Perska Odyseja IV: Bardzo długa noc (Megas Alexandros)  4.59/5 (99)

53 min. czytania
Charles Désiré Hue, "Mit o królu Kandaulesie"

Charles Désiré Hue, „Mit o królu Kandaulesie”

Perska Odyseja wraca na łamy Najlepszej Erotyki po stanowczo zbyt długiej (przynajmniej z mojej perspektywy) przerwie, za co ponoszę całkowitą i niepodzielną winę. Dlatego też, w trosce o należytą ciągłość opowieści, pozwolę sobie załączyć tutaj link do rozdziału poprzedniego. Wydarzenia „Rozpustnego miasta” i „Bardzo długiej nocy” łączą się ze sobą tak nierozerwalnie, że właściwie powinno się je czytać razem. Bez względu jednak, w którym miejscu rozpoczniecie – życzę Wam udanej lektury!

* * * 

Strażnik uniósł skobel i otworzył drzwi. Nieoliwione od dawna zawiasy wydały z siebie potępieńczy jęk. Blask pochodni padł na brudną słomę zaścielającą podłogę celi, nie zdołał jednak wypędzić głębokiego mroku z jej kątów. Kassander nie miał zresztą czasu się przyglądać. Został brutalnie wepchnięty do środka pomieszczenia. Potknął się o jakąś nierówność podłoża i poleciał naprzód, wyciągając ręce przed siebie. To uratowało mu twarz, bo zaraz potem wpadł na ścianę. Podwoje zatrzasnęły się za jego plecami i zapadła nieprzenikniona ciemność.

Wydrążone głęboko pod cytadelą lochy były zimne i zawilgocone. Gdy Macedończyka prowadzono przez ich korytarze, widział wszędzie zacieki i kałuże, a w jego nozdrza wdzierał się swąd rozkładu i stęchlizny. Wydawało się, że spora część cel była stale pogrążonych w wodzie, z innych zaś od dawna nie usuwano ciał zmarłych więźniów. Zza niektórych drzwi dobiegał jednak szloch i zawodzenie. Generał przeszedł również przez dobrze zaopatrzoną salę tortur, w której chłostano właśnie nagiego mężczyznę. Jego błagania o litość nie poruszyły żadnego z katów. Zaopatrzone w żelazne haczyki bicze zdzierały mu z grzbietu resztki skóry. Kassander odwrócił wtedy oczy. Wiedział, że nikt nie przeżyje takiego bicia.

Teraz stał pod ścianą, usiłując dostrzec cokolwiek w mroku. Jedynym źródłem światła była wąska szpara u dołu drzwi. W tej sytuacji musiał polegać na innych zmysłach. Węch był atakowany przez panujący w izbie fetor ekskrementów, którymi nasiąkła chyba słoma. Stąpał ostrożnie, by w nic nie wdepnąć. Nagle potrącił nogą coś twardego i ciepłego. Usłyszał poruszenie i cichy jęk. A potem ozwał się młodzieńczy, acz bardzo zmęczony głos:

– Ktoś tu jest?!

Najwyraźniej miał współwięźnia. Cofnął się o krok, by go nie zdeptać i rzekł:

– Byłeś tu pierwszy, więc chyba to ja powinienem się przedstawić. Kassander z Ajgaj, generał macedońskiej armii. Wygląda na to, że przyjdzie nam dzielić celę.

Odpowiedziało mu długie milczenie. Czekał cierpliwie, spodziewając się nieufności. W końcu jego towarzysz niedoli zdobył się na odpowiedź.

– Jesteś Macedończykiem… jak ten, który wtrącił mnie do lochu.

– Mówisz o Andromenesie? Owszem, satrapa to mój rodak, ale żaden przyjaciel. Kiedy stąd wyjdę, hojnie odpłacę mu za gościnę… Możesz być pewien, że nie spodobają mu się moje wyrazy wdzięczności. Na razie jednak chciałbym wiedzieć, z kim rozmawiam.

– Na imię mi Sarpedon – nieznajomy nie rozwinął tematu. By przerwać narastającą znów ciszę, Kassander rzekł:

– Miło poznać, choć okoliczności mogłyby być lepsze.

Tym razem odpowiedzią był gorzki śmiech.

– Jesteś tu dopiero od paru chwil. Ja… dawno już straciłem rachubę dni.

Generał znalazł w końcu miejsce na podłodze, którego nie pokrywała obrzydliwa słoma. Usiadł tam i zamknął oczy. I tak były mu w tym miejscu zupełnie nieprzydatne.

– Powiesz mi, dlaczego cię uwięziono?

– Myślisz, że satrapa potrzebuje konkretnych przyczyn? W kazamatach cytadeli jest mnóstwo takich, którzy niczemu nie zawinili. Hoplici wciąż dokonują nowych aresztowań, nie tylko w Sardis, ale w całej Lidii. Ludzie są zwalniani dopiero wtedy, gdy rodzina zapłaci sowity okup. Albo gdy żona lub córka uwięzionego odda się, komu trzeba. Aczkolwiek tym razem masz rację. W moim przypadku był dobry powód. Właściwie nawet kilka.

Macedończyk nie próbował wchodzić mu w słowo. Sarpedon mówił więc dalej:

– Mój ojciec jest… był bardzo zamożnym człowiekiem. Jego ziemie ciągnęły się stąd aż do samego Gordium. Za perskich rządów dostąpił najwyższych zaszczytów. Miał też piękną córkę, o której rękę poprosił zarządca tych ziem, Spitrydates…

Kassander przypomniał sobie nadzwyczaj urodziwą, zastraszoną blondynkę, którą ujrzał u boku satrapy.

– Mówisz o Omfale?

– Znasz moją siostrę? – w głosie młodego człowieka zabrzmiało podniecenie. – Widziałeś ją? Wiesz, jak się miewa? Mów!

– Jeszcze klepsydrę temu była cała i zdrowa. Ale obawiam się, że Andromenes nie traktuje jej zbyt dobrze.

– To potwór! Całkiem pozbawiony ludzkich uczuć… gdybym tylko mógł go dostać w swoje ręce!

– Jeśli się stąd uwolnimy, będziesz musiał poczekać na swoją kolej.

Sporo czasu minęło, nim Sarpedon uspokoił się na tyle, by móc kontynuować relację.

– Kiedy Persowie przegrali pod Granikiem i Lidia znalazła się w macedońskich rękach, jemu właśnie powierzono władzę nad nami. Z początku wydawało się, że będzie rządził mądrze. Utrzymał w mocy nasze prawa, nie rabował więcej, niż przyjęło się w takich sytuacjach… wszystko zmieniło się, gdy król Aleksander opuścił Azję Mniejszą. Dopiero wówczas Andromenes pokazał swą prawdziwą twarz. Oznajmił, że należy mu się wszystko po Spitrydatesie. Przejął nie tylko jego skarbiec i pałace, ale również żonę. Kiedy wraz z ojcem próbowaliśmy interweniować w obronie jej czci… – w tym miejscu młodzieńca zawiódł głos. Po chwili z miejsca gdzie siedział, dobiegł zduszony szloch. Kassander czekał cierpliwie. I tak nie miał nic lepszego, czym mógłby się zająć.

– On… zmusił nas, byśmy patrzyli… jak ją gwałci – opowiadał przez łzy Sarpedon. – Znajdował w tym jakąś dziwną satysfakcję. Potem zabił ojca i przejął jego ziemie. Mnie zostawił przy życiu, by móc szantażować Omfale. Gdyby nie to, jestem pewien, że znalazłaby sposób… by popełnić samobójstwo i ukrócić hańbę…

Macedończyk miał ochotę spytać Sarpedona, czemu sam się nie zabije, skoro uważa to za dobre rozwiązanie dla siostry. Powstrzymał się jednak przed tym. Spodziewał się, że spędzi w ciemnicy trochę czasu. Wolał nie robić sobie wroga z jedynego towarzysza. Tymczasem tamten przestał szlochać i głośno wysmarkał nos. Zapewne w dłonie.

– A dlaczego ty trafiłeś w to przeklęte miejsce? – spytał po krótkim wahaniu.

– Powiedziałem o kilka słów za dużo.

– Andromenes uśmiercał ludzi za mniejsze zbrodnie.

Mnie nie uśmierci, pomyślał Kassander. Przynajmniej tak długo, jak Jazon i Menelaos stoją pod murami miasta z parotysięczną armią…

Ale właściwie, skąd pewność, że pozostaną tam i rozpoczną oblężenie? Satrapa zapowiedział, że nazajutrz przekupi ich srebrem z sardyjskiego skarbca. Kassander ufał Jazonowi i był przekonany, że zhellenizowany Trak nie przyjmie nawet bardzo sowitej łapówki. Byli wszak przyjaciółmi, niejednokrotnie powierzał mu swe życie, a raz nawet cały majątek. I nigdy się nie zawiódł. Niestety, znacznie mniejszym zaufaniem darzył Menelaosa. Relacje, które łączyły go z dowódcą falangitów były poprawne i niewiele więcej można o nich powiedzieć. Czy dziesięć talentów w srebrze wystarczy, by tamten zabrał swe wojska i odmaszerował w głąb Azji? No i gdzie, na bogów, podziewa się Dioksippos? Towarzyszył generałowi w drodze do cytadeli, został na dziedzińcu wraz z resztą eskorty… ale potem nie było go wśród jeńców. Może trafił do którejś z sąsiednich cel? Albo zginął, podobnie jak paru Tryballów, którzy próbowali stawiać opór…

Gdy się nad tym zastanowić, Kassander miał mało powodów by oczekiwać, że wyjdzie z tarapatów bez szwanku. Dalszy rozwój wydarzeń zależał od zbyt wielu czynników, na które nie mógł w żaden sposób wpłynąć. I właśnie owa niemoc doskwierała mu najbardziej.

* * *

Poza szerokimi, reprezentacyjnymi alejami, wiodącymi od bram do agory albo cytadeli, Sardis nie różniło się znacząco od helleńskich miast. Stanowiło istną plątaninę ulic i uliczek wytyczonych bez jakiegokolwiek głębszego planu. Biegły we wszystkie strony, krzyżowały się niespodziewanie i pod niemożliwymi kątami, przecinały mniejsze place i podwórka, najczęściej zaś kończyły się ślepym zaułkiem. Poruszanie się po tym labiryncie, przypominającym raczej wężowe sploty Meduzy, wymagało doskonałej jego znajomości. Zwłaszcza w środku nocy.

Talia szła przodem, świetnie wiedząc, gdzie należało skręcić i które rozwidlenie ulic wybrać. Herakliusz podążał parę kroków za nią, świadom, że jeśli choć na moment straci ją z oczu, nigdy się stąd nie wydostanie. O ile się orientował, dziewczyna prowadziła go coraz głębiej w ubogą dzielnicę, z charakterystyczną, niezwykle gęstą zabudową. Domy zdawały się pochylać nad zaułkami, węższe u fundamentów, niż na wysokości piętra. Mijali stojące pod kolumnadami ulicznice oraz poszukujących ich klientów, spragnionych rozkoszy za parę miedziaków. Młody kawalerzysta uświadomił sobie, że sami wyglądają jak taka para: dziewka prowadząca mężczyznę na miejsce schadzki. Cóż, pomyślał, przynajmniej nie odstajemy za bardzo od otoczenia.

 Od ucieczki z tawerny prowadzonej przez ojca Talii nie zamienili nawet dwóch słów. Herakliusz mógł tylko domyślać się, co czuła, niepewna o los swego rodzica. On sam bezskutecznie próbował ułożyć sobie w głowie to, co właśnie się wydarzyło. Bez żadnego powodu czy ostrzeżenia hoplici z sardyjskiego garnizonu zaczęli mordować jego Tesalów. Gdyby nie nowa przyjaciółka, zapewne podzieliłby ich los. Fakt, że zostawił towarzyszy broni na pewną śmierć obciążał sumienie młodego dowódcy, choć przecież uczynił to, by powiadomić resztę armii o zdradzie. Później jednak zajmie się swoim poczuciem winy. Na razie musi jak najprędzej wydostać się z miasta. Minęli kolejne skrzyżowanie ulic, które za dnia służyło chyba również jako miejsce handlu. Na to wskazywały puste teraz stragany. Na ile Herakliusz mógł się zorientować, byli tutaj całkiem sami. Przyspieszył kroku i położył dłoń na ramieniu swojej przewodniczki.

– Talio, zatrzymaj się. Musimy się naradzić.

Dziewczyna odwróciła się ku niemu. Czy zauważył łzę w jej oku? To mogłoby być złudzenie, w wąskim zaułku było zbyt ciemno, by być pewnym. Miał ochotę przyciągnąć ją do siebie, objąć ramieniem i zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Może później będzie na to lepszy czas…

– Jeśli ktoś próbował nas ścigać, dawno już go zgubiliśmy – rzekł cicho. – Jaki jest dalszy plan?

– Twoja armia obozuje w pałacu Krezusa, prawda?

Ściśle rzecz biorąc, nie była to „jego” armia, ale nie zamierzał się spierać. Po prostu skinął głową. Milczała przez dłuższą chwilę, rozważając wszelkie możliwości.

– Ludzie satrapy kontrolują bramy miasta. Zresztą, nawet w spokojniejszych czasach zamyka się je na noc. Jest parę mniejszych furt w murach, ale na pewno też są strzeżone.

– Ilu może być tych strażników? Dwóch, trzech? Może dałbym im radę…

Uniosła dłoń i pogładziła go po policzku. W jakiś podświadomy sposób wyczuł w tym geście zarówno sympatię, jak i sceptycyzm.

– Nie sposób odmówić ci męstwa, Herakliuszu. Ale jesteś sam i bez broni. Nie chciałabym oglądać twojej śmierci.

Miała rację. Swój miecz oddał rannemu Zeuxisowi, który osłaniał ich ucieczkę z gospody. Wspomnienie sprawiło, że twarz młodzieńca oblał wstydliwy rumieniec. Cieszył się, że Talia nie dostrzega tego w gęstym mroku.

– Jest inna droga. Taka, której z pewnością nikt nie strzeże – szepnęła dziewczyna.

– Wskaż mi ją, a przysięgam, że nie pożałujesz! Tysiące żołnierzy będą sławić twe imię, a ja obsypię cię srebrem!

