Dogonić śmierć II (Batavia)  4/5 (1)

12 min. czytania
campfire-1211654_960_720

Ambati, bez tytułu, CC0

przeczytaj pierwszą część cyklu

.

Zaledwie kilka minut spokojnej jazdy, a zabudowania stały się rzadsze i wkrótce odsłoniły w pełni rozległą prerię. Kres tego morza pożółkło zielonej trawy, miękko falującej w podmuchach wiatru, zamykał ciemny masyw gór. Na drgnięcie cugli koń przyspieszył biegu, przechodząc w galop. Pędzili, przecinając gorące, południowe powietrze. Czasami niespodziewanie spośród wysokiej trawy z krzykliwym skrzekiem zrywało się ptactwo spłoszone uderzaniami kopyt. Wierzchowiec nie zmienił tempa, co najwyżej zastrzygł zaniepokojony uszami. Po długiej, szybkiej jeździe Henry zwolnił, gdy na horyzoncie, w monotonnym krajobrazie dostrzegł ciemną plamę. Ściągnął wodze i zatrzymał się na najbliższym pagórku. Sięgnął do sakwy przy siodle i wyciągnął lornetkę. W silnie powiększających szkłach ujrzał kilkanaście drzew, spomiędzy których wiła się smuga siwego dymu.

– Cóż – pomyślał, unosząc się w strzemionach i próbując dostrzec oznaki życia.  – Kto wie, jakie powitanie nas czeka?

Sięgnął po winchester, wyjął, odbezpieczył i trzymając w dłoni, wsparł go o łęk. Ruszył powoli. Im bardziej się zbliżał, tym większej nabierał pewności, że na nikogo się na miejscu nie natknie. Rosnące przekonanie nie osłabiło jednak czujności. Faktycznie, przeczucie go nie myliło. Kiedy zatrzymał się nad brzegiem małej sadzawki, otoczonej rzadką roślinnością, nie zastał żywego ducha. Pomiędzy pniami tliło się dogasające ognisko, a brzeg na całej długości zryty był racicami bydła. Zwierzęta przygnano do wodopoju na pewno kilka dni wcześniej.

Zeskoczył z konia, schylił się i uważnie oglądał ślady, gdy zmęczony wierzchowiec, obojętny na zabiegi pana, zanurzył pysk w wodzie. W końcu Henry znalazł to, czego szukał: odcisk małego buta w towarzystwie mokasynów. Kucnął. Zgniecione źdźbła trawy zdążyły się już znacznie wyprostować. Ocenił, że ślady pozostawiono kilka godzin temu. Idąc odkrytym tropem, trafił na miejsce, gdzie jeździec w mokasynach pomagał wsiąść na konia drugiemu. Szeroka wstęga stratowanej przez bydło ziemi wiodła w głąb prerii. Odciski kopyt dwóch jeźdźców zmierzały w kierunku gór.

– Tak – wyszeptał – niedługo się spotkamy.

Wrócił do wierzchowca, który spokojnie skubał trawę i wsunął winchester do pokrowca przy kulbace.

– No, Czart – przemówił do konia, wskakując na siodło. – Musimy dotrzeć do gór jeszcze dzisiaj. Pokaż teraz, że wart jesteś swojego imienia.

Ruszyli z kopyta, nabierając z każdym krokiem pędu. Powietrze zagwizdało koło uszu jeźdźca. W miarę upływu czasu widnokrąg coraz bardziej przesłaniały wzgórza i coraz częściej pod nogami wierzchowca głuchym odgłosem grała lita skała. Henry kierował się na charakterystyczne dwie turnie opisane przez Meksykanina. W końcu musiał zwolnić, gdy kark mustanga zaczął się pokrywać niewidocznymi dla oka, wyczuwalnymi tylko pod dotykiem dłoni kropelkami potu, a i droga stała się bardziej niebezpieczna. W wysokiej trawie czaiły się coraz częściej głazy o ostrych krawędziach. Wierzchowiec, kierowany nieomylnym instynktem, niespodziewanie dla jeźdźca zmieniał kierunek, raz po raz omijając głębokie wyrwy i przeszkody niewidoczne nawet z poziomu grzbietu.

Gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, dotarli do podnóża stoku. Pod kopytami zadźwięczały ostro zwietrzałe rumowiska. Miejscami rosły samotne, wykrzywione naporem wiatru drzewa, a im bliżej stromych zboczy, tym gęściej karłowate sosny, tworzące splątaną masę konarów. Od dłuższego czasu Henry wypatrywał charakterystycznej skalnej iglicy, wskazującej drogę do skrótu, którą opisał mu peon. Gdy ją odnalazł, zatrzymał konia i z niedowierzaniem przyglądał się pionowemu urwisku. To, co Meksykanin nazwał szlakiem dla jednego wierzchowca, przechodziło wszelkie wyobrażenie. Umysł wzdragał się przed podjęciem ryzyka wspinaczki.

– No, stary – poklepał konia po karku, pełen wątpliwości. – Albo wjedziemy na górę, albo będziemy się uczyć latać.

