Reżyser w lewym łożu III (TM)  3.59/5 (8)

9 min. czytania

Alessandro Scarcella, „Charo”, CC BY-ND 2.0

– Dawaj chłopie, zbieraj się. Marek nie przyszedł na zmianę. Potrzebuję partnera.

– Ale, kurwa, jak to nie przyszedł? – odpowiadam.

– Nie wiem! Kurwa, no nie przyszedł. Wskakuj w mundur i przyjeżdżaj.

– Ja pierdole. – Rozłączam się. Rzucam telefonem o łóżko. – Muszę jechać na posterunek – mówię do zasypiającej Marty.

– OK. Jedź. Włącz alarm.

Wyrywanie mnie z łóżka w nocy to lekka przesada! – mamrotam pod nosem.

Po trzech interwencjach o trzeciej nad ranem nadszedł czas na kawę i kanapki. Przysiadłem w kuchni ledwo wziąłem kęs pieczywa, a oczy zrobiły się ciężkie. Nawet kawa nie pomogła.

– Chłopie, obudź mnie. Muszę przyciąć komara, chociaż na moment. – Marcin uśmiechnął się. Odpływam…

A więc tak wygląda zdrada…

Teatr jednego widza z koreczkami i dobrym alkoholem w tle. Moja żona od sobotniego poranka pląsała od delikatesów do delikatesów w poszukiwaniu najlepszych trunków i frykasów! Jej twarz mówiła wszystko… To będą urodziny jej życia! Pani Gosia wysprzątała dom, poświęcając szczególną uwagę sypialni, a ja, w milczeniu, przesuwałem cholernie ciężki fotel, w jej kierunku. Przetaszczyłem cholerstwo przez próg pokoju, ustawiłem naprzeciwko naszego łóżka. Spojrzałem na zegarek. Do seansu pozostało dwie godziny.

Mam jej dość! Muszę zapalić cygaro. Wsadziłem kawał hawańskiego do ust, uprzednio obcinając końcówkę. Marcin to ogarnięty, w miarę poukładany typ, jak powiedział, tak zrobi – pomyślałem. Rozsierdził ją widok mojego fotela. Jej krzyki niczego nie wskórają.

Jak ona niemiłosiernie wali tymi drzwiczkami od szafek kuchennych. Jeb, jeb, jeb. I po co te nerwy? Ostatecznie dostanie to, czego chciała. Wściekła się, kiedy poinformowałem,
że to będzie teatr jednego widza i zbezczeszczonej idiotki. Prawie upuściła te butelki Hennessy, które w tamtym momencie trzymała w dłoniach. Powiedziałem jej, że moja mama zbyt ciężko pracuje na takie delicje. Mama nie znosi marnotrawienia zdobytych dóbr.

Kolejne cygaro, kolejna szklaneczka Hennessy. Czemu nie? Zawsze byłem taki akuratny, taki na duś, spełniający wszystkie zachcianki kochanej żoneczki. Ten dom za okrągłą bańkę, te samochody, gosposia, sprzątaczka z ogrodnikiem Heniem przycinającym róże w ogrodzie. Gdyby nie moja mama i jej pieniądze, niczego byśmy nie mieli. Jednego funta zapchlonych kłaków w pieprzonej reklamówce. Ani ona, ani ja, nie potrafimy zarobić, jedynie wydajemy fortunę mamy, która w ten oto sposób do dzisiaj trzyma mnie pod obcasem. Nie pozwala nawet na moment zaczerpnąć świeżego powietrza. Od kiedy zacząłem raczkować, wymyślała coraz to sprytniejsze złote klatki, trzymając mnie w nich jak ptaka na łańcuchu. Łasiła się, rozdając najlepsze zabawki za grube dolary, potem najlepszy komputer, aby dojść do sportowego samochodu. Apogeum osiągnęła wtedy, kiedy kupiła mi dyplom inżyniera. Uciekłem i zaciągnąłem się do Akademii Policyjnej. Dzieliło nas dwieście pięćdziesiąt kilometrów. Mimo to, tęskniłem.

* * *

Usłyszałem dźwięk koguta, który wyrwał mnie z drzemki.

– Co się dzieje?

– Śpij. Chłopaki wrócili z dziesiony.

– Spoko, spoko – odpowiedziałem śpiącym, rozsmakowanym w drzemce głosem. – Jak coś, to budź.