– Nie trzeba… Pomogłabym ci, nawet gdybyś nie miał nic do zaoferowania – odparła żarliwie. – Andromenes… nie ma wśród mieszkańców Sardis bardziej znienawidzonego imienia. Ciemięży mój lud i depcze jego prawa. Jeśli twa armia pozbędzie się satrapy, to was będą wysławiać zastępy Lidyjczyków!

– Nie przebaczymy mu zdrady. Zapłaci za wszystkie zbrodnie, także wobec twoich rodaków. Osobiście zadbam, by tak się stało – wypowiadając owe słowa, mówił szczerze i z przekonaniem. Choć nie miał pewności, jaką decyzję podejmą wodzowie, był pewien, że zrobi co w jego mocy, by dotrzymać złożonej Talii obietnicy. Dziewczyna też mu chyba uwierzyła, bo nagle przysunęła się doń i wtuliła w jego tors. Objął ją ramionami, zaskoczony tym czułym gestem, na który sam miał przedtem ochotę.

– Dziękuję – szepnęła z ulgą. – A teraz chodź. Pokażę ci, którędy uciekniemy z Sardis.

Wkrótce zostawili za sobą domy i dotarli do niewielkiej doliny. Zeszli w dół po jej piaszczystym brzegu. Do ich uszu dotarł szmer wody.

– To rzeka Pactolus – oznajmiła Talia. – Przecina całe miasto, przepływa nieopodal agory. Może ktoś ci o niej opowiadał. Kiedyś słynęła z tego, że w jej nurcie można było znaleźć płatki złota.

– Nigdy o niej nie słyszałem – odparł z zakłopotaniem Herakliusz.

– To nic. Pójdziemy jej brzegiem. Coś ci pokażę.

Ruszyli, trzymając się za ręce. Grunt był niepewny, zwłaszcza w środku nocy. Z piasku niespodziewanie wynurzały się ostre skały, to znów opadał nagle w stronę płynącej wartko wody. W górze, ponad stokami doliny, majaczyły sylwetki lichych domów i większych budowli, pewnie zakładów pracy.

– Dobrze tu sobie radzisz – stwierdził kawalerzysta, gdy już złapał równowagę po kolejnym potknięciu.

– Bawiłam się na tym brzegu jako dziecko. Znam tu każdy zakamarek.

W końcu dotarli do fortyfikacji miejskich. Wyłoniły się z mroku, bardziej czarne niż nocne niebo. W tym miejscu rzeka wchodziła w wykopany specjalnie dla niej kanał o murowanych ścianach. Talia wskazała Herakliuszowi miejsce, w którym Pactolus przepływał pod murami. Gdy zbliżyli się do niskiego otworu, ujrzeli, że dalszą drogę zamykają żelazne kraty. Herakliusz zaklął gniewnie.

– Tędy nie przejdziemy!

– Za to przepłyniemy. Mam nadzieję, że potrafisz nurkować?

Skinął głową. Gdy uświadomił sobie, że jego towarzyszka mogła nie dostrzec tego w gęstym mroku, rzucił krótkie „tak”.

– Tych krat nie wymieniano chyba od perskiego podboju. Już jako mała dziewczynka widziałam, jak bardzo są przerdzewiałe. Pod linią wody… w niektórych miejscach wcale ich nie ma.

– Zmieszczę się tam?

– Ja się mieściłam – wyczuł w jej głosie nutę niepewności.

– Jako mała dziewczynka?

Tym razem to ona skinęła głową.

– Cóż, nie mam innego wyjścia.

– Ja popłynę pierwsza. Ty będziesz tuż za mną. Pod wodą nic nie będzie widać, więc pokieruję cię we właściwe miejsce.

Poczuł nagły niepokój. To było niebezpieczne. Jeśli Talia zaklinuje się gdzieś pod wodą…

– Nie chcę, byś się narażała. Pójdę sam. Masz w Sardis przyjaciół czy rodzinę? Powinnaś się u nich schronić.

– Nie opowiadaj bzdur, Herakliuszu! Beze mnie nie znajdziesz luki w kracie. Poza tym też nie mogę tu zostać. Pomogłam ci w ucieczce. Ludzie satrapy będą mnie szukać do skutku.

Miała rację. Po krótkim wahaniu zgodził się. Podeszli nad sam brzeg kanału. Dziewczyna szepnęła:

– Powinniśmy zrzucić ubrania. Będzie ciężko w nich pływać, a poza tym mogą zahaczyć o kraty…

To była dobra rada, lecz młody dowódca natychmiast pomyślał o konsekwencjach pojawienia się w obozie bez odzienia. Przecież już i tak musiał walczyć o szacunek podwładnych…

– Nie pokażę się tak swoim żołnierzom! I na pewno nie pozwolę im oglądać ciebie nagiej!

Poniewczasie przypomniał sobie, że mówi do Lidyjki. Dziewki, która nierządem zarabiała na własny posag. Codziennie zrzucała szatki dla nieznajomych, w zamian za parę miedziaków… a jednak instynktownie czuł, że jego stanowczość w jakiś tajemny sposób była na miejscu. I została przyjęta z przychylnością. Talia nie powiedziała ani słowa, lecz miał wrażenie, że uśmiecha się, zadowolona. Przecież właśnie otwarcie przyznał, że jest o nią zazdrosny! Kobiety. Nigdy ich nie zrozumie.

By przerwać milczenie, rzekł wreszcie:

– Jestem gotowy.

Plusnęła woda. Herakliusz wskoczył do kanału, w ślad za swą kochanką. Zimno przeszyło go na wskroś. Rzeka była lodowata.

– Trzymaj się blisko, mój miły – usłyszał głos, ledwie wznoszący się nad szmer nurtu. Idąc krok w krok za Talią, wkroczył w niski otwór.

* * *

Stolosowi spieszyło się do cytadeli.

Zastępca satrapy wracał z miasta, gdzie zgodnie z rozkazami, aresztował lub zgładził żołnierzy Kassandra. Większość była zresztą zbyt zaskoczona, by stawiać opór. Najcięższa walka rozegrała się w gospodzie „Odpoczynek Hoplity”. Zginęło czterech Argiwów i siedmiu biesiadujących tam kawalerzystów. Jeden zdołał się wymknąć, korzystając z zamieszania i pomocy lokalnej dziewki. Stolos nie lubił komplikacji. Wysłał w ślad za zbiegami pościg, ale nie czekał na jego rezultaty. Chciał jak najprędzej wrócić do ufortyfikowanej siedziby Andromenesa. Satrapa obiecał mu widowisko, którego nie zamierzał przegapić.

Kiedy znalazł się na dziedzińcu twierdzy, zobaczył wziętych do niewoli przybocznych Kassandra. Siedzieli pod strażą, ciasno stłoczeni, ze związanymi za plecami dłońmi. Tym również Stolos nie chciał zaprzątać sobie głowy. Pospiesznie wydał rozkaz, by zabrano ich do lochu i zamknięto w którejś z większych cel. Wreszcie został uwolniony od wszelkich obowiązków. Zajrzał tylko do swej komnaty, gdzie pozbył się pancerza i przebrał w elegancki, biały chiton ze szkarłatną lamówką, który nosił już wcześniej, nim Andromenes powierzył mu misję w Sardis. Wreszcie był już gotów do tego, by złożyć wizytę satrapie.

Już w progu przywitał go pełen bólu krzyk. Czym prędzej przeszedł przez kilka następnych pokoi i znalazł się w alkowie swego pana. Widok, jaki ukazał się jego oczom sprawił, że pod chitonem jego członek stał się tak twardy, jakby wyrzeźbiono go w marmurze.

Omfale stała na łożu, całkiem naga i rozkrzyżowana. Ręce miała rozłożone szeroko, a nadgarstki przywiązane do kolumn podtrzymujących baldachim, w ich wyższych, a więc węższych partiach. Sznury przytwierdzały jej kostki do dolnej, szerszej części filarów i przytrzymywały je w szerokim rozkroku. Ponieważ niewiasta była zwrócona plecami do wezgłowia, a twarzą w stronę drzwi sypialni, Stolos mógł napatrzeć się na nią do woli. Na prawym policzku, tuż pod okiem, ciemniał już siniec od uderzenia. Z pękniętej wargi spłynęło parę kropli krwi. Piersi kołysały się w przyspieszonym oddechu, zaś dekolt, gładko wygolone łono oraz uda lśniły wilgocią. Spociła się, ze strachu i bólu. Za jej plecami, również na posłaniu, stał Andromenes. W dłoni dzierżył pięcioramienny bat. I właśnie unosił go do kolejnego razu. Gdy zauważył podwładnego, roześmiał się głośno.

– Jesteś w końcu. Siadaj i napij się. Jeszcze z nią na poważnie nie zacząłem. To dopiero wstępne pieszczoty.

Znał dobrze rytuał. Nie raz już ćwiczył go ze swoim panem. Czasem towarzyszyła im Omfale, niekiedy zaś któraś z lidyjskich kurewek, których w Sardis było bez liku. Jedno natomiast pozostawało bez zmian. Andromenes bił i gwałcił dziewczynę. Stolos patrzył się na to i podniecał się coraz mocniej. W końcu stawał się tak rozpalony, że nie był się w stanie powstrzymać przed masturbacją. Fakt, że obserwował brutalne zbliżenie, w jakiś tajemny sposób pobudzało również żądzę satrapy. Jeden był uzależniony od patrzenia. Drugi od tego, by patrzono na to, jak spółkuje z kobietą. Razem tworzyli niezwykle udany tandem.

Bardzo rzadko zdarzało się, by Andromenes pozwolił Stolosowi zabawić się z dziewczyną, potem, gdy sam już z nią skończył. Nigdy jeszcze nie dopuścił go do Omfale. Oficer liczył wszakże na to, że kiedyś się to zmieni. Piękna blondynka o krągłych kształtach i wielkich, błękitnych oczach pociągała go bardziej niż wszystkie nierządnice w tym mieście pełnym dziwek. Choć satrapa tylekroć zadawał jej gwałt, wciąż zdawała się czysta i nieskalana. Mężczyzna pragnął jej to odebrać. Pokazać, czym naprawdę może być upokorzenie. Na razie jednak musiała mu wystarczyć obserwacja.

Stolos usiadł we wskazanym mu, pozbawionym oparcia karle. Pod ręką, na niewielkim stoliku, czekał nań dzban wina oraz dwa kielichy. Nalał sobie i przełożonemu. Uniósł swój puchar w górę i wzniósł toast na cześć satrapy. Ten zaśmiał się znowu i uderzył. Pięcioramienny bicz spadł na grzbiet Omfale. Kobieta wyprężyła się w więzach i krzyknęła głośno. Kolejny raz, zadany na odlew. Niżej, w dolną partię pleców i pośladki. Z ust blondynki wyrwał się skowyt.

– Kiedy wróciłem tu z wieczerzy – rzekł Andromenes, bawiąc się kańczugiem, którym wodził po biodrach i udach swej ofiary – zapragnąłem posiąść moją piękną towarzyszkę, odprężyć się po całym dniu pracy i podejmowania trudnych decyzji. Wyobraź sobie mój zawód, przyjacielu, gdy ta suka ośmieliła się nie być dość chętną! Zamiast przyjąć mnie z ochotą w swej mokrej szparze, była sucha i niegościnna. Okazało się, że zapomniała o wszystkim, czego jej nauczyłem. A zatem naukę trzeba powtórzyć. Zwielokrotniając przy tym wysiłki!

Z bliska smagnął ją po nodze, wszystkimi pięcioma ramionami bicza, które z trzaskiem owinęły się wokół uda. Omfale jęknęła głośno, tym razem bardziej z zaskoczenia, niż z bólu. Andromenes chwycił ją za włosy i szarpnięciem przyciągnął do tyłu, ku sobie.

– Czemu nie błagasz o litość? – spytał, stając tuż za nią, tak blisko, że przyrodzeniem ocierał się o krągłe pośladki Lidyjki. – Czemu nie prosisz, bym przestał?

Zanim się spostrzegł, Stolos opróżnił cały kielich. Pożądanie zawsze sprawiało, że bardzo chciało mu się pić. Pospiesznie napełnił puchar, ani na moment nie odrywając oczu od ciała blondynki. Wiedział dobrze, o co chodzi satrapie. Niejedna z dziewcząt, która wpadła w jego ręce, prędko załamywała się pod wpływem cierpień, jakie jej zadawał. Zniżała się do pokornego skomlenia, byle tylko zostawił ją w spokoju, lub chociaż traktował nieco łagodniej. Niektóre branki pełzały u jego stóp, a były i takie, które pokornie je lizały. Żadna nie otrzymała tego, o co prosiła. Ich poniżenie jeszcze silniej rozpalało okrucieństwo Andromenesa.

Omfale była inna. Choć znęcał się nad nią długimi godzinami, nie udało mu się złamać jej dumy. Lidyjka przyjmowała razy, głośno dawała wyraz cierpieniu. Lecz nigdy jej krzyk nie ułożył się w pokorne słowa. Panicznie bała się swego oprawcy. Stolos widział to w jej oczach, postawie i ruchach, gdy usługiwała satrapie lub przychodziła na jego wezwanie. A mimo to nie była wciąż gotowa na tę ostateczną kapitulację.

Jak zawsze, obudziło to furię Andromenesa. Cofnął się o dwa kroki i rozpoczął długą, okrutną chłostę. Pięcioramienny bat spadał na plecy, pośladki, uda kobiety. Trzask rozchodził się po komnacie, co rusz zagłuszany przez wrzaski bitej. Stolos począł siłować się z chitonem, by jak najszybciej chwycić w dłoń boleśnie wyprężonego penisa. W końcu udało mu się wyswobodzić z ubrania. Mocno zacisnął dłoń wokół żołędzi, obciągnął dwa razy. I o mały włos nie wytrysnął, tu i teraz, nim jeszcze zabawa na dobre się zaczęła. Rozluźnił palce i skulił się, próbując powstrzymać nadchodzący orgazm. Zamknął oczy, by nie patrzeć na olśniewający widok torturowanej Lidyjki. I chociaż wciąż słyszał jej krzyk, jakimś cudem udało mu się opanować. Bał się wszakże dotykać znowu swego przyrodzenia.