 Czart parsknął, jakby podzielał wątpliwości pana. Jeździec skierował się na początek ścieżki, stromo pnącej się wzdłuż zbocza aż do szczytu, i puścił wodze, zdając się na instynkt zwierzęcia. Występ, po którym się wspinali, stawał się coraz węższy. Z jednej strony pionowa skalna ściana, a z drugiej pionowe urwisko z falującymi konarami drzew w dole. Spękaną powierzchnię zaściełały do tego odłamki skalne, które nie ułatwiały wspinaczki. Dopiero teraz Henry w pełni zdał sobie sprawę, że peon miał rację, mówiąc: –  To przejście nie dla każdego.

Jeździec musiał tu polegać na zmyślności wierzchowca. Jedynie pokonując wskazaną przez Meksykanina drogę, mógł dotrzeć na miejsce prędzej od poszukiwanej pary. Na szczególnie wąskich odcinkach mustang próbował ostrożnie trwałości podłoża, zanim postawił nogę, a gdy czasami skała usuwała się i z hukiem spadała w dół, zamierał z uniesionym kopytem. Henry po raz kolejny mógł przekonać się o nadzwyczajnej inteligencji zwierzęcia. Było tak wąsko, że bokiem ciała ocierał się o skalną ścianę. Jeden nieostrożny krok i nie było siły, która powstrzymałaby ich przed upadkiem w przepaść. Pomimo tego, że ostatni odcinek rozszerzał się i przechodził w łagodny podjazd, koń coraz częściej przystawał.

Gdy słońce ostatecznie znikło za horyzontem, wyjechali na płaskowyż. Rozejrzał się wokoło i w panującej szarzyźnie zdołał dostrzec pośród skał niewielką kotlinkę. Osłonięta karłowatymi sosnami mogła ochronić ich w nocy przed zimnymi podmuchami wiatru. Jeździec zeskoczył z siodła i z wdzięcznością klepał po karku zmęczonego towarzysza.

– Nadrobiliśmy wiele godzin, stary – zawołał wesoło, prowadząc go między skały. – Odpoczywaj.

Po dotarciu na upatrzone miejsce mustang stanął na szeroko rozstawionych nogach. Henry ściągnął z jego grzbietu zapasy i siodło. Widząc drgawki i ponuro zwieszony łeb, zdał sobie sprawę, jakim wysiłkiem była dla wierzchowca wspinaczka. Rozsypał porcję obroku na płaski głaz, a z bukłaka nalał w skalną nieckę wody, którą Czart natychmiast zaczął gasił pragnienie. Zerwał garść suchej trawy, którą intensywnie wycierał rumaka.

Dopiero gdy skończył oporządzać konia, zabrał się za przygotował posłania dla siebie. Z zebranych koślawych, suchych badyli rozpalił małe ognisko, na którym podgrzał posiłek. Gdy skończył jeść, z podróżnego worka wyciągnął płaską butelkę wysokoprocentowej whisky. Upił kilka łyków, nim zaczął szykować się do snu. Obrok znikł z głazu, a jego towarzysz zajął się skubaniem rachitycznej trawy porastającej dno kotliny. Henry położył się na końskiej derce, wsparty plecami o siodło. Wpółleżąc na twardym podłożu, przykrył się kocem. Wyciągnął z kieszeni kapciuch z tytoniem. Zahaczył przy tym dłonią o srebrną gwiazdę. Odpiął ją i przyglądał się obracanej w dłoni blaszce.

– Ile taki kawałek metalu może ułatwić – pomyślał i roześmiał się w głos, chowając ją do kieszeni wiatrówki.

Nabił fajkę, potarł zapałką o kamień, przyłożył do cybucha palące się drewienko i z zadowoleniem zaciągnął się dymem. Zamyślił się wpatrzony w płonący stos, snując plany na jutro. Płomień strzelił nierówno ze zwalającego się w ognisku polana, przerywając rozważania. Cienie tańczące po skalnych ścianach zdawały się przybierać demoniczne postacie. Oczy mu się przymykały i fajka przestała smakować. Odłożył ją na bok. Naciągnął na siebie koc i po chwili zapadł w przerywany niesamowitymi widziadłami, nerwowy sen.

****

Umysł pełen rojeń i wizji z przeszłości. Chaos, niespójne, skaczące obrazy, słowa bez sensu, fakty przeplatające się z iluzją… Dotyk dłoni, delikatny, kojący ból, przynoszący ulgę… Ból w piersi, uderzenie rozrywające, szarpiące wnętrznościami, przekładające się na krzyk, bezsilność… Pomarszczone stare oblicze Indianina… słowa… niezrozumiałe… tajemnicze… Otępiająca woń ziół. Młody mężczyzna… butny, arogancki, stojący naprzeciwko z rewolwerem w dłoni. Smak gorącego wywaru… gorzki… Strzał… zdumiona mina młodzieńca… uginające się nogi… pistolet wypadający z dłoni. Ciemność nasuwająca się na oczy…

Wszystko umyka i widzi drewnianą powałę. Grubo ciosane, dębowe kłody. …Leży na skórach w półmroku… Pragnienie… spierzchnięte wargi łakną wody. Chce zawołać, a z ust dobywa się tylko jęk; próbuje się dźwignąć, lecz opada bez sił. Uderzenie bólu w piersi. Rozgląda się i widzi na ścianie pas z rewolwerami. Ze zdumieniem pojmuje, że to jego broń. Zmęczenie bierze górę, zapada w nerwowy, chory sen.

