, jestem!

Facet gapi się na mnie jeszcze chwilę, po czym twarz rozjaśnia mu rogal zrozumienia. Jego żona, widząc, co się dzieje, również się uśmiecha. Pan i jego małpka.

– Cieszę się, że podchodzi pan do tego tak profesjonalnie. Polecano mi pana jako takiego i się nie zawiodłem.

– To zrozumiałe – odpowiadam już pustym, chełpliwym frazesem – w tym zawodzie człowiek musi dbać o reputację. Buduje się ją długo, a stracić można w jeden dzień.

Nie wspomniałem, że ja ją straciłem około pół roku wcześniej, po przegranej z deweloperem. Nie musi wiedzieć. A gdy się już dowie, nie będzie to miało znaczenia, gdyż jego domek będzie już dawno po modernizacji.

– A teraz, pozwolą państwo, muszę się zbierać, gdyż mam kolejne spotkanie.

– Oczywiście – mężczyzna wyciąga do mnie dłoń na pożegnanie.

Kobieta siedzi posłusznie obok ze spuszczonym wzrokiem. Ręce złożone na torebce na kolanach. Nawet kawy jej nie kupił.

Wstaję szybko od stolika, obracam się i wpadam na…

– Ej! Kolego!

Spoglądam na dziewczynę przed sobą. Ma zielone włosy i wściekle czerwone usta. Skórzana kurtka narzucona na szaro–biały, postrzępiony podkoszulek i kraciaste spodnie. Czarne wysokie buty bardziej pasują do motocyklisty niż tej wyzywającej punkówy.

– To tylko koperta z pensją – rzucam tekstem, zastanawiając się czy zna dalszy ciąg.

– No, to, kolego, dostałeś niedawno sporą podwyżkę – odpowiada zadziornie.

Sięgam ręką tam, gdzie łączą się jej dwie zgrabne nogi w obcisłym uniformie.

– Chyba ma rację bytu, nie?

Po takim geście najczęściej można dostać solidnie w ryj. Albo…

– Och! Pieprz mnie! Mocniej! Tak! Tak dobrze!

Dociskam ją do łóżka, rozpłaszczając piersi na materacu. Wczepiona w białą poduszkę, wbija w nią twarz. Od czasu do czasu traci oddech, co odczuwam jako lekkie drżenie. Zbliża się do orgazmu, pozwalając sobie na krótkie przerywniki, gdy poderwawszy głowę znad posłania, krzyczy w ekstazie.

Jest ciasna; wilgotna, na tyle bym mógł spokojnie przesuwać się w niej; gorąca, bym odczuwał palącą potrzebę spuszczenia się w jej wnętrzu; i tak świeża jak dawno żadna inna. Wbrew temu, co nosiła na sobie, jej ciało należy do nastolatki. Zdrowej, prawie nie dotykanej. Ktoś ją rozdziewiczył, zrobił to jednak tak nieumiejętnie, że w ogóle nie poznała tajników partnerskiej przyjemności. Pewnie kolega z klasy albo jakiś dupek na imprezie, który już po pierwszym sztosie tryskał na jej pupcię.

Kładę się lekko na niej, sięgając dłońmi do jej piersi. Obejmuję je całe. Szepczę do ucha słodkie słówka, całując raz po raz jej szyję. Ocieram się podbrzuszem o jej gładką skórę. Wyszedłem z niej na chwilę, pozwalając, by podniecenie nieco opadło. Nie możemy przecież tak szybko skończyć. Zerkam na budzik stojący na szafce obok łóżka. Typowy dla zmierzających w kierunku rustykalizmu hostelów w pobliżu rynku. Szybkie spojrzenie w kierunku okna i już wiem, gdzie jestem. W sumie, całkiem niedaleko mojego dawnego mieszkania. Zaciszne miejsce usytuowane niemal w centrum miasta.

Odwracam ją na plecy i wbijam spojrzenie w jej zielone oczy. Są jak ślepia dzikiego kota. Tęczówki wręcz świecą. Niesamowita świeżość bije z każdego zakamarka jej ciała. W końcu zaczynam całować jej twarz, szyję, płatki uszu. Schodzę coraz niżej, przeciągam językiem przez rowek między piersiami, po czym biorę do ust najpierw jeden sterczący sutek, po czym szybko drugi. Miętoszę delikatnie jej piersi, schylając się w kierunku kolejnych partii ciała. Okrążam pępek, po czym zmierzam prosto do celu. Unosi biodra ku górze, rozkładając szerzej nogi. Mój język zatacza kręgi wokół jej sromu, ściągany do niego niczym galera przez wir wodny. W końcu rzucam się na nią, wtulam w jej ciało, dźgając tam, gdzie tryska gejzer pożądania. Zanurzywszy się, popycham delikatnie, czerpiąc przyjemność bardziej z przytulania niż samego stosunku. Ona zaś otacza mnie rękami i nogami, pojękując cichutko do ucha.

