Niewolnik (Batavia)  3.82/5 (17)

13 min. czytania
Adeel Anwer - Pomnik Ateny w Atenach, Grecja, Licencja: CC BY-ND 2.0

Adeel Anwer – Pomnik Ateny w Atenach, Grecja, Licencja: CC BY-ND 2.0

 „Czasami dostaje się szansę, na którą się nie zasługuje.”

W podziękowaniu dla A.

 

Wszystko zaczęło się w tym ukrytym pośród skał zakątku. Poznał tutaj, czym jest szczęście, radość z bycia kochanym, czym jest… – uśmiechnął się i zaraz spoważniał. – Czy przyjdzie dzisiaj? – pomyślał.

Wyciągnął spod szaty flet. Stary, wytarty od dotyku palców, na końcu osmolony żarem ogniska. Długo obracał go w dłoniach, nad czymś się zastanawiał. Przyłożył go do ust i trwał tak czas jakiś bez ruchu, wahał się, po czym westchnął głęboko, posmutniał, odłożył instrument na bok.

* * *

Słońce wyjrzało zza horyzontu. Chmury na niebie szarym jak szmata, dotknięte światłem, w jednej chwili rozjaśniły się bielą. Pagórki i wzgórza nabierały kształtu, gdy unosić się zaczęła mgła. Z mroku wyłaniał się pogrążony w bezruchu las. Łagodny brzask dnia musnął ciepłem zabudowania i gaje oliwne. Nieśmiało w listowiu zaszemrał wiatr. Gdzieś kogut rozpoczął poranną pieśń do wtóru z ujadaniem psa. Budził się dzień.

Podążał nieuczęszczaną drogą, pełną kamieni i z rzadka rosnących kęp trawy. Karłowate sosny, wygięte w dziwaczne kształty, wyciągały ku niemu ramiona, a pogrążone w bezruchu krzaki jałowca zdawały się być niemymi strażnikami szlaku. Pokryta kropelkami rosy trawa i poruszające się pod dotknięciem bosych stóp zimne kamienie, przejmowały go dreszczem. W oddali pola uprawne nieśmiało zafalowały w pierwszych podmuchach porannego wiatru. Na północy potężny masyw gór zarysował się ostrą sylwetką szczytów, wbijających się w wąskie pasmo szkarłatnych chmur. Ponad nimi niebo barwiło się szafirem, przechodząc w cudnej barwy błękit.

Jak co dzień prowadził owce z zagrody na pastwisko. Co chwilę podbiegał i zaganiał próbujące się rozproszyć zwierzęta. Po godzinnym, mozolnym marszu dotarł ze stadem na szczyt przełęczy. Zimny wiatr uderzył z pełną siłą. Zadygotał, gdy lodowaty podmuch uchwycił go w swoje objęcia,  przeniknął chiton, targnął szatą, próbując odebrać resztki ciepła.

Wypatrzył znajomą szczelinę w wysokich skalnych ścianach. Wyrwane z korzeniami drzewa odsłoniły ukryte wąskie wejście do wąwozu. Przypadek sprawił, że szukając zaginionych zwierząt, poznał jego tajemnice. Teraz prowadził tam całą owczarnię. Wkroczył w ciemną rozpadlinę tak wąską, że dostępną tylko dla pojedynczego człowieka, pełną porostów i wczepionych korzeniami w ściany krzaków. Jak wąż wpełzający do jamy, tak stado zagłębiało się i nikło w półmroku. Za plecami został szum zawodzącego wiatru. Pod nogami owiec zagrzechotały górskie kamienie. Zwierzęta, wiedzione nieomylnym instynktem, wyczuwały z daleka wodę i zapach świeżej trawy. Czasami rozrośnięty krzak, pełen kwiatów i ostrych kolców, pnąc się ku światłu, zagradzał drogę. Wtedy pasterz bez wahania klękał i na czworakach pokonywał przeszkodę.

W tym pozornie martwym tunelu, gdzie ciszę wypełniał tylko stukot racic, zbudziło się życie. Pod bosą stopą poruszyło się coś oślizgłego. Z dołu rozległ się ostrzegawczy syk. Przerażony krzyknął. W pierwszym podszepcie strachu  chciał uciec, gnać przed siebie. Rozum, wbrew instynktowi, wskazał inne rozwiązanie. Zdzierając palce do krwi, wdrapał się na stromą ścianę i zawisł. Serce biło jak oszalałe, gdy zerkając w dół, dostrzegł wijącego się gada, odpełzającego do sobie tylko znanej kryjówki. Ostatnia owca dawno znikła za zakrętem, a on nadal nie mógł się uspokoić.