Stare indiańskie oblicze. Surowe, poważne, coś szepcze nad nim i ugniata dłońmi jego pierś. Ból eksploduje z niewyobrażalną siłą. Wszystko się urywa, znika.

Dziewczyna o słomianych włosach rozmawia z Indianinem. Nie rozumie słów. Anioł? Nie, to Mary. Ukochana wybawicielka…

Staje za nim i pieści go dłonią po karku. Jej usta dotykają krawędzi ucha. W półobrocie obejmuje ją i składa żarliwy pocałunek na ustach jasnowłosej. Roześmiane oczy, szczęśliwe, pełne wiary i nadziei. Sunie dłońmi wzdłuż wysmukłej kibici i delikatnie obejmuje prężący się, nagi biust. Jest cudowna, tak powolna, delikatna i zmysłowa. Coś mówi… słodkie, karminowe usta układają się w słowa… ociera opuszkami palców twarde, nabrzmiałe sutki. Małe, jędrne piersi i zapach czystego, kobiecego… jej ciało pod… dreszczyk, fale emocji… słodycz spojrzenia. Jej pośladki w dłoniach… wygięta do tyłu… wchodzi w nią głębiej, silniej. Przyciska do siebie jej mokry… Jest uwięziona, bezradna… nie wytrzymuje, eksploduje szaleńczym orgazmem… obejmuje go, całuje, oczy lśnią intensywnie… jak słodko…

Wszystko się rozpływa… potem przychodzi z nadzwyczajną ostrością, to jedno okrutne wspomnienie…     

Słysząc strzał, młoda dziewczyna wbiega do izby. Na glinianej podłodze, z przestrzeloną piersią leży stary Indianin. Z rany bucha krew, zalewając klepisko. Czarna postać o jarzących się, białych oczach z bezlitosną wyrazistością zdaje się wyłaniać z mroku kształtów i cieni. W dłoni trzyma dymiący rewolwer. Rozgląda się wokół i przyklęka, wyciągając coś zza pasa Indianina. Na odgłos kroków rewolwer szczęka głucho kolejny raz. Rozgrywające się wydarzenia są niemal poza jego świadomością. Mary zatrzymuje się gwałtownie. Z nieubłaganą powolnością osuwa się na kolana, by runąć bezwładnie na ziemię z wyrazem zdziwienia na twarzy. Dobiega do chaty w chwili, by zdążyć dostrzec ciemną postać z falującymi, czarnymi włosami, pędem odjeżdżającą zza domu. Wpada do środka, a ona leży bez ruchu. Pada na kolana i bierze ją w ramiona. Podnosi ku niemu wzrok.

– Kobieta… oczy… takie… strasz… – szepcze z przerażeniem na twarzy. Nagle opuszczają ją resztki sił. Ciało dziewczyny wiotczeje w jego ramionach.

Żal ściska gardło i mąci wzrok. Rozpacz ustępuje miejsca nienawiści tak przejmującej, że aż bolesnej. Krzyk bólu umysłu pogrążającego się w otchłani bezgranicznego cierpienia…

****

Zerwał się na dygoczące nogi z rewolwerem w dłoni, gdy zobaczył we śnie pochylające się nad nim, hipnotyzujące jasne oczy. Odnosił wrażenie, że powietrze pulsowało przeraźliwym krzykiem. Świat realny jawił się jedynie ułudą. Oszołomiony i roztrzęsiony umysł wracał do okropnego wspomnienia, budował w wyobraźni przebieg zdarzeń.

Powoli się uspokajał. Zbliżył się do ogniska i kijem zwalił spiętrzone polana. Buchnęły słupem iskier, lecz płomień przygasł. Dołożył nową porcję drewna i drżącymi dłońmi, rozsypując tytoń, zaczął nabijać fajkę. Czart stał bez ruchu, pogrążony w śnie. Wrzucone gałęzie zajęły się ogniem, roztaczając wokół jaskrawy blask. Myśli uparcie krążyły wokół demonicznych białych źrenic, których obraz stawał przed oczyma z taką mocą, że świat realny zdawał się jedynie nierzeczywistą pantomimą duchów i cieni.

Zdał sobie naraz sprawę, że nie może przypomnieć sobie niczego z koszmaru poza straszliwym spojrzeniem. Zaciągnął się dymem, starając się otrząsnąć z majaków. Wszechobecna cisza i ciemność pogłębiały aurę grozy. Jedyny dźwięk, wypełniający tę pustkę, niósł się z trzasku spalanych, nasączonych żywicą gałęzi. Sięgnął do podróżnej torby i wyciągnął butelkę. Pociągnął solidny łyk whisky.

– To się jutro skończy – szepnął do siebie. – Jutro.

Ułożył się ponownie do snu. Otulił się kocem, chroniąc resztki ciepła przed zimnym, górskim powietrzem. Próbując zasnąć, przypomniał sobie spotkanie z tajemniczym nieznajomym kilka miesięcy wcześniej.

****

Zatrzymał się w jakiejś mieścinie, by dać wypocząć wierzchowcowi i uzupełnić zapasy. W zadymionej i brudnej izbie wypił przy barze kilka kolejek. W głębi, za drzwiami drugiej sali, na  zielonym suknie grano w pokera. Podszedł i przyglądał się przez moment rozgrywce. Stosy srebrnych monet i banknotów szybko zmieniały właściciela. Jeden z siedzących rzucił karty na stół, wstał i odszedł od stolika z miną wyraźnie wskazującą na przegraną.