Cudowne, błogie dwa dni, które spędziliśmy na zmianę, śpiąc, jedząc, kochają się. Kochaliśmy się w każdym możliwym miejscu niewielkiej miejscówki. Prysznic, miast chłodzić nasze ciała, rozpalał je jeszcze bardziej. Lustro przy wejściu pozwalało obserwować niewidoczną zazwyczaj stronę partnerki, posuwanej od tyłu. Niewielki stolik kawowy obok łóżka, krzesło, a w końcu miękki dywan na podłodze. Wszędzie tam, gdzie tylko znalazł się skrawek miejsca, na którym można się było oprzeć, położyć czy usiąść. Straciliśmy poczucie czasu.

– Kocham cię – rzekła któregoś razu, nachylając się w moim kierunku. Musnęła mnie swoim policzkiem.

– Też cię kocham – odrzekłem, powtarzając gest.

Odsunęła się ode mnie nieco, spojrzała prosto w oczy i nie dostrzegłszy w nich fałszu, uśmiechnęła się.

Spożywaliśmy śniadanie w milczeniu, siedząc w kucki naprzeciw siebie. Uczucie, które pierwotnie zawładnęło naszymi instynktami, teraz przeniosło się wyżej, powodując szybsze bicie serca. Żar, dotychczas spalający nasze ciała, stał się ciepłem, którym obdarowywaliśmy się już znacznie spokojniej.

Zaczęliśmy rozmawiać. Opowiedziałem jej nieco z mojego życia. Bez wnikania w szczegóły: o domu, rodzicach, szkole, pracy. O ludziach, których poznałem, moim niepełnosprawnym koledze, którego obecność zawsze demolowała moją czasoprzestrzeń, w końcu o planach na przyszłość. Nieco niesprecyzowanych, zamglonych i nieoczywistych. Było też tam i miejsce dla niej. Szczęśliwa z tego faktu zaznaczyła tylko, że musi skończyć przede wszystkim szkołę, ostatni rok i maturę. I chciałaby studiować. Botanikę. Albo oceanografię. Obserwowałem, jak z werwą wypowiada się na temat biologii morskiej, a w mojej głowie rodził się plan. W końcu ustaliliśmy, że gdy tylko skończę projekt modernizacji domku, wybierzemy się gdzieś na wakacje.

– A twoi rodzice nie będą mieli nic przeciwko, jeśli tak sobie wyjedziesz? – spytałem któregoś razu, gdy siedzieliśmy na skwerku przed Wawelem.

– Mama aprobuje wyjazd. Tata cieszy się prawie jak małe dziecko.

Zaśmiałem się. Dziwne trochę, ale nie komentowałem. Zresztą… sam byłem podobnie rozradowany i już nie mogłem się doczekać wyjazdu. Miejsce utrzymywałem w tajemnicy.

– Nie chcieli wiedzieć, z kim jedziesz?

– Mama wie i choć nie całkiem pochwala, to, jak zauważyła, czuje się bezpieczna na myśl, że nie z jakimś podejrzanym pijackim towarzystwem. Tato nie ma zdania.

– Mam nadzieję, że nie jest jakimś zapaśnikiem i po powrocie nie przenicuje mnie, dowiedziawszy się, że spotykasz się z dwa razy starszym facetem.

– Tata jest otwarty na współczesne trendy.

– Inaczej rzecz ujmując, rozumiejąca się rodzinka.

– Zgadza się – zaśmiała się, odrzucając głowę Nagle zmieniła temat: – To dokąd jedziemy?

– Aaa… nie powiem.

– No, daj spokój, przestań trzymać mnie w niepewności.

– Nie. Zresztą, zorientujesz się na lotnisku, więc to już wkrótce i tak przestanie być tajemnicą.

– Czyli gdzieś lecimy?! Super!

Klasnęła w dłonie jak mała dziewczynka. Obserwowałem ją chwilę, po czym spojrzawszy na zegarek, wstałem szybkim ruchem.

– Musimy się zbierać. Za piętnaście minut mam spotkanie, a potem, jak wszystko pójdzie dobrze, muszę wrócić do Wrocka, by spakować swoje rzeczy.

– Nie wiem, czy zniosę tę rozłąkę – spochmurniała nieco.

– No, daj spokój. Raz, dwa i będę z powrotem. Jutro się widzimy pod Skarbonką, a pojutrze jedziemy na wakacje!

– No, dobrze – uspokoiła się – ale będziesz co chwila do mnie dzwonić.

– Będę – przyrzekłem solennie.

Pożegnaliśmy się, po czym ruszyłem w stronę rynku. Choć pierwotnie ustalałem termin miesięczny, udało mi się go wykonać wcześniej. Głównie dzięki precyzyjnym planom, jakie zostały mi dostarczone, oraz inwentaryzacji, dokonanej przez jakiegoś amatora. Po prawdzie to wykpiłem się całą tą pracą, poprosiwszy bowiem znajomego o pomoc scedowałem na niego cały projekt, podkreślając jedynie istotę mojej koncepcji. To, co prawda, uszczuplało moje wynagrodzenie, jednak zwalając na kogoś mozolną pracę, mogłem sobie pozwolić w tym czasie na wyjazd z młodą.