W końcu przemógł lęk, zeskoczył, uważnie spoglądając pod nogi, ruszył śladem stada. Przyspieszył kroku, chcąc szybko opuścić niebezpieczny korytarz. Za kolejnym zakolem skalne ściany rozstępowały się, ukazując rozświetloną słońcem kotlinę. Dotarł na miejsce. Z trzech stron kobierzec intensywnie zielonej trawy otaczały wysokie wapienne zbocza porośnięte mchem. U wyjścia rosło kilka karłowatych sosen, w największy skwar południa dających upragniony cień. Po przeciwległej stronie kotliny, pod oplecionym bluszczem nawisem, biło źródełko krystalicznie czystej wody. Szmaragdowy dywan kończył się pionowym urwiskiem, z którego roztaczał się widok na miasto i morze. Wiatr, tak dokuczliwy na przełęczy, tu ledwie muskał jego twarz. Ptaki, skryte wśród krzewów wczepionych w strome zbocze, rozpoczęły poranne trele. Owce rozpełzły się po dolinie, a pasterz usiadł na skraju przepaści.

* * *

Gdy słońce stanęło w zenicie, zrozumiał, że nie przyjdzie. Sięgnął po flet. Zawahał się, od wielu dni… Niepewnie spróbował kilku tonów. Zaczerpnął powietrza. Zagrał żwawy, skoczny fragment, przerwał, zadumał się i zaczął od nowa. Dźwięki nostalgiczne, chwytające za serce wypełniły powietrze. Melodia uderzyła w skały i wróciła echem pełna tęsknoty, żalu. Myśląc o ukochanej, zapominał o całym świecie, zatracał się w pieśni, która niczym budzący się o poranku wiatr, nabierała siły, mocy. Krzyczała skargą zranionych uczuć, łkała pożądaniem. W melodii zawarł siebie, swoje uczucia: smutek, że nie przyszła, i gorycz z poznania prawdy.

* * *

Z miejsca, gdzie usiadł, miał widok na miasto. Wszystkie drogi pośród rozciągających się wokół niego pól uprawnych, sadów i gajów oliwnych zmierzały do centrum. Gmachy świątyń górowały nad niską zabudową poprzecinaną korytarzami wąskich uliczek. Okazałe budynki, pokryte pozłacaną dachówką, mieniły się w słońcu. W zatoce, wyciągając daleko w morze ramiona falochronów, rozłożył się port. Przy kamiennym brzegu zacumowały niezliczone galery, barki. Od rana do zmierzchu przystań tętniła życiem. Tłumy kupców i żeglarzy mieszały się z pracującymi w pocie czoła  niewolnikami. Pośród nich przewijali się mieszkańcy miasta, wypytując o wieści z odległych krain. Dopiero gdy zapadał mrok, ruch na nabrzeżach zamierał.

Odwrócił wzrok i spojrzał w bezkres morza. Stąd wydawało się spokojne, lekko pomarszczone, jedynie ryk rozbijających się u podnóża urwiska fal przypominał, jak złudny jest to widok.

Tu czuł się najlepiej. Obserwował galery zmierzające aż na skraj horyzontu. Nie dostrzegał poruszających się wioseł, a jedynie zmąconą za rufą wodę. Wyobraźnia sama podsuwała obraz zgiętych grzbietów, napiętych mięśni, spoconych ciał smaganych batem nadzorcy; zakutych w łańcuchy ludzi, pracujących bez wytchnienia w jednym rytmie.

Był, jak oni, niewolnikiem. Sprzedanym za długi wraz z całą rodziną przez lata niewoli służył różnym panom. Nie raz i nie dwa ze świstem przecinanego powietrza bat lądował na jego grzbiecie. Często garść stęchłego bobu musiała wystarczyć za całodzienny posiłek. Dopiero tutaj, kupiony przez nowego pana, zaznał ludzkiego traktowania; poznał smak jęczmiennego placka i nie musiał już walczyć o kęs strawy.

Arystydes, postawny, barczysty mężczyzna w sile wieku, o twarzy oplecionej bujnym zarostem, którego donośny śmiech i krzyki słychać było z daleka, kupił go na targu niewolników. Z całej postaci nowego pana biło zdecydowanie i siła. Traktował i wymagał na równi rzetelnej i uczciwej pracy tak od najemnych robotników, jak i własnych niewolników.