Lekko zaniepokojona, kokosiła się, stojąc w progu drzwi.

– Ja–a, ja–aa… – młodziak zaczął się jąkać.

– No co za „ja”!? – wrzasnęła. – Wydukaj to w końcu z siebie!

– Kacper jest w zastępstwie Marcina, który – niestety – nie będzie mógł przyjechać. Świetnie się spisuje w roli rezerwowego – dokończyłem, klepiąc młodego po plecach.

– Słucham? – zapytał zdziwiony.

Parsknęła śmiechem. Ten stał, jak posąg wbity w posadzkę, zaskoczony reakcją Marty. Kiedy otrząsnął się, doszedł do wniosku, że nie miał czego szukać przed moim domem, odwrócił się na pięcie i chciał odejść. Wślizgnąłem się pomiędzy Kacpra i Martę, objąłem ich ramionami, po czym ruszyliśmy do salonu.

Chłopak usiadł na sofie, Marta w drugim kącie na fotelu. Rozpostarłem się w przytarganym z gabinetu siedzisku reżysera. Przyznam… Było zabawnie! Speszony młodziak, który poczuł się odtrącony przez piękną kobietę, a tej scenariusz wymykał się z rąk. Nie minęła godzina, kiedy żonę poderwał na równe nogi kolejny dzwonek do drzwi.

– Kto to? Kto to? – pytała podekscytowana.

– Czterech byków, zapewne – odparłem.

Widok typów rozpromienił jej lico. Ożywiona kokietowała każdego po kolei, nie wyłączając młodego. W gronie dojrzałych facetów, Kacper stał się jednym z nich.

Wieczór wchodził w drugą fazę projektu. Co chwila któryś z chłopaków wyskakiwał z kolejnych części garderoby. Marta karmiła pochlebstwami, podchodziła do każdego z osobna, patrzyła głęboko w oczy, po czym bez ostrzeżenia składała gorący pocałunek na ustach. Odwracała się. Marcin rozsunął suwak, Bartek opuścił suknię w dół, a Kacper nieporadnie, ale koniec końców poradził sobie z zapięciem stanika.

Godowy taniec pięciu szympansów, jednej idiotki i szarej eminencji wchodził w ostateczną fazę rozgrywek. Rozpaleni chłopcy wili się u stóp Marty. Ich języki po łydkach pięły się ku górze. Kiedy któryś próbował dotknąć jej łona dłonią, dostawał po łapach i grzecznie kontynuował lizanie jej uda. Wybiła północ. Wstałem, kilkukrotnie klasnąłem w dłonie. Wszyscy ucichli, wbijając wzrok w źródło dźwięku. Nie ruszając się z fotela, wydałem polecenie. Czekali na to od kilku godzin. Marta odstawiła szklankę z niedopitym koniakiem na komodę. Jej oczy zaświeciły się, niczym pochodnia nasączona naftą. Wystarczyła iskra, aby zapłonęła i zatopiła się w orgii. Chłopcy, niewiele myśląc, wyskoczyli z pozostałych części garderoby, sztywni, gotowi do wykonania misji.

– Rzędem, jeden za drugim! Raz, dwa, trzy. – Klaskałem w dłonie. Nie minęło dziesięć sekund, jak stali jeden za drugim, wypychając młodego na sam tył.

– Słońce. Czas na twój prezent! Zacznij od końca, proszę.

Kobieta, lekko odurzona alkoholem, klęknęła przed chłopakiem i zgrabnie owinęła dłonią młodziutkie jądra. Chłopak cichutko westchnął. Marta uniosła twarz i nie opuszczając wzroku, otworzyła buzię, owinęła językiem purpurowy czubek, chwilę potrzymała w ustach, po czym centymetr po centymetrze połknęła go po same kulki. Reszta panów w ciszy czekała na swoją kolejkę. Obserwowali wirtuozerię oralną mojej żony, która z każdym kolejnym ruchem, starała się pochłonąć młodego do trzewi. Wstałem z fotela, podszedłem do żółtodzioba i objąłem go ramieniem:

– Spokojnie, wytrzymaj, ile się da – powiedziałem mu na ucho.

– Dobrze, panie Dawidzie – wyszeptał, wzdychając raz po raz.