Dwa dni później wygrzewaliśmy się na plażach Elafonisi. Zakochałem się w tym miejscu od pierwszego wejrzenia, gdy lata jeszcze wcześniej zwiedzałem je razem z Anną. Z Kretą wiązały się tylko dobre wspomnienia, zatarte jednak w pamięci na tyle skutecznie, by nie rozpraszały mnie podczas obecnego urlopu. Wanda – wiem, dziwne imię w tych czasach, jednak ostatnio coraz mniej mnie zaskakiwało, to co się działo wokół – była przeszczęśliwa. Nie mogła nacieszyć się otoczeniem, wciąż pluskała się w ciepłej wodzie, nurkując do utraty tchu. Muszę przyznać, że potrafiła zejść naprawdę głęboko. Początkowo byłem przerażony, widząc, jak buszuje tam, gdzie ja potrzebowałem aparatu oddechowego. Zrzucałem to jednak na karb mojego wieku oraz słabej kondycji. Ona tymczasem wyławiała z morza kolejne skarby i ustawiała na brzegu tarasu.

Domek, w którym mieszkaliśmy, stanowił jeden z kilkunastu w zespole niegdyś przez mnie zaprojektowanym. To było bardzo dziwne przedsięwzięcie. Początkowo trafiło na barierę u okolicznych mieszkańców, uważających projekt za szalony wymysł miliardera. Lecz z czasem domki stały się zjawiskowym elementem krajobrazu, doczekując się nawet odpowiednich adaptacji w innych lokalizacjach. Tutaj szare sześciany, wykonane z miejscowych materiałów, doskonale wkomponowały się w kamienistą przestrzeń między zboczem a morzem. Za dnia niemal zupełnie niewidoczne, w nocy światło z wewnątrz przenikało przez szczeliny w ścianach, tworząc prawdziwy spektakl. Jakby zbocze obsiadły monstrualne świetliki, widoczne z bardzo daleka. Wnętrza, urządzone komfortowo, na stosunkowo małej przestrzeni oferowały wszystko to, czego potrzebowali zamożni klienci spędzający tu swoje urlopy. Nowoczesność łączyła się z tradycją. Tego wymagał inwestor, wyzwanie stało się moim oczkiem w głowie. Realizacja projektu, otworzyła mi drzwi do wielkiego świata współczesnej architektury. Spotkania ze znanymi nazwiskami stały na porządku dziennym. Blichtr i chwała.

Do czasu.

W ciągu niespełna trzech dni wokół domu gościło więcej muszli niż na niejednym bazarze nadmorskiego kurortu. Porcelanki, zwójki hebrajskie, duże konchy, skorupy jeżowców i zwykłe, płaskie, jakich pełno na bałtyckich plażach. Zaścieliły cały teren wokół domku, leżały na kamieniach, wśród których deweloper umieścił nasze lokum. W trakcie nocnego przypływu część zdobyczy spływała z powrotem do morza. Młoda złościła się wtedy i znosiła całe naręcza kolorowych skamieniałości dalej w głąb działeczki. Ja zaś obserwowałem to wszystko z tarasu, rozwalony na leżaku pozwalałem, by gorące promienie słońca pełgały po moim ciele, zabrązowiając je równomiernie.

Sraty, taty. Tak naprawdę leżałem pod mokrym ręcznikiem, czując, jak skóra schodzi mi płatami. Brzuszek, zwyczajowo nie wystawiany do słońca, już po pierwszych kilku godzinach przybrał barwę zdrowego homara. Od tego czasu chłodziłem się w cieniu, krzywiąc się za każdym razem, gdy padał na mnie gorący blask.

Wieczorem jednak zapominałem o dolegliwościach. Niespokojnie przebierałem nogami w pobliskiej knajpce, gdzie pałaszowaliśmy typowe greckie potrawy. Nie mogłem się doczekać powrotu do domku. Już w drzwiach dobierałem się do jej majteczek. Uciekała z piskiem do wnętrza i udając przerażenie, chowała się w szafie. W zależności od stopnia zmęczenia albo wyciągałem ją stamtąd wierzgającą i rzuciwszy na łóżko, rwałem delikatny materiał, by zaraz dobrać się do smakowitości ledwo skrywanych pod spodem. A jeśli nie miałem siły na mocowanie się z nią, dociskałem ją do leżących tam walizek i nieczuły na drapiące paznokcie, robiłem dokładnie to samo co na łóżku.

Tak więc, niezależnie od scenariusza, finał był zawsze taki sam. Leżeliśmy, dysząc jak po maratonie, zbierając siły na dalsze ekscesy. Młoda miała niewyczerpane siły. Ja musiałem się niestety od czasu do czasu wspomagać. Ale i tak zazwyczaj kończyliśmy około północy, na tarasie, przytuleni do siebie. Bliskość dziewczyny działała na mnie uspokajająco. Potrafiłem w jej towarzystwie zapomnieć o wszystkim, co mnie wiązało w Polsce. Jej powab onieśmielał wielu tutejszych rybaków, dla mnie był eliksirem.