Że na dobre traktowanie trzeba sobie zasłużyć, przekonał się na własnej skórze. Raz przysnął, pilnując stada, i zagubił kilka owiec. Wysłany, by je odnalazł, po wielogodzinnych poszukiwaniach wrócił z niczym. Zagniewany pan stał w pobliżu, gdy nadzorca wymierzał batem karę za zaginione zwierzęta. Bez jednego jęku czy słowa przyjął chłostę. Nadzorca skończył. Grzbiet spłynął krwią, poorany śladami uderzeń. Z bólu pasterz zaczął tracić przytomność. Ogarnął go wstyd, że zawiódł. W jego umyśle zakiełkowała rozpaczliwa myśl,  że zostanie odesłany na targ niewolników. Była tak przerażająca, że przestał dbać o własne życie. Próbował wstać i iść szukać ponownie straconych sztuk, lecz padł bez czucia. Nie wiedział, jak znalazł się na swoim posłaniu i kto opatrzył rany. Dopiero współtowarzysz niedoli wyjaśnił, że Artemizja, żona właściciela, wzięła pasterza pod swoją opiekę. Służąca pani codziennie przychodziła nakładać lecznicze balsamy. Dzięki troskliwym zabiegom szybko powrócił  do zdrowia.

Artemizja, piękna, młoda kobieta, zawsze uśmiechnięta, sięgała mężowi zaledwie do ramienia. Postronnemu obserwatorowi wydawać się mogła córką, nie żoną. Często brała niewolników w obronę, chcąc oszczędzić im kary za drobne przewiny. Największe wzburzenie, jak chmury burzowe rozgonione przez wiatr, znikało z twarzy Arystydesa, gdy stawała przed nim z nadąsaną miną. Zawsze potrafiła ułagodzić gniew męża.

* * *

Skwar stawał się coraz większy. Skończył grać, podniósł się i podszedł do źródełka. Zanurzył dłonie w zimnej wodzie. Opłukał twarz i kark. Zwilżył spierzchnięte usta. Policzył pasące się owce i wrócił na miejsce. Wpatrywał się w fosforyzujące błyski fal rozbijających się o skały wybrzeża. Przyłożył instrument do ust, przymknął oczy. Popłynęła cicha, rzewna melodia. Myślał o niej, wspominał minione, szczęśliwe dni… Tęsknił…

 Zawsze zjawiała się niespodziewanie, boso, ubrana w zwiewną szatę, z rozpuszczonymi włosami, uśmiechnięta i radosna.

– Graj jeszcze, proszę – zachęcała, czochrała mu włosy i całowała pasterza w policzek.

Siadała obok z podkurczonymi nogami. Łokcie wspierała na kolanach, a dłońmi podpierała brodę. Czuł radość, mogąc zabawiać ją muzyką; przyglądać się, gdy wstawała i beztrosko pląsała w takt skocznej melodii, a on grał o tym, jak bardzo jest szczęśliwy, że są razem. Czasami odkładał flet i pląsał z nią w rytm nieistniejącej muzyki. Zmęczeni kładli się na malachitowym kobiercu.

Urwał gwałtownie, odsunął instrument od ust na wspomnienie o chwilach… – ukrył w dłoniach twarz i cicho zaszlochał – gdy oczarowany urodą mógł pierwszy raz…

– Jesteś taka delikatna – szeptał i nieśmiało dotykał włosów, muskał palcami czerwone wargi. – Bije od ciebie siła, odwaga.

Uśmiech rozjaśnił twarz ukochanej. Pochylił się, sięgnął ustami jej warg. Objął, jeszcze niepewny, niezdecydowany, z obawą, że go odepchnie. Zarzuciła mu ramiona na szyję, odwzajemniła pocałunek. Mocno, namiętnie. Uchwycił w palce zapinki i rozpiął szatę, znieruchomiał pełen podziwu dla jej wdzięku: prężącego się biustu, kształtnych bioder, smukłej sylwetki. Zrzucił chiton i dotknął piersi, zwieńczonych brązem sutków, nabrzmiewających pod dotykiem dłoni. Całował płaski brzuch, uda. Zatrzymał się i spojrzał w oczy kochanki, jakby szukał w nich przyzwolenia. Uśmiechnęła się, poprowadziła. Pieścił srom, a ona wyniosła i dumna, prężyła się, topniała, cichutko jęczała. Palce coraz mocniej zaplatała w jego włosach. Przerwał, podniósł głowę, oddychała szybko, z rumieńcem na twarzy spoglądała rozmarzonym wzrokiem.