Osobnik trzymający bank obrzucił Henry’ego spojrzeniem i spytał: – Zagracie?

– Dlaczego nie? – zgodził się po chwilowym wahaniu.

Karta mu nie szła. Gdy już się decydował odejść, przyszła dobra passa. Pary, a czasami strit trafiały mu się teraz prawie przy każdym rozdaniu. Nie potrafił ocenić, ile czasu spędził, grając, jednak piętrzący się przed nim stos monet wskazywał, że musiało go upłynąć sporo. Rozgrywka toczyła się o coraz wyższe stawki.

W końcu uznał, że czas skończyć. Kilka godzin przy karcianym stoliku i miał przed sobą znaczną sumkę. Kieszeń wiatrówki napęczniała od banknotów, a i srebrne monety stanowiły w wygranej sporą wartość. Nikt nie sprawiał wrażenia rozczarowanego grą. W końcu wyślizgana rękojeść rewolweru, tkwiącego na jego biodrze, dawała dostatecznie dużo do myślenia potencjalnie niezadowolonym. Henry zaprosił wszystkich do baru na kolejkę whisky.

W izbie barowej było już ciemno i pusto i tylko nad kontuarem świeciła się samotna lampa naftowa. Całą salę spowijał półmrok. Za ladą tkwił oparty o blat, wpół śpiący barman. Na dźwięk szurania krzeseł i głośnych rozmów zmierzających do bufetu graczy ożywił się.

– Whisky dla wszystkich – zawołał Henry i dorzucił: – Najlepszej, jaką macie.

Barman, który już sięgał za siebie po butelkę, wstrzymał się w półobrocie i zanurzył dłoń pod ladę. Chwilę coś przesuwał i przestawiał, nim wyciągnął pękatą flaszkę wypełnioną płynem ciemnej barwy. Postawił na kontuarze kieliszki, z nabożną czcią odpieczętował zalakowaną butelkę. Starannie, nie roniąc ani kropli, napełnił szkła. Zebrani sięgnęli i wypili zawartość jednym haustem. Na gest Henry’ego szklaneczki zostały ponownie napełnione. Alkohol był przedniej marki i tym razem pili powoli, doceniając szlachetny smak i wiek trunku. Pożegnalne uściski dłoni i solenna obietnica rewanżu nazajutrz. Gospodarz bez zbędnych słów wskazał zwycięzcy, gdzie może przenocować.

Wcześnie rano siedział w izbie barowej, czekając na śniadanie. Wsunął akurat do ust fajkę, gdy do saloonu wszedł ubrany na czarno mężczyzna. Bez chwili wahania skierował się do jego stolika. Henry podniósł wzrok, a dłoń położył na rękojeści rewolweru, spoczywającego w kaburze na biodrze. Przyglądał się uważnie nieznajomemu, nie wiedząc, czego się spodziewać. Przybysz był wysoki i krępy – niewielu mogłoby dorównywać mu wzrostem i wagą, a jednak poruszał się lekko i zwinnie. Człowiek ów wyraźnie odróżniałby się od tłumu. Wyglądał na czterdzieści lat, lecz powaga i surowość, malujące się na jego twarzy, postarzały go. Wydatne usta okalała gęsta, siwa broda, nos był lekko skrzywiony. Brązowe oczy miały tak ciemny kolor, że źrenice stały się prawie niewidoczne. Paliły się w nich groźne ogniki, a im dłużej się w nie wpatrywał, tym silniejsze miał wrażenie, że zapada się w bezdenną otchłań. Z trudem oderwał od nich wzrok. Mężczyzna ubrany był w garnitur i melonik. Pod rozpiętą marynarką świeciło gołe ciało. W tym stroju wyglądał obco i nieprzystępnie. Zajął miejsce naprzeciwko bez słowa, uważnie mierząc Henry’ego wzrokiem. Sękate dłonie położył na blacie i zaplótł palce. Bez zmrużenia powiek spoglądał na niego tak, jakby szacował wartość człowieka, do którego się przysiadł.

– Wiem, kim jesteś i kogo szukasz – oświadczył niespodziewanie z obcym akcentem.

– Jak chcesz tego dokonać? – spytał i dodał: – Już dwa lata ją ścigasz. – Wyszczerzył popsute zęby w uśmiechu.

Wypowiedź nieznajomego kompletnie zaskoczyła Henry’ego. Nic jednak po sobie nie pokazał. Niedbałym gestem wyjął z ust fajkę. Nie zdążył odpowiedzieć, gdy przybysz sięgnął do kieszeni spodni i wyłożył przed nim pękaty woreczek z wyprawionej jeleniej skóry, po czym wstał i ruszył do wyjścia z saloonu. Wpół drogi przystanął, odwrócił się jeszcze i z szyderczym uśmiechem rzucił: – Niedługo ją spotkasz i wypełni się wasze przeznaczenie.