Wyprostował się i ponownie spojrzał na satrapę i jego ofiarę. I dobrze uczynił, bo w tej właśnie chwili Andromenes opuścił bat i przywołał go gestem. Z satysfakcją spoglądał na grzbiet niewiasty. Stolos domyślał się, że jej mlecznobiała skóra pokryła się szkarłatnymi pręgami. A kto wie, może nawet w paru miejscach pękła pod wpływem brutalnych pocałunków bicza. Zastępca czym prędzej podniósł się z siedziska i podszedł do łoża. On również łapczywie patrzył na Omfale. Mógł z bliska podziwiać jej nagie ciało, tak piękne, jakby sam Praksyteles czy Bryaksis wykuli je w marmurze. Bezwstydnie wbił wzrok między rozchylone uda Lidyjki. Na wargach sromu lśniły krople. Pot czy może… nieświadomie zwilżył językiem spierzchnięte nagle usta.

– Pomóż mi ją rozwiązać – polecił Andromenes. – Znów mam ochotę ją zerżnąć, a nie będę tego robił na stojąco.

* * *

Choć było już późno, w jednej z sal pałacu Krezusa płonęło wiele lamp oliwnych. Za solidnym stołem z cedrowego drewna siedzieli dwaj wodzowie: Trak Jazon i Macedończyk Menelaos. Miny mieli nieszczególne. Trudno im się zresztą dziwić, wszak byli właśnie obsztorcowani przez niewiastę.

Nad blatem pochylała się, prezentując im swój głęboki dekolt, Mnesarete. Choć przywdziała pyszną suknię z zielonego, haftowanego złotem jedwabiu, a także złote bransolety, bynajmniej nie miała nastroju do flirtu. W jej szmaragdowych oczach płonął gniew. Umalowane na czerwono paznokcie co rusz drapały drewno, zaś uszminkowane usta poruszały się w rytm prędko wyrzucanych słów.

– Wytłumaczcie mi proszę, szlachetni wodzowie! Wasz generał rusza w odwiedziny do człowieka, któremu nie ufacie. Nie wraca na noc do swej armii, nie wysyła też żadnego gońca, by przekazać, że zabawi w mieście dłużej. Można by rzec, że znika, jak ciśnięty w wodę kamień. A wy co robicie? Nie zaczynacie nabierać podejrzeń? Nie podejmujecie żadnych działań?

Oprócz nich w komnacie było jeszcze kilku oficerów, wśród nich Gelon, który przybył z dziewczyną z Argos i teraz stał kilka kroków za nią. Zarówno Jazon, jak i Menelaos mieli świadomość, że jutro rozniesie się wśród żołnierzy, jak kobieta rozstawia ich po kątach. A jednak nie próbowali mierzyć się z jej gniewem. Obydwaj bowiem czuli w głębi ducha, że to właśnie ona ma rację. Zawiedli Kassandra.

– Wysłałem oddział do Sardis, by zorientować się w sytuacji – rzekł w końcu Macedończyk. – Niestety, zastali zamknięte bramy. Strzegący ich hoplici oznajmili, że w nocy nie wpuszczą nikogo do miasta. W ciemnościach łatwo bowiem pomylić sojuszników z podstępnymi rabusiami…

– A twoi ludzie w to uwierzyli?! – krzyknęła Mnesarete, unosząc ręce do swych włosów. – Co za skończeni głupcy!! – Kilkoma szarpnięciami zburzyła misterną fryzurę, którą troskliwie splatały jej niewolnice. Miała nadzieję, że zauroczy nią powracającego z Sardis Kassandra. Gdy mimo coraz późniejszej nocy wciąż nie przyjeżdżał, zaczęła się niepokoić. Wreszcie, z pomocą Gelona wdarła się do komnaty, gdzie trwała właśnie narada wyższych oficerów. I nie bacząc na swą godność, prędko sprawiła, że dyskusja nabrała rumieńców. Zarazem stała się bardzo jednostronna. Dowódca falangi uznał swoją klęskę i opuścił głowę.

– Czego od nas oczekujesz? – spytał zrezygnowany Jazon. – Czy mamy szturmować fortyfikacje Sardis, bo Kassander nie przesłał nam wiadomości? Mógł o tym po prostu zapomnieć. Zwłaszcza, jeśli wieczerza u Andromenesa przeciągnęła się do późna… – taktownie nie wspomniał o tym, że na uczcie mogły pojawić się niewiasty, a wtedy generał z pewnością nie zaprzątałby sobie głowy drugorzędnymi sprawami.

– Oczekuję, że coś zrobicie, zamiast mielić jęzorami!

W tym momencie rozwarły się drzwi i do sali szybkim krokiem wszedł Argyros, adiutant Kassandra, którego ten jednak nie zabrał ze sobą na kolację do cytadeli. Zbliżył się do Jazona, pochylił i zaczął mu coś szeptać do ucha. Trak posłał mu prędkie spojrzenie.

– Natychmiast ich tu sprowadź! Nie obchodzi mnie, jak wyglądają!

Po chwili adiutant wrócił, prowadząc ze sobą Herakliusza oraz jakąś dziewczynę. Oboje byli przemoczeni, a ich ubrania i twarze – uwalane rzecznym szlamem. Mnesarete skrzywiła się z niesmakiem, zaś Menelaos zmarszczył brwi.

– Czy tak wygląda żołnierz w macedońskiej armii? – zapytał tonem zdradzającym, że zaraz wybuchnie. – Jak ty wyglądasz? Gdzie twoja broń? I kim jest ta brudna dziewka, którą tu przyprowadziłeś?

– Milcz, a szybciej się dowiesz – przerwał mu Jazon. Łagodniej zaś rzekł do byłego już kochanka: – Opowiadaj, drogi Herakliuszu. Wracasz z miasta?

Młodzieniec skinął głową. Następnie spojrzał na Menelaosa z wyzwaniem w oczach.

– A ta, jak ją nazwałeś, „brudna dziewka”, to najdzielniejsza niewiasta, jaką znam. Ocaliła mi życie, choć wcale nie musiała tego czynić. Na imię jej Talia i gdyby nie ona, nigdy nie opuściłbym z Sardis.

Kawalerzysta zdał rzeczową relację ze swego pobytu w lidyjskiej stolicy. Kiedy mówił o tym, jak hoplici uderzyli na jego ludzi, Mnesarete zbladła i zachwiała się na nogach. Mogłaby upaść, lecz Gelon przypadł do niej i podtrzymał. Kiedy Herakliusz skończył, nastało ciężkie milczenie. W końcu Trak podniósł się zza stołu i zbliżył do obojga uciekinierów.

– Talio, twoja odwaga zasługuje na najwyższą pochwałę – rzekł, ujmując jej zimne i wilgotne dłonie. Ciszej zaś dodał: – Dziękuję, że sprowadziłaś go z powrotem do nas. Tobie zaś, Herakliuszu – ponownie uniósł głos – dziękuję za twój raport. Jest jasne, że Andromenes dopuścił się zdrady. Kassander i kilkudziesięciu naszych ludzi znajdują się w jego rękach – tylko przez wzgląd na Szmaragdowooką nie dodał „albo już nie żyją”. – Nie możemy puścić tego płazem. Przed świtem uderzymy na Sardis i weźmiemy je szturmem. Potem zastanowimy się, jak skruszyć mury cytadeli.

– Szturm? Nocą? – Menelaos potrząsnął głową. – Postradałeś zmysły, Jazonie! Jak niby mamy dostać się do miasta?

– Tą samą drogą, którą ja się wydostałem! – zawołał młody kawalerzysta. – Przez kanał rzeki Pactolus. Poprowadzę naszych żołnierzy…

– To jeden z możliwych sposobów – zgodził się Trak. – I z pewnością z niego skorzystamy. Ale mam też inny pomysł. Wśród moich rodaków jest wielu górali, biegłych we wspinaczce. Uzbrojeni w haki i liny, bez trudu dostaną się na szczyt muru. Andromenes ma zbyt mało hoplitów, by strzec całej jego długości. Obejmę dowództwo nad tym oddziałem.

– A co ja mam robić, gdy wy będziecie strugać bohaterów? – spytał dowódca falangi.

– Pokonamy wartowników i otworzymy jedną z bram. Ty będziesz czekał pod nią z doborowymi oddziałami. Gdy tylko wrota się uchylą, wkroczysz do miasta.

Jazon obrócił się w stronę Mnesarete. Spojrzał prosto w jej szmaragdowe oczy. Stłumił westchnienie i rzekł:

– Jak widzisz, mamy już plan działania. Z pomocą bogów wprowadzimy go w czyn. Jednego możesz być pewna: wyrwiemy Kassandra z rąk satrapy – przez wzgląd na nią nie dodał „żywego lub martwego”.

– Idźcie więc – skinęła głową, a kasztanowe włosy rozsypały się po jej ramionach. – Będę modlić się za wasze zwycięstwo.

Mężczyźni wyszli w pośpiechu. Dziewczyna z Argos została sam na sam z Talią. Lidyjka zbliżyła się do niej i spytała cichym głosem:

– Czy mogę pomodlić się z tobą, pani?

– Wpierw trzeba cię porządnie umyć i odziać w coś suchego. Chodź ze mną. Na szczęście woda w mojej łaźni jest zawsze gorąca, a w bagażu nigdy nie brakuje sukni…

* * *

W nieprzeniknionych ciemnościach celi czas dłużył się niemiłosiernie. Mimo to, od dawna już nie rozmawiali. Sarpedon szlochał cicho nad swym losem, po drugiej stronie pomieszczenia. Kassander starał się go ignorować. Czuł pogardę dla tego żałosnego mazgaja, z drugiej jednak strony, sam nie był pewien, jak by się zachowywał, gdyby spędził tu tygodnie czy miesiące. Już teraz miejsce ich uwięzienia budziło w nim coraz głębszą irytację. Miał ochotę wstać i zacząć walić pięścią w drzwi. Był świadom, że nie zdoła ich wyważyć, chodziło raczej o sprowokowanie strażników. Czuł w sobie dość siły i furii, by zmasakrować ich, gdy tylko wkroczą do celi.

Naturalnie zdawał sobie sprawę, że wypadki potoczyłyby się zupełnie inaczej. Ich było co najmniej dwóch, mieli pancerze, przywiązane u pasów bicze oraz miecze. On zaś – jedynie tunikę, w której przybył do sardyjskiej cytadeli. Jego szanse w starciu z rozsierdzonymi strażnikami były nikłe. Najpewniej zarobiłby kilku bolesnych ciosów, a potem przykuliby go łańcuchami do ściany. Po krótkim namyśle zrezygnował z planów prowokacji. Podniósł się z podłoża, podszedł do drzwi. Przyłożył do nich ucho.

Zbrojni po drugiej stronie prowadzili ożywioną rozmowę, lecz drewno było tak grube, że Kassander nie potrafił wychwycić poszczególnych słów. Najwyraźniej jednak żartowali ze sobą, bo wymianę zdań co chwilę przerywały gromkie wybuchy śmiechu. Nagle ton konwersacji wyraźnie się zmienił. Jeden głos warknął coś groźnie. Odpowiedział mu inny, jakby z większej oddali. Następnie rozległo się kilka głuchych uderzeń i czyjś urwany krzyk. Coś ciężkiego zwaliło się na kamienną podłogę. Łoskot upadającego na skałę żelaza.

Macedończyk nasłuchiwał w napięciu. Sarpedon płakał w swoim kącie.

Klucz zaskrzypiał w zamku. Kassander cofnął się o kilka kroków i uniósł zaciśnięte pięści, gotów na wszystkie ewentualności. Drzwi uchyliły się z głośnym skrzypnięciem, wpuszczając do celi blask pochodni. Generał przymknął oczy, bo jaskrawość płomieni oślepiła go po dłuższym czasie pogrążenia w mroku. W otworze wejściowym zamajaczyła jakaś postać. Samotna.

– Więc to tutaj cię trzymają! – usłyszał znajomy głos. – Myślałem, że satrapa okaże się bardziej gościnny!

– Dioksippos! – roześmiał się Kassander. Ateński pankrationista cofnął się od drzwi, by światło padło na jego twarz i tors. Nie miał na sobie srebrzystego napierśnika i ciężkiego macedońskiego płaszcza, który nosił jeszcze parę klepsydr temu, gdy eskortował swego wodza do sardyjskiej cytadeli. Był teraz odziany w tunikę i lekki pancerz argiwskiego najemnika, jednego z tych, którzy służyli satrapie Andromenesowi.

Prawdziwi Argiwowie, którzy jeszcze przed paroma chwilami pełnili straż u wrót celi, trwali teraz w bezruchu. Jeden leżał na plecach u stóp Dioksipposa, z głową wykręconą pod nienaturalnym kątem. Drugi opierał się o ścianę korytarza. Miał zmiażdżoną krtań.

– Nieźle ich urządziłeś – skomentował generał.

– W pankrationie obowiązują święte zasady. W bójce na śmierć i życie można o nich zapomnieć.

– Skąd wziąłeś to przebranie?

– Byłem na dziedzińcu wraz z resztą twojej obstawy. Kiedy zobaczyłem, że na blanki wbiegają łucznicy, pojąłem, że satrapa zdradził. Nie czekając na to, co się wydarzy, czmychnąłem w najbliższy korytarz. Napotkałem tam samotnego żołnierza, więc huknąłem go mocno w łeb, zaciągnąłem do jakiegoś składziku, pozbyłem się swojego stroju i przywdziałem jego własny. Dzięki temu mogłem w miarę swobodnie poruszać się po cytadeli.

– Nikt cię nie rozpoznał?

– W twierdzy stacjonują teraz głównie kapadoccy łucznicy. Są chyba ze świeżego zaciągu, nie znają się za dobrze z Argiwami. Uznali, że jestem żołnierzem Andromenesa i dali mi spokój.

Kassander namyślał się przez moment.

– Wpadłeś na dobry pomysł. Też tak zrobię. Pomóż mi ściągnąć zbroję z tego trupa. Wygląda, że jest podobnego wzrostu i budowy ciała…

Zaczęli mocować się ze zwłokami oraz z wiązaniami pancerza. Dioksippos opowiadał dalej:

– Zobaczyłem, jak prowadzą twych podwładnych do lochów. Przyjąłem więc, że i ciebie tu znajdę.

– Wiesz, gdzie przetrzymują moich ludzi?