– Kochaj mnie – szepnęła, dygocząc podniecona.

Złączyli się w jedno ciało. We wzajemnym upojeniu każde dawało siebie drugiemu. Biodra znalazły wspólny rytm. Każdy ruch, dotyk, pocałunek prowadził ich do spełnienia. Wspinali się na szczyt niespiesznie. Rozkosz przyszła niespodziewanie niczym letnia burza z deszczem. Zamarli zgrzani, z zamkniętymi oczami czerpali radość z tej ulotnej chwili. Spoczął u jej boku. Ona naga i piękna: strzeliste piersi, które pieścił dłonią; łono wilgotne i ciepłe; cała tak delikatna, jak może być tylko młoda dziewczyna. W oczach widział szczerość.

Uspokajali się długo. W końcu serca zaczęły znów bić spokojnie i regularnie. Cień smutku przesłonił uśmiech dziewczyny… Już wiedział, co mu powie. Pocałowała go i… Położył dłoń na ustach. Zrozumiała. Wstała, nałożyła szatę, delikatnie, na pożegnanie, musnęła palcami jego policzek.

Przyglądał się, jak odchodzi. Usiadł, podciągnął kolana i objął rękami. Odwróciła się, spojrzała po raz ostatni, nim weszła do wąwozu. Kiedyś pobiegł za nią, chciał dogonić, lecz rozpłynęła się bez śladu w krętym korytarzu. Jeszcze długo siedział zamyślony, bez ruchu, wpatrzony w miejsce, gdzie znikła.

* * *

Wieczorne niebo rozbłysło gwiazdami, łagodna bryza przyjemnie chłodziła ciało po ciężkim dniu pracy. Tkwił na progu baraku. Skupiony na muzyce nie spostrzegł, kiedy stanęła przed nim służąca pani. Urwał pieśń w pół tonu i zaskoczony spoglądał na dziewczynę.

– Pani chce, żebyś dla nich zagrał – oznajmiła pięknym, melodyjnym głosem. – Masz iść ze mną.

Ujęła pasterza za dłoń, a on wstał i dał się bezwolnie prowadzić. Na dziedzińcu siedzieli obydwoje, pan i pani, pogrążeni w rozmowie. Przerwali dysputę, gdy zjawił się przed nimi.

– Czasami, pasterzu, słyszę twój flet – Artemizja wymawiała słowa powoli. – Daj i nam dzisiaj cieszyć się twoją muzyką.

Milczał, zastanawiał się, co zagrać. Przypomniał sobie zasłyszaną etruską pieśń. Przyłożył instrument do ust i popłynęły rzewne, pełne tkliwości dźwięki.  Zamknął oczy i muzyka zaczęła się zmieniać. Wesoła, skoczna, drgała szczęściem niczym uśmiech dziecka. Niespodziewanie zwalniała, nabrzmiewała wysiłkiem, podobna do ciężkiej pracy niewolników. Muskała uszy smutkiem, tęsknotą za rodziną, bliskimi. Rosła w siłę i zdawała się wypełniać ciszę wieczoru krzykiem rozpaczy, bólu, by znowu stać się miękką, delikatną jak dotyk kochanki. Za sprawą muzyki wszystko, co czuł, myślał, widział, znalazło ujście: troski i radość; ulotne chwile zabawy i czas nadludzkiej pracy; radość i płacz.

Nie spostrzegł, że na dziedziniec chyłkiem weszli niewolnicy, służące przycupnęły na progu domu, nawet nadzorca przysiadł z boku. A on grał pełną melancholii, wiary w lepsze jutro pieśń.

Skończył, otworzył oczy, a oni nie poruszali się, wciąż zasłuchani. Rozejrzał się wokół. Z twarzy znikły posępne miny, oblicza straciły swój zwykły, zmęczony i zacięty wyraz. Nawet Arystydes, chociaż twarz pozostała niewzruszona, na policzkach miał łzy.

Artemizja powstała, zbliżyła się i macierzyńskim gestem przytuliła grajka.  Szepnęła cicho drżącym głosem:

– Dziękuję.

Powoli, zadumani, pogrążeni we własnych myślach, rozeszli się wszyscy w milczeniu.