Przyspieszyła. Chłopak sapał niczym rozgrzana lokomotywa. Krople potu wystąpiły na jego czole. Dało się wyczuć – to pierwszy raz żółtodzioba i pierwsza kobieta. Ale i jego szczęście, że z takim zapałem i tak profesjonalnym zacięciem oralnym, ogarniała jego młodziutkie ciało. Ściskała małe jądra, ściągając je w dół, tak aby spotęgować gówniarzowi doznania. Doskonale wiedziała, co zrobić, żeby chłopak poczuł się jak na haju.

– Kacper, obejmij jej głowę dłonią i dociskaj – zachęcałem do eksperymentowania.

– Dobrze, panie Dawidzie – odpowiadał jak obyty uczniak, chłonny wszelkich nowinek. Niewiele myśląc, objął prawą dłonią głowę współmałżonki i przyciągnął mocno do brzucha.

– Właśnie tak, chłopcze… A teraz dociskaj z całych sił… Właśnie tak! Bardzo dobrze.

Pozostali panowie stali w milczeniu, kontrolując sytuację, ale także czekając na swoją kolej. Pomimo ekstremalnego podniecenia, okazywali pełne zrozumienie i uznanie dla Kacpra, który przeżywał swój pierwszy stosunek oralny.

– Pani Marto… Proo-szę… Przee-stać… – Fale rozkoszy pochłaniały młodzika bez reszty.

– Spokojnie, ona chce tego, daj jej to. Śmiało chłopaku – zachęcałem.

Potęgując ruchy, doprowadziła młodego do orgazmu. Chłopcy zareagowali aplauzem.

– Brawo młody. Brawo!

Uśmiechnięty, acz speszony, flirtował mimiką z rozanieloną twarzą żony. Każdy z chłopaków przybił mu piątkę.

– Odpocznij, za chwilę druga lekcja – mówiąc to, poklepałem chłopaka po ramieniu. Wróciłem na swoje miejsce.

Pół godziny na regenerację młodego ciała, to wystarczający czas. Zawsze zazdrościłem gówniarzom – ledwo, co opróżniają zbiorniki, chwilę odsapną, a ich pałki ponownie są gotowe do zabawy.

Musiała mnie zdradzać wcześniej. Jest żoną szanowanego policjanta, ale ochoczo zdegradowała się do roli dziwki. O ile zawsze nią nie była – pomyślałem. Chciałbym ją ponownie zobaczyć w innym świetle, ale już nie potrafię. Obudziła we mnie tego demona, przed którym uciekałem będąc nastolatkiem, przed którym własna matka próbowała mnie ochronić, wpychając w ramiona kobiety, której nie kochałem. Nawet ojciec, który kazał mi żyć, tak jak w mojej duszy mi grało, pod wpływem mamy zmienił zdanie. Miałem żyć tak, jak rodzicielka kazała.

Wydawało się, że reszta panów będzie znudzona obrotem zdarzeń. Kiedy Marcin przedstawiał amatorom biegania po boisku za skórzaną piłką ten złożony, niecodzienny harmonogram obchodu urodzin mojej żony, nie przypuszczali, że w ostatniej chwili ta kwestia ulegnie lekkiej korekcie, przeważając szalę beneficjów na Kacpra.

Młody przysiadł tuż obok mnie, jedynego, tekstylnego samca tego wieczora. To był mój symbol władzy, a moją prerogatywą były klaśnięcia dłońmi, na które oni mieli obowiązek reagować. Miałem wrażenie, że moja dominacja wzniecała ich seksualne napięcie. Nie ulegało wątpliwości, że moja żona euforycznie rozpalała chłopaków. Jednak ich ofiarność, oddanie się we władanie samcowi Alfa, do którego należała suczka, a na której widok ślinili się jak charty, wyczekując kolejnych klaśnięć… Z jednej strony, to musiało być dla nich aberracją ich męskości w tym patriarchalnym, zachodnim świecie wartości, ale z drugiej – filuternym podszeptem demona, aby lekko przekręcić głowę na lewo.

Zastanawiało mnie, jaką wewnętrzną batalię musieli stoczyć sami ze sobą: chęć pokrycia suki, zerżnięcia szmaty na swoich własnych, arbitralnych warunkach, ale także dominacja pryncypała, który tak bezczelną metodyką potęgował ich pragnienia, niemalże doprowadzając sterczące pały do samoczynnej ejakulacji…    

A jednak bez nawet szeptu sprzeciwu, poddali się inwencji i oddali w moje władanie – mężczyźnie, który był ponad nimi. To było interesujące patrzeć, jak dalece przekroczą tę cienką czerwoną linię.