Ateńczyk skinął głową.

– W trzech zbiorczych celach. Minąłem je zmierzając w tę stronę. Są solidnie zamknięte, ale słabo strzeżone. Z podsłuchanej rozmowy wnoszę, że większość hoplitów przebywa teraz w mieście.

– Strzegą bram przed naszymi wojskami – domyślił się Kassander. Ściągnęli już z martwego strażnika napierśnik, a teraz uwalniali go od tuniki. – Satrapa chce przekupić moich dowódców, ale jest ostrożny. Z pewnością zabezpieczył się na okoliczność, gdyby okazali się lojalni.

– Co zatem uczynimy?

– Uwolnimy moją obstawę. Razem z nami to będzie pięćdziesiąt ludzi. Andromenes mówił mi, że ma tylko stu Kapadoków.

– Czyli wciąż dwa razy więcej niż my. No i oni są uzbrojeni.

– Gdzieś w cytadeli z pewnością jest zbrojownia. Przebijemy się do niej i wyrównamy szanse.

Kassander ściągnął własne odzienie, a potem wsunął na siebie tunikę Argiwa. Zapiął jego pas, z wiszącym u boku prostym, dwusiecznym mieczem w pozbawionej ozdób pochwie. Z pomocą Dioksipposa uporał się z pancerzem. Na głowę włożył hełm z biało-czarnym pióropuszem. Wyglądał jak jeden ze zbrojnych satrapy. Sam Andromenes mógłby się pomylić, tym bardziej, że hełm zasłaniał większą część twarzy Macedończyka.

– Ruszamy – rozkazał.

– Poczekajcie, proszę…

Stłumił przekleństwo i obrócił się na pięcie. Podniecony wizją rychłej walki, całkiem zapomniał o swoim współwięźniu. Ten zresztą również długo nie dawał znaku życia, najwyraźniej przysłuchując się rozmowie. Teraz wyłonił się z mroku celi. Oczy wciąż miał czerwone od łez, ale postąpił parę kroków z dumnie podniesioną głową. Dopiero teraz Kassander zauważył, że Sarpedon jest nagi, a jego ciało pokrywają sińce, zadrapania, a nawet blizny po biczu.

– Weźcie mnie ze sobą – poprosił brat Omfale. – Nie mogę… nie mogę tu zostać.

– Idziemy w bój. Nie każdy przeżyje.

Lidyjczyk zadrżał, ale szybko się opanował.

– Lepsze to niż wszystko… czego doznałem w tych murach.

– Mamy jeszcze jedno przebranie – zauważył Dioksippos, wskazując gestem na martwego strażnika, który wciąż opierał się o ścianę.

– No to do roboty – podjął decyzję Macedończyk. – I tak zmarnowaliśmy za wiele czasu. Lepiej nie czekajmy na zmianę warty albo jakąś niespodziewaną wizytę.

Nie mówiąc już nic więcej, zabrali się za zdejmowanie z trupa napierśnika.

* * *

Stolosowi drżały dłonie.

Pochylił się i sięgnął ku prawej kostce Omfale. Przesunął palcami po krępującym ją sznurze, a potem dotknął opuszkami gładkiej jak jedwab skóry. Ciało mężczyzny przeszył rozkoszny dreszcz. Kobieta również zadrżała, choć raczej z obrzydzenia.

Przesunął ręce niżej, na wąską stopę Lidyjki. Ujął ją delikatnie, badał niczym ślepiec, poznający kształty poprzez zmysł dotyku, a nie wzroku. Trochę przy tym zmitrężył, bo Andromenes poradził już sobie z więzami na prawym nadgarstku niewiasty i wykręcił jej rękę do tyłu. Zaprotestowała z głośnym jękiem. Stolos uniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy. Dostrzegł w nich cierpienie, ale i głęboką, bezlitosną pogardę. Poczuł dreszcz przechodzący mu po plecach, zupełnie nieerotycznej natury. Pojął bowiem, że gdyby kiedyś nastąpił zwrot fortuny i to nie Lidyjka byłaby branką, lecz oni wpadliby w jej ręce, nie mogliby oczekiwać jakiekolwiek łaski. Rozgniotłaby ich jak godne pożałowania robaki.

– Szybciej! – warknął satrapa. – Nie guzdrz się!

Przywołany do porządku zastępca zaczął mocować się ze sznurem. Uwolnił prawą nogę Omfale i sięgnął ku lewej. Tym razem przesunął dłoń w górę jędrnej łydki. Miał ochotę sięgnąć jeszcze wyżej, lecz bał się reakcji Andromenesa. To była przecież jego branka. Czym prędzej poradził sobie ze sznurem.

Satrapa przyciągnął kobietę ku sobie, po czym odwrócił się, tak że oboje stanęli plecami do Stolosa. Następnie pchnął blondynkę na łoże. Upadła na brzuch. Próbowała się podnieść, lecz mężczyzna warknął:

– Nawet się nie waż! Na łokcie i kolana. Wypnij się mocno.

Częste „nauki”, których Andromenes udzielał Lidyjce, najwyraźniej poskutkowały. Na jasnych plecach i pośladkach widać było zresztą ich bolesne ślady. Natychmiast przyjęła pozycję, jakiej od niej żądano. Opuściła głowę, wtuliła twarz w poduszkę. I całkiem znieruchomiała, w oczekiwaniu na to, co miało się wydarzyć. Władca Sardis uklęknął tuż za nią. Splunął obficie w dłoń i zaczął rozcierać ślinę po swym nabrzmiałym przyrodzeniu.

– Lepiej byś tym razem była chętna i mokra – wycedził, ciężko dysząc. Najwyraźniej wymierzanie chłosty mocno go podnieciło. Zastępca przesunął się tak, by wszystko dobrze widzieć. Usilnie starał się znowu wprowadzić w nastrój. Zapomnieć o spojrzeniu, jakie posłała mu Omfale. Za moment będzie świadkiem ponownego jej upokorzenia… Nie może myśleć o tym, jak okrutna byłaby jej zemsta!

Andromenes jedną ręką chwycił swoją brankę za bark, drugą nakierował członek na jej lśniący wilgocią srom. Pchnął mocno, z pomrukiem rozkoszy. Jeśli niewiasta wydała z siebie jęk, został stłumiony przez poduszkę.

– Teraz lepiej! – skomentował satrapa. Cofnął biodra i zadał kolejny sztych. I następny. Dłonie blondynki zacisnęły się na pościeli. Wciąż milczała. Coraz głośniejsze były za to mokre odgłosy, towarzyszące spółkowaniu. Stolos oblizał wargi. Choć wciąż nie odzyskał spokoju, poczuł, jak członek unosi mu się w erekcji. Ponownie objął go dłonią i zaczął niespiesznie masować.

– Widzisz, przyjacielu – zwrócił się doń przełożony – tak trzeba postępować z lidyjskimi sukami. Każda z nich, bez wyjątku, w końcu ci się odda, z przyjemnością i ochotą. Niektóre tylko trzeba do tego trochę poprzekonywać… A tu mam bardzo skuteczny instrument sugestii!

To mówiąc, sięgnął po leżący na pościeli, pięcioramienny bicz. Wziął solidny zamach i z bliska smagnął Omfale w poprzek pleców. Zawyła, odrywając twarz od poduszki.

– Nie bądź bierna, jak kryta przez byka krowa! – warknął do niej satrapa. – Wychodź mi naprzeciw, zaciskaj mięśnie. Chcę czuć, jak otulasz moją włócznię… albo ty poczujesz, jak zdzieram ci skórę z grzbietu!

 Usłuchała. Stolos obserwował zafascynowany, jak Lidyjka zgrywa się z ruchami gwałcącego ją mężczyzny. Zaczęła dociskać swe pośladki do jego bioder, sprawiając, że penetracja stała się głębsza, a doznania obojga bardziej intensywne. Musiała również masować penisa skurczami pochwy, bo Andromenes odrzucił głowę w tył i westchnął błogo.

– Dużo lepiej! – wyjęczał, zadając kolejne sztychy. – Ach, jak dobrze… Patrz i ucz się, Stolosie! Jeśli ta dziwka kiedyś mi się znudzi, dam ją właśnie tobie! A wtedy będziesz musiał wiedzieć, jak sobie z nią radzić.

Zastępca poczuł rozpierającą go radość. Już nie pamiętał o mściwym spojrzeniu branki… myśl o tym, że już wkrótce może lec w jego ramionach po raz wtóry doprowadziła go na skraj orgazmu.

* * *

Talia westchnęła z rozkoszą.

Chyba nigdy jeszcze nie brała kąpieli w wannie z podgrzewaną wodą, pomyślała dziewczyna z Argos, która usiadła na jej brzegu. Nie mówiąc ani słowa, z uwagą przyglądała się Lidyjce. Gdy ta zrzuciła poplamioną suknię, a woda zmyła z niej szlam rzeki, zaczęła wyglądać całkiem pociągająco. Młoda, świeża, pełna życia dziewczyna. Szmaragdowooka zaczynała rozumieć Herakliusza. Mimo woli zaczęła się porównywać z Talią, jakby brały udział w zawodach piękności urządzonych przez boskiego Parysa. Obydwie były szatynkami o jasnej cerze. Mnesarete nieco niższa, o bardziej pełnych kształtach, obfitym biuście i zaokrąglonych biodrach. Lidyjka zaś bardziej smukła, z niewielkimi, spiczastymi piersiami. Wciąż jeszcze bardziej dziewczęca, niż kobieca.

Noc była ciemna, nawet księżyc skrył się za ciężkimi chmurami, jakby nie chciał być świadkiem tego, co miało się wydarzyć. Już wkrótce pogrążone we śnie Sardis obudzi szczęk żelaza i krzyk zabijanych. Z obozowiska wyszły już wybrane do akcji, doborowe oddziały. Ale tu, w pałacu Krezusa, panowała cisza i spokój. Szykując się do oddania czci Afrodycie, Mnesarete odesłała do łóżek wszystkie niewolnice. Nie życzyła sobie zbyt wielu świadków swoich rytuałów. Dzisiaj musi jej wystarczyć ta lidyjska ślicznotka. Choć biorąc pod uwagę sposób wychowania dziewcząt z rozpustnego miasta, nie powinna mieć z tym żadnych kłopotów.

Dziewczyna z Argos zanurzyła dłoń w wodzie. Była ciepła, niemal parzyła jej skórę. Talii jednak najwyraźniej to właśnie odpowiadało. Zapewne musiała się ogrzać go nurkowaniu w lodowatej rzece i późniejszej wędrówce w przemoczonej sukni. Szmaragdowooka da jej czas. Zrodzona z Piany była szczególną mieszkanką Olimpu. Do poświęconych jej modlitw należało przystępować we właściwym nastroju. I z odpowiednim nastawieniem.

– Często zażywasz takich rozkoszy? – zamruczała Lidyjka, oblewając sobie wodą dekolt. Mnesarete przez moment była zdezorientowana, nie wiedziała, o co konkretnie chodzi. Jej myśli krążyły już wokół hołdów, które niedługo będą oddawały bogini. A przecież tamta miała na myśli tylko gorącą kąpiel!

– W rozbijanym co wieczór na trasie przemarszu obozie nie ma takich wygód – odparła. – Moja niewolnica podgrzewa zawsze trochę wody do mycia, ale nie mogę nawet marzyć o takim ukropie…

– Chciałabym mieć własną niewolnicę! – roześmiała się Talia. – Albo jeszcze lepiej: niewolnika!

Wydawała się już całkowicie odprężona. Sprawiły to zapewne nie tylko luksusowe warunki ablucji, ale również wino, którym Mnesarete napoiła ją przed wejściem do wanny. Był to wyborny trunek z Cypru, miejsca narodzin Afrodyty. Pomyślała nawet o tak drobnym detalu. Teraz pochyliła się nad Lidyjką, sięgnęła ręką naprzód i niezbyt mocno uszczypnęła ją w pierś.

– I co byś z nim robiła, mała rozpustnico? – spytała rozbawionym tonem.

Mieszkanka Sardis nie przejęła się tym gestem. Śmiało spojrzała w szmaragdowe oczy swojej gospodyni.

– Co noc kazałabym mu zadowalać mnie ustami!

– Tylko ustami? – Mnesarete nie zdejmowała dłoni z drobnej piersi. Masowała ją, na przemian lekko zaciskając i rozluźniając palce.

– Może czasem… pozwoliłabym na więcej… ale niezbyt często. Muszę mieć siły na gości tawerny… to dzięki nim zbieram na swój posag…

– Słyszałam o waszych tradycjach, Talio. Przyznam, że bardzo mnie zainteresowały. Na swój sposób ty i twoje rodaczki czcicie wszystkie Afrodytę. Jesteście wręcz lepszymi kapłankami, niż te, które służą jej w korynckiej świątyni. One składają Zrodzonej z Piany ofiary z gołębi, wy – z przyjemności, którą obdarzacie i jakiej doznajecie…

Lidyjka skinęła głową, zasłuchana w wypowiadane zmysłowym tonem słowa. Mnesarete przeszła zatem do sedna swej przemowy:

– Ja również jestem kapłanką tego rodzaju. Ponad szum modlitw przedkładam westchnienia rozkoszy. Ponad twardy marmur ołtarza – miękkie posłanie, na którym można ułożyć się we dwoje. Ponad woń kadzideł – zapach i smak kochanka, z którym tworzę jedność.

– Kochanka… lub kochanki? – szept Talii niewiele był głośniejszy od plusku wody.

– Czytasz mi w myślach, słodka. Pomyśl, jak miły będzie Afrodycie hołd składany przez dwie wierne czcicielki. Obydwie przecież mamy powody, by błagać o jej łaskę. Dla Kassandra, by wrócił do mnie, mimo wszelkich niebezpieczeństw. I dla Herakliusza, by ominęły go miecze oraz strzały nieprzyjaciół i by ponownie znalazł się w twoich ramionach…

Dziewczyna podniosła się z wanny. Woda spływała dużymi kroplami po jej nieskazitelnym ciele. Szmaragdowooka łapczywie zaczerpnęła tchu i oblizała spierzchnięte nagle wargi.

– Chodźmy zatem złożyć ten hołd – rzekła zdecydowanym tonem Talia. – Niech najpiękniejsza z bogiń usłyszy nas na samym Olimpie!