* * *

Zjawiła się znikąd. Czarne włosy, przewiązane żółtą wstążką, sięgały pasa. Na pierwszy rzut oka smukła, delikatna i tak dziewczęca, równocześnie emanowała pewnością siebie i dostojeństwem. Uderzająco piękna twarz. Niskie czoło przecinały wąskie łuki czarnych brwi. Oczy… błękitne, chwilami granatowe, skrywane pod zasłoną długich, gęstych rzęs. Jasna, brzoskwiniowej barwy cera. Szczupłe policzki zbiegały ku rozchylonym w uśmiechu, pąsowym ustom. Piersi rysowały się wyraźnie pod fałdami bogato zdobionej szaty. Gibki stan przechodził w długie zgrabne nogi, które, gdy się zbliżała, wysuwały się spod fałd okrycia.

Nie spostrzegł, że nadchodzi. Uniósł flet do ust. Czuł się nieszczęśliwy, ból dławił w piersi, ściskał gardło.

* * *

Raz na cztery lata hucznie świętowano Panatenaje. Właśnie nadszedł czas uroczystych procesji, składania ofiar, zawodów, konkursów i zabaw. Ulice wypełniały rzesze roześmianych mieszkańców i obcych przybyszów. Z najdalszych zakątów świata zjeżdżali wędrowcy, pielgrzymi i ciekawscy, by uczestniczyć w tak ważnych i podniosłych chwilach. Na placach i w domach możnowładców występowali artyści z odległych krain, dając pokaz swojego kunsztu. Wyścigi łodzi, rydwanów, zawody lekkoatletów przyciągały niezliczone szeregi rozentuzjazmowanych obserwatorów. W świątyniach pełni powagi i dostojeństwa kapłani przyjmowali składających bogate dary. Na chwałę bogini zabijano zwierzęta ofiarne.

Drugiego dnia trwania uroczystości, o świcie, został niespodziewanie wezwany przez Arystydesa. Pan kazał mu się wykąpać i przebrać w nowy chiton, po czym oznajmił, że zabierają go do miasta.

– Weź swój flet. Dostąpisz dzisiaj zaszczytu. Będziesz mógł zagrać w świątyni ku chwale bogini – oznajmił krótko, następnie odprawił ruchem ręki.

Późnym rankiem wyruszył z państwem, podążając za lektyką. W południe dotarli na próg monumentalnej budowli. Oczy błysnęły mu z zachwytu i zdumienia. Ogrom świątyni przytłaczał, zapierał dech w piersi. Oniemiały zatrzymał się na chwilę pośród przewijającej się ciżby darczyńców, zapatrzył na umieszczone w niszach posągi bogów.

Arystydes zaprowadził niewolnika do niewielkich, ukrytych w załomie muru drzwi.

– Czekaj tutaj – polecił, a sam wszedł do wnętrza.

Z miejsca, gdzie stał, mógł obserwować ludzi z darami: ich poważne, skupione miny, gdy trzymając w dłoniach ofiarne wota, niepewnie przekraczali próg sanktuarium; opuszczających mury świątyni, rozradowanych, szczęśliwych, gdy ofiara została przyjęta. Pośród tłumu wyróżniali się obcy przybysze. Stroje, rysy twarzy przyciągały wzrok, fascynowały odmiennością.

Nie dane było mu przyglądać się dłużej. Z ukrytej w murze furtki wyszedł w towarzystwie Arystydesa starszy mężczyzna ubrany w szatę do ziemi.

– To on – pan wskazał pasterza. – Pójdziesz z kapłanem – oświadczył.

Mężczyzna skinął na niego. Bez słowa ruszył w ślad za przewodnikiem. Ten poprowadził go krętymi korytarzami, schodami o niezliczonej ilości stopni do małego pomieszczenia u szczytu świątyni. W salce panował hałas. Urywki rozmów mieszały się z szeptanymi słowami modlitwy. Wyraźnie i czysto słyszał każdy dźwięk dobiegający z wnętrza głównej sali. Ściany pokrywały malowidła przedstawiające czyny herosów i sceny walki bogów z tytanami. Dopiero uważnie się wpatrując, dostrzegł w murach otwory. Niewielkie dziury zręczny artysta ukrył wśród fresków, za ich sprawą można było usłyszeć wszystko, co działo się w każdym zakamarku świątyni.