Mijały minuty, godziny, a każda nowa sekunda obnażała kurewstwo małżonki. Jak wrząca pawica, rozkładała pstrokaty, niedyskretny ogon, wabiąc przygodnie napotkanych buhajów, zazdrościła, że mój jest większy, piękniejszy, bardziej kolorowy. Ja – koleś w garniturze od Laro Piana, siedzący w skórzanym czarnym fotelu, patrzący na ten lupanar z pogardą, odkrywając ciemne strony własnego umysłu. Takie zakamarki, gdzie kolejny stopień w dół dewiacji groził wynaturzeniem.

Wstałem, wyprostowałem się. Kacper, który spoczywał na podłodze tuż przy fotelu, uniósł wzrok, obserwując moją sylwetkę, która niczym nieskrępowana, górowała nad jego ciałem. Wyczekiwał sygnału. Trzy razy, raz za razem, klasnąłem w dłonie. Nie upłynęło kilkadziesiąt sekund, a wszyscy, posłusznie jak banda poskromionych adeptów, zajęła swoje miejsca.

Jeśli takie bezdyskusyjne posłuszeństwo roznieca w tych pięciu samcach nadzieję na umoczenie pędzla w dziurce mojej żony, to do jakich czynów zawlekłaby ich wizja spełnionych fantazji seksualnych, których nigdy nie znajdą w łóżkach, przy boku własnych kobiet? – zastanawiałem się, obserwując ferwor kumpli.

Rozciągając i wydłużając czas oczekiwania, ot tak, w milczeniu, bez celu, staliśmy w sześciu, tworząc nad Martą krąg, któremu przewodniczył tekstylny demon. Czułem, że muszę trzymać ich pały na lejcach. Ściągnąłem cugle maksymalnie do siebie, inaczej ich sterczące, ociekające preejakulatem członki wyrwałyby się na wolność, jeden po drugim dopadłyby dziurkę Marty, pozostawiając w niej duże ilości nasienia.

Kolejne polecenia, kolejne klaśnięcia dłońmi, nie upłynęła minuta, a chłopak prężył biodra, rozciągając swój tors ku górze. Wydawał przy tym niski, męski tembr rozkoszy… Jasne było, że w tym momencie Marta została zbezczeszczona przez nastolatka.

* * *

– Obudź się! Mamy interwencję! Dawaj, jedziemy. – Marcin bezpardonowo szarpał moim barkiem. Ta praca na dwóch etatach, najpierw za biurkiem, a potem przy interwencjach, dawała w kość. Wolałem jednak to, niż powrót do domu i słuchanie tego dziamolenia księżniczki, albo i dwóch – królowej i księżniczki. Obydwie panie przecież świetnie się dogadują.

– Ale miałem sen! – Przeciągałem się na krześle przed biurkiem.

– Dawaj, nie mamy czasu. Domówka na Żoliborzu!

– Dobra, już idę, idę… Po co te nerwy?

Plac Wilsona 6. Wjechaliśmy na trzecie piętro wieżowca. Dźwięki głośnej, metalowej muzyki dało się słyszeć już przy windach. Jasne było, że któryś z sąsiadów nie mógł zasnąć. Zapukaliśmy do drzwi. Bez odzewu. Marcin zaczął walić pięściami. Otworzył młody, roznegliżowany chłopak. Uśmiechnąłem się.

Doskonale pamiętałem swoje czasy studenckie w Akademii Policyjnej. Niby obowiązywała cisza nocna, ale dawaliśmy radę. Lało się morze alkoholu. A i przed tym, balowałem do kiedy się dało. Mama miała kasę, opłacała wszystkie rachunki, a ja wciskałem jej kit za kitem o trzech fakultetach, które musiałem ciężko ogarniać, nie przesypiając żadnej nocy. Kiedy postanowiła sprawdzić postępy w nauce, rozpętało się piekło… i wtedy znalazła mi żonę.

Poczułem ten znajomych zapach. Dobry staff – pomyślałem, puszczając oko do Marcina.