– No, chodź! – krzyknęła unosząc się na wodzie.

Skrzywiłem się, unosząc ręcznik. Skóra na piersiach zdążyła nieco zblaknąć, ale i tak kontakt ze słońcem był koszmarny. Zsunąłem się do morza i przemierzywszy kilka metrów lazurowej toni, wdrapałem się na kołyszącą się na wodzie motorówkę i odpaliłem silnik. Rzuciłem jej linę, po czym lekko przesunąłem manetkę do przodu. Jeszcze nie całkiem kontrolowałem tę maszynę. Deweloper, dla którego projektowałem osiedle na Elafonisi, był majętnym człowiekiem. Jego budowle, projektowane przez najznamienitszych architektów, powstawały w różnych miejscach na świecie. Jako amator, prosty architekt z Polski, byłem wyjątkiem. Przesłane na międzynarodowy konkurs ledwie szkice, zostały przez niego zauważone i docenione. Wkrótce okazało się, że nie jest bogatym bubkiem, ale całkiem zwyczajnym, fajnym facetem. Przesiadywaliśmy często w jednej z najzwyklejszych knajpek w nadmorskiej Chanii, rozmawiając o najzwyklejszych, często błahych sprawach. Zawiązała się między nami jakaś taka dziwna przyjaźń, nie będąca wszakże homoseksualną fascynacją, lecz wystarczająco bliska, by ktoś z boku mógł ją za taką uznać. I choć minęło kilka lat, nadal się kumplowaliśmy, czego dowodem była właśnie ta maszyna, którą wraz z młodą mieliśmy właśnie popłynąć na Santorini.

Smukły Biocat R8 swoją drapieżność odziedziczył po inspirującym projektanta Audi R8. Zaprojektowany na życzenie arabskich szejków szybko zyskał popularność wśród innych bogaczy. Jednak trudno byłoby wypatrywać tej dynamicznej jednostki na mazurskich szlakach lub nadbałtyckich kurortach. Była zbyt egzotyczna i pasowała tylko do ciepłych akwenów. Ten model został dodatkowo przerobiony, chowany panelowy dach potrafił w kilka sekund zmienić smukłą sylwetkę bolidu w wodnego roadstera. Sprytnie ukryte dodatkowe wzmocnienia, nie raziły tak bardzo jak w innych tego typu jednostkach.

Zatrzymałem się i pomogłem młodej wejść na pokład. Chwyciwszy się mocno relingu, przysiadła obok mnie. Przesunąłem drążek do oporu. Łódź niemal stanęła dęba, po czym zostawiając za sobą wysoki na kilka metrów pióropusz wody, pomknęła w kierunku odległej wyspy. Silnik był doskonale wyciszony. Głęboki pomruk niczym u dzikiego kota dochodzący z czeluści za oparciami foteli, przyprawiał o gęsią skórkę. Pęd powietrza i świadomość, że poruszamy się tym katamaranem ledwie po czubkach fal, sprawiały, że można było się poczuć niezwyciężonym. Prawdziwa, niczym nie złamana wolność.

Dwie godziny później dobijaliśmy do niewielkiej przystani. Chłopiec na molo pomógł mi zacumować łódź. Znał ją doskonale i wiedziałem, że zostawiając ją w tym miejscu oddaje maszynę w dobre ręce. Objęci jak para nastolatków, udaliśmy się w kierunku lokalu w zacisznym miejscu wyspy. Zamówiony wcześniej stolik czekał skryty wśród drzewek oliwnych. Popijaliśmy w milczeniu tutejsze białe wino, delektując się jego ożywczym aromatem. Na przystawkę wzięliśmy sałatkę z kaparów, pomidorów i cukinii. Jako danie główne wybraliśmy tutejszą specjalność: kawior z bakłażanów z marynowanymi kawałkami ośmiornicy. Zakończyliśmy galaretką pomarańczową. Cały czas nie odzywaliśmy się do siebie, uśmiechając jedynie nawzajem lub chwaląc szefa kuchni.

– Było pyszne. – Młoda rozwaliła się na krześle. Mimo wszystko, nie wykorzeniłem z niej tego prostackiego trybu.

– To prawda – zgodziłem się. – Ale trudno się dziwić. To najlepszy lokal na wyspie, a kucharz jest moim dobrym znajomym.

– Zastanawiam się, gdzie ty nie masz znajomych.

– Byłoby ciężko. – Roześmiałem się. – Praca architekta jednak daje dużo możliwości poznawczych…

– Nie wątpię. Można pozazdrościć.

– Do których dochodzi się latami żmudnej i czasami nieźle wkurwiającej harówy.

Skrzywiła się na dźwięk wulgaryzmu. Ale zrozumiała siłę przekazu.

– To poznasz mnie z nim, Szuwarku? – spytała, trzepocząc rzęsami.

Odchyliłem się na krześle i spojrzałem na nią uważnie.