– Tu możesz zagrać na chwałę bogini. Wszyscy w świątyni usłyszą. – kapłan szepnął i wyszedł.

Został sam. Wyciągnął spod szaty flet, usiadł na granitowej ławce. Powiódł wzrokiem po freskach i poczuł niepokój. Czy godny jest tego zaszczytu?

Przymknął oczy i zaczął grać. Cicho, majestatycznie brzmiąca pieśń wypełniła przestrzeń. Z każdą kolejną nutą nabierała mocy, tężała niczym gniew nadzorcy niewolników. Melodia zdawała się krążyć, uderzać o ściany, jakby chciała się wyrwać, uciec. Przypomniał sobie naraz ukochaną; swój podziw, gdy siedzi zasłuchana pośród morza zielonej trawy. Dźwięki stały się delikatne, subtelne, podobne muśnięciu palców o skórę. W muzyce wybrzmiało wszystko: skrywane, senne marzenia, kiedy budzi się w nocy z pełnego przemożnej tęsknoty snu, i wyobraża sobie, jak czeka…; spojrzenie niebieskich oczu, gdy ona z ufnością, ochoczo składa inicjatywę w jego ręce…; i strach, obawa, że więcej jej nie zobaczy…

Stopniowo głosy zamierały, aż zapadło niezmącone niczym milczenie, tylko  dźwięki  fletu rozbrzmiewały w tej cichości. Muzyka niespiesznie płynęła, pełna harmonii, lęku, nieśmiałej radości, poruszała serca, przywoływała wspomnienia, niosła ukojenie. Drżała w ścianach, cichła i narastała, łudziła szumem morza, szmerem strumienia, dźwięczała świergotem ptaków. Pełna pogodnej nadziei zamierała, milkła, jak kroki odchodzącej w dal kochanki.

Skończył grać i zdumiał się panującą ciszą. Powstał z ławy, odwrócił się i ujrzał zasłuchanego kapłana. Ten, jakby wstydząc  się swojej słabości, ukradkiem ocierał wilgotne oczy. W milczeniu przywołał go ruchem dłoni.

Ruszył za przewodnikiem przez labirynt korytarzy, aż stanęli w głównej sali.

‒ To dla niej grałeś. – Kapłan wskazał ręką za plecy pasterza.

Spojrzał za siebie i zamarł – w długiej, sięgającej stóp szacie, opierając się na tarczy, spod której wypełzał wąż, stała bogini Atena. Hełm i zbroja lśniły złotem. Zadarł głowę. Dojrzał piękne, surowe oblicze. Zdumiał się, poczuł  oszukany, po policzkach spłynęły mu łzy.

‒ Czas już na ciebie, musimy iść. – Mężczyzna położył mu dłoń na ramieniu i lekko pociągnął, kierując się do wyjścia.

Na placu pod murem Arystydes, pogrążony w rozmowie z cudacznie ubranym Egipcjaninem, nie dostrzegł ich nadejścia. Duchowny podszedł do nich i szepnął panu kilka słów, po czym się oddalił. Rozmówca objął Arystydesa w serdecznym uścisku.

– Do widzenia, przyjacielu, spotkamy się za cztery lata. – Usłyszał słowa pożegnania skierowane do cudzoziemca. Nieznajomy skłonił się z szacunkiem i odszedł, znikając w tłumie.

Podczas powrotu do domu nie odezwał się ani słowem. Od tego dnia przestał grać. Wszelkie próby zachęty pani czy pana zbywał milczeniem. Słuchał ich namów spokojnie, nie odpowiadał nic. Patrzył nieruchomym, szklanym wzrokiem, jakby to nie do niego się zwracano. Często przesiadywał wieczorami na progu baraku, obojętny, spoglądający niewidzącym wzrokiem w przestrzeń.

* * *

Dziś zagrał po raz pierwszy od bardzo, bardzo wielu dni. Odłożył instrument, zamyślił się wpatrzony w dal. Krąg słońca dotykał linii horyzontu. Rozfalowane promienie słoneczne przeglądały się w morzu. Łzy spływały mu po policzkach. Pochylił głowę i głęboko westchnął.

‒ Pięknie grasz, twojej muzyki słuchają bogowie. – Zza pleców dobiegł cichy głos.

Odwrócił się gwałtownie. Stała w zbroi lśniącej w promieniach zachodzącego słońca.

‒ Dlaczego? – spytał przepełnionym smutkiem głosem. – Powiedz mi, dlaczego tak…

Zbliżyła się i położyła mu dłoń na ustach.