Chłopak miał zjarany czerep maksymalnie. Uśmiechał się do mnie, zapraszał do środka. Zza drzwi wychyliło się dwóch kolejnych. Proponowali lufę. Odmówiliśmy. Marcin kazał ściszyć muzykę i pouczył, że przy kolejnej interwencji będzie wniesiony pozew o zakłócanie miru domowego. Chłopcy przyjęli pouczenie do wiadomości. Przez cały czas, kiedy trwała interwencja, co chwilę zerkałem w dół. Piekły mnie policzki.

Po powrocie na posterunek wszedłem do kibla, rozpiąłem rozporek i zwaliłem konia. Nie upłynęła minuta, a ścianka kabiny spłynęła moją ciepłą spermą. Nigdy wcześniej tak szybko nie doszedłem.

Zdążyłem chwilę odsapnąć, kiedy usłyszałem walenie pięścią w drzwi.

– Stary, jedziemy! Te gnoje z Bielan zamknęły sąsiadkę w pudełku tekturowym i zapraszają wszystkich na pokaz lotu Sputnika.

– Się gówniarzeria skuła – mruknąłem do siebie, dopinając suwak rozporka.

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Ta część wydaje się dużo bardziej przemyślana, czyta się dobrze, momentami jest zabawnie. Osobiście bardzo cieszę się, że zniknął tamten bezsensowny dzienniczek. Postać ukochanej mamusi też dodaje odrobiny smaczku… ale, cóż… przydałoby się doszlifować. Nie będę nawet próbowała tworzyć katalogu błędów, jednak kilka razy się potknęłam na łatwych do wyeliminowania drobiazgach.
Choćby… „mamrotam” czy „mamroczę”? Albo „tembr rozkoszy” – z treści wynika, że chodzi o dźwięk, a tembr nie jest dźwiękiem a cechą dźwięku…

Serdecznie pozdrawiam

Ania

Ania…
„Wydawał przy tym niski, męski tembr rozkoszy…”

Definicja:
Barwa dźwięku, tembr – cecha dźwięku, która pozwala odróżnić brzmienia różnych instrumentów lub głosu. Uzależniona jest od ilości, rodzaju i natężenia tonów składowych, ponieważ jest związana ze spektrum harmonicznym.

Zwracam uwagę na „natężenie tonów” w definicji.

Przemyśl na drugi raz swoje uwagi. Dziękuję.

Obawiam się, że przemyślałam, ale widzę, że Ty uważasz za w pełni poprawne zdanie: „Wydał przy tym niską, męską barwę rozkoszy”. Okej, masz prawo tak sądzić…

Tym niemniej, samego tembru jako takiego nikt nie wydaje. Wydaje głos, dźwięk, którego tembr jest cechą.

Przyjemnie się czytało, momentami nawet z uśmiechem na ustach. Podoba mi się, że z każdą częścią przybliżasz nieciekawą sytuację rodzinną bohatera. Wplatając kolejny sen do opowiadania, trzymasz nas w napięciu przed finałem w postaci… jestem ciekaw, czego. Czekam na czwartą część – tym razem mam nadzieję, że dłuższą, bo pomijając wpadki językowe, których nie wytykam, jeśli nie są rażące, to właśnie długość Twoich opowiadań jest moim zdaniem ich największą wadą.

Pozdrawiam,
Frodli

Opowiadanie nabiera tempa, jak wspomniał Frodli czyta się łatwo i przyjemnie. Zastanawia mnie tylko jedna sprawa , która mi bardzo wadzi, otóż: główny bohater, nie ma najmniejszej empatii dla kobiet. Szmaci je totalnie i upokarza. Nawet we wrogu można znaleźć jakąś dobrą cechę… więc, poczekam, na dalszy rozwój sytuacji, a tymczasem pozdrawiam serdecznie.
V.

Violet, mam wrażenie, że bohater traktuje kobiety instrumentalnie. Nie wyłączając swojej żony, a może ją najbardziej?
Zastanawiam się, jakie on żywi uczucia do tej kobiety?

Zdaje się, że żona traktuje go równie… instrumentalnie ;p

Bo pierdoła… zamiast ubolewać nad sobą, powinien się wziąc za robotę… dosłownie, a nie marzyć… o nie wiadomo czym 😉

Może… ale pierdołowatość nie może być usprawiedliwieniem dla instrumentalnego traktowania.

Napisz komentarz