– Jak mnie nazwałaś? – spytałem, spoglądając jej w oczy.

– Szu… – zawahała się, po czym dodała niepewnie: – Szuwarku…

– Skąd znasz moją ksywkę? Przecież nie mówiłem ci o niej.

– Jak to nie? Przecież opowiadałeś mi o sobie i że koledzy się tak do ciebie zwracali…

– Nie – potrząsnąłem głową, po czym rozejrzałem się dookoła. – Nie mówiłem ci tego. A tylko niewielu tak naprawdę zwracało się do mnie w ten sposób. Skąd znasz moją ksywkę?!

Szybko wpadałem w gniew. Zaciśnięte pięści położyłem na stole, wpatrywałem się w nią coraz agresywniej, patrząc jej głęboko w oczy. Zielone. Pochłaniały mnie niczym studnia. Poczułem na plecach lekki wiatr i w tym momencie otrząsnąłem się.

– Kim jesteś?! – zerwałem się z krzesła.

Nerwowo wyłamywałem palce, starając się równocześnie nie zatrzymywać wzroku na niczym dłużej niż kilka sekund. Wiedziałem już, co się dzieje, nie sądziłem jednak, że spotka mnie to z tej strony.

– Więc?! – rzuciłem wściekle.

– Usiądź, proszę. – Zwiesiła głowę.

Uczucie przyspieszenia czasoprzestrzennego znikło w jednej chwili. Klapnąłem ciężko na metalowe krzesełko. W bezpiecznej odległości.

– To… może ci się wydać trochę… nie całkiem…

– Masz coś wspólnego z Kostkiem? – Postawiłem wszystko na jedną kartę.

– Nieee… nie całkiem.

– To znaczy?

– Nie jestem z nim spokrewniona.

– Uff… no, to kamień z serca. Nie zajebię ci ojca!

– Myślę, że to byłoby trudne.

– Co? Uważasz, że nie potrafiłbym mu skręcić karku? Pokrace jednej, pierdolonej – specjalnie przeklinałem, wiedząc, jak ją to drażni.

– To… inna kwestia.

– Zatem?

– To… – wzięła głęboki oddech – to my jesteśmy spokrewnieni.

– Co? – zaśmiałem się.

– Uhm – pokiwała głową, patrząc gdzieś w bok.

Rzuciła mi niepewny uśmiech przez zaciśnięte usta, po czym znów odwróciła twarz.

– Nie rozumiem. – Zmarszczyłem brew. – Gadaj, kurwa, o co chodzi!

Znowu głęboki wdech, w końcu wyrzuciła z siebie:

– Ty jesteś moim ojcem.

Przez chwilę patrzyłem na nią, po czym wybuchnąłem śmiechem. Zaniosłem się tak głośno, że wkrótce przybiegła kelnerka, zaniepokojona moim przeciągającym się rechotem. Widząc jednak moje rozweselenie, szybko skryła się z powrotem między drzewami.

– Dobre. To ci się udało. – Pokiwałem palcem. – Niezły dowcip.

– To nie jest dowcip. – Patrzyła już na mnie bez żadnego skrępowania. Jej aura, zaginająca teraźniejszość, znów powoli dawała o sobie znać. Słońce przesunęło się po niebie bliżej horyzontu. Znów zrobiło się nieco chłodniej.

– Wiesz. Mogę wiele zrozumieć. Ty i Kostek manipulujecie ludźmi, uwzięliście się na mnie, nie wiem z jakiego powodu. Ale wiesz, co ci powiem? To już przestało być zabawne. Ja mam dosyć. Powiedz temu gnojowi, żeby się wreszcie ode mnie odpierdolił!

Wstałem z krzesła, zamierzając opuścić lokal. W jednym momencie, zamiast spoglądać na krystaliczną lagunę w oddali, ujrzałem ściankę domku na Elafonisi. Zatrzymałem się w pół kroku. Szybko odwróciłem się. W ciągu kilku minut posprawdzałem wszystkie kąty, po czym wybiegłem na taras. Katamaran kołysał się na falach. Kolorowe muszle, pokrywające okolicę, stały się matowe i, pod wpływem wiatru, rozsypywały w proch. Byłem sam. Nie wiem, jak się tu znalazłem, jednak moja świadomość powróciła do mnie i wiedziałem, że póki co nikt na mnie nie oddziałuje.

Zostałem tam jeszcze tydzień. Musiałem uporządkować myśli. Emocje raz po raz brały górę. Stałem wtedy nad brzegiem morza, wyrzucając z siebie całą złość. A potem ze łzami w oczach wracałem do środka, by zwalić się do łózka i zasnąć, dając odpocząć zszarganemu umysłowi.

Gdy wróciłem do kraju, czym prędzej zakończyłem projekt modernizacji domku. Wyszedł całkiem znośnie, choć tylko w połowie zgodnie z planami. Nie sprzeciwiałem się. Nie miałem już na to ochoty. Wróciłem do Wrocka i zaszyłem się w mojej pracowni, przyjmując tylko niewielkie zlecenia, pozwalające mi egzystować spokojnie i bez afiszowania się.