– Zawsze będę przy tobie – szepnęła.

.

Aby pobrać ebooka z powyższym tekstem w formatach pdf, epub, mobi:

Zajrzyj http---chomikuj.pl-Najlepsza_Erotyka2 (2)

.

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Świetne… Chyba Euterpe uczyla niewolnika i prowadzila Twoje pióro

Można tak powiedzieć. chociaż flet nie jest Jej pisany. ;-))
Dzięki za dobre słowo.

Nie zrozumieliśmy się. Masz rację.
Lecz moje pióro prowadziła – jeżeli tak można powiedzieć – zaiste zupełnie inna „muza”.
Namacalna i realna…;-))

Siedzi sobie Bogini na Olimpie i rozpacza, że już chyba nic fajnego ją na stare lata nie spotka… A tu proszę – opowiadanie o niej napisano! 😉

Batavio, przyjmij proszę w prezencie te dwie łzy wzruszenia, które spłynęły po mych pokraśniałych z dumy i radości policzkach 🙂

Był już czas docenić Twoją wielkość Bogini. :-))
Dziękuję.

Dobry wieczór,

z przyjemnością widzę, że kolejny z naszych Autorów postanowił odwiedzić epokę antyczną i to w dodatku moją ukochaną Grecję. Bardzo się z tego cieszę, Batavio. Postaram się jutro przeczytać i skomentować, bo bardzo jestem ciekaw, jak udała Ci się ta wyprawa.

Pozdrawiam serdecznie
M.A.

Megasie marnym ja naśladowcą, marnym.
Miejsca, sytuacje, zdarzenia są przez autora wypaczone, nagięte do jego wizji.
Wszak nie one są tu sensem i przesłaniem.
Dziękuję za Twoje zainteresowanie tekstem.
Pozdrawiam B.

Mma zwyczaj powracania do powiesci i opowiadań które umilaja mi wieczory
Muzy literatury i muzyki to dobre przyjaciólki 🙂
przeczytalem powtórnie przy piosence

Costa Cordalis – Eleni

Tora agapimeno
se quito keskeptome
kordiamu mi hovaset
then se xeno pote
———————–
Teraz moja miłości
Widzę i wiem już, że
serce moje nie boi się
nigdy nie zapomni Cię

Nic dodać, nic ująć.
Pozdrawiam B.

Batavio, czytałem kiedyś to opowiadanie w lekko zmienionej wersji i już wtedy wywarło na mnie wrażenie. Teraz nabrało jeszcze szlifu i głębi. Są tu najlepsze, moim zdaniem, elementy twojej prozy: nastrojowość, umiejętność budzenia bardzo prostymi środkami wyrazu uczuć i emocji. Tworzysz podobnie jak bezimienny bohater tego opowiadania, który w prostej muzyce fletu zawiera swoją tęskonotę za miłością, wolnością, człowieczeństwem. Na szczęście, obecny pan nie odmawia swemu słudze tego ostatniego – imię Arystydes może nie jest tu przypadkowe? To pierwsze pasterz otrzymuje w darze od samej Bogini. Potrafisz przekazać swoją myśl w bardzo piękny sposób. Taka nastrojowa konwencja historyczno-fantastyczna doskonale ci odpowiada.
PS. Czyżby dziewicza bogini w zbroi i przy tarczy odczuwała niekiedy znużenie tą, przyznajmy – nieco sztywną konwencją? Mądrość i wojowniczość nie muszą od razu kolidować z pewnymi radościami życia… W końcu z zaangażowaniem wzięła udział w zawodach o złote jabłko i z rozdrażnieniem przyjęła przegraną. (-:

Neferze.
Znane Ci było to opowiadanie.
Jeżeli dziś postrzegasz je zgrabniejszym, bardziej przyjemnym w odbiorze, to cóż pozostaje mi rzec… Dziękuję.
Pozdrawiam. B.

Jak ty sprytnie brudem, szmatami, podłością, powrozem i batem znieczulasz. Usurawiasz, nagą skałą, lodowatym wiatrem, cierniami. Wszystko po to, by za chwilę zagłaskać melodią, horyzontem najeżonym galerami, zachodem słońca. Chłosta w twoich słowach ustępuje jękom kochanki. Żongler ulg…

Daleko mi do mistrzostwa Twojego pióra. To nazbyt pochlebny komentarz.
Dziękuję i pozdrawiam. B.