Trzasnęły drzwi za ladą i wyszedł barman ze śniadaniem. Henry odruchowo spojrzał w kierunku źródła hałasu. Gdy wrócił wzrokiem na wyjście z saloonu, nieznajomy już znikł. Wstał i wyjrzał na ulicę. Nigdzie go nie dostrzegł. Przez chwilę nasłuchiwał, próbując wyłapać odgłos oddalających się kroków. Panowała niczym niezmącona cisza. Powoli wrócił do stolika. Usiadł.

– Kim był ten człowiek? – zwrócił się do gospodarza.

– Jaki człowiek? – spytał barman, a na jego twarzy odmalowało się zdziwienie.

Pokrótce opisał mu gościa. Szynkarz jednak pokręcił przecząco głową i wzruszył ramionami: – Takiego dziwadła nigdy tu nie widziałem. – Odwrócił się i pomaszerował do kuchni.

Gdyby nie zagadkowy podarunek tkwiący przed nim na stole, Henry uznałby, że śnił. Po dłuższej chwili sięgnął po tajemniczy prezent. Otworzył go i wysypał brzęcząca zawartość…

****

Nawet nie zdawał sobie sprawy, kiedy pogrążony we wspomnieniach usnął. Tym razem nie śniły mu się już koszmary. Żaden hałas nie zmącił jego odpoczynku, nawet wyjący gdzieś w oddali kojot. Mustang strzygł jedynie niespokojnie uszami, nie przerywając snu. Na wschodzie słońce wychylało się nieśmiało zza widnokręgu.

Obudził się skostniały z zimna. Przeciągnął się i omal nie krzyknął, tak bardzo zabolały go  ścięgna i kości. Wstał, zręcznie przemieszał i podsycił ogień resztką chrustu. Zabrał się za przygotowanie posiłku. Gdy skończył jedzenie, zapalił gałązką z ogniska tytoń w fajce i z przyjemnością zaciągnął się dymem. Paląc, rozebrał, starannie wyczyścił i złożył rewolwer.

Wstał i rozejrzał się wokoło. Roztaczał się przed nim przepiękny widok. Jaskrawe słońce wschodziło na błękitnym niebie, usianym jasnymi pasmami chmur. Wysoko dostrzegł zdającego się pozostawać w bezruchu orła. U podnóża skalnego zbocza las karłowatych sosen o ciemnym igliwiu falował w  podmuchach wiatru. W oddali równina słomianej barwy ciągnęła się aż po kres horyzontu. Tu, gdzie się znajdował, otaczały go stalowo sine, a miejscami czarne jak bazalt skały. Kilka wykrzywionych męczeńsko drzew czy usychających krzaków dawało świadectwo ciągłej walki z górskim wiatrem. Wrócił do ogniska, przyklęknął i wyjął z kieszeni woreczek. Przez dłuży czas zamyślony ważył go w dłoni, po czym wysypał zawartość na koc.

.

przeczytaj kolejną część – Dogonić śmierć III

.

Aby pobrać ebooka z powyższym tekstem w formatach pdf, epub, mobi:

Zajrzyj http---chomikuj.pl-Najlepsza_Erotyka2 (2)

.

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

.

Przeczytałeś? Zaloguj się i oceń tekst!

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Opowieść drogi mierzonej tętentem galopującego konia. Jestem pod wrażeniem opanowania wierzchowca na urwisku, doskonale ułożone i ufające człowiekowi zwierze. I do tego ten narastający niepokój, w pozornie leniwie prowadzonej akcji. Trochę nie pasuje mi, nazywanie wierzchowca mustangiem, bo udomowiony i zajeżdżony już nim nie jest. Z ciekawością czekam na dalszy ciąg opowieści.
Pozdrawiam.

Violet
Jeżeli przeczytałaś, to jest to już sukces.
To, że napisałaś komentarz i oczekujesz zakończenia…
Gdzie ja „boroczek” z takim tekstem do „Arystokraty”…
Dziękuję.
Pozdrawiam. B.

Przeczytałam, skomentowałam i jeszcze nie raz to zrobię, ha!
Z tym „boroczkiem” to żeś przesadził, oj przesadził, mistrzu ” serca drgnień”.
V.

Czyli zemsta. Pewnie nie tylko, choć jak narazie wydaje się być motywem przewodnim. Moją uwagę zwróciła lornetka. W czasach dzikiego zachodu chyba nie była ona pospolita. O wiele częściej korzystano z lunet. Lornetki, nawet najprostsze korzystają z pryzmatów a luneta to tylko dwie soczewki jak na owe czasy.

Nie będę ukrywał. Czyta mi się Ciebie jak KM. Do tego Twój utwór jest pozbawiony słabości przywoływanego którymi jest niepoprawnie romantyczny nacjonalizm i ględzenie. Ten opis snu to raczej pomiędzy snem ze stalkera i rojeniami z maxa payne, niż z tego co do tej pory czytałem w westernach :D. Całość przejmująca, współczucie dla protagonisty rodzi się silne i autentyczne, choć pewnie zależy jak co na kogo działa.

Dla mnie bomba.

Witam !
Przyznam, że wahałem się między lornetka, a lunetą.
Uznałem, że jeżeli nie określam precyzyjnie czasu wydarzeń, to mogę się pokusić o wprowadzenie takiego rekwizytu. Jednak uważam za słuszną Twoja uwagę.
Co do reszty; tak zemsta, jaki będzie jej finał, to wie tylko bohater.;-)
Jeżeli czytanie tego tekstu sprawia Ci zadowolenie i skłania do jego analizy, to cóż mi pozostaje powiedzieć? Tylko – Dziękuje za poświęcony czas.
Pozdrawiam. B.