Co nie oznacza, że całkiem oklapłem. Wręcz przeciwnie. Udając całkowite zobojętnienie, zacząłem poszukiwania. Najpierw od księgarni, mając nadzieję, że znajdę choćby jakiekolwiek przesłanki. Nic. Gdy połowa sprzedawców miała mnie już za wariata, przeszedłem do konkretnej ofensywy. Stałem się bywalcem antykwariatów. W gronie szurniętych właścicieli czułem się niemal jak ryba w wodzie. Niestety ich domysły były w większości wariactwem spowodowanym przebywaniem wśród dusznych, zakurzonych pomieszczeń i spotkaniami z innymi wariatami. Koniec końców pozostała mi jeszcze jedna metoda. Zacząłem uczęszczać tam gdzie i oni. Niestety albo nie trafiłem odpowiednio albo żaden z nich nie miał tak mocnej aury jak Kostek. Po pięciu latach bezowocnych poszukiwań, podczas których zwiedziłem większość dużych miast w Polsce i zraziłem do siebie połowę znajomych, dałem za wygraną. Postawiłem zapory myślowe i czekałem na ruch z ich strony. Byłem pewien, że wkrótce coś się wydarzy. Nic. Jak gdyby temat przestał istnieć.

Kolejne lata upływały mi na sporządzaniu niewielkich projektów modernizacji, małej architektury i wnętrz. Spotkałem się przez jakiś czas z jedną sympatyczną studentką politechniki wrocławskiej. Nasze wypady w góry, wspinaczki po zboczach Tatr, podczas których zawsze zostawałem daleko w tyle, były przedziwną odskocznią od dotychczasowego życia. Większość czasu spędzaliśmy na wędrówkach, spacerach, spotkaniach z mniej i bardziej znanymi przedstawicielami świata architektury i sztuki. Domyślam się, że to ona bardziej na tym korzystała. W zamian dostawałem przynależną mi porcję jej ciała. Daleko jednak tej konsumpcji było do moich dawnych igraszek. Erotyka stała na piedestale. Seks był tylko puentą. Niespokojne ruchy ciał, zespolonych na krótką chwilę, by w eksplozji pożądania zapaść w odrętwiały błogostan.

– …nieeeech żyyyjeeee naaaaam!

Chóralnie odśpiewana, znana wszystkim piosenka w akompaniamencie dzikich gwizdów i kobiecych pisków. W towarzystwie najbliższych znajomych świętowałem swoje pięćdziesiąte urodziny. Na stole stała wódka, wśród zakąsek dominowały łosoś, oliwki, papryka sałatka warzywna kupioną w jednym z marketów. O dwudziestej drugiej podałem strogonowa. Ciepły posiłek pozwolił reszcie towarzystwa wytrzymać jeszcze dwie godziny. Ostatnich żegnałem kwadrans po północy. Zintensyfikowane słowa Królika, dawnego kolegi z podstawówki, mało powiedzieć, że były wylewne. Potoczyste i siarczyste, podkreślone niezliczona ilością kurw, cipek i chujów. Towarzysząca mu na oko osiemnastolatka z krzykliwie umalowanymi ustami, była przyciężka i rechotała jak żaba po udarze. Najwyraźniej jemu to nie przeszkadzało, gdyż tulił ją do siebie, na ile mu starczało sił. Godzinę wcześniej zerżnął ją na blacie u mnie w kuchni, po czym w ciągu następnych sześćdziesięciu minut nawalił się jak działo. Ledwo stał na nogach.

Jakiś czas obserwowałem, jak śledzi węża przez całą długość korytarza. Jego towarzyszka stała już przy windzie, raz po raz porykując na jego widok.

Zamknąłem drzwi i oparłem się o nie. Opanowawszy przemożną chęć pójścia spać, zabrałem się za sprzątanie. Zajęło mi to ponad godzinę. Wreszcie zmęczony jak nie wiedzieć co, klapnąłem na krzesło i zapatrzyłem się w gwiazdozbiór miasta. Przez panoramiczne okna mogłem objąć spojrzeniem niemal cały Wrocław. Mój apartament mieścił się na dachu jednego z wysokich budynków mieszkalnych w modnej ostatnio dzielnicy. Nie było tu nikogo, kto by jeździł samochodem starszym niż trzy lata. Młodzi, piękni, wysportowani. Kasta bogatych ludzi o szerokich umiejętnościach i jeszcze większych znajomościach. Single i pary. Zwykli waniliowi, fetyszyści, geje i lesbijki. Miłośnicy drogiego wina, wykwintnych obiadów w prestiżowych restauracjach i wieczorów spędzanych na pokazach Shibari. Byli pode mną. Wychodząc nocą na taras, czułem się, jakbym stał na dachu świata, niczym bohaterzy „Titanica” rozkładałem szeroko ręce, łapiąc wiatr, delektowałem się nieposkromioną wolnością.