Trochę mnie zamurowało. Z utworu przebija dojżałość stylu. Piszesz bardzo pięknie i delikatnie. Niektóre linijki czytałem po kilka razy. Nie Masz się co porównywać do Nefera czy Aleksandrosa, ich proza ma swoje cechy. Nie trzeba okazywać nadmiernej skromności, Masz inny styl ale z równym mistrzostwem Napisałeś swój utwór. Dziękuję.

Miło, że autor się rozwija – to opowiadanie dzieli przepaść od tych, które pojawiły się na NE jako pierwsze, ale z drugiej strony to dosyć smutne, że im mniej jest erotyki, tym cieplej przyjmowane jest opowiadanie, z założenia przecież erotyczne…

Erotykę można rozumieć bardzo szeroko, znacznie szerzej niż sam opis zbliżenia. -:)

Bywa nawet że erotyka nie ma niczego wspólnego ze zbliżeniem. Nieprawdaż ?

Moim skromnym zdaniem – muśnięcie palcami – dobrze „umocowane” w tekście, nieść może większy wydźwięk erotyczny, niż szczegółowy opis aktu. Ale… to moje spojrzenie. ;-))
Pozdrawiam B.

Trudno się z nim nie zgodzić i być może dla tego akurat opowiadania lepiej by było, gdyby skończyło się na muśnięciu…

Chociaż raz na tak.
Połowicznie ale ze wskazaniem na tak. ;-)))

Przygotowuję opowiadanie. Pierwsze po prawie dwóch dekadach. Mam pewne kłopoty czy to jak opisuję pewne rzeczy to erotyka czy pornografia. Pornografii ponoć nie publikują. Erotyka ma znamiona sztuki ale przecież filmy Dorcela – mojego ulubionego klasyka pornografii odbieram jako sztukę :(.

Jeżeli daje się dostrzec zmiana na lepsze…:-))
Co do samej sceny i kilku luźnych zdań o podtekście erotycznym.
Może, podkreślam może, powinienem uszczegółowić, rozwinąć tę scenę. Przeważyła jednak myśl (obawa), że przesłoni to sens opowiadania. Czy mój sposób postrzegania sposobu przedstawienia erotyki w tym konkretnym opowiadaniu jest zbyt pobieżny? Nie mi to oceniać. Każdy ma swoje subiektywne spojrzenia na sprawę.
Pozdrawiam. B.

Lubię, gdy mężczyzna nie boi się pokazać swojej wrażliwości. Twoje wszystkie teksty, które dotąd czytałam, przepełnione są delikatnością, nienachalną zmysłowością oraz nutką nostalgii. Bardzo mi się to podoba.

Ach, bo Wszyscy pogrążają się tutaj w odmętach wyuzdania, ktoś musi pisać inaczej. ;-))
Dziękuję za tam miły dla oka komentarz.
Pozdrawiam B.

Errata. ;-)))
Dziękuję za „tak” miły dla oka komentarz.

Długo się zastanawiałam, co napisać. Po pierwszej lekturze pozostał mi jakiś niedosyt, wrażenie, że czegoś nie zrozumiałam, że coś mi umknęło i przeczytałam jeszcze raz. Tym razem wolniej, niektóre fragmenty po dwa razy. Podoba mi się nastrój tego opowiadania. Spokojna narracja, opisany niewesoły los człowieka sprzedanego w niewolę i jego ulotne krótkotrwałe szczęście. No, i ta muzyka. To niełatwe, opisać dźwięk, ale u Ciebie prawie się go słyszy. A na koniec ta melancholia i cień nadziei. Piękne. Mnie nie brakuje tu erotyki. W takiej oprawie jakoś nie widzę miejsca na bardziej bezpośredni opis. Myślę, że udało Ci się zachować równowagę.
Pozdrawiam, Roksana

Dziękuję Roksano.
Jeżeli szukałaś w opowiadaniu czegoś więcej. Pozostawiło niedosyt.
To spełniło swoje zadanie.
Pozdrawiam B.

Poprzednie opowiadanie zachęciło mnie do zapoznania się z Twoją twórczością . I cieszę się że to zrobiłem . Zamierzam przeczytać wszystkie Twoje opowiadania. Pozdrawiam

Anonim S
To miłe, ale spodziewaj się rozczarowania.
Pozdrawiam B.

Ładnie zagrałeś. Dziękuję

Napisz komentarz