Cała przyjemność po mojej stronie.

Nie Określiłeś, to prawda, ale jeśli nie Wprowadzasz żadnych innych nowoczesności, to takie pojedyncze elementy będą wyglądały jak grzybki na widelcu 😀 Przynajmniej tak mi się zdaje. Myślę że ogólnie to ujdzie, to taka drobnostka którą wychwyci raczej tylko ścisły umysł.

Też zaciekawiła mnie kwestia używanej przez bohatera lornetki.

Zrobiłem krótki research i wyszło mi, że lornetka, choć wynaleziona już w XVII wieku, weszła do masowej produkcji w drugiej połowie XIX wieku, na potrzeby wojska w czasie Wojny Secesyjnej. Tak więc po jej zakończeniu mogły być jak najbardziej w użyciu na Dzikim Zachodzie.

Pozdrawiam
M.A.

Skoro tak Znalazłeś. Lornetka to nie jest jakiś większy problem. Mogła zostać skonstruowana wcześniej niż się wszystkim wydaje ale chodzi mi o prawdopodobieństwo. Skąd możemy założyć że dzieje się to po wojnie secesyjnej ?

Całkiem przyjemnie się czytało.
Spowolniłeś tempo zdarzeń. Zadbałeś o szczegółowe opisy. Jedni to lubią, inni mniej. Niespieszna akcja (nie mówię, że nużąca) przełamana została niespokojnym snem. Pojedyncze obrazy, urywane wspomnienia i przebłyski dodały dynamiki, na którą, przyznam, czekałam śledząc jazdę bohatera.
Kończąc tę część zostawiłeś Czytelnika z pytaniami dotyczącymi tajemniczych postaci czy przedmiotów. Chociażby dlatego poczekam na kolejną odsłonę historii. Mam nadzieję, że się nie zawiodę.
P.S. Poprawiłabym to „spadanie w dół” bo w górę raczej się nie da. 🙂

Z pozdrowieniami
NoNickName

Dziękuję za to czekanie.;-)
Dla mnie Twoja opinia to podnoszenie poprzeczki i wprowadzanie w nastrój nerwowości.
Co do „spadania w dół” słuszna uwaga. Moja wina chociaż… ale to już moja przekora się odzywa.;-)
Kolejna odsłona… Ona zakończy wszystko i wyjaśni wszystko.
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam. B.

Wspominałam przy pierwszej części, że do opowieści w odcinkach podchodzę z czymś na kształt mieszaniny ostrożności i niechęci. Nie dlatego, bynajmniej, że są długie. 🙂 Historie epickie, nawet te krótkie, to nie dramat, gdzie w didaskaliach można umieścić zdanie lub więcej dotyczące scenerii, nastroju, bohatera. W opowiadaniu trzeba te informacje umiejętnie wpleść w tekst, by wprowadzić Czytelnika w atmosferę, historię, nakreślić kim są bohaterowie, wskazać szczegóły ważne dla rozwoju akcji.
Dzielenie tekstu na części może dać nam, Czytelnikom, wrażenie, że są one nierówne, choć w rzeczywistości tekst czytany ciągiem wcale taki nie jest. Dlatego tak ważne jest umiejętne go podzielenie. By czytajacy w każdej znalazł coś, co go przy historii zatrzyma. O zniechęcenie się do reszty, gdy dany fragment nam nie podejdzie, nie jest trudno. Od Czytelnika wymaga to też cierpliwości. Z tego powodu właśnie podchodzę do odcinków tak a nie inaczej. Gdy czekam (czasami z niecierpliwością) liczę po cichu na fajerwerki w następnej. No dobra, przesadzam. 🙂 Może nie na wybuchy, ale na uczucie, że było warto a całość jest naprawdę dobra.
Potrafisz, Batavio, stworzyć klimat dlatego… czekam na część trzecią (ostatnią jak mniemam) niezrażona powolnością tej drugiej.

NNN

Dla mnie chyba akurat akcja za bardzo zwolniła. Najciekawszy, choć niekonsekwentnie poprowadzony, wydaje się sen – w gruncie rzeczy to w nim dostajemy najwięcej informacji…

O mustangu już wspominałam… Tutaj pojawia się znacznie częściej niż w pierwszej części a przecież można by napisać po prostu „koń”, „wierzchowiec”, „zwierzę” lub „Czart”, skoro już ma takie ładne imię 🙂

Co oznacza niekonsekwentnie poprowadzony?
Jaki sen jest jednym ciągiem zdarzeń, a nie zlepkiem obrazów, sytuacji, emocji?
Tylko literacka wersja może się tak prezentować. Realnie – według mnie – sen nie jest jednym ciągiem zdarzeń, jeżeli to masz na myśli.
Inna sprawa, to czy zawarte w nim informacje, przebieg zdarzeń, miały odzwierciedlenie w realnym życiu. ;-)) W końcu to tylko sen…
Co do „mustanga”…hmm… w trzeciej części chyba częściej występuje to nazewnictwo…;P
Pierwotnie nazywał się „Szatan” ale zostałem wyprostowany, a „mustang” przechrzczony na „Czarta” ;-))
Pozdrawiam. B.