Wstałem z krzesła, by odbębnić ten conocny niemalże rytuał, gdy zabrzmiał dzwonek do drzwi. Z gniewnym pomrukiem skierowałem się w tamtą stronę. Pewnie ktoś znów czegoś zapomniał. Otworzyłem drzwi jednym szarpnięciem, po czym stanąłem jak wryty. Starsza kobieta przede mną, kogoś mi przypominała. Nie była żadnym z urodzinowych gości, jednak czułem, że jest mi w jakiś sposób bliska. Powoli weszła do mieszkania i zatrzymała się w świetle białych lamp. Wyglądała przez to jeszcze starzej, niż była w rzeczywistości. Przyglądałem się jej przez dłuższą chwilę, po czym uświadomiwszy sobie, kogo mam przed sobą, wskazałem w kierunku wyjścia.

– Wynocha – warknąłem.

– Poczekaj.

Niemiły chropowaty głos. Pewnie za dużo trawy.

– Nie mam ochoty na dyskusję. Weronika, wypierdalaj stąd!

– Nie mam na imię Weronika.

Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Jak nie Weronika? Te same włosy, figura, kolor oczu. Postarzała się, no, ale kto z nas nie. Była mniej więcej w moim wieku, gdy się poznaliśmy owego pamiętnego dnia po maturze, i nadal tak zostało. Miała teraz około pięćdziesięciu lat i wyglądała zdecydowanie staro.

– Przestań pierdolić – nie przebierałem w słowach. – Wynocha, bo wezwę policję.

– Mam na imię Wanda.

– Jasne, kurwa! A świstak siedzi i zawija. Wynoś się… – Przyskoczyłem do niej.

– To ja, naprawdę. Tato…!

Ostatnie słowa wykrzyczane piskliwym głosem. Puściłem ją. Nie mogłem w to uwierzyć, coś jednak podpowiadało mi, że to prawda. No, ale… To niemożliwe. A może…

– Starzejecie się szybciej? – przysiadłem czując dziwną słabość.

Stała przez chwilę, po czym przycupnęła na pufie obok telewizora.

– Ja tak mam.

– Ty…?

– Uhm. Zły gen. Tak to nazywają. Nieprawidłowa ścieżka ewolucji.

– Oni? Przecież należysz do nich.

– Nie całkiem. Mam twoją krew i jej ciało. Jestem człowiekiem.

– Z ich zdolnościami.

– Tak, mniej więcej. Słuchaj – przyskoczyła do mnie – nie przyszłam tu jednak, by ci opowiadać teraz o mnie. Przepraszam, ale nie ma na to czasu.

– Co? – Skrzywiłem się. – Mamy co najmniej całą noc. Na gadanie! – szybko dodałem na koniec, nie mając najmniejszej ochoty na kolejne igraszki z moją podstarzałą córeczką.

– Nie mamy nawet godziny. Oni już tu jadą. Czuję ich. Moja aura ich przyciąga.

– To po chuj tu przyjechałaś?

– Bo prędzej czy później i tak by cię znaleźli. Za bardzo zacząłeś się afiszować ze swoimi poszukiwaniami, w końcu trafiłeś na kogoś, kto zwrócił na to uwagę. I tak dotarły do nich wieści. Tato! – Zerwała się z miejsca i przyskoczyła do okna. Przyłożyła twarz do szyby, rozdęła nozdrza. Jęknęła: – O, boże! Już tu są. Nie dalej niż cztery przecznice! Szybko, nie ma czasu.

Pobiegła w kierunku mojej garderoby. Nie wiem, skąd znała rozkład pomieszczeń, ale nie minęło dziesięć minut, a moja walizka stała spakowana. Była tam cała moja przeszłość. Wszystko to, co pozwalało mnie zidentyfikować.

– Wychodzimy! – Szarpnęła mnie za ramię.

– Te… no, może chociaż kurtkę założę. – Po mieszkaniu chodziłem w lekkich trampkach.

Sięgnęła po jedną ze skór, wiszących obok wejścia.

– Tato…

Jej błagalny wzrok sprawił, że poddałem się jej namowom. Z bliżej nieokreślonego powodu wierzyłem jej. Może faktycznie była inna. A może cała ta gra miała służyć wywabieniu mnie z mieszkania. Jednak gdy wybiegliśmy z budynku, nikt na mnie nie czekał. Poganiany przez Wandę ruszyłem w kierunku parkingu. Stojący tam pod latarnią zielony pickup, z odrapaną maską i licznymi wgnieceniami, gwałcił swą brzydotą przestrzeń wypełnioną w większości nowiutkimi audi i mercedesami. Otworzyła drzwi od strony kierowcy i wrzuciła walizkę na siedzenie pasażera.

– Wsiadaj! – Szarpnęła mnie za rękaw kurtki.

Rozejrzałem się po pogrążonej w półmroku okolicy. Potarłem zmęczone oko.

– Masz kluczki. Bak jest pełny. Tutaj masz… skup się!

Zaskoczony spoglądałem na kierownicę. Kiedy wsiadłem?