* * *

Nad Bramą Efeską płonęły pochodnie. U szczytu fortyfikacji pełniło straż paru najemników. Kilkunastu innych siedziało poniżej poziomu blanków. Spożywali późną kolację. Między mężczyznami krążyły dzbany wina. Tylko dwa, byli w końcu na służbie. Reszta oddziału, podzielona na dwójki, patrolowała mury na odcinku sięgającym kolejnych bram: Magnezyjskiej i Afrodyzyjskiej. Argiwowie byli w pełnym rynsztunku bojowym, dawało się wyczuć między nimi wyraźne napięcie.

Jeden z trzymających wartę usłyszał nagle jakiś hałas poniżej. Stanął przy samych blankach i przechylił się przez nie. Wyciągnął przed siebie rękę z pochodnią, by oświetlić jak najwięcej drogi przed bramą. Blask płomienia zatańczył nagle na grotach włóczni i oszczepów kryjących się w mroku żołnierzy. Strażnik otworzył usta do krzyku. I wtedy jego gardło przeszyła celnie wypuszczona strzała. Siła uderzenia sprawiła, że wyprostował się i poleciał do tyłu, z łoskotem waląc się na ceglaną podłogę. Między posilających się hoplitów. Ci zerwali się na równe nogi, chwytając za włócznie i miecze.

Lecz atak, do którego odparcia się szykowali, nadszedł z zupełnie niespodziewanej strony. Nie z dołu, lecz z boku – z murów, które uważali za bezpieczne. Oddział Jazona zebrany z najodważniejszych Traków, teraz wynurzył się z ciemności. Żołnierze po cichu wdrapali się na umocnienia w miejscu, które minęły już hoplickie patrole. Były one zbyt rzadkie, by czujnie strzec całej długości fortyfikacji. Jazon poprowadził do natarcia dzikich Tryballów odzianych tylko w skóry oraz bardziej cywilizowanych górali, w lekkich pancerzach. Hoplici stawili im czoła. Jednak niewielka przestrzeń nie pozwalała im sformować szyku, stanowiącego ich największą siłę. Walka przerodziła się w serię indywidualnych potyczek. A w tych zaś Trakowie, mimo lżejszego rynsztunku, w niczym nie ustępowali Argiwom. Ci najpierw bronili się odważnie, a potem rozpaczliwie. Wreszcie skapitulowali.

Mniej więcej w tym samym czasie żołnierze Herakliusza zaczęli wynurzać się z rzeki Pactolus. Bez słowa wspinali się na piaszczyste stoki doliny, położonej w biednej dzielnicy Sardis. Choć po podwodnej przeprawie byli zziębnięci i szczękali zębami, w ich sercach płonął gniew, którego nie dało się łatwo ugasić. Młody dowódca prowadził bowiem spieszonych kawalerzystów. Ci zaś stracili owej nocy niejednego przyjaciela oraz towarzysza broni, zgładzonego przez hoplitów Andromenesa. Pałali chęcią zemsty i już wkrótce mieli ją otrzymać: ich wódz bowiem zakazał brania jeńców. Podzieleni na mniejsze grupy, szybko rozpraszali się po mieście.

Niedługo potem w różnych punktach Sardis wybuchły chaotyczne potyczki. Patrole Argiwów natykały się na oddziały Herakliusza. Krew lała się na bruk i tryskała na ściany domów. W paru miejscach doszło do podpaleń. Narastający chaos utrudniał orientację w tym, co się dzieje. Tymczasem przez opanowaną Bramę Efeską do miasta wkraczały już regularne wojska, prowadzone przez dowódcę falangi, Menelaosa. Mimo swej waleczności oraz bitewnego doświadczenia, najemnicy zaczęli ustępować. Nawet gdy zdobywali gdzieniegdzie przewagę, zaraz ogarniał ich tłum nieprzyjaciół. Ich oficerowie pojęli, że są zbyt nieliczni, by wygrać tę walkę. Niektórzy próbowali się poddać. Ludzie Jazona i Menelaosa mieli dla nich przygotowane powrozy. Podwładni Herakliusza – tylko solidnie naostrzone miecze. Spośród trzystu hoplitów tworzących garnizon, zaledwie stu doczekało poranka.

Zalęknieni Mieszkańcy Sardis wyglądali przez okna, by dowiedzieć się, co to za zamieszanie. W milczeniu oglądali dramat, który rozgrywał się na ulicach, w zaułkach, na miejskich placach. Nie próbowali przyłączać się do żadnej ze stron. Zbrojnych Andromenesa darzyli nienawiścią, ich przeciwników zaś nie znali i szczerze mówiąc, nie spodziewali się niczego dobrego. Niektórzy tylko rzucili się do gaszenia pożarów, które rozlewały się wśród ciasnej, drewnianej zabudowy uboższych kwartałów.

Tak oto w ciągu jednej nocy ogromne miasto przeszło z rąk do rąk, przy całkowitej obojętności swych obywateli.

* * *

Trzymając Talię za rękę, Mnesarete powiodła ją do sypialni godnej królów. Zajmowała ona rozległą i wysoką komnatę, urządzoną z przepychem i wypełnioną dziełami sztuki. Jej ściany pokrywały barwne freski o erotycznej tematyce: na północnej ukazano igraszki trytonów z nereidami. W centralnej części Posejdon zabawiał się z Amfitrytą. Na wschodniej pikantne sceny z życia mieszkańców Olimpu: Afrodytę zdradzającą Hefajstosa z Aresem, Zeusa ulegającego wdziękom Ganimedesa, Apolla kochającego się z Kaliope. Na południowej zaś uwieczniono pościg satyrów za nimfami; kilka nimf zostało już schwytanych i w różnych pozach oddawało się swoim zdobywcom. Zachodnią ścianę wypełniały okna, z których – jak wiedziała Mnesarete – rozpościerał się wspaniały widok na pobliski łańcuch górski. Teraz jednak zasłonięte były ciężkimi, haftowanymi złotem kotarami. Salę oświetlały lampy oliwne, dzierżone przez uderzająco realistyczne posągi przedstawiające nagich młodzieńców i dziewczęta. Niektóre wykonano z brązu, inne z białego marmuru. Ogrom oraz wykwintny wystrój komnaty były w pełni uzasadnione: sypiał tu wszak sam władca Lidii, legendarnie bogaty Krezus.

Centralne miejsce zajmowało olbrzymie, hebanowe łoże z baldachimem wspartym na czterech korynckich kolumnach. Przy posłaniu umieszczono skrzynię oraz niewysoki stolik, na nim zaś, obok dzbana z winem oraz kielicha, stał mierzący dwa łokcie wysokości posąg Afrodyty wykuty w litym złocie. Bogini została uwieczniona w chwili wychodzenia z kąpieli, nim jeszcze szata okryła jej boskie kształty.

Talia przyglądała się temu z szeroko rozwartymi oczyma. Nigdy jeszcze nie gościła w królewskim pałacu, nie widziała jego ociekających luksusem wnętrz. Całe to bogactwo przyprawiało o zawrót głowy – w czym dodatkowo pomagało wypite wino. Mieszkanka Sardis szła posłusznie za swą gospodynią. Podobnie jak otaczające ją posągi, była całkiem naga – zdążyła się tylko wytrzeć ręcznikiem po kąpieli, gdy Mnesarete pociągnęła ją za sobą. Dziewczyna z Argos wciąż miała na sobie pyszny, głęboko wydekoltowany peplos z zielonego, haftowanego złotem jedwabiu, w którym zaprezentowała się dowódcom. Gdy zatrzymały się przed samym łożem, puściła rękę Lidyjki i obróciła się ku niej. Po czym uniosła ręce do wiązań swej sukni. Poradziła sobie z nimi nadzwyczaj szybko, czym dowiodła ponad wszelką wątpliwość swej biegłości w wyswobadzania się z odzienia.

Gdy szata opadła na podłogę, czy raczej, na pokrywający ją gruby dywan z Elamu, Talia westchnęła. Przez dłuższy moment podziwiała niczym już nieskrywaną urodę Mnesarete. Ciało Hellenki nie przypominało może smukłych, wyidealizowanych posągów bogiń, lecz fascynowało miłymi dla oczu krągłościami. Szczególnie apetycznie prezentował się jej pełny biust, zwieńczony dużymi, brązowymi sutkami, wyraźnie już nabrzmiałymi. Lidyjka poczuła przemożna chęć, by pochylić głowę i ucałować te dwie rozkoszne półkule, lecz Szmaragdowooka powstrzymała ją, nim zdążyła choćby musnąć je wargami.

– Najpierw zwrócimy się do Afrodyty.

– Wybacz mój pośpiech – zmieszała się Talia. – Nie mogłam się powstrzymać…

– To dobrze – dziewczyna z Argos ujęła ją pod brodę i z zajrzała z bliska w oczy. – Raduje mnie, że jesteś tak namiętna. Ale Zrodzona z Piany musi usłyszeć nasze błaganie… nim otrzyma należną jej ofiarę.

* * *

Kassander, Dioksippos i Sarpedon przemykali wydrążonymi w skale korytarzami. Choć nosili ubrania i zbroje najemnych hoplitów, woleli nie wdawać się w dyskusję ze strażnikami lochów, przez których mogli zostać zdemaskowani. Z pozorną obojętnością przeszli przez salę tortur, którą Macedończyk oglądał poprzednim razem, gdy wleczono go do celi. Mężczyzna, którego wówczas chłostano, zwisał za ręce z umieszczonego w suficie haka. Jego plecy były jedną wielką raną. Głowę miał opuszczoną – był nieprzytomny albo już martwy. Oprawcy zajmowali się teraz innym więźniem, smagłym młodzieńcem, o długich, czarnych włosach. Nagiego popchnięto na solidny stół, tak że oparł się torsem i podbródkiem na blacie. Dwóch katów trzymało mu ręce i kark, trzeci stanął tuż za jego wypiętymi pośladkami i uniósł swą tunikę. Kiedy penetrował chłopaka, ten zawył z bólu i upokorzenia.

Jeden rzut oka na twarz młodzieńca upewnił Kassandra, że nie należał on do jego obstawy. Uspokoił się więc i minął go bez słowa. Gdyby smagłolicy był żołnierzem macedońskiej armii, generał nie zdołałby zachować swej fałszywej tożsamości. Rzuciłby się na tych skurwysynów i porąbał ich mieczem na kawałki, albo zginął próbując.

Kiedy opuścili salę tortur, Sarpedon upadł na kolana. Jego ciałem wstrząsnęły torsje. Zaczął wymiotować pod ścianą korytarza. Dioksippos rzucił Kassandrowi niepewne spojrzenie. Macedończyk wzruszył ramionami. Domyślił się jednak, że widok brutalnie gwałconego chłopaka przypomniał coś arystokracie. Zapewne coś z własnej, nie tak dawnej przeszłości. Przypomniał sobie jego słowa, wypowiedziane w celi na temat siostry: „Gdyby nie to, jestem pewien, że znalazłaby sposób… by popełnić samobójstwo i ukrócić hańbę”. Wyglądało na to, że nie tylko Omfale została pohańbiona z woli satrapy. Schylił się i poklepał Lidyjczyka po ramieniu.

– Skończyłeś? – spytał łagodniej, niż zamierzał. – Musimy ruszać dalej. Zaraz ktoś nas tu nakryje.

Sarpedon otarł usta i podniósł się z podłogi.

– Bardzo dobrze, chłopie. Dioksipposie, prowadź do moich ludzi.

Po kilku zakrętach korytarza dotarli do pierwszej ze zbiorczych cel, gdzie przetrzymywano macedońskich żołnierzy. Jej drzwi strzegło trzech hoplitów i jeden kapadocki łucznik, uzbrojony prócz przewieszonego przez pierś łuku również w zakrzywioną szablę. Ateńczyk powstrzymał swych towarzyszy, nim ukazali się strażnikom. Dał im znak, by zachowali ciszę. I że on wszystko załatwi. Kassander skinął głową, a Sarpedon skwapliwie skrył się w głębszym mroku, z dala od zawieszonych na ścianach pochodni.

Dioksippos ruszył w stronę pełniących wartę. Szedł swobodnie, jakby był jednym z nich. Strażnicy byli wyraźnie znudzeni monotonną służbą. Dwóch postąpiło w stronę Ateńczyka, by zabić czas rozmową. Nim jednak zdążyli go zagadnąć, jego pięści wystrzeliły do przodu, trafiając obydwu w szyje. Mężczyźni polecieli w tył, charcząc. Złapali się za zmiażdżone tchawice, lecz było za późno. Życie już ich opuszczało. Pozostali najemnicy chwycili za broń.

Kassander wielokrotnie oglądał na igrzyskach pojedynki mężów uprawiających pankration. Uważał go za ciekawą dyscyplinę sportową i efektowny styl walki, który jednak nie przydawał się po stadionem. Teraz zobaczył, jak można wykorzystać go w prawdziwym boju. Ciosy Dioksipposa dosięgały najczulszych, niechronionych pancerzem miejsc na ciałach nieprzyjaciół. Wyciskały im z ust powietrze i sprawiały, że uderzonym oczy wychodziły na wierzch. Szybko uporał się z kapadockim łucznikiem i stanął twarzą w twarz z ostatnim z hoplitów. Ten dobył już miecza. Chwilę krążyli wokół siebie, próbując się wzajemnie ocenić. W końcu najemnik nie wytrzymał. Zaatakował z furią. Ateńczyk z łatwością uniknął ostrza, chwycił za nadgarstek przeciwnika, naparł nań i złamał niczym cienką gałązkę. Argiw zaczął krzyczeć. Dioksippos strącił mu z głowy hełm, huknął pięścią w bok głowy. Gdy wróg obrócił się do niego plecami, złapał go za włosy i podbródek. Po czym szarpnął.

I to był koniec walki.

Kassander i Sarpedon czym prędzej dołączyli do Ateńczyka. Pospiesznie przeszukali ciała. Przy jednym z hoplitów znaleźli klucz. Przy jego pomocy otworzyli drzwi do celi. Przetrzymywani w nich więźniowie mrużyli oczy, gdy na ich twarze padł blask pochodni. Trzymano ich tam w całkowitej ciemności. Generał natychmiast rozpoznał swych podwładnych. Na szczęście żaden z nich nie był ranny.