Bardzo ciekawe że Chciałeś go tak nazwać. Dobrze że o tym Napisałeś.

Widzę całkowity brak zrozumienia 😀
Nie zarzuciłam braku linearności, tylko niekonsekwencję – mając zresztą na myśli coś dokładnie odwrotnego. Moim zdaniem rozpoczynając od równie urywanych wrażeń (oczywiście kilka urwań musi demonstrować Twoją pruderię ;)) przesadziłeś z nadzwyczajną ostrością ostatniej sceny. Absolutnie nie jest oniryczna… ani odrobinkę.
Jeszcze jednym elementem braku konsekwencji jest dla mnie pierwszy akapit pasujący do śnienia w pierwszej osobie i w drugim wyraźnie przeskoczenie na trzecią osobę. Opowiadanie co JEMU się śni jak dla mnie psuje efekt, choć wiem że wszystkowiedzący narrator ma takie prawo…

Czy aby na pewno, taki całkowity brak zrozumienia z mojej strony?
Może to czysta przekora?;-))
No skąd mógłbym znać Twoje myśli?;-))

Niemniej, jakbym nie odpisał na komentarz, to nigdy nie lekceważę opinii czytelników, a szczególnie tych, którzy reprezentują poziom pisania mogący stanowić dla mnie przykład.
Pozdrawiam.B.

I wydaje Ci się, że kupisz mnie pochlebstwami? 😉

Ja to wiem.;-)))

Nie wiem gdzie to napisac. Do NE: ten nowy layout jest brzydki i jeszcze u gory zjezdza gruby brzydki szary pasek kiedy czytam. nie da sie tego zniesc. prosze zmeincie na inny lub poprzedni, teraz nie da sie czytac opowiadan

Wraca nastrojowość, stanowiąca od zawsze Twój znak rozpoznawczy. Akcja napędzana głównie wspomnieniami oraz snem. Można powiedzieć, bohater odpoczywa. Tak jednak nie jest, raczej szykuje się do konfrontacji. Mam wrażenie, że wielu spraw wcale jeszcze nie ujawniłeś. Pozdrawiam i czekam.

Cześć Neferze!
Cóż mogę Ci odpowiedzieć…Mistrzu intrygi.
Pozdrawiam. B.

Nowa szata graficzna jest fatalna. Czcionka mało kontrastowa. Na czerwonych płomieniach niewiele widać. Szkoda. Zawsze lubiłem tutaj zaglądać, ale teraz muszę sobie odpuścić. Wrócę, jak coś z tym zrobicie. Pozdrawiam

Czytając początek opowiadania miałem wrażenie ,że to … fragment z „Ogniem i mieczem” 🙂 Dzikie pola i wyprawa Czarciego Jaru. Z postacią o białych strasznych oczach spotkałem się w powieść kryminalnej Leopolda Tyrmanda „Zły”.
Dla tych którzy nie czytali polecam. Pomimo częściowego wyjaśnienia w sennych majakach dalej trzymasz w niepewności czytelnika co do motywów zabójstwa starego Indianina i ukochanej Henriego. W jednym miejscu postępujesz jak prawdziwy scout, westman, maszer ( najpierw zadbać zwierze później ja) Z drugiej strony żaden westamn, Indianin nie zostawił by niezagaszonego ogniska na prerii. Czekam z niecierpliwością na wyjaśnienie zagadki morderczyni

Pozdrawiam
lupus

Witam !
Scena w pociągu i uliczne bójki pozostawiające w pamięci człowieka, o „białych” oczach.
To jednak, jak pamiętam ponad sześćset stron… Jest co czytać.;-)
Tak, ten szczegół wydał mi się najlepszym wyróżnikiem nieznajomej.

Co do ogniska, to bohater je zastał. Sam, jak sądzę postąpi z roznieconym na wzgórzu tak, jak piszesz. Co do snu…Czy wszystko ,co śnimy jest prawdą?;-))
Pozdrawiam. B.

Nie śmiem snuć domysłów, znając bowiem przekorę Autora, choćby miał już ukończony ostatni odcinek, gotów jest napisać go od nowa. 😉
Są odpowiedzi, ale przybywa i pytań. Konwencja utrzymana. Uwagę o pierwszeństwie troski o wierzchowca nad własną wygodą wygłosiłam już podczas korekty – prawda znana każdemu koniarzowi. 🙂
Wydaje mi się, być może niesłusznie, że niedogaszone ognisko na uczęszczanym szlaku to swoista etykieta, ale mogę się mylić. 🙂

Przez tą „swoistą etykietę” mogła zapłonąć preria. Dla ściganych i tropionych to największy błąd. Dla ścigających to jak los na loterii :). Turysta nigdy nie zostawi niedogaszonego ogniska na szlaku. Z poradnika Turysty :
„Jeśli już rozpaliłeś ognisko, kontroluj je. Sprawdź, czy płomienie nie zagrażają otoczeniu. Dobrze jeżeli masz szpadel (idealna jest saperka), który posłuży Ci do zasypania ognia, można go również zalać wodą, posługując się jakimkolwiek naczyniem. Nie zostawiaj po sobie niedogaszonego ogniska. Wiatr może rozrzucić żar, w wyniku czego zapali się ściółka. „

Pożary prerii byly częste. Szklarski opisuje polowanie na bizony w którym wrogi szczep stosuje pożar żeby zakłócić polowanie Dakotom. W tekście można przeczytać że była to częsta praktyka.