– Ej… znowu zaczynasz te harce z czasem.

– To nie ja! – powoli wpadała w histerię – Szuwar! Proszę. Proszę cię…

To, że użyła mojego przydomka, sprawiło, że spojrzałem na nią przytomniejszym wzrokiem. Oddziaływanie Kostka stawało się coraz silniejsze i ledwo powstrzymywałem się przed popadnięciem w zadumę.

– Tu masz adres. Jedź tam. On ci wszystko wyjaśni!

Zatrzasnęła drzwi od samochodu i klepnęła w dach.

– Ruszaj. Boże… jedź już.

Spojrzałem przed siebie, po czym ponownie na nią. Lecz już jej nie było. Znikła. Zaczęło mi się kręcić w głowie. Latarnie jakby przygasły, niebo poszarzało. Resztkami sił przekręciłem kluczyk w stacyjce i szybko wycofałem. Z piskiem łysych opon wystartowałem z parkingu. Na drogę dojazdową wjechałem, sunąc skosem. Ściąłem drzewko, samochód podskoczył na krawężniku, jednak sprawnie wylądował na jezdni. Cieć, siedzący w stróżówce, nie zdążył wstać, gdy przemknąłem obok niego. Lekki szlaban eksplodował drzazgami, uderzony masywnym przodem mojego auta. Trzy minuty później wypadłem na średnicówkę, zajeżdżając drogę jakiemuś tirowi. Usłyszałem ryk klaksonu. Wykrzywiona gniewem twarz kierowcy, którą dojrzałem w lusterku, dobitnie sugerowała, co by mi zrobił, gdyby mnie dorwał. Przez ułamek sekundy jego wielki stalowy zderzak dotykał tyłu mojego samochodu. Zaraz potem oddaliłem się od niego.

Dopiero trzy kilometry dalej przestałem odczuwać działanie Kostka i jego grupy. Umysł mi się rozjaśnił, szybko przeanalizowałem położenie i uznałem, że to był ostatni dzwonek. Gdybym choć minutę dłużej pozastanawiał się w mieszkaniu, być może teraz byłbym w ich władaniu. Żal mi było Wandy, ale zrozumiałem jej działania. Razem nie mielibyśmy żadnych szans. Niemniej wolałem nawet nie myśleć o tym, co mogli jej zrobić.

Zwolniłem nieco, zapaliłem lampkę nad głową i sięgnąłem po kartkę z adresem. Koślawe słowa spisane w pośpiechu lub na nierównej powierzchni. Jednak dane były czytelne. Podążałem w zupełnie odwrotnym kierunku.

.

Przejdź do kolejnego odcinka – ONI cz. III

.

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Konwencja opowiadania – skoki czasowe, mieszanie wydarzeń, pasuje do stylu pisania Autora. Mam też wrażenie, że pisanie tego mini cyklu sprawia MRT sporą frajdę. W takim psychodelicznym teście można można naprawdę dać upust swojej wyobraźni, a literackie normy schodzą na drugi plan. Winszuję pomysłu.
Kim są „Oni”?
Mam kilka przypuszczeń…
1. Najbardziej oczywiste, to wynik zaburzeń psychicznych bohatera.
2. Sen narkotyczny.
3. Bohater jest normalny, to świat wokół niego oszalał, np poprzez jakieś łączenie kilku wymiarów.
4. Oni pochodzą z przyszłości, potrafią manipulować przeszłością. Z jakiegoś powodu bohater jest na to podatny.
5. Po prostu UFO i kosmici…
6. Ludzie z ponadnaturalnymi zdolnościami.
Możliwych, jest też połączeń kilku powyższych punktów. Można też zadać pytanie czy to świat zewnętrzny tak wpływa na bohatera? Czy może jego wyjątkowość powoduje takie wydarzenia. Tutaj stawiam na drugą opcję. Przypuszczam, że odpowiedź leży w bohaterze.

P.s
Wielki plus dla Autora za własne grafiki.

1 (słownie; jeden) komentarz. Ale jakże budujący 😉 Cieszy mnie, że jeszcze na tym etapie nie wiadomo całkowicie kto kim jest. A może inni wiedzą. Nie powiedzą. A to było tak: Siała baba mak, nie wiedziała jak, a dziad wiedział, nie powiedział, a to było tak: Siała…
Kolejny raz moje opo określane jest jako psychodela. Coś w tym musi być. Może to wpływ zbyt harmonijnego życia…? :p Tak czy siak, w pewien, irracjonalny powód faktycznie rajcuje mnie pisanie opo w takiej tematyce. Może moje alter ego próbuje się wydostać w ten sposób na światło dzienne…?

Dziękuję – grafika to moja pasja od bardzo dawna. Na dużo wcześniej niż pisanina. Niemniej nad grafą do ostatniej części ONI`ych łamię sobie głowę już od miesiąca. Może, studenckim zwyczajem, powstanie na godzinę przed publikacją :p

Pozdrawiam
MRT

Napisz komentarz