– Wychodzić, chłopcy! – rozkazał. – Czas podziękować satrapie za jego gościnę! Łapcie broń tych tutaj, wciągajcie ich pancerze. Wiem, nie dla wszystkich starczy. Nie martwcie się! Zaraz zdobędziemy więcej!

* * *

Dwie nagie niewiasty osunęły się na kolana przed złotym posągiem Afrodyty. Następnie złożyły jej pokłon tak głęboki, że czołami dotknęły dywanu.

– Zrodzona z Piany, wysłuchaj naszej prośby – rozpoczęła żarliwie Mnesarete. – Ty, której obie wiernie służymy, bądź przychylna wznoszonym dziś błaganiom.

Wciąż klęcząc, wyprostowała plecy i złożyła dłonie razem, stykając ze sobą palce opuszkami. Talia poszła za jej przykładem. Nigdy jeszcze nie modliła się tak do bogini żądzy, piękna i miłości. Zawsze oddawała jej cześć za pośrednictwem kapłanek. Dziś ona sama była kapłanką. Starała się naśladować każdy gest Hellenki, by w niczym nie uchybić Afrodycie.

– Złocista pani, która zwyciężyłaś w konkursie Parysa, bądź nam łaskawa tej mrocznej nocy – ciągnęła dziewczyna z Argos. – Najdrożsi naszym sercom mężowie są w niebezpieczeństwie. Ochroń ich swoją boską siłą. Nie pozwól, by Kassander z Ajgaj i Herakliusz z Pydny zginęli bądź odnieśli rany. Niech powrócą do nas cali i zdrowi, rozpaleni namiętnością i spragnieni naszych ciał.

Usta Talii poruszały się, bezdźwięcznie powtarzając słowa Mnesarete. Jednocześnie dziewczyna zastanawiała się nad nimi. Czy naprawdę Herakliusz był najdroższy jej sercu? Poznała go ledwie parę klepsydr temu… czy więc prośba, do której się przyłączała, będzie szczera? Tak, w tym względzie nie miała żadnych wątpliwości. Naprawdę wyglądała powrotu młodego kawalerzysty. Czuła, że gdyby poległ tej strasznej nocy, straciłaby bezpowrotnie całą radość życia. Nigdy nie spodziewała się, że tak to będzie wyglądać. Świadoma lidyjskich praw i tradycji, była przekonana, że pewnego dnia poślubi bliżej nieznanego jej mężczyznę, którego wybiorą rodzice i który da się skusić jej posagiem i urodą. Być może potem, znacznie później, narodzi się między nimi bliższe uczucie… Nawet nie podejrzewała, że miłość ogarnie ją w ten sposób, nagle i bez zapowiedzi, niczym leśna pożoga, która spopielała niekiedy lasy wokół Sardis. A jednak tak właśnie się stało. Z coraz większym przekonaniem powtarzała więc słowa supliki, aż wreszcie zaczęła wypowiadać każde słowo na głos, ledwie pół oddechu za Hellenką.

– Boska Afrodyto, której słucha spętany pożądaniem Ares, pan wojny i bóg żołnierzy, spraw by naszym ukochanym nie zabrakło dziś sił ani odwagi. By pokonawszy wszystkie przeciwności, odnieśli triumf nad wrogami. Niech wrócą do nas, zwycięscy i władczy, jak przystało na synów Macedonii. My zaś obdarzymy ich nagrodą za trudy. Obmyjemy ciała z krwi i bitewnego pyłu i skropimy je pachnidłami. A potem otworzymy swe uda, by połączyć się z nimi tak, jak przykazałaś…

Mnesarete sięgnęła po dzban. Napełniła puchar krwistoczerwonym winem, następnie uniosła go do ust.

– Uczyń to wszystko, Zrodzona z Piany, a my, twe oddane czcicielki, złożymy ci godną ofiarę.

Dziewczyna z Argos wypiła kilka łyków, po czym przekazała kielich w ręce Talii. Gdy tamta również skosztowała wyśmienitego trunku, odebrała od niej naczynie. Zanurzyła dwa palce w pozostałym na dnie napoju. Następnie dotknęła mokrymi opuszkami złotych ust posągu.

– Już pora – oznajmiła, podnosząc się z kolan. Lidyjka poszła za jej przykładem. Znowu trzymając się za ręce, wsunęły się na łoże.

* * *

Andromenes ostatni raz szarpnął biodrami, aż po jądra zagłębiając się w pochwie Omfale. Jego ciałem targnął silny dreszcz, głowę odrzucił w tył. Wykrzyczał swą rozkosz w baldachim łoża. Lidyjka na powrót skryła swe piękne oblicze w poduszce. Gdy członek satrapy opuścił jej wnętrze, osunęła się na posłanie i legła na nim płasko i niemal w bezruchu. Tylko jej ramionami wstrząsał ze wszystkich sił tłumiony szloch.

Stolos przyglądał się temu łapczywie, choć szczyt jego podniecenia dawno już minął. Przy pomocy dłoni osiągnął rozkosz na długo przed namiestnikiem Sardis. Teraz wyobrażał sobie, że to on właśnie skończył z urodziwą Lidyjką. Że to jego nasienie wypływa właśnie spomiędzy jej ud. Że to on sięga właśnie po bicz, by naznaczyć jej grzbiet kolejnymi pręgami…

Nagle w pokojach satrapy zrobiło się jakieś zamieszanie. Andromenes podniósł się z łoża i wciąż nagi, z wypisanym na obliczu gniewem, odwrócił się w stronę drzwi sypialni. Stanęło w nich dwóch hoplitów z Argos oraz jeden kapadocki łucznik. Jeśli Argiwowie poczuli zdumienie, na widok sceny, jaka ukazała się ich oczom, umiejętnie je ukryli. Czego nie dało się powiedzieć o Kapadoku. Jego twarz wykrzywiła się w obleśnym grymasie.

– W lochach cytadeli wybuchł bunt. – jeden z hoplitów od razu przeszedł do rzeczy. – Twoi jeńcy, panie… zdołali się uwolnić!

Stolos poczuł, że blednie. Andromenes ruszył w stronę oficera, który przyniósł mu wiadomość. Wysoko uniósł rękę, w której wciąż dzierżył bicz… a potem rozmyślił się i opuścił ją.

– Przynieść mój pancerz! – rozkazał. – Przed świtem stłumimy tę rebelię!

* * *

Uklękły na przykrywającej posłanie futrzanej narzucie. Naprzeciw siebie, blisko, niemal stykając się kolanami. Tym razem, gdy Talia pochyliła się ku jej piersiom, Mnesarete nie stawiała oporu. Z westchnieniem przyjęła pocałunki i liźnięcia. Wsunęła palce we włosy kochanki i zamknęła oczy. Poczuła, jak dłonie tamtej spoczywają na jej udach. A potem zaczynają głaskać je, masować i pieścić.

Kąpiel i wszystko, co wydarzyło się potem rozgrzało krew Lidyjki tak bardzo, że doprowadziła ją do wrzenia. Dlatego jej atak był tyleż namiętny, co pospieszny, wyrażający głód i niecierpliwość. Dziewczyna z Argos nie była na to przygotowana. Sądziła, że to ona poprowadzi wspólny taniec ich ciał. Teraz jednak okazało się, że przypadła jej dalece bardziej uległa rola. Zanim się obejrzała, opadła już plecami na miękkie futro. Talia wsunęła się na nią. Hellenka objęła udami szczupłe biodra, dłońmi zaś gładziła jej boki. Pierwszy pocałunek był agresywny i mocny. Następny już bardziej czuły, dłuższy, mniej gorączkowy. Ocierały się o siebie piersiami, czując, jak nabrzmiewają im sutki.

Szmaragdowooka postanowiła przejąć inicjatywę. Namiętnie odwzajemniła pocałunek, splotła język z językiem Lidyjki. Jednocześnie sięgnęła ręką w dół. Musnęła podbrzusze, nieco mocniej potarła palcami wilgotne już wargi. Talia zadrżała z podniecenia. Gdy jednak Mnesarete próbowała obrócić siebie i kochankę na łożu i znaleźć się na górze, napotkała opór. Tamta nie była jeszcze gotowa na utratę kontroli. Przez moment siłowały się w zmysłowych zapasach, ale w końcu dziewczyna z Argos musiała się poddać. To była zresztą wielce przyjemna kapitulacja.

Usta Lidyjki zaczęły przesuwać się niżej, pocałunkami zeszły wpierw na szyję, a potem przesunęły się na krągłe piersi. Kiedy drobne, białe zęby zacisnęły się wokół brodawki, Hellenka jęknęła spazmatycznie. Uwielbiała połączenie rozkoszy i bólu, zaś jej kochanka zdawała się to instynktownie zgadywać. Zamiast podążyć dalej w dół, wciąż maltretowała jej biust zębami, zostawiając na nim nabiegłe krwią ślady. Mnesarete kręciło się w głowie. Bynajmniej nie od nadmiaru wina.

Całkiem pokonana, nie próbowała się już bronić. Kiedy Talia dała wreszcie spokój jej piersiom, z trudem powstrzymała westchnienie zawodu. Wspomnienia ukąszeń paliły tak cudownie! Jednak kurs, jaki obrały lidyjskie usta zdawał się sugerować, że nie będzie mieć powodów do narzekań. Przeciwnie: wkrótce znajdzie powody do krzyku.

Tak właśnie się stało. Język Talii natarł na łechtaczkę Mnesarete, owinął się wokół niej, jął naciskać ją i lizać. Przyjemność wzmagała się z każdą chwilą, już zaraz będzie nie do wytrzymania… i wtedy znów poczuła zęby kochanki. Niemal zachłysnęła się krzykiem. Jej biodra zadrżały panicznie, próbując uciec od tortury… była to jednak odruchowa reakcja ciała. Gdy odzyskała panowanie nad sobą, dziewczyna z Argos naparła biodrami na twarz kochanki. I wystawiła swe najdelikatniejsze miejsce na kolejne liźnięcia oraz ugryzienia.

Przed samą sobą musiała przyznać, że jest zaskoczona. Zawsze traktowała miłość saficzną jako słaby substytut tej prawdziwej, z Kassandrem lub Gelonem. Kolejne niewolnice, które służyły jej w alkowie, miały za zadanie po prostu rozładować narastające napięcie. Radziły z tym sobie całkiem nieźle, niektóre zaś, jak Melisa, nawet bardzo dobrze. Zwłaszcza, gdy doprowadzone do ostateczności, zdobyły się na brutalność. Ale Talii nie trzeba było do niczego prowokować. Bezbłędnie odczytywała potrzeby kochanki, by natychmiast je zaspokoić. Była idealną nałożnicą, spostrzegawczą, bystrą, nie cofającą się przed eksperymentami.

Uda Mnesarete były tak mokre, jakby spomiędzy nich wytryskiwał górski potok. Nie pamiętała, by kiedykolwiek przedtem była tak wilgotna. Nawet gdy kochała się z Kassandrem. Nawet, gdy przedtem długo chłostał jej ciało batem.

Tuż przed potężnym orgazmem, który wstrząsnął jej ciałem i wycisnął z płuc ostatni jęk, dziewczynie z Argos przyszła do głowy dziwna myśl. Co jeśli jej kochanka nie była już Talią? Jeśli wstąpiła w nią sama Afrodyta? Czy zwykła śmiertelniczka mogłaby przejawiać taki miłosny kunszt? A jeśli tak w istocie było, cóż to mogło znaczyć? Czy bogini spojrzała łaskawie na ich pokorną prośbę?

A potem nie starczyło już czasu i miejsca na najbardziej nawet gorączkowe myśli. Rozkosz uderzyła w Mnesarete z siłą wiosennego sztormu. Zaś jej miłosne soki wprost zalały twarz kochanki. Kimkolwiek była, śmiertelniczką, czy mieszkanką Olimpu.

* * *

Gdy Andromenes zbiegł na parter cytadeli, z lochów wychodzili właśnie, podtrzymując się wzajemni, ranni hoplici. Dopadł do nich, chwycił najbliższego za ramię. Mężczyzna syknął z bólu. Napierśnik miał przedziurawiony na wysokości żeber. Najwyraźniej ktoś pchnął go włócznią.

– Mów, jaka sytuacja! – zawołał namiestnik Sardis.

– Zdobyli zbrojownię, panie – odparł najemnik. – Położyliśmy trupem kilkunastu… ale uwolnili też pozostałych więźniów. Jest ich tam co najmniej sześćdziesięciu. Mają broń, pancerze i są rozwścieczeni… Wycofując się, straciliśmy dwudziestu chłopaków. Bogowie wiedzą, ilu wcześniej…

– Kto nimi dowodzi? – zapytał satrapa, choć w duchu czuł już, że zna odpowiedź.

– Wojownik, który wczoraj przyjechał na czele orszaku. Widziałem jak walczy… to nie człowiek, to istny Herakles!

Andromenes zaklął gniewnie.

– Ten skurwysyn, Kassander. Powinienem był go zabić od razu… Trudno. Tu ich zatrzymamy. Łucznicy! Ustawić się przed wylotem korytarza. Zastrzelić każdego więźnia, który spróbuje się tędy wydostać. To jedyne wyjście z podziemia.

Kapadokowie wypełnili rozkaz. Wyglądało na to, że sytuacja została opanowana. Rano pośle więcej ludzi do lochu i złamie bunt… a gdyby to się nie udało, po prostu będzie czekał. W lochach było niewiele wody i jeszcze mniej żywności. Garnizon pobierał je z bijącego na wzgórzu źródła oraz z magazynów położonych w innej części cytadeli. Prędzej czy później zbuntowani więźniowie skapitulują, albo głód i pragnienie odbierze im wszystkie siły. Satrapa zaczął się odprężać.

I w tej właśnie chwili od strony bramy nadbiegł przerażony Stolos.

– Panie! Sardis płonie!!

Andromenes pomknął za nim na mury twierdzy. To, co z nich ujrzał, sprawiło, że cała krew odpłynęła mu z twarzy. Jego miasto! Bitwa musiała się już toczyć w całej lidyjskiej stolicy. W oddali widział Bramę Efeską, wciąż oświetloną licznymi pochodniami. Mocarne podwoje, z którymi nie poradziłby sobie taran, były szeroko otwarte. Wlewała się przez nie ludzka rzeka.