Chryste !!!
Aż strach pisać dalej….;-))))

A świstak siedzi bo sreberka były kradzione 🙂 Karl May napisał cykl opowieści o Winnetou .Sukces powieści polega na tym, że fikcyjne wydarzenia zostały bardzo sugestywnie osadzone w geograficznych, obyczajowych i kulturowych realiach. Do Ameryki wybrał się dopiero na krótko przed śmiercią. Szklarski to inna para kaloszy urodził się w USA i wieku 16 lat wrócił do Polski z matką. Jego sztandarowym cyklem były przygody Tomka Wilmowskiego. Jak myślisz czy wszytki te polowania i opisy to fikcja czy fakty ? 😉
http://www.zb.eco.pl/bzb/15/tradycje.htm
Czy Indianin poświecił by życie istot żyjących na prerii dla zemsty na wrogu ?

Aż dziw bierze, że w tym panteonie autorów nie ma jeszcze , J.F.Curwood, J. Marlicz, czy A.Fiedler autora ksiązki „Mały bizon”;-)) Jeżeli dla tego opowiadania mają to być wzory, to z przykrością stwierdzam, że nie mam aż takich aspiracji. ;-))) Wszystkie ich powieści, kiedyś w odległych czasach czytałem. Również Szklarskiego. Zbieżność sytuacji czy próby porównania nie mają dla mnie żadnego sensu.
A odpowiadając na kwestię poświęcenia czyjegoś życia. Nie ma na to jednoznacznej odpowiedzi. Fikcja literacka nie może tu być żadnym miarodajnym wskaźnikiem. Wiara, że w książkach przygodowych wszystko jest faktem, jest iluzją. W tym również szlachetne zachowanie czerwonoskórych.

Przyznam, że kiedy zostałem namówiony do próby napisania tego opowiadania, nastawiony byłem sceptycznie. Ilość komentarzy i roztrząsane kwestie, przerosły moje oczekiwania. Nie spodziewałem się, że niektóre detale budzić będą tyle emocji. Za wszystkie i każdy komentarz z osobna dziękuję.
Pozdrawiam.B.

Chyba sobie nie Bierzesz tego wszystkiego do serca ? To nasza rzecz kręcić nosem i marudzić ale nie trzeba się tym w ogóle przejmować. Pisz swoje. Wal w klawiaturę aż z niej ogień pojdzie i w ogóle się nie Przejmuj że kilku pretensjonalnych kretynów wypisuje jakieś głupoty żeby dokarmiać kompleksy.

Za dobra korektę mam dla Ciebie anegdotę , a właściwie faktyczne wydarzenie.
Po II Wojnie Światowej w Orzyszu w Jednostce Wojskowej na stanie również były konie. Przy ścianie w murze były koniowiązy. Nad nimi wielki napis : ” Koniu Polski Bierz Przykład Z Bohaterskiego Konia Radzieckiego – Więcej Pracuj A Mniej Żryj ” 🙂 )))
pozdrawiam

Cygan postanowił odzwyczaić konia od jedzenia. Siedem dni mu się udawało, na ósmy koń się zezłościł, że chcą go ocyganić, i zdechł.

Noooo !!!
Teraz się doigraliście we dwójkę…;-)))

I Ty bez krzty zaufania do autora. ;-)))

Ależ wierzę w Ciebie! Gdyby tak nie było, nawet nie próbowałabym namawiać Cię na ten tekst. 🙂

Mustang, szkapa czy chabeta. Dla mnie wszystko jedno. Ważne, że dzielna bestia.
A już analizy Ani dotyczące pierwszego i drugiego akapitu wprawiają mnie w zdumienie. Cóż za wnikliwość! Szacun.
Ja nie zwróciłem uwagi i nic mnie nie raziło. Widocznie ulubiona westernowa tematyka znieczula mnie na usterki.
Wiśta wio, mustangu. Dowieź nas do zakończenia tej historii.
Uśmiechy,
Karel

Dobry wieczór!

W tym rozdziale główny bohater otrzymał coś, czego nie posiadał jeszcze w poprzednim – motywację i cel. Już wiemy, co go napędza i dlaczego ściga kobietę o białych oczach. Wprawdzie jest to motywacja zarysowana paroma ogólnymi kreskami – ale jednak lepsza od kompletnej niewiadomej. Zemsta to potężny motywator i może zaprowadzić naszego szeryfa daleko. Pytanie, czy nie doprowadzi go szybką drogą do grobu.

W kolejnej części „Dogonić śmierć” wzrasta też nastrój niesamowitości, wrażenie, że to nie jest w pełni realistyczna opowieść i że Autor może w nią wpleść elementy fantastyczne. Domyślam się, jaka jest zawartość tajemniczego woreczka. Zastanawiam się nad implikacjami tego faktu i czy uda się poprowadzić dalej akcję bez wywołania efektu w postaci utraty powagi. Mam nadzieję, że się uda i życzę Batavii powodzenia. A tymczasem zabieram się za kolejną część.

Pozdrawiam
M.A.

Napisz komentarz