– Zeusie! – jęknął zrozpaczony. Zastępca popatrzył nań z lękiem. – Musimy bronić się w cytadeli… mamy zapasy… wystarczą na miesiące oblężenia…

Pierwsze oddziały macedońskiej armii pojawiły się na drodze prowadzącej do fortecy. Maszerowały w zwartym szyku, z tarczami uniesionymi wysoko, dla ochrony przed strzałami. Lecz na blankach pozostało niewielu łuczników. Ponad trzydziestu strzegło wyjścia z lochu.

– Nie damy rady… – jęknął Stolos. – Jest nas za mało!

– Milcz, tchórzu. Wciąż posiadamy taktyczną przewagę.

– Nie mamy szans! Musimy paktować!

Naprawdę cenił tego oficera. Był wierny, posłuszny, no i wiedział, jak się zabawić. Andromenes lubił go mieć w pobliżu, kiedy spółkował z brankami. A jednak teraz w oka mgnieniu stracił doń całą cierpliwość. Nie będzie znosił siania paniki, zwłaszcza w takiej chwili! Gdy zastępca rozchylił usta, by znów dać wyraz swej niewybaczalnej słabości, rozwścieczony satrapa pchnął go z całych sił. A potem patrzył, jak Stolos potyka się i spada z murów.

Nie musiał widzieć końca tego lotu. Wystarczył mu donośny huk, z jakim towarzysz niezliczonych nocy roztrzaskał się na wewnętrznym dziedzińcu. Nikt nie mógł przeżyć czegoś takiego. W dole rozległy się krzyki zdezorientowanych Kapadoków.

* * *

Długo odzyskiwała siły po przeżytej ekstazie.

Z trudem uspokajała oddech, podczas gdy Lidyjka zlizywała krople rozkoszy z wewnętrznej strony jej ud. Mnesarete wsparła się na łokciach i przyjemnie rozleniwiona przyglądała się tym zabiegom. Dotyk warg i języka nadal sprawiał, że odczuwała lekkie dreszcze.

– Proszę, nie przestawaj… – wyszeptała i opadła głową na poduszkę.

Tamta nie sprawiała wrażenia, jakby miała dosyć. Jej usta kontynuowały swą wędrówkę. Powoli jednak w dziewczynie z Argos narastała ochota, by odwdzięczyć się kochance za to, co od niej otrzymała. Wreszcie podniosła się, przyciągnęła Lidyjkę do siebie i obdarzyła długim, wilgotnym pocałunkiem. Na jej ustach poczuła własny smak. Uniosła ręce i zaczęła pieścić wiotkie ciało. Przesuwała dłońmi po drobnych piersiach, szczupłych bokach, płaskim brzuchu, zanurzała je między udami, dobywając z ust Talii stłumione westchnienia.

Westchnienie przeszło w jęk, kiedy dwa palce Mnesarete zagłębiły się w wilgotnej i wąskiej jaskini, a następnie zaczęły ją śmiało eksplorować. Mieszkanka Sardis drżała, wydawało się, że zaraz upadnie na łóżko, więc Hellenka otoczyła jej szyję ramieniem i mocniej przygarnęła do siebie. Wciąż całowały się, uporczywie i namiętnie, jakby rozkosz była winem, które można spić wyłącznie z ust drugiej. Ponownie uklękły obie, lecz tym razem znacznie bliżej, niż poprzednio. Kolano dziewczyny z Argos wsunęło się między uda Lidyjki, a dłoń, która przywarła do jej łona poruszała się miarowo, to spłycając, to znów pogłębiając penetrację.

Do dwóch palców dołączył kciuk, okrężnymi ruchami masujący łechtaczkę. Pod Talią ugięły się nogi. Szmaragdowooka znowu podtrzymała ją przed upadkiem. Obsypywała teraz pocałunkami szyję kochanki, która odchyliła głowę w tył i w ciszy przyjmowała uderzenia kolejnych fal przyjemności.

W końcu Mnesarete pozwoliła jej osunąć się na posłanie. Oblizała ze smakiem palce, które przed chwilą nurzały się w lidyjskich sokach. Nachyliwszy się szepnęła:

– Poczekaj tu na mnie, proszę…

Szybko zsunęła się z łóżka i otwarła skrzynię. Pod warstwą ubrań ukryte były akcesoria, których używała podczas igraszek ze swą służącą, Melisą. W końcu natrafiła na odpowiednią. Jej dłoń zacisnęła się wokół długiego i szerokiego przedmiotu, wykonanego z kości słoniowej. Wydobyła go na wierzch. Blask lampy oliwnej zalśnił na pieczołowicie rzeźbionym fallusie. Sztuczny penis zaopatrzony był w skórzane rzemienie, które umożliwiały zamontowanie go na kobiecym podbrzuszu. Dziewczyna z Argos szybko sobie z nimi poradziła. Kiedy na powrót znalazła się na łożu, Talia posłała jej leniwe spojrzenie. Po czym otwarła szeroko oczy w zdumieniu.

– Jak ci się podoba? – spytała Szmaragdowooka. Uśmiechając się, kilka razy przesunęła ręką po trzonie fallusa, niczym masturbujący się niespiesznie mężczyzna. Odpowiedzią na jej pytanie była dłoń Lidyjki, która zacisnęła się obok jej własnej, na misternie odwzorowanej żołędzi.

– Poznałam w moim krótkim życiu niejednego kochanka – zamruczała. – Ale jeszcze nikogo podobnego do ciebie.

– A zatem czas poszerzyć horyzonty.

Mnesarete położyła ręce na kolanach Talii i rozsunęła je szeroko. Dziewczyna z Sardis przyjęła ją między nimi. Hellenka rozchyliła wargi i pozwoliła, by nieco śliny spłynęło do wnętrza jej dłoni. Roztarła ją szybko na główce sztucznego penisa. Potem naprowadziła go na właściwy cel. Zaczęła poruszać biodrami, z początku niezbyt mocno, powoli. W przeciwieństwie do mężczyzn, dążących do jak najszybszego sforsowania podwojów, ona nie miała powodu, by się spieszyć. Nie chodziło teraz o własne zaspokojenie, lecz o dawanie przyjemności.

Choć nie napierała zbyt stanowczo, Lidyjka otworzyła się dla niej i z łatwością wpuściła do środka. Penetracja pogłębiała się przy każdym ruchu, podkreślanym cichymi jękami. Talia głaskała kochankę po plecach i pośladkach. Czasem zaś mocniej zaciskała palce i przyciągała ją ku sobie. Ocierając się o siebie ciałami, tworzyły teraz jedność. Ich mięśnie pracowały w tym samym rytmie, oddechy zrównały się, spojrzenia poszukiwały się nawzajem.

Czując, że dotarła najgłębiej, jak to możliwe, Mnesarete przyspieszyła swoje pchnięcia. W końcu poczuła się panią sytuacji – i zamierzała w pełni wykorzystać tę nieczęstą dla niej pozycję. Talia otuliła jej biodra udami. Dłonie zaciskały się teraz na plecach dziewczyny z Argos przy każdym sztychu.

Biodra obydwu niewiast co rusz dociskały się do siebie. Powietrze wokół nich stawało się ciężkie od pożądania, aż trudno im było łapać kolejne oddechy. Nie zwalniały jednak ani na chwilę. Szmaragdowooka rozsmakowywała się w swej aktywnej roli, Lidyjka zaś patrzyła jej w oczy z coraz większym zachwytem. Zachowywała się, jakby w winie, które wypiła, znalazła się solidna porcja narkotyku. Na przemian omdlewała z rozkoszy, to znów doznawała przypływu sił i jeszcze mocniej nabijała się na łączącego je fallusa.

Pot spływał po plecach dziewczyny z Argos, jej piersi i wargi drżały z wysiłku. Chwyciła rękoma za wezgłowie łoża i przyciągała się do niego przy każdym pchnięciu. Nagle poczuła, jak Talia zatapia paznokcie w jej pośladkach. Cudowny ból, który tylko wzmógł pożądanie. A potem Lidyjka zaczęła szczytować, głośno, intensywnie, żywiołowo. W momencie ekstazy wykrzyczała imię. Nienależące wszak do Szmaragdowookiej, lecz do bogini. Afrodyto!

Mnesarete nie żywiła urazy. Od dawna czuła obecność bogini. Tuż obok. Między nimi. W nich. Kiedy półprzytomna Talia osunęła się na łoże, Szmaragdowooka długo pieściła jej ciało.

* * *

Dioksippos ostrożnie wyjrzał zza rogu korytarza. I natychmiast rzucił się do tyłu. Dwie strzały przeszyły miejsce, w którym przed sekundą była jego głowa. Kassander i jeden z Traków powstrzymali Ateńczyka przed upadkiem. Za nimi tłoczyli się pozostali przy życiu żołnierze z eskorty generała.

– Łucznicy pilnują wejścia. Cały oddział. Nie przebijemy się.

– Nie mamy wyboru – rzekł z uporem Macedończyk. Jego tunika była przesiąknięta krwią. Nie własną, lecz nieprzyjaciół. Zmagania w lochach były gwałtowne i okrutne, żadna ze stron nie okazywała drugiej litości. Gdy w końcu oswobodzeni więźniowie wydostali się z tych szczurzych tuneli i mieli wychynąć na powierzchnię, na ich drodze stanęła ostatnia przeszkoda. Po prostu trzeba ją było sforsować. Generał odwrócił się ku swym przybocznym.

– Wszyscy, którzy mają tarcze, do mnie!

Szybko zgłosiło się ze dwudziestu. Kassander również dzierżył okrągły hoplon, w który zaopatrzył się w zbrojowni.

– Pójdziemy falangą – oznajmił. – Tarcze połączymy tak ściśle, by strzały nie miały się którędy przebić.

Kiwali głowami, lecz bez śladu uśmiechu. Ufali mu. Był ich wodzem. Pójdą za nim wszędzie, gdzie ich zaprowadzi. Choć przecież mieli świadomość, że to będzie krwawa szarża. Niewielu dotrze do pozycji strzelców. Ale ci, którym to się uda, wezmą srogą pomstę za poległych towarzyszy.

Kassander zastanawiał się, co będzie później, gdy wypadną na dziedziniec. Jego plan kończył się na szturmie falangą. Jednego był wszakże pewien: nie zamierzał ani chwili dłużej zostać w kazamatach. Dusił się w labiryncie klaustrofobicznych korytarzy. Miał wrażenie, że czuje ciężar całej wznoszącej się nad nim cytadeli. Jeśli ma zginąć tej nocy, niech to się stanie na zewnątrz, pod czystym niebem. Spojrzał na twarze podwładnych. Rysowały się na nich podobne uczucia.

– Szykujcie się! – zawołał. – Idziemy po zwycięstwo lub śmierć!

Uformowawszy gęsty szyk, wypadli zza zakrętu korytarza i runęli na dziedziniec. Ocierające się o siebie żelazne okucia tarcz zgrzytały potępieńczo. Spodziewali się, że zaraz uderzą w nich strzały. O dziwo, nic takiego się nie wydarzyło. Wybiegli na zewnątrz i zdumieni opuścili hoplony. Przed nimi w szeregu stali kapadoccy łucznicy. U ich stóp leżała broń.

Z murów schodzili kolejni, prowadząc między sobą Andromenesa. Był śmiertelnie blady, lecz jego oczy płonęły gniewem. Gdy eskortująca go grupa zbliżyła się do Kassandra i jego ludzi, jeden z Kapadoków wystąpił naprzód. Łamanym greckim rzekł:

– Poddajemy się, macedoński panie. Z blanków widzieliśmy twoją armię. Nie zamierzamy ginąć za sprawę tego głupca. Pozwól nam odejść wraz z otrzymanym żołdem, a przekażemy satrapę tobie i otworzymy bramy.

– Zdrajcy! – zawył ten, o którym mówiono. – Przeklinam was, cudzoziemskie psy! Obyście zdychali w rynsztoku!

Więcej powiedzieć nie zdążył, bo na jego twarz i ramiona spadły ciosy. Kassander nie reagował przez czas dość długi, by maltretowany upadł i zalał się krwią. Dopiero wtedy podniósł rękę.

– Wystarczy! Odstąpcie od niego. To w końcu Macedończyk. Może i zdrajca, ale wciąż mój rodak. Mężowie z Kapadocji, przyjmuję wasze warunki.

Kiedy łucznicy zabrali się za otwieranie bram cytadeli, generał stanął nad klęczącym satrapą.

– Widzisz, jak wszystko się odmieniło? – zapytał filozoficznie. – Jeszcze wczoraj trzymałeś w ręku moje życie. Trzeba było wtedy je zdusić. Teraz sam jesteś w niewoli. Możesz być pewien, że nie uwolnisz się z niej tak łatwo.

Niedawny władca Sardis splunął krwawo. Uniósł głowę. Miał złamany nos, podbite oko, jego wargi krwawiły. Mówiąc seplenił, jakby stracił co najmniej jeden ząb:

– Jestem satrapą… nie wolno ci mnie sądzić. Tylko król może to uczynić!

– Dlatego zabiorę cię do Aleksandra. Razem ze świadkami zbrodni, które popełniłeś. On zdecyduje, jak cię ukarać. A nie jest znany ze swej łaskawości.

Andromenes odprężył się wyraźnie. To zirytowało Kassandra. Podejrzewał, co myśli tamten. Z pewnością liczył na swe kontakty na królewskim dworze. Gdy dotrze przed oblicze władcy, spróbuje się wymigać od odpowiedzialności. Takim jak on wszystko uchodzi na sucho. Generał zacisnął dłoń w pięść.

– Wbrew temu co myślisz, kara cię nie ominie. A tu masz drobną zaliczkę.

To powiedziawszy wziął solidny zamach i uderzył. Satrapa zwalił się na kamienie dziedzińca. Przez dłuższą chwilę drżał z bólu, trzymając się za skroń.

– Podobało się? Widzę, że pojąłeś już swoją sytuację. I wiesz, że nie będzie tak łatwo. A teraz, jeśli nie chcesz powtórki, zdradź mi jedno – warknął Kassander, podkreślając swoje słowa ponownym uniesieniem pięści. – Gdzie znajdę Omfale?

* * *

Mnesarete i Talia uprawiały miłość jeszcze parę razy. Były niezmordowane, jakby sama bogini użyczyła im swych niespożytych sił. Dopiero o świcie zmorzył je sen. Nie dane im było jednak długo odpoczywać. Nad łożem stanął bowiem Gelon. W dłoni trzymał lampę oliwną, bo w komnacie panowały nieprzeniknione ciemności. Przez dłuższą chwilę przyglądał się nagim kochankom. Były niezwykle piękne i pociągające w swych nieświadomie przyjętych pozach. Dziewczyna z Argos leżała na plecach, prezentując swój kształtny, poznaczony śladami ugryzień biust. Koc sięgał jej ledwie do pępka. Lidyjka spała na brzuchu, niczym nieokryta. Zupełnie nieskromnie rozchylając nogi, ukazywała żołnierzowi zarówno urodziwą pupę, jak i srom.

Z żalem oderwał się od kontemplacji ich wdzięków i zbudził Mnesarete. Gdy otworzyła oczy i ujrzała go nad sobą, odruchowo podciągnęła przykrywający ją koc, tak, by zasłonić swe piersi. Mężczyzna uśmiechnął się drwiąco. Czy naprawdę sądziła, że było jeszcze jakiś fragment jej ciała, którego dobrze nie poznał?

– Nasze wojska wracają z Sardis – rzekł cicho. – Śpiewają pieśń, więc chyba zwyciężyły. Będą tu za pół klepsydry.

 Podziękowała mu skinieniem głowy. Kiedy wyszedł, dotknęła ramienia Talii i lekko nią potrząsnęła.

– Wstawaj, moja słodka. Pora przygotować się na powitanie naszych bohaterów.

Z pomocą licznych niewolnic prędko umyły się i dokonały upiększających zabiegów. Mnesarete podarowała Lidyjce białą suknię oraz srebrne kolczyki. Sama wybrała złoto i królewską purpurę. Nim minęło pół klepsydry, zeszły na obszerny dziedziniec pałacu Krezusa. Zatrzymały się u góry schodów prowadzących do wielkiej sali. Poniżej w równych szeregach stanęli żołnierze, którzy nie brali udziału w nocnym szturmie. Gromkim głosem powitali zwycięskich towarzyszy.

Dziewczyna z Argos obserwowała nadciągające oddziały. Na czele, konno, jechali czterej wodzowie. Zmrużyła szmaragdowe oczy, by rozpoznać ich z daleka. Ten szczupły, z odsłoniętą głową, to bez wątpienia Herakliusz. Talia będzie mieć zatem powody do radości. Jej modlitwa została wysłuchana. Obok kawalerzysty podążał brodaty Jazon. Pozostali dwaj mieli na głowach hełmy. Gdy się zbliżyli, po sylwetkach poznała, że żaden z nich nie jest Kassandrem. Mnesarete poczuła, jak uginają się pod nią nogi. Tym razem to Lidyjka podtrzymała ją przed upadkiem. Czy to możliwe, by zginął? Nie, wtedy wojsko nie wznosiłoby triumfalnych okrzyków!

Jeźdźcy zsunęli się z siodeł dopiero u podnóża schodów. Teraz już widziała: dwaj mężowie w hełmach to Menelaos i Dioksippos. Głównodowodzącego nie było nigdzie widać.

Herakliuszu ujrzał Talię i roześmiał się wesoło. Nie zważając na tłumy żołnierzy, ruszył biegiem w górę schodów. Lidyjka wpadła mu w ramiona i zawirowała w nich. Szmaragdowooka kurczowo trzymała się balustrady, bojąc się tego, co zaraz usłyszy. Na szczęście w górę wspinał się już Dioksippos. Zbliżył się do niej i pochylił z szacunkiem głowę.

 – Porzuć lęk, Mnesarete. Kassander żyje i jest zdrów. Rozstałem się z nim klepsydrę temu.

– Więc gdzie jest? – spytała łamiącym się głosem. – Czemu do mnie nie wraca? Czekałam na niego, składałam bogini ofiary…

 Na twarzy Ateńczyka rysowały się niepewność i zmieszanie.

– Ważne obowiązki… zatrzymały go w Sardis – odparł z wymuszonym uśmiechem. – Kazał cię pozdrowić i zapewnić… że przyjdzie do ciebie, gdy tylko będzie mógł.

On kłamie, pojęła Mnesarete. Dioksippos nie miał dla niej żadnej wiadomości, poza tą, którą zmyślił prędko, by nie sprawiać jej żalu. Kassander zaś… dziwne zachowanie Ateńczyka mogło świadczyć tylko o jednym. Macedończyk znowu ją zdradził. Choć zdążyła już do tego przywyknąć, tym razem naprawdę zabolało. Dziewczyna z Argos poczuła, jak lodowaty sztylet wbija się i rozkraja jej serce. Tak na niego czekała… tak pokornie błagała Afrodytę…

– Dziękuję za te słowa – powiedziała chłodno. – Jestem ci bardzo wdzięczna. Będę cierpliwie czekać na powrót Kassandra. A teraz żegnaj… nie czuję się najlepiej.

Szła do swoich komnat sama, mijając opustoszałe korytarze. Nawet służba wyszła na mury, by podziwiać zwycięską armię. Walczyła ze wzbierającym w niej szlochem, w którym było tyleż samo smutku, co bezsilnego gniewu. Na progu alkowy spotkała Gelona. Posłał jej kpiące spojrzenie. Wiedział! Jeśli nawet nie był pewien, to teraz uzyskał potwierdzenie swych przypuszczeń. Miała ochotę rzucić się na niego, wydrapać mu te drwiące oczy. Rozbić wargi, które ułożyły się w cyniczny uśmiech.

Zamiast tego wzięła go za rękę i poprowadziła za sobą, do sypialni.

* * *

Kiedy Andromenes i Stolos wybiegli, by zmierzyć się z buntem, jaki wybuchł w kazamatach, Omfale długo jeszcze leżała na posłaniu. Zobojętniała, otępiała z bólu i poniżenia. W końcu jednak zebrała siły i podniosła się z łoża. Powoli docierały do niej słowa hoplity. Trzymani w przepastnych lochach więźniowie zdołali się wyswobodzić. Co więcej, stali się tak groźni, że trzeba było zaalarmować satrapę… Przypomniała sobie rosłego, brodatego Macedończyka, który zeszłej nocy wieczerzał z jej panem i władcą… Zanim kazano jej wyjść, usłyszała, z jaką pogardą odnosił się Andromenesa. Czy to on stał za rebelią w podziemiach? Nie mogła być tego pewna.

W cytadeli działo się coś poważnego. Słyszała dochodzące zewsząd odgłosy. Ktoś przebiegał korytarzem przylegającym do komnat satrapy. Zza okien dobiegały nerwowe rozmowy kapadockich łuczników. Służba, która była stale obecna w pobliżu, gotowa na każde skinienie, teraz gdzieś zniknęła.

Bez względu na to, co się szykowało, Omfale postanowiła, że stawi temu czoła z godnością. Przeszła do pustej łazienki, umyła się dokładnie w zimnej wodzie, którą jakiś niewolnik pozostawił w misce. Następnie wybrała peplos, w barwie świeżej, wiosennej trawy. Złote kolczyki ze szmaragdami i seledynowe wstążki, które wplotła w złociste włosy. Przy lustrze z wypolerowanego brązu nałożyła na wargi egipską szminkę i podkreśliła oczy węglem.

W najgorszym razie Andromenes doceni, że doprowadziła się do porządku po gwałcie, który jej zadał. Może nie zniszczy jej dzieła w kolejnym wybuchu brutalności. W najlepszym razie… nie śmiała nawet formułować swych nadziei. Będzie to, co ma być. Ona zaś dostosuje się i przetrwa. Dla siebie, swojego brata i zemsty, której zamiar skrywała na dnie serca.

Drzwi prowadzące na korytarz otwarły się z hukiem. Czuwająca w sypialni Omfale drgnęła. Ktoś szedł energicznym krokiem przez kolejne pokoje. Stanęła na środku alkowy. Poprawiła suknię, uniosła dumnie głowę. Ktokolwiek nadciągał, ujrzy lidyjską arystokratkę w pełni piękna i splendoru.

A potem jej oczom ukazał się on. Macedończyk, którego pierwszy raz ujrzała zeszłego wieczoru. Omfale pojęła, że jej długa, upokarzająca niewola właśnie dobiegła kresu. Andromenes został pokonany, a jego miejsce zajął… Pospiesznie przypomniała sobie imię, które wypowiedział przy niej satrapa. Gdy tylko stanął w progu sypialni, mężczyzna znieruchomiał, olśniony jej widokiem. Powitała go łaskawym, lecz nieco wyniosłym uśmiechem.

– Witaj, Kassandrze – rzekła jedwabistym tonem. – Od dawna czekałam na twe przybycie. Co zabrało ci tyle czasu?

Przejdź do kolejnej części – Perska Odyseja V: Pożegnanie z Sardis

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Voila!

Po pół roku przerwy Perska Odyseja wraca na łamy Najlepszej Erotyki. Za opóźnienie przepraszam, choć nie mogę obiecać, że nie powtórzy się w przyszłości… postaram się jednak, by tak nie było!

Wielkie podziękowania należą się Atenie, która wciąż nie zniechęciła się do współpracy ze mną i w rekordowym tempie poprawiła ten dłuuugi rozdział.

Zapraszam do lektury!

Pozdrawiam
M.A.

No tak. Omfale, wpierw dupczona przez satrapę a teraz przez Kassandra.

Miło było się znów zanurzyć w tym świecie. Choć w jednym momencie zapach nie przypominał róż. 😉

Nie mogłem się powstrzymać przed pewną refleksją. Pisałeś o wąskiej grocie Lidyjki, zastanawiam się jak to możliwe, przyjęła tyle kutasów a nadal jest wąska …

Może dlatego, że papier przyjmie wszystko?
Czepiasz się, Mick 😉 No, ale tak na serio, to widziałeś faceta, który zachwyciłby się tym, ze kobieta jest tam obszerna?
Niby drobiazg, ale mnie też „zgrzytnął”.
Megas, muszę przeczytać wcześniejsze części, żeby w pełni docenić fabułę, ale przyznam, że mnie zachęciłeś tą ofiarą składaną Afrodycie. Jak na faceta, to naprawdę niezłe!
Pozdrawiam.

Hmm … myślę że i z szeroką można sobie poradzić. Ważne są uczucia ;). Można spróbować wykorzystać inne naturalne otwory, nie będzie to samo ale zawsze to jakiś punkt zaczepienia, że tak powiem.

@Mick:

Wolałem pozostawić to, co potem wydarzyło się między Kassandrem i Omfale w sferze niedomówień. W następnym rozdziale pokażę, jak potoczy się dalszy ciąg ich znajomości. Cieszę się, że podobne spotkanie z uniwersum Perskiej Odysei nie sprawiło Ci zawodu, nawet jeśli róże nie zawsze pachniały 😉

@Roksana:

O szczegółach anatomicznych Omfale dyskutować nie będę, wierzę na słowo tym, którzy mieli z nią przyjemność 🙂
Oczywiście zachęcam Cię do lektury poprzednich części, najpierw Opowieści helleńskich, a potem Perskiej Odysei. Mnesarete pojawia się już w Opowieści Kassandra i tam właśnie inauguruje swój specyficzny kult Afrodyty.

Pozdrawiam
M.A.

Ciekawe jak zniesie to Sarpedon :D. Możliwe że nie będzie się przypatrywał z lubością.

Hm, miałam raczej na myśli Talię. O anatomii Omfale nic na razie nie wiemy, ale pewnie uraczysz nas stosownym opisem 😉

Tego możesz być pewna, Roksano 😉

Świetna robota Megasie, jak zwykle zresztą 🙂 Czy na nastepny odcinek będziemy czekać kolejne pól roku? Mam nadzieję że nie 😀
Co do wąskiej groty Lidijki to że Mick jest zdumiony to jeszcze można sobie wyobrazić ale że Roksana myśli/uważa że ilość penetracji wpływa na szerokość/długość „groty”to już zakrwawa na śmiech. Śmiech przez łzy nad edukacją w Naszym pięknym kraju a właściwie jej brak.

Dziękuję, Złoto 😉

Cieszę się, że przez ostatnie miesiące nie wypadłem z formy.

Co zaś się tyczy wpływu częstotliwości penetracji na ciasność „groty” – też trochę się dziwię, jak silnie ugruntowany jest to pogląd 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Witaj!

Warto było czekać pół roku :). Powróciłeś, w mistrzowski sposób ratując Kassandra z niewoli. A uczyniłeś to racząc nas bardzo sugestywnym opisem lesbijskiego stosunku Mnesarete i Talii. Ciekawy pomysł starcia dwóch światów – krwawej rzezi i miłosnej rozpusty. Ciężko powiedzieć który wyszedł Ci lepiej .

pozdrawiam

Witaj Daeone!

Już się obawiałem, że porzuciłeś Perską Odyseję i ud się ku innym częściej aktualizowanym historiom 🙂 Cieszę się, że comeback uznajesz za udany. A co do częstotliwości pojawiania się kolejnych odcinków, obiecuję poprawę. Dalszy ciąg przygód Kassandra i reszty towarzystwa ukaże się na NE na początku grudnia.

Pozdrawiam
M.A.

Tym razem uraczyłeś nas dwiema nieco nietypowymi scenami erotycznymi. Zmienna narracja oraz przeplatanie wypadków miłosnych opisami toczących się równocześnie krwawych zmagań to twój znak firmowy. Kassander sobie poradził, chociaż przyznam, że w tej rozgrywce to raczej inni odegrali role wiodące. A tymczasem to generał ma odebrać główną nagrodę. Ranga ma swoje przywileje. 🙂

Dobry wieczór, Neferze!

Owszem, lubię zamieszać narracyjnie i spleść sceny miłosne z bitewnymi. Trochę obawiam się, że to wybija Czytelników z rytmu, ale jak dotąd nie było takich uwag 🙂 Ciekaw jestem natomiast, dlaczego uznałeś sceny erotyczne za nietypowe? O Kassandra bym się nie martwił. Nawet jeśli dał się tym razem uratować innym, jeszcze zdąży zabłysnąć 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Nie były to klasyczne igraszki w alkowie. -:)

Napisz komentarz